- Opowiadanie: BarteQo - Woldyaran Barandura

Woldyaran Barandura


Opowiadanie wyszło trochę długie i nie jestem z niego w pełni zadowolony, ale ostatecznie udało się coś z tego ulepić. 
 

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Oceny

Woldyaran Barandura

Elfie gaje – rok siódmy po upadku imperium. 

Południowo-wschodnia część kontynentu. 

 

Niedaleko Rzeki Oroduin odbywała się jedna z wielu potyczek, pomiędzy elfickimi wojownikami oraz lokalnym watażką o imieniu Moa Li. Strzały łuczników błąkały się po okolicy, nie dając nikomu w pobliżu gwarancji, że jedna z nich nie zabierze ich z tego świata. Metaliczne odgłosy krzyżowanych mieczy i włóczni, co jakiś czas przerywane były głośnymi wrzaskami. Krajobraz skąpał się w karmazynowej mazi, a patrole sępów oraz kruków krążyły po okolicy, nie mając chwili wytchnienia. 

Ludzie na usługach Moa Li mieli wyraźną przewagę – nie tylko liczebną, ale również sprzętową. Ich uzbrojenie było prawie pełne, a kolczuga znajdująca się pod płytową, szczelną zbroją dodawała żołnierzom odwagi; gdy spoglądali przed siebie, widzieli jedynie półnagie, przerzedzone szeregi humanoidów, z góry skazanych na porażkę. 

– Do ataku! – Elf, wyglądający na lidera starał się dodawać swoim nieco otuchy, nie zważając na niedobory. – Przebijemy się od lewej! – Jego licząca około tysiąca wojowników armia wykonała gwałtowny manewr, starając się zaskoczyć wroga. 

Kawaleria natychmiast zrozumiała ich intencje. Wykorzystała swoją szybkość i bez trudu uniemożliwiła im atak z flanki, niemal ich nie tratując. Jeźdźcy wyłonili się zza pagórka, a przez gęstą mgłę nawet najlepsi łucznicy nie zdołali zestrzelić choćby kilku z nich. Ostatnia szansa na wygraną przepadła. Większość łuczników, kryjących się w zaroślach zaczęła uciekać w stronę gęstego lasu. Zostali jedynie najwierniejsi – ci, gotowi na śmierć. 

Jazda do spółki z ciężką piechotą zdołała okrążyć większość elfickiej armii. To był koniec, lecz wojownicy nie zamierzali się poddawać. Nie złożyli broni – zamiast tego wymachiwali nią niemal na ślepo, agresywnie i bez namysłu, starając się przebić za wszelką cenę. Zmasowanym atakiem, zdołali zabić ledwie garstkę ludzi, a ci, odpowiedzieli brutalną kontrą. 

Posoka lała się jeszcze chwilę – żaden z elfów nie został oszczędzony, w tym waleczny przywódca, którego nagie od pasa w górę ciało leżało bezwiednie na ziemi. Nawet po śmierci, emanowała królewskim majestatem. Widząc masakrę, pozostali łucznicy wystrzelili ostatnią salwę. Już za moment mieli trafić do Vanii – raju odważnych serc. 

 

***

 

Goniec, który ujrzał jedynie skutki bitwy, przekazał do Leśnego Pałacu przygnębiające wieści. Żona poległego monarchy nie zdołała pogodzić się ze stratą ukochanego. Ogarnęła ją nieprzerwana apatia, a kilka dni później znalezioną ją bez życia, zwisającą na grubym bluszczu, który oplatał stary jesion. 

Na świecie pozostała już tylko jedna członkini elfickiej dynastii rządzącej o imieniu Lisfirë – co znaczy „lilia, kładziona na nagrobkach”. Młoda księżniczka stała się więc jedynym spoiwem, łączącym ostatnie niepodbite plemię elfickie. Przez ludzi nazywani byli leśnymi elfami, a przez swoich braci – południowcami. Sami zatracili już plemienną tytulaturę. Byli ostatnimi. 

Nie zwlekano z koronacją nowej władczyni. Podczas pospiesznie zorganizowanej ceremonii, starszy, blisko dwustuletni kapłan nałożył drobną głowę dziewczyny posrebrzany wieniec, z zesztywniałych pędów najlepszym winorośli, mówiąc:

– Oto władczyni wszystkich plemion! Pani wszystkich naszych ziem i włości, strażniczka świętych gajów i przybrana córa bogini Yomade! Niech żyję Lisfirë! Woldyaran wszystkich elfów! – Ostre końcówki wieńca wbiły się w gęste włosy, lecz nie dała tego po sobie poznać.

Gromkie brawa rozległy się w całej sali tronowej, a młoda Woldyaran – władczyni elfów – usiadała na wielkim tronie, wykonanym z gęsto splecionych, zielonkawych gałęzi i łodyg Świętego Drzewa Rasill, będącym dziełem największych z elfich magów. 

Wpatrywała się w licznie zgromadzonych wasali z szeroko otwartymi oczami, zdradzając nerwowość. Mimowolnie napięła drobną sylwetkę, niemal stając na palcach – jak atakowany zwierz, który zwiększa objętość ciała, by wydać się groźniejszy. 

 

***

 

Od śmierci poprzedniego władcy minął równo miesiąc. Wrogie oddziały wtargnęły na półwysep, ale wciąż znajdowały się w bezpiecznej odległości od stolicy. 

Elfy za wszelką cenę starały się nękać napastników, lecz skutki działania ich partyzantki były znikome. Bez pomocy z zewnątrz, czekała je zagłada. Woldyaran Lisfirë szykowała się do zagranicznego wyjazdu; w swoim niedługim życiu, jeszcze nigdy nie wyszła z wielkiego gaju, zajmującego niemal cały obszar Półwyspu Leśnych Duchów, na którym panowała. 

– Wasza Wysokość gdzieś się wybiera? – spytała zaskoczona służka, widząc, jak jej pani dość nieudolnie stara się złożyć jedną ze swoich najlepszych sukni. 

– Zostałam wysł… to znaczy, wyruszam w podróż do Afermii. – wzdrygnęła się lekko, zaskoczona przybyciem swojej byłej opiekunki. Była z nią bardzo zżyta i zwykle bez oporów dzieliła się z nią każdym przeżyciem, ale tym razem coś wzbudzało jej niepewność i powstrzymywało ją przed zwierzeniami. Od kilku dni była blada i zestresowana, jadła tak mało, że z trudem wstawała z łoża. 

Służka pragnęła ją pocieszyć. Powoli podeszła do niej i w kilka chwil złożyła lnianą, błękitną suknię, delikatnie się uśmiechając. 

Oczy Lisfirë były podkrążone, a zamiast uśmiechu na jej twarzy wyraźny był apatyczny grymas. 

– Radny Metle wzywa Waszą Wysokość do sali tronowej. Podobno ma dla pani jakieś ważne wieści.

– Rozumiem, w takim razie się tam udam… – odparła zrezygnowana, ewidentnie nie chcąc się z nim widzieć. Gdyby tylko mogła, najchętniej całkowicie zignorowałaby każdą z jego coraz częstszych próśb. Nie miała jednak wystarczającego autorytetu, nawet jako władczyni, by w jawny sposób sprzeciwiać się postanowieniom przewodniczącego rady Woldyarańskiej.

Dotarła na miejsce, nawet nie poprawiając roztrzepanych włosów w kolorze młodej trawy. Ubrana była w przewiewną, delikatną sukienkę; wyglądała bardziej jak służba, niż władczyni, ale nikt ze zgromadzonych nie zwrócił na to szczególnej uwagi. Przyzwyczaili się, że Lisfirë ubiera się dostojne tylko na wyjątkowe okazje. 

– Chcieliście mnie widzieć – zwróciła się do nie w pełni zgromadzonej rady, choć zaprosiła ją tu konkretna osoba. – Zależy mi na jak najszybszym wyjeździe, więc proszę o pominięcie formalności. 

– Wasza Wysokość – podjął Metle – jako młoda Woldyaran, nie masz jeszcze wystarczającego doświadczenia, by w pełni samodzielnie władać naszym krajem. – Na jego pomarszczonej twarzy pojawił się subtelny, niemal niewidoczny uśmieszek. 

Lisfirë zacisnęła pięści. Najchętniej wykrzyczałaby mu prosto w twarz, co sądzi o jego pomocy, lecz powstrzymała się, zaciskając zęby. Postanowiła nie dać się wyprowadzić z równowagi. Jeśli będzie chciała zwiększyć swój majestat, nie może wdawać się w pyskówki. 

– To oczywiste, Wasza Ekscelencjo. Jedynie proszę, byś przekazał swoje wieści bezzwłocznie. Mój ojciec mawiał, że sprawy należy rozwiązać szybko, o ile jest to możliwe. Chyba nie kwestionujesz wiedzy swojego dawnego pana, prawda? 

Metle pochylił głowę i przełknął ślinę. 

– Armia Moa Li wkroczyła wczoraj do fortu, który oddzielał ich od naszych pastwisk. Musimy natychmiast zatrzymać jego armie, inaczej możliwa inwazja na Pałac będzie kwestią kolejnych tygodni. 

– Znamy ich liczbę? 

– Szacujemy około… dwadzieścia tysięcy, część z nich to kawaleria. Nasze armie nie będą w stanie stawić im czoła w otwartej bitwie. Nawet po uzupełnieniu rezerw. 

Lisfirë nie wydawała się specjalnie przejęta. Doskonale zdawała sobie sprawę z sytuacji. Pamiętała jak kilka miesięcy przed śmiercią, odwiedził ją ojciec, przerażony i pozbawiony wiary, mimo zatrzymania wrogich sił. Już wtedy musiał zdawać sobie sprawę, że stoją na granicy zagłady, a mimo to bezczelnie ją mamił – powiedział, że nigdy jej nie opuści i że zawsze będzie mogła ma nim polegać. 

Kłamca… – pomyślała, wpatrzona we własną twarz, odbijającą się niemrawo w błyszczącej podłodze. 

– W takim razie, wyruszamy nazajutrz. – oznajmiła i wyszła z komnaty bez pożegnania. Była wyraźnie roztargniona, ale buzujący w niej gniew nie pozwalał jej tak po prostu się poddać. Musiała zrobić wszystko, by nie przegrać. 

 

***

 

Następnego dnia odpłynęła na niewielkim okręcie, wpatrując się w oddalający się, wielki zamek, w którym spędziła większość życia. Część jej czuła, że może już nigdy tu nie powrócić, choć opuszczała go właśnie po to, by go ocalić.

Morze było wyjątkowo spokojne, wyglądało jak tafla szkła, pozbawiona niemal wszystkich zakłóceń, a ewentualne ataki, których się obawiała, nie nadeszły. Kilkunastodniowa podróż minęła niezwykle szybko i bezstresowo. Zupełnie inaczej, niż się spodziewała.

Po dotarciu na miejsce przywitało ich huczne powitanie, na czele z księciem oraz jego synem. Za nimi stał spory tłum lokalnych szlachciców, chcących po raz pierwszy na oczy ujrzeć elfa oraz poznać przyszłego sojusznika. Gospodarze wydawali się pełni serdeczności, lecz nie wzbudzili zaufania Lisfirë. Zdawała sobie sprawę, że jest zdana na ich łaskę. Taka nierówność nie pozwalałby nikomu czuć się swobodnie. Jeśli zrobiłaby coś nie tak, mogła zaprzepaścić przyszłość swojego kraju.

Ubrała się w dostojną, pełną gracji suknie, białą jak śnieg, ozdabianą licznymi falbankami. Wyglądała niezwykle dojrzale i pewnie i właśnie taką próbowała grać. 

Usiadła przy wielkim stole, tuż obok księcia, wpatrując się z ciekawością na młodocianego syna oraz młodego maga, siedzącego przy jego boku. 

Gdzie ja w zasadzie jestem… – pomyślała. Chcąc, choć na moment wrócić do domu, by móc jeszcze raz wszystko sobie wyjaśnić. 

Jakiś czas wcześniej do jej pałacu dotarł goniec z niedawnego powstałego księstwa, mieszczącego się na mroźnej północy kontynentu, w pobliżu lasów okalających jezioro Jathyr – ojczyznę dawno poległych wysokich elfów, teraz nielicznie gromadzących wśród obozów uchodźczych. 

Książę Ulf pragnął obalić Moa Li i był skory posłać swojego młodszego syna Falkona do elfiej krainy, by ten poślubił Lisfirë. Oferta z początku wydawała się irracjonalna, małżeństwa między elfami a ludźmi zdarzały się bowiem niezwykle rzadko, zwłaszcza wśród panujących. Nikt nie miał jednak większych wątpliwości, że jedynie sojusz z Afermią jest w stanie uratować niepodległość południowych elfów. 

Sama Lisfirë dość niechętnie wyobrażała sobie siebie w jednym łożu z chłopcem innej rasy, w dodatku młodszym od niej. Falkon liczył sobie bowiem ledwo czternaście lat, a ona dochodziła do trzydziestki. Jak na żyjące dwa razy dłużej od ludzi elfy wciąż była ledwo dorosła, ale trudno było jej wyobrażać sobie, o czym mogła rozmawiać z kimś ponad dwa razy młodszym. 

Starała się dojrzeć w nim coś, co wzbudziłoby jej sympatię czy jakiekolwiek zainteresowanie, ale widziała jedynie niewyrośniętego smarkacza, którego skóra przypominała jaszczurzą. Jego ciało było wątłe i pozbawione wyrazistości, nie miał w sobie, choć krzty wdzięku. Był jedynie zwykłym dzieckiem i nawet bogato zdobione szaty nie mogły tego zmienić. 

– Chciałbym wznieść toast za mojego syna i jego olśniewającą małżonkę, królową elfów! – Głos księcia Ulfa był donośny i chropowaty. Sam jego wygląd; długa, barbarzyńska broda i potężna postura ścisnęła gardło Lisfirë.

Tak jak inni, wzniosła swój kielich w górę, wypełniony był nieznaną żółtawą i pienistą cieczą. Po wzięciu niewielkiego łyka, poczuła nieprzyjemną gorycz. 

Co za świństwo!

To najlepsze z piw w Księstwie, dostojna pani. Wyrabiane w samej stolicy przez najlepszych browarników. – Falkon posłał w jej stronę delikatny uśmiech. Można by pomyśleć, że zwyczajnie stara się być sympatyczny, ale elfka inaczej zrozumiała jego intencję. 

Sądzisz, że za chwilę będziesz mógł się do mnie dobrać! Niedoczekanie…

Z wyraźną niechęcią i opóźnieniem, odwzajemniła uśmiech. 

Przyjęcie trwało w najlepsze. Wszyscy przybyli elfowie – głównie strażnicy oraz kilku radnych, bawiło się w najlepsze. Trudno było jednak powiedzieć, na ile był to efekt zwykłej grzeczności, a na ile autentyczna radość.

Lisfirë również starała się dobrze bawić, głównie wdając się w puste rozmowy z lokalną szlachtą. Nie podobało jej się ich przesadne zainteresowanie jej rasą, ale stanowili dobry pretekst do ignorowania swojego przyszłego męża. Nie mogłaby patrzeć na jego łuskowatą twarz cały wieczór. 

– Wasza Wysokość, czy mógłbym prosić na słowo? – Niespodziewany, cichy szept Ulfa sparaliżował całe jej ciało. Nawet z zachowaniem perfekcyjnej życzliwości, każde jego słowo brzmiało jak rozkaz. 

– Czy… stało się coś złego? – odpowiedziała, niemal nie wypuszczając z dłoni kielicha.

– O nie, pragnę ci jedynie kogoś przedstawić. 

Lisfirë przeszedł dreszcz. Sądziła, że Ulf pragnie zganić ją za ignorowanie Falkona. Nie była pewna czy kogoś takiego stać na ironię, ale jego oczy zdradzały gniew. Bądź powagę. 

Usiedli z dala od centrum przyjęcia. W niedużej altance, z której rozciągał się widok na pobliskie miasto. 

– Jak zapewne rozumiesz, moje wojsko nie będzie w stanie w szybkim tempie przemaszerować aż do waszego państwa – podjął, kładąc swoje wielkie dłonie na równie muskularnych udach. – Zdaję sobie sprawę z waszej sytuacji, więc postanowiłem wysłać do was moich najlepszych strzelców. Dysponujemy znanymi na cały świat kusznikami, szkolonymi jeszcze w Imperium. Przyślemy również oddział magów. Pomogą wam wstrzymać inwazję, co zmusi Moa Li do wysłania posiłków z wybrzeży. 

– Planujecie to wykorzystać i zaatakować od morza? – Lisfirë nie była nigdy szkolona w taktyce wojskowej, ale jako przyszła władczyni miała okazję regularnie podsłuchiwać generałów. Miała więc pewne pojęcie o tym, do czego dąży jej sojusznik. 

– Dokładnie. Niezwykle imponuję mi wasza bystrość, Wasza Wysokość. – Ulf zwrócił oczy w bok, zauważył, że ktoś zmierza w ich kierunku. 

Ku z trudem tłumionej radości Lisfirë, okazał się nie być to Falkon, lecz jego przyboczny mag. 

– Oto Ludewig, nasz najwybitniejszy mag, może wydawać się nieco… za młody, ale zapewniam cię, jest wyjątkowo uzdolniony. Nie mam tu na myśli jedynie magii, to człowiek wielu talentów. 

– Wasza Wysokość, proszę tak o mnie nie mówić, nie ma w tym wszak wiele prawdy. 

– Haha! Skromny jak zawsze! 

Ludewig miał proste, ciemne włosy sięgające aż do przepastnej peleryny, unoszącej się na lekkim wietrzyku. Na pierwszy rzut oka należało przypuszczać, że Ulf nie przesadzał z pochlebstwami. Młody mag miał w sobie coś, co wzbudzało zaufanie. 

– Miło mi cię poznać, Wasza Wysokość! – Powoli upadł na jedno kolano, całując rękę Lisfirë. Poczuła się niezwykle błogo, jakby jej dłoń na moment znalazła się strugach przyjemnego, letniego deszczyku. – Zostałem przydzielony do podróży do waszego kraju. Przyznam, że jak dotąd nie miałem styczności z elfami, choć niezwykle cenie sobie waszą unikalną kulturę. Kiedyś sporo czytałem na temat waszych zaklęć…

– Mi również miło… – odpowiedziała lakonicznie, w końcu nie musząc silić się na uśmiech. 

– Jestem pewien, że Ludewig cię nie zawiedzie. Kilka lat ze swojego dzieciństwa spędził w niewoli Moa Li. Możesz być pewna, że choćby wszyscy się poddali, on będzie walczył aż do śmierci. – Książę poklepał maga po ramieniu z przyjacielską czułością. Wierzył mu bezgranicznie, tym bardziej niesamowite było to, że zdecydował się go wysłać. To dawało kolejną gwarancję, że Afermia jest sojusznikiem elfów. 

– Jeśli to nie problem, pragnąłbym zatrzymać Falkona tutaj, aż do zakończenia wojny. 

– Oczywiście! To w pełni zrozumiałe. Nie mam nic przeciwko – wyrwała się Lisfirë, jakby bała się, że Ulf zmieni zdanie. 

– To dobry chłopak, wierzę, że uda ci się go pokochać, Lisfirë. – Ulf po raz pierwszy zwrócił się do niej po imieniu. Kierował tę prośbę jako ojciec, nie monarcha. Elfka kiwnęła głową.

– Ja również w to wierzę. – słowa te z trudem wydostały się z jej gardła. – Jeśli pozwolisz, udam się już do sypialni. Jestem nieco zmęczona podróżą. 

– Oczywiście. 

– Dobrych snów, Wasza Wysokość – dopowiedział Ludewig, pochylając głowę. 

Lisfirë zrzuciła maskę wraz z suknią. Długo nie potrafiła zasnąć, myśli wciąż nie dawały się przegonić. Wizyta w Afermii przebiegła dużo lepiej, niż mogła to sobie wyobrazić. Ulf zdawał się jej ufać – z jakiegoś powodu widział w niej kogoś więcej niż desperatkę. I to właśnie przerażało; jak bardzo złym człowiekiem musiał być Falkon, że jego własny ojciec korzy się przed uległym mu krajem? 

 

***

 

Kilka dni później elfia flotylla wyruszyła w drogę powrotną z Ludewigiem i tysiącem afermijskich żołnierzy. Płynęli daleko od wybrzeży – posiłki były trudne do zatajenia, gdyż żołdacy płynęli na kilkunastu łodziach. Na ich szczęście Moa Li nie przykładał zbyt dużej uwagi do aktywności na morzu. Jego ignorancja nie pozwalała mu odpowiednie oszacowanie możliwości ataku znad wód, jakby sądził, że sama lądowa potęga przegoni każdego, kto chciałby go zatrzymać. 

Lisfirë zdawała sobie z tego sprawę, ale wiedziała, że walka nie będzie łatwa. Wciąż to wróg miał przewagę. Nawet najlepsi magowie i kusznicy nie byli w stanie w pełni jej zniwelować. Miała jedynie nadzieje, że element zaskoczenia przytrzyma wrogą armię wystarczająco długo.

Podróż z dala od lądu nosiła ze sobą jednak inne ryzyko – atak wodnych potworów, od których roiło się w cieplejszych wodach. Choć wartownicy z uwagą przyglądali się najdrobniejszym ruchom pod taflą, do ataku doszło. 

Wielki na ponad pięćdziesiąt stóp kraken wyłonił się niespodziewanie, z impetem wpadając w jeden z mniejszych statków, roztrzaskując go. Znajdowali się na nim kusznicy, a ponowienie ataku było jak najbardziej realne. Potwory nie były głupie; wiedziały, że zatopiony posiłek nie zdąży uciec zbyt daleko. 

Ludewig, znajdujący się na tym samym pokładzie co Lisfirë wybiegł ze swojej kajuty i wycelował swoją ogromną laskę w stronę krakena. Mimo wagi trzymał ją pewnie, był wprawiony magiem bojowym. 

Wystrzelił grad kamiennych pocisków, raniąc potwora na tyle silnie, by ten schował się pod wodną taflą. Atak nie został jeszcze zakończony – Mag ciskał pociski dalej, nie zwalniając nawet na chwilę, chcąc dać do zrozumienia, że nie spocznie, póki bestia nie odpłynie. 

Potwór chwile później wyłonił się z wody w dalszym miejscu. Odpływający żołnierze widzieli jedynie, jak po kolei łapie i zjada ich towarzyszy. Gdyby nie błyskawiczna interwencja ich przywódcy, mogliby skończyć równie tragicznie. 

Królowa obserwowała go, stojąc nieopodal. Była pod wielkim wrażeniem jego umiejętności. Niewielu z magów, których znała, byłoby zdolnych do takiego zużycia many. 

Ludewig oparł się o reling, blady jak płótno żagli. – Straciliśmy ludzi. Przepraszam, Wasza Wysokość.

– Ocaliłeś nas wszystkich – szepnęła, kładąc dłoń na jego ramieniu. Drżał. Magia zawsze miała swoją cenę. 

Po dotarciu do wybrzeży elfiego półwyspu dość szybko wysłano posiłki w głąb gaju. Elfy pokazały strzelcom najlepsze pozycje, ostrzegając przed ewentualnymi zagrożeniami. Radny Metle, który dowodził obroną, postanowił wykorzystać posiłki jak najlepiej; wciągnął główny oddział armii Moa li w niewielką dolinę i całkowicie rozbił. To była najprawdziwsza rzeź. Smród rozkładanych ciał jeszcze długo nosił się po okolicy, przyciągając stada kruków.

Lisfirë coraz mocniej irytowała wysoka pozycja radnego. Elfia monarchia nigdy nie opierała się na bezgranicznej władzy Woldyarana, lecz to do niego należało ostatnie słowo. Obawiała się, że ambitny starzec chcę zrobić z niej jedynie gwarant sojuszu z Afermią i odebrać jej wszelką decyzyjność. Ojciec często ostrzegał ją, by nie dawała innym rosnąć jej kosztem. Coraz bardziej rozumiała, o co chodziło zmarłemu monarsze. 

Do jej pałacu, na kilka dni, powrócił Ludewig, który musiał odpocząć przez jakiś czas i odnowić swoją manę. Lisfirë nie znała go dobrze, a mimo to miała niepohamowaną potrzebę zwierzenia się mu ze swoich obaw. Czuła, że to jedyna osoba, której może zaufać. Nie wiadomo wszak, gdzie Metle miał swoje wtyki. 

Był jedyną osobą, przy której czuła się dobrze. Służba irytowała ją swoją ciągłą troską o każdy jej ruch, a Ludewig był zupełnie inny – widział w niej coś więcej niż tylko nieporadną władczynię.

Często wypytywał o różne rzeczy związane z elfią anatomią czy kulturą. Dziwiła go tutejsza bezpośredniość, a dieta, pozbawiona niemal pozbawiona zbóż, bazowana na orzechach i słodkowodnych rybach była dla niego szokująca. Lisfirë lubiła jego ciekawość – kiedy czymś się zainteresował, jego twarz stawała się niezwykle wyrzeźbiona i gładka. Wyglądał wtedy jak najprawdziwszy anioł.

– Ludewigu! – krzyknęła, wychodząc mu naprzeciw, gdy zmierzał do swojej komnaty. 

– O co chodzi, Wasza Wysokość?

– Potrzebuję twojej rady – gestem ręki wskazała mu pobliską ławkę. Zachowywała się niezwykle swobodnie. Elfy nie miały tak wykrystalizowanej hierarchii, jak ludzie. Uważali, że każdy jest równy w obliczu bogów, a władza ogranicza się jedynie do utrzymania harmonii. Nie znali pojęcia niewolnictwa czy wyższych klas. Nawet najprostszy pasterz mógł zostać radnym.

Lisfirë wpatrywała się w oblicze maga, nie mogąc się skupić. Ręce jej drżały, a serce waliło jak dzwon. 

Widząc to, postanowił jej pomóc. 

– Mów powoli, Wasza Wysokość. Mamy czas. – jego chłopięcy, a zarazem dojrzały wyraz twarzy wzmógł w niej pewność. 

– Nie wiem, czy powinnam ci to mówić, ale… muszę komuś się zwierzyć. Inaczej nie dożyje własnego ślubu… a może tak będzie lepiej? – mówiła coraz ciszej, ale słuchający ją z uwagą mag wyłapał każdy szczegół. Nie odezwał się, wiedział, że chcę kontynuować. 

– Moja rodzina… od lat rządzi tymi terenami, w ramach podzięki za bohaterski czyny przodków – zaczęła, przełykając ślinę. – Mój ojciec cieszył się wielkim uznaniem za swoją wiedzę i charyzmę, ale ja? Cóż, jestem tylko młodą dziewczyną – moim jedynym atutem jest możliwość wydania mnie za mąż… Boję się, że kiedy przestanę być użyteczna… pozbędą się mnie. 

– Kto taki? – spytał spokojnie Ludewig. 

– Nie jestem pewna – skłamała – ale radni z całą pewnością nie darzą mnie wielką sympatią. 

Ludewig wpatrywał się w nią z wyrozumiałością

Do oczu Lisfirë napłynęło kilka łez. Sama nie była pewna, z czego dokładnie wynikały. Z obaw, a może jednak tej wspaniałej chwili. 

Widząc to, mag klęknął przed nią z poważną miną i rzekł:

– Wasza miłość… obiecuję, że nie spadnie z twojej głowy choćby jeden, lichy włos! – Brzmiał niezwykle pewnie. Samo to uspokoiło Lisfirë. – Jeśli czujesz się zaniepokojona, zostanę tu na jakiś czas. Front posuwa się w tę stronę, ale nadchodzi zima. Ataki zapewne przestaną być takie intensywne… 

– Byłabym ci wdzięczna… – Lisfirë uśmiechnęła się delikatnie. Wiedziała, że jego obecność na froncie jest ważna, ale nie potrafiła w tamtej chwili myśleć o dobrze państwa. Pragnęła mieć go przy sobie. 

***

 

Zima w tamtych stronach mijała szybko. Już po miesiącu śnieg zaczął topnieć, a Moa li szykował kolejną ofensywę. Tym jednak razem, na jego drodze stanęła niespodziewana inwazja. Okręty Afermii przypuściły niespodziewany atak, obchodząc wzgórza rozciągające się na granicy. Szybko przejęli większość miast portowych, zmuszając wroga, by przesłał tam główną część swojej armii. 

Dla elfów był to jasny sygnał do kontrofensywy. Celem było wygnanie najeźdźców za wapienne góry, oddzielające półwysep od głównej części kontynentu. Ludewig planował wyruszyć jak najszybciej i na nowo przejąć aktywne dowodzenie.

– Gdzie się wybierasz? Wracaj! – krzyknęła zaspana Lisfirë, łapiąc maga za zwiotczałe ręce.

– Wasza Wysokość… Powinienem już ruszać. – Ludewig za wszelką cenę próbował wygrać z pożądaniem, ale po krótkiej chwili skapitulował, czując przyjemny dotyk elfki na plecach. Był delikatny jak piórko, pełen subtelności. 

Pocałował ją z czułością i zaczął znikać pod pierzyną. 

Lisfirë nie potrzebowała wiele czasu, by go uwieść. Chłopak od początku był nią zafascynowany, choć czuł pewną obawę, że ktoś mógłby odkryć ich romans. 

Królowa elfów nie przejmowała się tym zanadto. Uznała, że skoro resztę swoich dni ma spędzić z odrażającą jaszczurką, zasługuję, choć na kilka chwil namiętności z delikatnym, lecz męskim jak orzeł. 

Nie widziała powodu, dla którego jej zachowanie mogło być ryzykowne. Elfy nie darzyły specjalną czcią swej czystości, a ich małżeństwa rzadko trwało do śmierci. Często zmieniali małżonków, a na stare lata woleli przebywać w samotności. Kimś takim był Metle, którego dawna żona wróciła do rodzinnych stron bez cienia żalu. 

– Teraz pozwolisz mi się ubrać, Lisfirë? – Ludewig odważył się w końcu mówić do niej po imieniu. Była wtedy bardziej komunikatywna i skora do ustępstw. 

– Niech ci będzie… – warknęła, nadymając policzki. 

– Obiecuję, że jak wojna się skończy, jeszcze tu wrócę… 

– Wrócisz… – Lisfirë momentalnie pojęła, że to mogło być pożegnanie. Ludewig mógł zginąć w bitwie albo wrócić do ojczyzny, kiedy Ulf się po niego upomni. Nie było żadnej gwarancji, że jeszcze raz ujrzy go na oczy. 

Mimo chęci wiedziała, że nie może tak po prostu go zatrzymać. Nie tym razem. 

– Pojadę z tobą. – Stanowczym głosem oznajmiła, czesząc włosy niewielkim grzebykiem. 

– Ale… nie możesz.

– Czemu nie? 

– Co, jeśli coś ci się stanie? Obiecałem, że cię ochronie…

– No właśnie, jak zamierzasz mnie pilnować, jeśli szpiedzy Metle tu dotrą? – Ludewig zdołał już przekonać się do jej niechęci wobec dowódcy armii. Nie był tym zdziwiony, choć uważał jej zachowanie za przesadne. 

– Przecież zależy mu na tym, byś wyszła za Falkona, tak? 

– Słowo to słowo. Żeby mnie chronić, musisz mieć mnie na oku. Obiecuję, że nie będę się wychylać. Mimo wszystko powinnam być tam, gdzie ważą się losy mojego kraju, nieprawdaż?

Ludewig skapitulował. Nie miał prawa jej tego zabronić, a dalsza próba przekonania do zmiany zdania spaliłaby na panewce. Królowa zdecydowała. 

 

***

 

Linia frontu znajdowała się niebezpiecznie blisko – zdecydowanie bliżej, niż można by zakładać. Moa Li musiał przewidzieć plan Afermii. Był skory pozwolić im wejść głębiej w swoje terytorium, byle tylko wykończyć elfy. Nie zamierzał walczyć na dwóch frontach. 

Sytuacja była ciężka, lecz nie beznadziejna. Mimo wszystko atak Afermii odciążył Elfy na tyle, że mogły okopać się na sporym wzgórzu, znajdującym się kilka dni drogi od pałacu. 

Walki trwały niemal nieustannie. Wojna na wyniszczenie dużo mocniej bolała ofiarę niż agresora, ale dzięki kilku sprytnym pułapkom zastawionym przez dowództwo, udawało się utrzymać pozycję i niwelować przewagę wroga. 

Wszelakie, nawet najsprytniejsze podstępy nie są jednak w stanie wygrać wojny. Są jedynie częścią strategii. Zwłaszcza jeśli rywal sam od nich nie stroni. 

 

Bitwa o wzgórze Woldyaran

 

– Wróg przybył. – zameldował zdyszany wartownik. 

– Nie dać się sprowokować… przekaż. – Metle nie oderwał wzroku od mapy rozłożonej na stole.

– Nie… nie możemy tego zrobić! 

– Czemuż to? 

– Mają zakładników. 

Tuż przed wzgórzem stała armia. Kilka tysięcy żołnierzy, stojących w równym szyku. Na flankach rozmieszczono kawalerię, a przywódca całego kraju znajdował się na samym przodzie. Otyły, wielki mężczyzna, nieogolony, przypominający wieprza – Moa Li we własnej osobie. 

Pierwsza linia miała przed sobą licznych zakładników. Kobiety i dzieci z pobliskich wiosek klęcząc, tworzyli spójną, długą linię, a przed ich twarzą znajdowały się ostrza, w każdej chwili gotowe, by pozbawić ich życia. 

Cel był jasny. Wywabić wroga i raz na zawsze rozprawić się z ich oporem. Przedostanie się przez wzgórze, otoczone przez gęsty las oznaczało otwartą drogę do pałacu Woldyaran. 

Dowódca obrońców obserwował teren. Wśród zakładników znajdowały się jego była żona oraz synowie. Byli przerażeni, rozglądali się nerwowo, a co jakiś czas krzyżowali z nim swój wzrok. 

– Co robić? – Podbiegł do niego jeden z ludzkich magów – Możemy zaatakować za niespełna godzinę. Musimy tylko…

– Pozostać na pozycji. – Głos starca był stanowczy.

– Ale…

– Wykonać! 

– Zostawisz swoich na śmierć? A więc to jest ta wasza pierdolona elfia duma, tak? – Mag splunął i wrócił na swoją pozycję. 

Metle uronił łzę – jedną jedyną – otrząsnął się tylko, gdy poczuł na poliku nieprzyjemną wilgoć. 

Przykro mi… – powiedział w myślach w kierunku swoich bliskich i wrócił do namiotu. 

 

Po kilku godzinach w ciszy rozniósł się metaliczny odgłos cięcia. Przeminął momentalnie, a tuż po nim Elfy straciły wielu cennych mieszkańców. Tym razem, Metle już nie zapłakał.

 

Najeźdźcy rozpoczęli wznoszenie obozu, przygotowując się do ataku, mającego odbyć się o świcie. Moa Li był gotowy na poniesienie strat. Jeśli zabicie cywilów nie wystarczyło, by ich wywabić, miał zamiar zrobić to siłą. 

Metle, zdruzgotany i zmęczony, wydał rozkaz, który ćwiczył przez ostatnie dni, czując, że prędzej czy później znajdzie zastosowanie. Mógł dziękować Bogom, że zdał się na przeczucie. Miał tylko nadzieję, że wybaczą mu tchórzostwo. 

Gestem ręki, dał znak do rozpoczęcia ataku. 

Boczny, około tysięczny oddział, któremu wcześniej nakazał rozbicie obozu w gęstwinie, wyszedł z ukrycia. Moa Li w swej pysze nie zadał sobie trudu przebadania okolicy. 

Ich atak całkowicie zaskoczył strażników. Fala wbiła się w obóz, zabijając każdego szybkimi cięciami elfickich mieczy – długich i cienkich, wykonanych ze stali, zmieszanej z leśnym obsydianem. 

Gdy wrogowie zdołali się zorganizować, Moa li nie było już w obozie. 

Część kuszników rozpoczęła ostrzał, ale nie był już potrzebny. Niemal cała armia została wyrżnięta. Reszta zbiegła. 

Zwycięstwo pozwalało na chwilę oddechu, lecz wojna trwała nadal. 

 

***

 

Cała okolica, naturalnie zielono-brązowa pokryła się grubą warstwą czerwieni. Lisfirë jak dotąd nie miała do czynienia z czymś takim. Nie przeraziło jej to. Czuła raczej gniew i frustrację wobec najeźdźcy. 

To wszystko przez nich… – mówiła do siebie Lisfirë. – Mój las… taki paskudny…

Na siedzibę wybrała pobliską wieżę, pośrodku lasu. Umiejscowiona była odpowiednio daleko od linii frontu, by wróg nie mógł jej zdobyć, ale na tyle blisko, by monitorować przebieg zdarzeń. Choćby pobieżnie. 

Ludewig, gdy wkroczył do obozu, zobaczył wymowne milczenie Metlego – starzec patrzył w ziemię tam, gdzie zginęli zakładnicy, postanowił mu nie przeszkadzać. 

Przez żołnierzy, został przywitany gromkimi oklaskami. Swoim przybyciem podniósł morale przede wszystkim ludziom, poirytowanym faktem, że „leśne dziwolągi” – jak lubili ich nazywać – wydawali im rozkazy. Samo zwycięstwo w bitwie, w której nie pełnili istotnej funkcji, znaczyło dla nich praktycznie nic. 

Zwłaszcza magowie, wcześniej gnuśni i przygnębieni, cieszyli się z powrotu dowódcy. 

Mag jakiś czas wcześniej zdradził swej kochance istotną informację na temat siebie – był kapłanem krwawego kultu Mroźnego Oblicza. Wedle tej religii, ludzie skazani są na wieczny chłód w nieokreślonej przeszłości, a jedyną opcją przeżycia jest walka, by „ogrzać się w gorącej krwi poległych” 

Ze względu na jego umiejętności, książę tolerował jego wierzenia, choć uważał je za abstrakcyjne i niedorzeczne. Poza tym wielu magów służących w jego armii – zafascynowani siłą Ludewiga – nawróciło się na tę wiarę. Uznawali go wręcz za swoistego proroka, czego ten jednak nie wykorzystywał. Nie lubił był w centrum uwagi. 

– Niech ochroni cię Mroźne Oblicze! – krzyczeli adepci magii, gdy Ludewig przechadzał się po okolicy. 

 Metle poinformował go o tym, że kilka dni wcześniej doszło do bitwy, którą udało się wygrać, ponosząc jednak straty cywilne. Metle nie szedł za ciosem, wolał wykorzystać ten czas do uzupełnienia zapasów i chwilę odpoczynku dla wykończonych żołnierzy.

Mądrze… – pomyślał Ludewig. Elfy słynęły z cierpliwości, ale i tak należało uznać Metle za niezwykle rozważnego. 

Mimo to, po przybyciu czuł gorycz. Pragnął zemsty słodkiej i efektownej.

– Może jednak ruszymy naprzód – zaproponował po wyjaśnieniu mu sytuacji. 

– To zbyt ryzykowne… Nasze wojsko jest zmęczone, a wróg wciąż liczny. Owszem, może udałoby się nam oddalić front od stolicy, ale wtedy potrzebowalibyśmy czasu na rozstawienie. Jakie są szansę, byśmy zdążyli przed zorganizowaniem kolejnej ofensywy? 

– Duże. – uśmiechnął się mag. – W ramach zadośćuczynienia za swoją absencję, chętnie zajmę się tworzeniem mokradeł. To spowolni natarcie i nie zajmie dużo czasu, maksymalnie kilka dni. 

– Mamy za dużo do stracenia…– upierał się elf. 

– Chcesz więc powiedzieć, że wygraliśmy bitwę na próżno?

– Pamiętaj, że czas gra na naszą korzyść. – uśmiechnął się delikatnie, a Ludewig po chwili wahania to odwzajemnił. Wiedział, że tak będzie najlepiej. Żałował, że będzie musiał odłożyć zemstę w czasie, ale rozumiał jego decyzję. Choć serce domagało się więcej, stłumił uczucie i zaakceptował plan Metle. 

Wszystko toczyło się w dobrym kierunku. Żołnierze urządzili sobie niewielkie świętowanie, a dowództwo przystało na to, by poprawić więzi między dwiema armiami. 

Ludewig na dobre zaczął ufać Metle. Przez kilka dni spoczynku poznał go odrobinę lepiej. Był nieco zgorzkniały, ale trudno o pozostanie wiecznie szczęśliwym, żyjąc tak długo. Mag zdobył się nawet na odwagę, by spytać go o Woldyaran. Elf przyznał, że jest niedoświadczona i niechlujna, ale uważał, że przejdzie jej to z wiekiem. Nie wydawał się przejawiać niechęci.

– Ciężko mi to zrozumieć, jako starcowi, ale zdaję sobie sprawę, że młodzi również muszą otrzymywać władzę. Są w stanie dostrzegać to, na co ja jestem ślepy. 

Metle opowiedział mu kilka historii ze swojego życia, a Ludewig lubił go słuchać. 

Sielanka nie mogła trwać jednak wiecznie. Tydzień po zwycięskiej bitwie, do obozu dotarła Lisfirë – jej twarz mówiła, że stało się coś złego. 

– Co się stało, wasza wysokość? – Metle zdziwił się jej obecnością, ale nie zamierzał tego drążyć. Dużo bardziej interesowało go, co kryję się w liście, który przyniosła.

– To koniec… – odparła ze zwieszoną głową. 

– Koniec czego? 

– Ludewigu, czy moglibyśmy porozmawiać w cztery oczy? 

– Naturalnie. 

– Chwila! – Metle miał pewną słabość. Bardzo nie lubił, gdy ktoś działał za jego plecami. – Mam prawo wiedzieć! Jestem dowódcą! – Lisfirë minęła go bez słowa, odchodząc wraz z zakłopotanym magiem. 

Po chwili znaleźli się w bezpiecznej odległości od obozu.

– Lisfirë, to nie pora na zabawy! – Ludewig kręcił się nerwowo.

– To ważne – błyskawicznie odpowiedziała i rozłożyła list, czytając go dokładnie, jakby chcąc się upewnić, że wszystko dobrze zrozumiała. – Nie wyjdę za mąż, a twój książę wycofał się z wojny. 

– Co? 

– Sam przeczytaj. 

List był krótki i lakoniczny, przypominał bardziej dziennik lub raport. Zapisano w nim, że na wojnę wybrał się Falkon, chcąc „zmężnieć” przed małżeństwem. Jego starszy brat prowadził natarcie na jedno z większych miast regionu, ale przez fatalny błąd w ustawieniu formacji, doszło do przełamania linii. 

Wróg zwyciężył bitwę mimo miażdżącej przewagi wroga i mimo poważnych strat, zdecydował się zaatakować obóz generalicji. Nikt nie przeżył. Książę Ulf po tej stracie zrezygnował z natarcia. List nie zdradzał powodu, dla którego zrezygnował z wybranej wojny. Strata obu synów musiała uderzyć w niego tak mocno, by całkowicie pozbawić go wypracowanej latami zimnej krwi. 

Ludewig nie dowierzał w to, co przeczytał. Rozpoznawał pismo nadwornego skryby. To nie był falsyfikat. Pomijając wielkie nieszczęście, nie podejrzewał, że Ulfa stać na takie tchórzostwo. Powinien atakować tym mocniej, pragnąć zemsty, a on? Postanowił się nad sobą użalać. 

– Sukinsyn… – wydusił po chwili. Miał ochotę rozerwać list na strzępy, ale Lisfirë w porę go zatrzymała. 

– Zdrajca… Śmieć, zwykły śmieć. – powiedziała pozbawiona emocji. 

– Nie wierzę w to! Nie wierzę! 

– Co gorsze… List nie był wcale kierowany do mnie, do władczyni! – wciąż wydawała się pozbawiona wszelkich emocji. Zapewne już wcześniej mocno to przeżyła. – Skierował go do rady! Gdyby nie to, że zatrzymałam gońca, nie dowiedziałabym się o tym… Wiesz, co to oznacza?

Ludewig nie odpowiedział. 

– Zdrada. Zdradzili mnie. 

– Jak to? 

– Zastanów się! Dlaczego Metle zaczął dowodzić armią? By realizować z góry ustalony plan. To on wynegocjował moje zaręczyny, a teraz? To on dostał taki list! Treść jest pewnie zwykłą obłudą, na wypadek, gdybym chciała go zobaczyć.

– Poczekaj… nie wyciągajmy pochopnych wniosków… – Mag chciał ochłonąć, ale nawiedziła go pewna myśl, przerywając zdanie. Metle nie chciał atakować dalej. Co, jeśli rzeczywiście Ulf i Metle dogadali się w sprawie zniszczenia państwa elfów, uzgadniając wszystko z Moa Li? Być może nie był przekonany, czy uda mu się podbić tę krainę, więc wolał się ubezpieczyć.

Ludewig znał Ulfa. Uznawał go za człowieka wartego zaufania, ale kilkukrotnie był świadkiem, jak ten stosuję niegodziwy podstęp w wyższym celu. Co jednak mogło być tym celem? 

Nie potrafił tego ustalić, ale mimo to, wizja Lisfirë była wiarygodna. 

– Musimy ukarać zdrajcę! – Lisfirë oddychała głęboko, a jej oczy pałały nienawiścią. 

– Zaczekaj, powinniśmy przynajmniej go skonfrontować. 

– Tak… masz rację. – Zgodziła się po chwili, czym mocno go zdziwiła. 

– Mądra decyzja, może ja to zrobię? 

– Nie… Muszę to zrobić sama. Ty w tym czasie przejmij dowództwo nad armią. 

– Oczywiście, wasza wysokość. – Ludewig pospiesznie się ukłonił. 

– Ja… rozwikłam tę zagadkę… Znajdę jakiś sposób na zwycięstwo. 

Ludewig znał ją na tyle dobrze, by w to nie wierzyć, ale milczał. Nie miał wielkiego wyboru, musiał jej zaufać. Nie zamierzał stchórzyć i uciec na łodzi – szansa na powodzenia takiej ekspedycji i tak nie była wielka, a nie wiedział, czy Ulf po jego przybyciu nie każe go ściąć, by potwierdzić lojalność wobec Moa Li. 

Lisfirë powróciła do stolicy jeszcze tego samego wieczoru, biorąc ze sobą Metle. 

 

***

 Lisfirë zwołała zgromadzenie radnych. Każdy z piętnastu członków wydawał się poddenerwowany, ale Metle siedział spokojnie, nie dając poznać po sobie żadnych emocji ani obaw. 

– Co to ma być?! – Elfka nie zamierzała tracić czasu na wyjaśnianie. Wprost ukazała im list, który przejęła. – To nie tylko koniec naszych szans na zwycięstwo. To również zdrada. Wy zdradziliście mnie! Waszą Woldyaran. 

Nikt nie odpowiedział. Każdy był całkowicie zszokowany. Zdawali się zupełnie nie rozumieć, co się dzieje.

– Wasza wysokość – odezwał się w końcu jeden z radnych. – Co to jest za list? 

Lisfirë przeczytała jego treść, wskazując na to, do kogo był adresowany. 

– Ależ, wasza wysokość! Nie mamy wpływu na to, do kogo list adresuje książę Ulf! Poza tym, czy nie powinniśmy zająć się teraz planowaniem dalszej obrony? Nie rozumiem, dlaczego rzuca w nas, Wasza Miłość, tak niechlubne oskarżenia. – Radni zaczęli podnosić krzyki, a część z nich głośno wołała, że fragment o adresacie, bądź i cały list, jest jednym wielkim falsyfikatem. 

Dla siedzącego wciąż spokojnie Metle jasne było, że list jest prawdziwy. Nie licząc drobnej kartki papieru, papieru niestosowanego przez ludzi, wklejonego w jeden fragment kartki. 

Niemal idealne odwzorowanie pisma. Odpowiednie wygładzenie… Misterna robota. Brawo. 

– Wasze nędzne próby zachowania twarzy doprawdy nie zdadzą się na nic. Wedle Wielkiej Karty Praw monarcha ma prawo do zwalczania zdrady wszelkimi możliwymi sposobami, a z racji na wojnę, pominę proces osądu. 

Wszyscy na nowo zamilkli, nie dowierzając, że już za moment padnie na nich wyrok. 

– Skazuję was na śmierć. Aresztować ich! – Na jej rozkaz, kilkadziesiąt zbrojnych wbiegło do sali, aresztując radnych. Starcy nie mogli się bronić. Wciąż zresztą liczyli, że monarchini wstrzyma się z wykonaniem wyroku. 

Następnie zostali wyprowadzeni, wprost do niewielkich miejskich lochów. Smród i robactwo panoszyły się tam bez ograniczeń, ale nie miało to znaczenia. Wszak wyrok na tych osobach miał paść lada moment. 

Na sali pozostał tylko jeden radny. Metle.

 

***

 

– Gdzie to jest… – Lisfirë nerwowo przerzucała stosy pogrubianego papieru leżącego w biurze jej ojca. Całe szczęście, do tej pory nie zabrała się za renowację tego pomieszczenia.

Szukała czegokolwiek, co mogłoby przydać się przy obronie. Oczywiście, już wcześniej została poinformowana o tym, co zrobić w ostateczności, ale nigdy nie przyszło jej do głowy, że zostanie do tego zmuszona. 

– Wasza wysokość, mamy to! Znalazłem lokalizację Drzewa Rasill. – Metle triumfalnie podniósł rękę, trzymającą kilka kartek. 

– Świetnie. Właśnie dlatego cię tu zabrałam. – Woldyaran czuła, że wszystko idzie zgodnie z jej planem. 

– Nie jestem tylko pewny… – Metle stracił chwilowy entuzjazm – czy starczy nam magów. Ustawienie bariery trwa długo i wymaga ogromnej zasobności many. Nawet z pomocą ludzi… szanse na powodzenie są minimalne. 

– Tak… to prawda, ale czy pozostało nam coś innego? 

Starzec zamilkł. Cisza wyraziła to, o czym każdy myślał. To koniec ery dobrobytu. Koniec marzenia o odzyskaniu utraconych ziem. Decyzja zapadła; nad pozostałościami elfiego świata rozciągnie się wielka, magiczna kopuła, która powstrzyma każdy atak w przeciągu sto lat. 

– Twój czas… właśnie się skończył. Czy masz mi coś do powiedzenia? 

– Tak… to naprawdę świetnie zaplanowana intryga. Klasnąłbym, gdyby nie to, że to ja zostałem jego ofiarą. Mogę więc spytać, dlaczego akurat rada? 

– Tłum będzie potrzebować pretekstu do ostateczności oraz spoiwa, który pozwoli przetrwać wielką stratę – odparła z uśmiechem na ustach. Doskonale wiedziała, że Metle prędzej czy później wykryje jej kłamstwo. Nie spodziewała się jednak, że zrobi to w taki sposób. Starzec nie planował ratować swojego życia. Postanowił do samego końca pozostać jej wierny. 

Po części źle jej było z tym, jak oskarżała go o próbę przejęcia władzy. Jej obawy były nieuzasadnione, ale było za późno na zmianę planów. 

– Miałeś niesamowicie przenikliwy umysł, Metle. – Podeszła do niego bliżej, dumnie unosząc głowę. – Aczkolwiek… nie przewidziałeś jednej rzeczy. Dlaczego uznałeś, że planuję wykorzystać święte drzewo do stworzenia bariery. 

Metle zbladł. 

– Zniszczę je, oddzielając nas od reszty kontynentu nie na sto lat, a na wieczność. Wybudujemy potężną flotę, na wzór ludzkiej i już nigdy nie będziemy musieli bać się najazdu.

– Ty… ty… oszalałaś! Nie możesz tego zrobić! To zniszczy znaczną część naszych ziem. 

– One już nie są nasze, Metle. Są utracone. 

– Nie… jak śmiesz?! Twój ojciec nigdy by tak nie zrobił! 

– Przykro mi… 

Ludzki żołnierz, do tej pory stojący przy biurku, zabrał Metle do lochu. 

Następnego dnia odbyła się cicha egzekucja. Jedynie luźno zgromadzony tłum pełen niepokoju i beznadziei zebrał się przed pałacem, by zobaczyć egzekucję zdrajców. Każdy z nich został ukłuty kolcem Ostrokrzewu Iawagurë – najbardziej trującej rośliny na półwyspie. Śmierć była długa, lecz bezbolesna. Często stosowano tę roślinę do samobójstwa, rzadziej do wyroków. Wobec zdrajców – jak dotąd – nigdy. 

 

Wielka Katastrofa Elvemeer

 

Na posępnych bagnach niedaleko linii frontu odnaleziono zakryte drzewo. Drzewo, które miało uratować elfie dziedzictwo przed barbarzyńskimi wojownikami, którzy poczęli już świętować swoje zwycięstwo, organizując popijawy w swoich obozach, zupełnie nie spiesząc się z pokonaniem wrogów. 

Na miejscu znajdował się już niewtajemniczony Ludewig wraz z wiernymi magami oraz kilkunastoma żołnierzami, mającymi na celu ochronę ceremonii. 

Każdy czekał na Jej Wysokość Lisfirë I – Woldyaran, która mimo zdrady sojusznika miała uratować swój naród przed klęską. 

Gdy dotarła na miejsce, z trudem przedostała się przez gęste zarośla, co chwilę oglądając się wokół, szukając wezwanych magów. 

– Dotarłaś… – powiedział z czułością Ludewig. – O co chodzi? Dlaczego kazałaś nam tu przyjechać? Szykujesz tu jakąś zasadzkę? 

– Nic z tych rzeczy. Powiedziałam ci, że nie przegram tej wojny. Żadna zasadzka nie zatrzyma tego pochodu. – Poczuła nieprzyjemną woń brudnej, zzieleniałej wody oraz padliny leżącej w niewielkiej sadzawce. 

– Okropna okolica… – skomentował Ludewig, widząc jej reakcję. 

– Owszem… wracając, znajduje się tu magiczne drzewo, które przy zniszczeniu emituje wiązki magii ziemi, uniemożliwiające wtargnięcie do środka bariery.

– Magiczne drzewo? Masz na myśli drzewa Rassil? 

– Dokładnie. 

– Nie wiedziałem, że istnieją naprawdę…

– Jest ich niewiele, a rosną jedynie na tej ziemi. Ludzie przypisują im właściwości lecznicze i uważają je za niezwykle piękne i ogromne, ale jak widzisz, rzeczywistość bywa rozczarowująca – wskazała niewielkie, pozbawione liści drzewko, przypominające ogołocony krzak.

– To ma być Rassil? – wpatrywał się w nie przez jakiś czas, starając się zauważyć cokolwiek, co mogłoby potwierdzić, że owo drzewo ma w sobie niezwykle potężną magię. 

 – W rzeczy samej. Jego zniszczenie to… trudna sprawa, ale… wierzę, że ty i twoi towarzysze podołacie. Jesteście naszą jedyną nadzieją… i własną też. Słyszałam, że Moa Li nie przepada za magami. 

– Nie on jedyny… – odparł bez namysłu Ludewig, zamykając się na moment w sobie. To jasne, że musiał zrobić to, o co prosiła go Lisfirë. Nie było innej opcji, a jednak. Coś mówiło mu, że nie wszystko wyjdzie zgodnie z planem. 

– Jesteś tego pewna? 

– Tak. – Lisfirë odpowiedziała błyskawicznie, nawet nie mrugając. – Ja muszę wracać do stolicy. Ostrzegam was, że nie jestem w stanie zagwarantować wam bezpieczeństwa. Od setek lat nikt nie musiał wykorzystywać tych drzew… nawet moi kronikarze nie są do końca przekonani, jak działają. 

– Nie bój się. – Ludewig delikatnie położył jej dłoń na ramieniu, wpatrując się w jej piękne, zielone oczy zdradzające niepokój. – Nie musisz udawać kontroli… robisz, co możesz, i jeśli coś się nie uda, to nie będzie twoja wina. 

– Wiem o tym… ale to nic nie zmienia. Jeśli wam się nie uda… pozostanie mi samobójstwo… – zwiesiła wzrok, delikatnie się uśmiechając.

– Nawet o tym nie myśl. – Chcąc udowodnić sprawczość, przywołał jednego z magów.

Mroźne oblicze pragnie, byś oddał mi oko. 

Ten nie śmiał nawet pytać o przyczynę i mimo niechęci, po chwili, w akompaniamencie bólu i krzyku, wyciągnął swoje lewe oko, wręczając je swojemu mistrzowi i delikatnie się kłaniając. 

– Oni… zrobią wszystko, by zniszczyć Rassil. – odparł Ludewig, wyrzucając gałkę do wody. 

Lisfirë odeszła bez słowa. Odjechała stamtąd najszybciej, jak mogła. 

Musiałam to zrobić – próbowała usprawiedliwiać się w myślach. – Umrą, ale ochronią mój lud. Tak powinna zachować się Woldyaran. Tak zachowałby się mój ojciec. Na pewno. 

Wyglądała zza okna swojej karocy, chcąc dobrze przyjrzeć się mijanej okolicy. W końcu już nigdy nie będzie taka sama. 

– Jestem władczynią wszystkich elfów… od teraz… jestem wolna. To ja mam władzę. I nikt mi już jej nie zabierze… – zaczęła cicho rechotać, jednocześnie roniąc kilka nic nieznaczących łez. 

 

***

 

Przez kilkanaście godzin magowie niestrudzenie atakowali barierę rozciągającą się nad drzewkiem Rassil. Ludewig szybko zrozumiał, że jego prawdziwa moc tkwi w potężnych korzeniach, które ciągnęły się po całym mokradłach. Udało im się dokopać się do kilku ich fragmentów. Tam, magiczna bariera emitująca niebieskie światło była wyraźnie słabsza i po kilku godzinach ataków ze strony zmieniających się magów, bariera pękła. 

– A więc… – Ludewig wycelował rękę w odsłonięty korzeń – to twój koniec. Z jego głowy sączył się gęsty pot, a oddech był nienaturalnie przyspieszony. – Spędziłem tu zdecydowanie za dużo czasu. 

Cisnął precyzyjnie ognistym promieniem, rozrywając strukturę korzenia. Zgodnie z założeniem, cała okolica zaczęła emitować światło, a drzewo całkowicie zmieniło kolor. Świeciło się tak jasno, że magowie musieli zasłonić oczy, a kilku spóźnionych nieszczęśników straciło wzrok na zawsze. 

Już kilka sekund później, nie żyli wszyscy, a okolica rozpoczęła proces niszczenia. Ziemia wypuszczała trujący gaz, przez który ocalałe po licznych eksplozjach rośliny zaczęły umierać, wraz ze zwierzyną. Wzgórza osuwały się, a po niebie rozciągnął się pas czarnych chmur. 

Obraz Pasu Śmierci, jak nazwano to w księgach, nie zmienił się po dziś dzień, a Woldyaran Lisfirë I doczekała się przydomka Barandura – Twórczyni Więzienia. 

Koniec

Komentarze

Ich uzbrojenie było prawie pełne, a kolczuga znajdująca się pod płytową, szczelną zbroją dodawała żołnierzom odwagi; gdy spoglądali przed siebie, widzieli jedynie półnagie, przerzedzone szeregi humanoidów, z góry skazanych na porażkę. 

O ile ludzie nie korzystali ze wspólnej kolczugi, zmieniłabym na liczbę mnogą.

 

Kawaleria natychmiast zrozumiała ich intencje. Wykorzystała swoją szybkość i bez trudu uniemożliwiła im atak z flanki, niemal ich nie tratując.

Zaimkoza i ichoza występuje. Można wywalić im, a gdyby usunąć niemal można by się pozbyć drugiego ich.

 

leżało bezwiednie na ziemi. Nawet po śmierci, emanowała królewskim majestatem.

 

No nie wiem jak leżało, może bezwładnie, ale na pewno nie bezwiednie. Bezwładnie za to można upaść, ale leżeć… nie brzmi mi. 

Która emanowała, skoro ciało.

 

leżało bezwiednie na ziemi. Nawet po śmierci, emanowała królewskim majestatem.

 

Nieprzerwana apatia brzmi dziwnie.

 

Podczas pospiesznie zorganizowanej ceremonii, starszy, blisko dwustuletni kapłan nałożył drobną głowę dziewczyny posrebrzany wieniec, z zesztywniałych pędów najlepszym winorośli, mówiąc:

Zabrzmiało jak horror, ale zakładam, że jednak nałożył na głowę, a nie głowę. 

Najlepszych.

 

 

Ostre końcówki wieńca wbiły się w gęste włosy, lecz nie dała tego po sobie poznać.

Włosy nie bolą.

 

Gromkie brawa rozległy się w całej sali tronowej, a młoda Woldyaran – władczyni elfów – usiadała na wielkim tronie, wykonanym z gęsto splecionych, zielonkawych gałęzi i łodyg Świętego Drzewa Rasill, będącym dziełem największych z elfich magów. 

Usiadała brzmi nie zręcznie, może lepiej dokonane usiadła. Brzmi jakby dziełem magów było drzewo, a nie tron.

 

Wpatrywała się w licznie zgromadzonych wasali z szeroko otwartymi oczami, zdradzając nerwowość.

Czemu wasale mieli szeroko otwarte oczy? ;D

Uważaj na te zmieniające się podmioty w zdaniu.

 

 

Mimowolnie napięła drobną sylwetkę, niemal stając na palcach – jak atakowany zwierz, który zwiększa objętość ciała, by wydać się groźniejszy. 

Jak stanęła na palcach, skoro siedziała?

 

Bez pomocy z zewnątrz, czekała je zagłada. Woldyaran Lisfirë szykowała się do zagranicznego wyjazdu; w swoim niedługim życiu, jeszcze nigdy nie wyszła z wielkiego gaju, zajmującego niemal cały obszar Półwyspu Leśnych Duchów, na którym panowała. 

Podzieliłabym na dwa zdania od w swoim niedługim.

 

stara się złożyć

Założyć?

 

Źle zapisujesz dialogi, więc podrzucam poradnik: 

https://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/12794

 

 

– Zostałam wysł… to znaczy, wyruszam w podróż do Afermii. – wzdrygnęła się lekko, zaskoczona przybyciem swojej byłej opiekunki. Była z nią bardzo zżyta i zwykle bez oporów dzieliła się z nią każdym przeżyciem, ale tym razem coś wzbudzało jej niepewność i powstrzymywało ją przed zwierzeniami. Od kilku dni była blada i zestresowana, jadła tak mało, że z trudem wstawała z łoża. 

Po pierwsze wzdrygnęła się jako didaskalia z dużej, bo to nie gębowa czynność (patrz poradnik), po drugie może w ogóle spać poza dialog i nie ma kłopotu.

Byłozę masz, ale powtórzeń generalnie jest dużo. 

 

wyglądała bardziej jak służba,

Służba to nie osoba, raczej służka/służąca.

 

– Chcieliście mnie widzieć – zwróciła się do nie w pełni zgromadzonej rady, choć zaprosiła ją tu konkretna osoba.

Królowa lata do każdego, kto ją zawoła?

Nie w pełni zgromadzona rada brzmi dziwnie.

 

– Armia Moa Li wkroczyła wczoraj do fortu, który oddzielał ich od naszych pastwisk. Musimy natychmiast zatrzymać jego armie, inaczej możliwa inwazja na Pałac będzie kwestią kolejnych tygodni. 

Raczej wiedzieliby jak się nazywa ten fort. 

Po co możliwa?

 

 

 

Już wtedy musiał zdawać sobie sprawę, że stoją na granicy zagłady, a mimo to bezczelnie ją mamił – powiedział, że nigdy jej nie opuści i że zawsze będzie mogła ma nim polegać. 

Mamił zagładę?

 

Kłamca… – pomyślała, wpatrzona we własną twarz, odbijającą się niemrawo w błyszczącej podłodze. 

https://sjp.pl/niemrawy

 

– W takim razie, wyruszamy nazajutrz. – oznajmiła i wyszła z komnaty bez pożegnania. Była wyraźnie roztargniona, ale buzujący w niej gniew nie pozwalał jej tak po prostu się poddać. Musiała zrobić wszystko, by nie przegrać.

Oznajmiła jest gębowe, więc bez kropki po nazajutrz.

Roztargniona nie pasuje mi do sytuacji.

 

 

Morze było wyjątkowo spokojne, wyglądało jak tafla szkła, pozbawiona niemal wszystkich zakłóceń, a ewentualne ataki, których się obawiała, nie nadeszły.

Wynika, że obawiała się tafla szkła.

 

Po dotarciu na miejsce przywitało ich huczne powitanie, na czele z księciem oraz jego synem.

Przywitało powitanie to masło maślane, a powitanie na czele z księciem brzmi dziwacznie. 

 

Reasumując wiele pracy przed Tobą. Nadużywasz zaimków, oraz się, ale za to również przymiotników. Do poprawy jest zapis dialogu. 

Polecałabym krótkie opowiadania w ramach ćwiczeń, zamiast niemal 50k klocków, przez które trudno się przedrzeć. 

Na plus pomysł i sprawne snucie opowieści. 

Powodzenia.

 

 

 

"nie mam jak porównać samopoczucia bez bałaganu..." - Ananke

Nowa Fantastyka