Zmierzchało. Gęsty deszcz dudnił o asfalt, rozmazując w kałużach światła pobliskich latarni.
Ethan Carter mocniej naciągnął kaptur, ponownie odczytał adres zapisany na paczce. Znał miasto dosyć dobrze, ale chciał się upewnić i potwierdzić własne przypuszczenia. Domu nie było, a pusty zachwaszczony plac straszył ciemnością i dziurawą siatką ogrodzenia.
Nadawca się pomylił – pomyślał, ale coś mu nie pasowało.
Wrócił do samochodu i ponownie sprawdził przesyłkę w systemie. Terminal pokazywał, że wszystkie z dzisiejszego dnia już dostarczył. Sprawdził ponownie, to samo.
– Faktycznie jakiś błąd – powiedział sam do siebie.
W zasadzie mógł wracać do domu, a paczkę oddać rano w oddziale. Niczym się nie różniła od pięćdziesięciu innych dostarczonych tego dnia. Obejrzał ją bardzo dokładnie. Mały karton oklejony na krzyż brązową taśmą. Wyblakła, pożółkła etykieta, zapisana odręcznym, równym pismem. Spojrzał na datę nadania: 13 lutego 1928 roku. Zdziwiony zmarszczył brwi.
Bardzo dziwna sprawa – pomyślał zaciekawiony.
Jako kurier pracował ponad rok, ale pierwszy raz spotkał się z czymś takim. Adres, dziwna data i pusty zachwaszczony plac. Zapachniało tajemnicą, jak w tanich kryminałach, które namiętnie czytał. Szczególnie lubił te z kieszonkowej serii „Zagadkowych spraw Brooklynu”, o detektywie Franku Mallorym.
Z zadumy wyrwał go dzwonek telefonu.
Ostatnimi czasy zastanawiał się, czy nie rzucić tej roboty w diabły. Cały dzień za kółkiem, płaca marna i zero czasu na swoje sprawy. Zaniedbywał dziewczynę. Ich związek z każdym, kolejnym dniem, stawał się coraz bardziej kruchy. Ethan czuł, że jeżeli czegoś nie zmieni, wszystko się rozleci. Nie chciał tego, kochał Luizę, a ta cholerna praca niszczyła ich relację. Dawali mu dyżury nawet w soboty, pomimo że w tygodniu co dzień łapał nadgodziny. Za każdym razem, gdy chciał coś załatwić, musiał płaszczyć się przed szefem. Strasznie go to irytowało. Za wszelką cenę pragnął uratować swój związek. Już od jakiegoś czasu szukał, myśląc o czymś bliżej, w jakimś markecie, barze, gdziekolwiek. Przynajmniej by wiedział, za co pracuje i może szef nie byłby takim dupkiem. Popatrzył na ekran smartfona, numer był zastrzeżony. Zazwyczaj takich nie odbierał. Dostawał tonę spamu każdego dnia. Ludzie oraz boty AI za każdym razem wciskali mu jakieś totalnie zbędne badziewie. Termomodernizację, pompy ciepła, fotowoltaikę, odkurzacze i wibratory, lub koce z merynosów, aby grzać dupę w zimowe wieczory. W myśl głównej zasady telefonicznych ogłupiaczy, zawsze znajdzie się ktoś, kogo można naciągnąć na kupno tego szajsu.
Telefon nie przestawał dzwonić.
– Słucham? – odebrał zirytowany.
– Nie otwieraj paczki i słuchaj uważnie – mężczyzna mówił spokojnym, rozkazującym głosem. – Pojedziesz do dzielnicy wietnamskiej. Jest tam bar Silent Lantern. Wiesz gdzie?
– Co?
– Czy wiesz, gdzie to jest? – powtórzył nieznajomy.
– Wiem
– Zostawisz tam przesyłkę. Potem możesz wracać do domu. Rozumiesz?
– Co jest w tej paczce?
Mała paczka, którą chwilę temu oglądał, śmierdziała tajemnicą bardziej, niż miejskie wysypisko zgnilizną.
– Nie twoja sprawa! Dostarcz paczkę i wracaj do dziewczyny, na pewno już się denerwuje.
– Ej, wyluzuj, stary! – Ethan krzyknął wkurzony.
– Oddaj paczkę, to wszystko. Odezwę się.
Mężczyzna się rozłączył. Kurier jeszcze chwilę gapił się w mały ekran i odłożył telefon. Rozejrzał się, ale nie dostrzegł nic podejrzanego. Tajemniczy rozmówca, jakby wiedział, że doręczyciel tkwił na tej ulicy. Pytanie, skąd?
Z oporami i mętlikiem w głowie pojechał do Wietnamczyków.
Przed barem stało kilka dziwek i amatorów płatnego seksu. Nawet zimny deszcz nie był w stanie ich odstraszyć. Wewnątrz dwaj menele siorbali piwo nad lepkim stolikiem, smutna dziewczyna, w kusym, odsłaniającym wszystko stroju smętnie wyginała się na rurze, poruszając tyłkiem w rytm kaleczącego uszy wietnamskiego disco. Barman już na niego czekał. Wielką, okrągłą twarz miał podobną do patelni, a oczy jakby namalowane czarną kredką. Bez słowa wyciągnął owłosioną łapę.
Wracał. Wycieraczki miarowo zgarniały nadmiar wody z szyby.
Ponownie zadzwonił telefon.
– Spisałeś się – pochwalił tajemniczy mężczyzna.
Ethan nie podziękował, chciał zakończyć tę dziwną znajomość jak najszybciej. Mężczyzna po drugiej stronie nie zamierzał się jednak rozłączyć.
– Mam dla ciebie propozycje – rzucił.
– Jaką?
Kurier był już myślami w domu.
– Dobrze płatną, oczywiście – zachęcił nieznajomy. – Odbierzesz coś dla mnie. To po drodze. Zgoda?
Ethan nie był przekonany. Wahał się.
– Skąd masz mój numer? – zapytał podejrzliwie.
– Z centrali twojej firmy. Przecież robisz w doręczeniach. To jak, wchodzisz w to?
– Nie jestem zainteresowany. Skończyłem na dzisiaj.
– Ponieważ to dodatkowa robota, przeleję ci tysiaka, żebyś nie był stratny, ok? – Nieznajomy nie odpuszczał.
Tysiak… Tyle zarabiał przez cały tydzień. Ethan oczami wyobraźni zobaczył plik banknotów. Chwilę się zastanawiał. W sumie, co mu szkodziło.
– Zgoda. Co mam odebrać i gdzie?
– To niewielka paczka. Podobna do tej, którą przywiozłeś Wietnamczykom. Z samego rana musi ruszyć do odbiorcy.
– Dobra, przekonałeś mnie. Podaj adres.
Smartfon brzęknął powiadomieniem. Kasa dotarła na konto. Chwilę potem esemesem doleciał adres. Kimkolwiek był tajemniczy rozmówca, działał szybko i umiał być przekonywujący.
Kurier ominął zjazd do domu i ruszył ku przedmieściom. W drodze napisał do dziewczyny krótką wiadomość, że będzie trochę później niż zwykle.
Zaparkował busa pod kamienicą. Numer domu się zgadzał, 696. Budynek miał cztery piętra. Oceniając jego stan stwierdził, że mógł pamiętać czasy wielkiego kryzysu i Ala Capone. W małym oknie na poddaszu paliło się światło.
Wszedł do środka, przesuwając z przeciągłym skrzypnięciem masywne drzwi. Schody były drewniane. Gdy się po nich wchodziło wydawały ciche, trzeszczące odgłosy. Śmierdziało moczem i kotami. Nie cierpiał kotów, miał na nie chroniczną alergię. Kilka razy przekręcił włącznik na ścianie w nadziei, że światło się pojawi. Lampka smartfona rozproszyła mrok na tyle, żeby wchodząc nie wybić sobie zębów. Drzwi do mieszkania na poddaszu były uchylone. Wewnątrz paliło się światło, panowała cisza.
– Halo, jest tam kto? – Rozejrzał się po korytarzu, który zagracały wiekowe meble. Stosy gazet, pudeł, pustych zakurzonych butelek i przeróżnych śmieci. Wyglądało na to, że właściciel bawił się w zbieractwo. Ethan znał takich, swoją działalnością zabierali robotę uczciwie pracującym miejskim śmieciarzom. W otwartych drzwiach pokoju, dostrzegł makabryczny widok. Mężczyzna leżał w kałuży krwi, twarzą do podłogi, z rozrzuconymi rękami i dziwnie skręconymi nogami. Nie dawał oznak życia. Ethan poczuł zapach trupa, cofnął się, ledwo powstrzymując wymioty. Wdepnął w jakąś paskudną sprawę. Odwrócił się i szybko ruszył do wyjścia. Za plecami usłyszał szmer i dostał czymś twardym w głowę tracąc przytomność. Otworzył oczy. Dobiegł go dźwięk syren zbliżających się policyjnych samochodów.
W dłoni trzymał zakrwawiony nóż. Nie myśląc, co robi, odrzucił go z obrzydzeniem.
Dotknął potylicy. Krew z rozciętej skóry pozlepiała mu włosy.
– Cholera! Co tu się dzieje?! – zaklął.
Zataczając się wybiegł na klatkę schodową. Policja była blisko. Otworzył okno i przecisnął się na schody przeciwpożarowe. Zdenerwowany, zupełnie nie myślał o odciskach palców jakie zostawia. Zbiegł po drugiej stronie budynku. Przeskoczył przez płot na kolejną posesję. Z oddali chwilę obserwował, jak policjanci wchodzą do kamienicy. Trzymali broń gotową do strzału. Kilku z nich pobiegło na tyły budynku. W ciemności nie zauważyli go. Przebiegł ulicę, syreny wyły, budząc okolicę. Ukrył się w krzakach kiedy dwa kolejne radiowozy minęły go z wielką prędkością.
Uciekał nie oglądając się za siebie i wtedy zadzwonił telefon.
– Wrobiłeś mnie, cholerny gnoju! – wrzasnął do słuchawki.
Cały się trząsł. Zrozumiał, że jego dotychczasowe życie właśnie wymknęło się spod kontroli.
– Przecież zrobiłem, co chciałeś! – Czuł, jak niewidzialna obręcz ściska mu gardło.
– Martwy człowiek – mężczyzna zachichotał. – To zawsze jest problem.
– Nikogo nie zabiłem! – Ethan próbował się bronić. – Doskonale o tym wiesz.
– Ja wiem. Ale co powiesz policji?
– Że mnie wrobiłeś!
– Ja? – nieznajomy ponownie się zaśmiał.
– Wszystko im opowiem!
– Co niby takiego? O paczce, której nie ma, czy o nożu z twoimi odciskami palców? Wiesz, ile zostawiłeś śladów w tamtym mieszkaniu?
Kurier czuł, że tonie. Pochłaniała go gęsta, ciemna ciecz. Wciągała jak bagno.
– Przestań, proszę – wydyszał. – Czego, kurwa, chcesz?!
– Ciebie! – głos rozmówcy zabrzmiał jak ryk dzikiej bestii, zdolnej rozerwać ofiarę na strzępy.
Chłopak poczuł, jak podnoszą mu się włoski na plecach.
– Nie rozumiem – wydukał.
– Wyjaśnię ci – rozmówca ściszył głos, który niczym syk węża, wydobył się ze słuchawki. – Od dziś będziesz robił wszystko, co ci rozkażę. Przysięgniesz mi wierność, na życie swojej dziewczyny. Gdy to zrobisz, twoje problemy znikną. Zrozumiałeś?
– Co takiego? Oszalałeś?!
– Gliny już jadą. To tylko kwestia czasu, kiedy wpadniesz w ich łapy. Za zabójstwo będziesz skwierczał na krześle elektrycznym, jak skwarka na patelni.
Sygnał policyjnych syren narastał ze wszystkich stron.
– To jak będzie? – zaskrzeczał złowieszczo.
To tylko głupia przysięga, nic więcej – kurier powtarzał w duchu.
Z wielkim oporem powiedział:
– Przysięgam na życie Luizy służyć ci i robić, co każesz.
– Dodaj: Przysięgam ci, Szatanie.
– Przysięgam ci, Szatanie.
– Dobrze. Twoje problemy właśnie się zakończyły. Możesz wrócić do domu.
Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, policyjne sygnały ucichły. Radiowozy gdzieś zniknęły. Zapanowała cisza. Zdziwiony, rozglądając się wyszedł na drogę.
– Jeszcze jedno. Sprawdź kieszeń kurtki.
Wymacał podłużny przedmiot. Gdy go wyciągnął, spojrzał z niedowierzaniem. W dłoni trzymał zakrwawiony nóż, ten sam, który wyrzucił w mieszkaniu.
– Jedź do domu – syczał mu do ucha Szatan. – Zabij swoją ukochaną. Potwierdzisz tym lojalność, pieczętując naszą wspaniałą umowę.
Ten syk był jak trucizna wtłaczana do krwiobiegu. Przesączał się przez każdy zakamarek jego ciała, mieszał myśli, dławił rozsądek. Ethan poczuł, jakby za żołądek chwyciła go ogromna dłoń, próbując wycisnąć z niego treść prosto do gardła. Zachwiał się.
Boże, wybacz mi moją bezdenną głupotę. Pomóż mi proszę! – zaskamlał w myślach.
Balansując na granicy upadku, łapał powietrze, walcząc, by nie zwymiotować. Po chwili się wyprostował. Zwalczył opanowujący go kryzys.
Nie jestem jego narzędziem. Nie jestem ostrzem, które trzymam w dłoni. Moja wolna wola to ostatnia rzecz, której nie zdoła mi odebrać – ta myśl przyszła nagle, jak objawienie.
Macki szaleństwa, jeszcze chwilę temu oplatające mu ciało, zaczęły słabnąć. Człowieczeństwo wróciło na tyle, by mógł się przeciwstawić.
– Nie zrobię tego! – wycharczał z wysiłkiem, plując gęstą śliną.
W pobliskich domach zaczęły zapalać się światła. Kilka osób wyszło na zewnątrz, patrząc, co się dzieje. Ktoś pokazywał go palcem.
Upuścił telefon i wyciągnął nadgarstek.
– Nie zmusisz mnie. Nigdy jej nie skrzywdzę! – wyszczerzył zęby, unosząc nóż. – Szybciej sam się zabiję! Widzisz, zjebie?!
Ze smartfonu leżącego na asfalcie, dobiegł śmiech, po czym szatan zaciekawionym głosem zapytał:
– Czemu więc tego nie robisz?
Deszcz padał na twarz chłopaka, ściekając mu po policzkach.
Ethan spojrzał na brudne ostrze, po czym z całej siły chlasnął, otwierając sobie żyły.