- Opowiadanie: KoscianIx - 1953 - Cień Tunguski

1953 - Cień Tunguski

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Biblioteka:

Użytkownicy

Oceny

1953 - Cień Tunguski

Prolog

II Wojna Światowa naznaczona była hukiem bomb, trzaskiem karabinów i cichym jękiem tych, którzy przeżyli. W 1945 roku niebo należało jeszcze do śmigieł – do błyszczących MustangówSpitfire’ów, ciężkich LancasterówLatających Fortec, do groźnych Focke-WulfówBf 109, do radzieckich Jaków, czy japońskich Zer. Na Pacyfiku dominowały nowoczesne B-29 Superfortress– zwiastuny nadchodzącej ery. Prędkość ponad 600 km/h wydawała się granicą, której nie należy zbyt długo przekraczać, a wysokość 10 tysięcy metrów – terytorium dla nielicznych.

Ale wojna nie zatrzymała postępu. Właściwie – była jego akceleratorem.

Już w ostatnich miesiącach konfliktu po niebie zaczęły przemykać pierwsze demony z silnikiem odrzutowym. Niemiecki Me 262 wstrząsnął aliantami, pokazując, że śmigło to przeszłość. Brytyjczycy odpowiedzieli Meteorami, Amerykanie eksperymentowali z Bell P-59 i nowym Shooting Starem. Skończyła się era lotnictwa romantycznego – rozpoczęła epoka wyścigu z czasem i fizyką.

W ciągu kilku lat stalowe potwory urosły, przybrały skos w skrzydłach, silniki przesiąkły kerozyną. Bombowce, które niegdyś ciągnęły się ospale nad Europą, teraz osiągały prędkości przelotowe bliskie tysiącu kilometrów na godzinę. Myśliwce były szybsze, bardziej zabójcze, wyposażone w radary i uzbrojenie zdolne strącać cele zanim te zdążyły je dostrzec.

W tym nowym świecie zrodził się jego król – MiG-15. Zbudowany według nowej logiki – nie piękna, lecz przewagi – z cienkimi, skośnymi skrzydłami, krótkim kadłubem i niespodziewaną zwrotnością. Uzbrojony w ciężkie działka i zdolny do walki na granicy dźwięku, stał się postrachem pilotów NATO w czasie wojny koreańskiej. Amerykańskie F-80Shooting Stary nie miały z nim szans. Nawet nowoczesne Sabre’y musiały się mocno napocić, by wyjść z pojedynku bez szwanku.

MiG-15 nie tylko zdominował niebo – stał się symbolem. Manifestacją tego, że Związek Radziecki potrafił dogonić – a czasem i wyprzedzić – Zachód w najnowocześniejszej technologii militarnej. Był szybki, śmiertelny, prosty w produkcji. Nieprzypadkowo sprzedano go do dziesiątek krajów, od Albanii po Koreę Północną. Gdziekolwiek pojawiał się na radarze, zwiastował kłopoty.

Niebo należało do niego.

Jednak największa zmiana nie tkwiła tylko w maszynach.

Nastała era systemów.

Na kokpitach zaczęły pojawiać się systemy diagnostyczne, panele wskaźnikowe, transpondery. Sterowanie wspierały hydraulika, potem elektro-serwa. Człowiek – dotąd samotny w walce z grawitacją – zyskał sprzymierzeńca. I rywala. Bo automatyzacja oznaczała również utratę pełnej kontroli. Samolot stawał się systemem, w którym pilot nie był już wyłącznym panem sytuacji – a jedynie jego częścią.

W 1953 roku niebo nie było już miejscem dla odważnych romantyków. Stało się polem gry wywiadów, eksperymentów technologicznych i testów, o których nie mówiono nawet w Pentagonie. Bazy powstawały na pustyniach, loty startowały bez śladu w rejestrach. Maszyny nosiły fikcyjne oznaczenia albo nie nosiły ich wcale. Samoloty nie wracały. 

Tak właśnie kończyła się epoka człowieka w powietrzu. I zaczynała nowa – epoka systemów.

 

 

Chłód… przejmujące zimno, przeszywające całe ciało. Czuł je na twarzy, jakby smagał go przenikliwy, lodowaty wiatr. Ale przecież leżał w ciepłym łóżku, w przytulnej kajucie dla pilotów z VMF-311 Marine Attack Squadron na pokładzie USS Essex.

Dziwne… I to pulsujące czerwone światło… Coś jest bardzo nie tak z tym snem…

– Panie kapitanie, niechże się pan ocknie, do cholery! – usłyszał głos jakby z zaświatów.

Spróbował wyostrzyć wzrok na rozmówcy. Przed nim wyłoniła się postać sierżanta szarpiącego go za uprząż spadochronu desantowego w otwartych drzwiach transportowca Lisunow Li-2D, radzieckiej licencyjnej adaptacji sławnego Douglasa DC-3, sunącego nisko wzdłuż koryta rzeki, ponad spowitą mrokiem obcą ziemią.

Silniki Li-2D grzmiały przytłumionym pomrukiem starego traktora, gdy maszyna przemykała tuż nad zamarzniętą doliną Amuru, wijącą się jak blizna przez dziki pejzaż pogranicza. Lecieli tuż nad ziemią, wykorzystując naturalne ukształtowanie terenu jako osłonę przed wykryciem przez radary przeciwnika. W kabinie desantu panowała ciemność. Tylko lampa pulsująca czerwonym światłem przy bocznych drzwiach dla skoczków, obecnie wymontowanych, rzucała nikłe światło na twarze siedmiu ludzi.

Kapitan Jack Kostanov, pilot piechoty morskiej USA, poprawił klamrę uprzęży. Obok niego technik radarowy Ray Vasquez trzymał stalowy futerał z dekoderem sygnałowym i czujnikami kalibracyjnymi. Czterech komandosów jednostki zwiadowczej piechoty morskiej milczało ze wzrokiem utkwionym w podłodze, każdy pogrążony w swoim rytuale przed skokiem.

W słuchawkach Jacka zabrzmiał urywany głos pilota, wymieniającego komunikaty z chińską kontrolą przestrzeni powietrznej w ich ojczystym języku. Kilka kodów, współrzędne, potwierdzenia. Potem, z lekkim opóźnieniem, usłyszał przekaz skierowany do nich, wypowiedziany łamanym angielskim:

– Punkt zrzutu za trzydzieści sekund. Wznoszę się na trzysta metrów… Gotowość do skoku!

Po chwili czerwień wnętrza ładowni ustąpiła miejsca zielonej barwie.

Skok!

Jack wyskoczył jako trzeci. Powietrze uderzyło go z brutalną siłą, odbierając dech. Linka wyzwalająca, zaczepiona o stalową prowadnicę we wnętrzu samolotu, naprężyła się i automatycznie otworzyła czaszę spadochronu. Poniżej rysowały się kontury zamarzniętego koryta rzeki wijącego się wzdłuż doliny. Lądowanie na oblodzonym brzegu, w wąskim przesmyku między zaspami, było trudne, lecz wykonane z zadziwiającą dokładnością.

Stacja radiolokacyjna R-421 znajdowała się cztery kilometry na północny wschód od punktu zrzutu skoczków. Radar typu P-10, umieszczony na wysokim maszcie, wznosił się nad łagodnym krajobrazem pogranicza. Jego fale metrowe omiatały okolicę szeroką wiązką, rozciągającą się wachlarzowo nad krajobrazem. To właśnie tu od dwóch tygodni gromadzono próbki echa radarowego nowego bombowca lotnictwa dalekiego zasięgu radzieckich strategicznych sił powietrznych o oznaczeniu Tu-16, dwusilnikowej odrzutowej maszyny wyposażonej w charakterystyczne cienkie skrzydła o dużym skosie – jakby powoli rzeźbiono jego widmo w eterze. Zebrane dane miały po zakończeniu serii testów zasilić algorytmy radzieckiej obrony powietrznej.

Wewnątrz bazy operator nocnej zmiany, sierżant Anatolij Kruczenko, parzył herbatę w przenośnym samowarze, gapiąc się na ekran radaru. Złapał na chwilę dziwny impuls z kierunku południowego wschodu. Przypominał sygnał powietrzny, ale był zbyt płytki i niestabilny.

– Zakłócenie z chińskiej strony… Pewnie znowu coś im się rozregulowało – mruknął i odnotował echo jako „Anomalia P”.

 

To, co działo się teraz, miało swój początek pięć dni wcześniej – na dusznej, pozbawionej emocji odprawie na pokładzie lotniskowca USS Essex. Dowódca dywizjonu przekazał Kostanovowi i jego skrzydłowemu, porucznikowi Dave’owi Hargrove’owi, krótki rozkaz: zlokalizować i zniszczyć transport uzbrojenia czerwonych, znajdujący się na północy Korei, w okolicach współrzędnych 39°55′N 127°32′E, niedaleko chińskiej granicy – w pobliżu strategicznego węzła kolejowego Hamhŭng.

Bez zbędnych słów, jakby każdy wiedział, że cisza była najbardziej wymownym komentarzem do zbliżającego się zadania, piloci ruszyli powoli w stronę pokładu startowego. Poranek rozlewał się różowym światłem nad spokojną taflą Morza Japońskiego. Sylwetka Essexa tonęła w złocistej poświacie, osłaniana przez eskadrę grupy bojowej: dwa niszczyciele – USS EversoleUSS William R. Rush, krążownik USS Helena oraz okręt podwodny USS Razorback, którego smukły kadłub patrolowca oceanicznego, będącego świadkiem kapitulacji Japonii w Zatoce Tokijskiej, pruł fale burta w burtę ze statkiem zaopatrzeniowym.

Gdy wychodzili na pokład startowy z przepastnego wnętrza lotniskowca, z dziobu poderwał się w łoskocie śmigieł ratowniczy Sikorsky HO3S-1, początkowo unosząc się powoli pionowo w górę, a następnie odsuwając się w prawo poza kadłub okrętu, zawisając w gotowości, by w razie awaryjnego wodowania samolotów natychmiast podjąć pilotów z wody. Chwilę później wystartowała para myśliwców Chance Vought F7U Cutlass, rozpoczynających powietrzny patrol osłonowy, pozostawiwszy za sobą smugę spalonej nafty lotniczej.

Kostanov i Hargrove doczłapali do swoich maszyn – szturmowców Grumman F9F Panther. Technicy już czekali przy lśniących kadłubach z listami kontrolnymi. Obie Panthery uzbrojone były w dwie 500-funtowe bomby podwieszone pod centropłatem – najmocniejszą częścią skrzydła, stanowiącą jego główny element nośny, łączącą skrzydła z kadłubem – oraz sześć rakiet HVAR z głowicami burzącymi pod skrzydłami. Jack Kostanov dokonał rutynowego obejścia samolotu, na którego ciemnoniebieskim kadłubie widniały białe cyfry „07”. Sprawdził luki techniczne, zajrzał do komór podwozia i skontrolował zawory paliwowe.

Wspinając się do kokpitu, jeszcze raz spojrzał na niebo, bezchmurne i spokojne – natura nie miała pojęcia, co wydarzy się tego dnia. Odpalił silnik. Westinghouse J30 zaskoczył od razu, z niskim warknięciem zamieniającym się w narastające, niskotonowe wycie gotowej do startu maszyny.

 

Po zakończeniu procedury kołowania piloci ustawili swoje szturmowce przy katapultach pokładowych, które USS Essex posiadał od niedawna – ich długie, stalowe szyny, połyskujące w porannym słońcu, skrywały siłę zdolną w ciągu kilku sekund wyrwać dziesięciotonową maszynę z absolutnego bezruchu i posłać ją na spotkanie bezkresu nieba. Oficer startowy zajął pozycję na bocznej platformie, z ręką uniesioną w charakterystycznym geście gotowości.

W kabinie Jack poczuł przyspieszone bicie serca. Ostatni raz rzucił okiem na migające wskaźniki systemów pokładowych. Przesunął energicznie drążek, obserwując przez owiewkę, jak lotki i stery ogonowe – z lekkim opóźnieniem, ale bezbłędnie – odpowiadają na jego ruchy. Wszystko było w jak najlepszym porządku. Skupił wzrok na oficerze startowym. Po kilku sekundach ten przyklęknął na jedno kolano, uniósł prawą rękę i energicznie wycelował ją w kierunku krańca pokładu – sygnał dla obsługi katapulty.

Z hukiem przypominającym uderzenie młota w zbrojony beton, hak katapulty szarpnął szturmowcem. Dziewiętnaście tysięcy funtów paliwa, amunicji i aluminium wyrwało naprzód – ściśnięte między czasem a przestrzenią. Siódemka wystrzeliła z pokładu z ogłuszającym rykiem silnika, a opór powietrza niemal wyrwał Jackowi drążek z dłoni. Kadłub zadrżał, ale po kilku sekundach napięcia, jak przystało na weterana, ustabilizował lot. Podwozie i klapy zaczęły chować się powoli do wnęk kadłuba, gdy za jego plecami zagrzmiał kolejny start.

Maszyna Jack’a była już w powietrzu. Panele podwozia jeszcze się nie domknęły, gdy skrzydłowy wyłonił się z prawej, nieco poniżej, zajmując pozycję w szyku z wojskową precyzją. Dwa kadłuby sunęły teraz przez poranne niebo jak idealnie zgrany duet mechanicznego baletu – gotowe na misję znaną z podręczników, ale odczuwaną zupełnie inaczej, gdy przeciwnik znajdował się naprawdę po drugiej stronie celownika.

Silniki wyły nisko i mocarnie, gdy obie Panthery przeszły do lotu poziomego. Jeszcze przez chwilę utrzymywali kierunek równoległy do kursu grupy bojowej, po czym Jack skręcił łagodnie na północny zachód, utrzymując orientację względem wybrzeża. Dave, nieodłączny cień po jego prawej stronie, dopasował manewr perfekcyjnie. Wspólnie wspięli się na wysokość przelotową, przebijając warstwę lekkich chmur i osiągając po kilku minutach pułap dwudziestu tysięcy stóp. Jack zredukował ciąg do wartości optymalnej, pozwalając silnikowi pracować stabilnie i ekonomicznie. Lecieli teraz jak zaostrzone strzały wymierzone w serce przeciwnika – z każdą minutą bliżej celu, z każdą sekundą dalej od wszystkiego, co znajome.

Po niespełna dwóch godzinach lotu nad górzystym krajobrazem Korei i wijącą się doliną rzeki Yalu, samoloty dotarły nad wyznaczony cel. Z tej wysokości dostrzegli zaledwie kontury podłużnych lawet ciągniętych przez ciężarówki, poruszających się wzdłuż nasypu kolejowego. Szczegóły ginęły w odległości, ale coś w ich kształcie nie dawało Jackowi spokoju – było w tym coś niepasującego do typowego transportu amunicji. Wstrzymał atak skrzydłowego i położył samolot w ciasnym łuku ze zniżaniem. Powietrze świszczało wokół kadłuba, gdy sprowadził swoją Pantherę z precyzją ostrza chirurgicznego na wysokość wierzchołków drzew. Mknął wzdłuż torów, balansując między słupami dymu i wyłaniającymi się zza zakrętów wagonami. Seria kliknięć migawki zarejestrowała każdą sylwetkę, każdy kształt niedbale zakryty brezentem. Następnie, wykorzystując energię kinetyczną wspiął się szybko na pięć tysięcy stóp. Dave podążył za nim, trzymając się w formacji. Gdy osiągnęli odpowiedni pułap, rozdzielili się, by zaatakować konwój z przeciwnych kierunków – Jack z lewej flanki, Dave od strony torów. Artyleria przeciwlotnicza ocknęła się niemrawo, lecz po chwili niebo wypełniły gęste obłoczki eksplozji, które układały się na trasach ich przelotów w pułapkach z dymu i stali. 

W pierwszym ataku oba samoloty zanurkowały jak drapieżne ptaki, celując precyzyjnie nosami w środek kolumny. Po dwie bomby z każdej maszyny odłączyły się z głuchym trzaskiem, po czym zniknęły w cieniu pojazdów. Eksplozje targnęły sercem konwoju – ogień, ziemia i odłamki wzbiły się w niebo, jakby ktoś próbował wymazać fragment rzeczywistości.

W drugim podejściu, lotem koszącym tuż nad zamarzniętą ziemią, poszły w ruch HVAR-y. Oderwały się od prowadnic z syknięciem i pomknęły ku celom niczym rozżarzone strzały. Po sześć z każdej maszyny – dwanaście głowic, które rozorały pancerze transporterów, rozrywając je na strzępy i rozrzucając płonące szczątki po śnieżnej dolinie.

W trzeciej i ostatniej fazie nalotu piloci otworzyli ogień z uzbrojenia pokładowego. Długie serie przebiły się przez dym i kurz, przeszywając to, co pozostało z kolumny – wraki, ludzi, ruiny. Stal, ciało i powietrze pękały jednocześnie, gdy działka zaryczały krótkimi, kontrolowanymi seriami – bez emocji, bez wahania, w języku dwudziestomilimetrowej logiki wojny.

Wszystko trwało mniej niż dwie minuty. A potem znowu zapadła cisza – przecięta jedynie dźwiękiem pracujących silników i dalekim echem opóźnionych eksplozji. W tym ostatnim przelocie, kiedy Siódemka oddała ostatnią salwę z działek, rozbłysk ciężarówki eksplodującej w ogniu przesłonił Jackowi pole widzenia. W tej samej chwili dostrzegł, jak maszyną Dave’a szarpnęło, jakby ktoś uderzył ją pięścią w powietrzu. Z wnętrza konstrukcji oderwał się strzęp blachy, a tuż za nim podążyła struga paliwa i ciemnego dymu – jak krwawa rana otwierająca się na tle nieba.

Jack natychmiast przełączył się na kanał taktyczny, starając się opanować drżenie głosu:

Jedenastka, tu Siódemka! Masz wyciek z lewego skrzydła. Jak się trzymasz?

– Trafili mnie, ale zachowałem sterowność. Paliwa ubywa, ale chyba dam radę – odpowiedział skrzydłowy, ciężko dysząc. – Wracajmy, zanim zrobi się gorąco.

Kostanov zawrócił szerokim łukiem, wziął Hargrove’a pod skrzydło i razem skierowali się na południe, w stronę wybrzeża. Ich powrót nie należał do łatwych. Panthera Dave’a traciła wysokość, a smuga paliwa rysowała się grubą kreską na niebie. Jack nie odstępował go ani na chwilę, czujny na każdą zmianę kursu czy przechył.

Dopiero w pobliżu wód przybrzeżnych udało im się przechwycić sygnał z lotniskowca. W eterze zabrzmiał znajomy głos:

– Tu USS Essex. Mamy was na radarze. Przejmujemy prowadzenie. Trzymajcie kurs 145°.

Niestety, z braku paliwa Jedenastka musiała awaryjnie przyziemić na pasie przybrzeżnej plaży. Maszyna osiadła ciężko na piasku, kończąc dobieg slajdem w stronę kępy powalonych drzew. Jack krążył nad skrzydłowym w ciasnym kręgu, radiowo wołając o wsparcie z Essexa. Z pokładu lotniskowca poderwał się natychmiast śmigłowiec ratowniczy, ale miał przed sobą jeszcze długi lot.

 

Zanim dotarł, zza pobliskiego pagórka wyłoniła się kompania północnokoreańskiej piechoty. Dave, lekko ranny, schował się za pniem rozłupanego drzewa, z pistoletem w dłoni, a Jack – niemal wyczerpawszy amunicję – krążył nisko nad polem walki, ostrzeliwując wroga, próbując powstrzymać natarcie. Ostatnie serie z działek przeszyły linię drzew jak bicze gniewu, po czym wskaźniki amunicji pokazały nieubłagane zero. Pasy amunicyjne były puste, a przeciwnicy wciąż napierali.

Jack, zawieszony na nieboskłonie, bezsilnie obserwował, jak przetrzebiona, lecz zdeterminowana piechota zbliża się do wraku maszyny jego przyjaciela. Czuł się jak duch unoszący się nad piekłem – bez możliwości ingerencji, z każdą sekundą bardziej rozdarty. Piechota wspinała się po wydmach, pojedyncze sylwetki majaczyły między kępami traw, zbliżając się nieuchronnie do Dave’a.

I wtedy – niczym gniew niebios – z nadmorskiego nieba nadleciały dwa Corsairy Marines. Były już w powietrzu, wykonując patrol bojowy nieopodal wybrzeża, dlatego mogły zareagować niemal natychmiast. Ich ogień maszynowy i rakietowy przetrzebił napastników bez litości, zamieniając zorganizowaną szarżę w paniczną ucieczkę. Kłęby dymu, piach i krzyki zalały okolicę, a dno wydm spłynęło ogniem i krwią.

A jednak śmigłowca wciąż nie było. Minuty mijały powoli, jakby świat wstrzymał oddech. Jack krążył nad wrakiem Jedenastki, bezsilnie spoglądając w dół – każdy krąg był walką z czasem i narastającym lękiem. W końcu, po długim, pełnym napięcia okresie ciszy, przerywanej jedynie trzaskiem radia i dudnieniem silników, ratunkowy HO3S-1Essexa wreszcie zamajaczył na horyzoncie.

Zniżając się przez wzburzone powietrze, przeciął tumany kurzu i dymu, po czym osiadł ciężko na plaży. Z jego wnętrza wybiegli ratownicy. Chwilę później Dave, ranny, lecz żywy, został podjęty i uniesiony w stronę spokojnej przystani zwanej USS Essex.

Kostanov, na rezerwie paliwa, zawrócił na lotniskowiec. W kabinie czuł każdy wstrząs, każdą pulsującą lampkę ostrzegawczą, każdą drgawkę zmęczonego silnika, który z trudem utrzymywał ciąg. Spocony pod hełmem, ściskał drążek z siłą, jakby mógł w ten sposób dodać maszynie jeszcze kilka sekund lotu.

Radiowy głos oficera lądowania wybrzmiał w słuchawkach chłodno i rzeczowo:

– Tu Vulture Control. Siódemka, zgłoś status paliwa.

– Na oparach. Powtarzam, Siódemka na oparach – odpowiedział Jack, tłumiąc rosnące napięcie. Wokół niego pulsowały czerwone kontrolki, a wskaźnik paliwa praktycznie przestał reagować. Na podejściu do lądowania silny podmuch szarpnął maszyną, jakby była dziecięcą zabawką. Jack zareagował natychmiast, kontrując z chłodną precyzją i żelaznym spokojem. Zbliżenie do chybotliwego pokładu następowało jednak zbyt szybko i po zbyt stromym torze lotu, ale nie miał wyboru. Na drugi krąg zabrakłoby paliwa.

W chwili, gdy Kostanov zbliżał się do lotniskowca, na rozkaz oficera pokładowego rozciągnięto siatkę awaryjną – potężną barierę z gęsto splecionych stalowych lin, zawieszoną na pneumatycznie podnoszonych masztach. Jej zadanie było proste: zatrzymać Siódemkę w przypadku, gdyby nie udało się jej złapać jednej z lin hamujących. Stalowa kurtyna oddzielała strefę lądowania od dziobowej części pokładu, gdzie ustawione były inne samoloty, gotowe do kolejnych lotów. Konstrukcja drgała lekko na wietrze, gotowa pochłonąć impet dziesięciu tysięcy funtów rozpędzonej maszyny – ostatnia linia obrony między kontrolowanym chaosem a katastrofą.

Tuż przed przyziemieniem Jack zrezygnował z wypuszczenia hamulców aerodynamicznych – ich opór mógł doprowadzić do zbyt szybkiego spadku prędkości przy i tak minimalnym ciągu silnika oraz praktycznie pustych zbiornikach paliwa. Upewnił się, że zarówno klapy, jak i podwozie są opuszczone i zablokowane, a wskaźniki potwierdzają gotowość lądowania.

Gdy kadłub prześlizgnął się niecały metr nad krawędzią pokładu, hak podwozia zaczepił o linę hamującą z hukiem, który przeszył kadłub jak grzmot. Cały samolot zatrząsł się, podwozie główne ugięło się niepokojąco, ale wytrzymało. Tego samego nie można było powiedzieć o przedniej goleni, która pękła jak zapałka. Panthera zaryła nosem w pokład, po czym znieruchomiała przed siecią.

W kokpicie rozległo się tylko jedno westchnienie – ciężkie, pełne ulgi i wyczerpania. Jack zamknął oczy, czując, jak wibrujący metal powoli cichnie pod nim.

Udało się!

Z wydatną pomocą obsługi pokładowej Kostanov wygramolił się z pogiętego kadłuba i – w asyście sanitariusza – podreptał do sali odpraw, gdzie czekał już dowódca dywizjonu, gotowy odebrać raport z lotu.

Po półgodzinnej odprawie, podczas której dowódca wysłuchał szczegółowego opisu misji, Kostanova zwolniono z lotów operacyjnych na trzy dni i przekazano pod opiekę okrętowego lekarza. Na szczęście obrażenia, zarówno po akcji, jak i po brutalnym lądowaniu, okazały się powierzchowne. Czas ten Jack wykorzystał na regenerację, zwłaszcza psychiczną.

 

W jeden z poranków, gdy słońce tańczyło po nadbudówkach Essexa, był świadkiem czegoś, co długo nie dawało mu spokoju. 

Zatrzymał się przy relingu, obserwując, jak śmigłowiec HO3S-1 zniża się z miękkim westchnieniem turbin i osiada na pokładzie. Wicher z wirnika porwał raporty i drobiny kurzu, omiatając twarze załogi niespodziewanym podmuchem. Z wnętrza maszyny wyskoczył technik pokładowy, a zaraz za nim wysunął się szczupły mężczyzna w dopasowanym, ciemnym garniturze – krojem i tkaniną odróżniał się od wszystkiego, co noszono na pokładzie. Jakby pochodził z innego świata.

Jack podszedł bliżej, mijając grupkę mechaników tankujących Pantherę.

– Kto to był? – zapytał mimochodem, zerkając na znikającą w przejściu sylwetkę.

– Nie mówili – mruknął jeden z techników, przecierając osłonę reflektora. – Ale po stroju… wyglądał na kogoś z Waszyngtonu.

– Albo CIA – dorzucił młodszy, nie odrywając wzroku od podwieszeń. – Jeden z tych, co wchodzą bez słowa, znikają i zostawiają po sobie tylko zaszyfrowane rozkazy.

– Nie wyglądał jak ktokolwiek z floty – zauważył Jack.

W tym momencie z kokpitu śmigłowca wychylił się pilot. Zsunął gogle na czoło i przekrzyczał wirujące jeszcze łopaty:

– Nie pytajcie nawet! Przywieźliśmy go prosto z bazy USAF na Okinawie. Rozkaz przyszedł z samej góry – wyżej niż dowództwo Floty Pacyfiku! Nawet kapitan na mostku nie znał godziny lądowania!

Kostanov spojrzał za znikającą postacią. Coś w nim zadrżało. Miał przeczucie, że został uruchomiony mechanizm, którego nie obejmowała ani wojna, ani hierarchia rozkazów, jaką znał.

 

Nazajutrz rano Jack został pilnie wezwany do sekcji dowodzenia.

Wąski korytarz pachniał farbą olejną i spaloną kawą. Młody porucznik przekazał mu lakonicznie:

– Admirał czeka. Proszę za mną, kapitanie.

Jack zdjął czapkę i ruszył za oficerem, milcząc. Czuł na sobie spojrzenia mijanych marynarzy – krótkie, uważne, pełne domysłów.

Ciężka stalowa grodź zaskrzypiała i rozsunęła się z metalicznym jękiem. Wszedł do środka i natychmiast poczuł napięcie. W centrum dowodzenia, przy stole z mapami, czekał nie tylko dowódca jego dywizjonu, lecz także postawny oficer w mundurze floty – kontradmirał Charles D. Hanley, dowódca grupy bojowej. I ktoś jeszcze.

Cywil!

Schludny, ciemny garnitur. Cienka skórzana teczka pod pachą. Spojrzenie chłodne jak ostrze noża.

– Kapitanie Kostanov – odezwał się admirał. – Wspaniała robota nad Hamhŭng. Ale zanim pogratuluję, musimy omówić coś znacznie ważniejszego.

Cywil podszedł do stołu, postawił teczkę i bez słowa rozpiął sprzączkę. Ze środka wyjął plik zdjęć. Jack rozpoznał je od razu – jego własne ujęcia, wykonane z niskiego pułapu: kolumna lawet, brezentowe plandeki, dziwne, niskie sylwetki.

– To nie amunicja artyleryjska – powiedział cicho cywil. – To radzieckie rakiety przeciwlotnicze. Najnowsze modele. Prototypy. I niestety… nie były jednorazowym przypadkiem.

Uniósł wzrok.

– Warren Kessler. CIA. Far East Division, Special Operations Section.

W pomieszczeniu zapadła cisza. Tylko radio w kącie piszczało coś o odwołanym tankowaniu.

– Dane, które pan zdobył, są bezcenne – kontynuował Kessler. – Te rakiety mogą zniweczyć naszą przewagę w powietrzu. A bez niej wojska ONZ zostaną zepchnięte do morza. Potrzebujemy czegoś więcej niż nalotu. Potrzebujemy uderzenia chirurgicznego w obiekty, gdzie je wytwarzają.

Wyjął kolejne zdjęcia i rozłożył je na stole: hangary, rampy montażowe, schemat kompleksu badawczego gdzieś w głębi Syberii.

Jack nachylił się i spojrzał na jedno z nich. W rogu widniała drobna adnotacja analityka CIA: Evenkiya – rejon Tunguski.

Zmarszczył brwi.

– Tunguska? – powtórzył półgłosem, bardziej do siebie niż do kogokolwiek innego.

Kessler kiwnął głową bez słowa.

– Chcemy, żeby to pan poprowadził maszynę, która przełamie radziecką obronę i zrzuci ładunek. Ale będzie musiał pan opuścić Korpus Marines. Oficjalnie.

Dowódca dywizjonu poderwał się z miejsca.

– To niedopuszczalne! Wciąganie moich ludzi do waszych gier zza kulis to…

– Spokojnie, komandorze – wszedł mu w słowo admirał, stanowczo, ale bez agresji. – Decyzja należy do kapitana.

Jack milczał. Wpatrywał się w zdjęcia, ale widział twarz Dave’a leżącego obok wraku. Słyszał rzężący silnik Panthery na oparach. Słyszał własny oddech.

– Zgadzam się – powiedział w końcu cicho. – Jeśli to coś, co może zakończyć tę wojnę…

Kessler spojrzał mu prosto w oczy.

– Ładunek będzie atomowy – powiedział niemal szeptem.

Wzrok Jacka na moment stracił ostrość. Dowódca dywizjonu cofnął się o pół kroku, jakby dostał cios w brzuch. Nawet admirał uniósł wzrok znad mapy. Jego brwi zbiegły się w ostry, kamienny grymas.

– Ładunek… atomowy? – powtórzył Jack. Ledwie słyszalnie.

Spojrzał raz jeszcze – na admirała, na komandora. W ich oczach zobaczył zaskoczenie. I coś więcej. Niepokój.

– Czy wy tam w Waszyngtonie do reszty postradaliście rozum?! – odezwał się w końcu admirał, cedząc słowa przez zaciśnięte zęby. – Jedna iskra za dużo i nie tylko wywołamy trzecią wojnę światową, ale i przegramy ją, zanim ktokolwiek zdąży wystrzelić drugi pocisk.

Kessler nie odpowiedział od razu. Sięgnął po teczkę i otworzył ją powoli, niemal z namaszczeniem.

– Zgodnie z klauzulą bezpieczeństwa poziomu Omega-Red, dalsze informacje są dostępne wyłącznie dla osób z odpowiednim poświadczeniem – rzucił tonem, który nie pozostawiał miejsca na sprzeciw. – Proszę wszystkich bez certyfikatu o opuszczenie pomieszczenia.

Zapanowała krótka cisza. Admirał Hanley skinął głową. Oficerowie wymienili spojrzenia, po czym wraz z marynarzami zaczęli w milczeniu kierować się do wyjścia. Jack również ruszył ku drzwiom, lecz wtedy agent dodał:

– Kapitanie Kostanov – powiedział spokojnie, zerkając na dokument w skórzanej teczce. – Pańska obecność jest wymagana. Ma pan aktywne poświadczenie operacyjne, nadane imiennie przez Special Operations Section. Proszę zostać.

Jack zatrzymał się w pół kroku. Wiedział, że od tej chwili nic nie będzie już takie jak przedtem.

 Żandarmi zamknęli grodzie od zewnątrz i zajęli pozycje przy wejściu. Centrum dowodzenia zostało odcięte od reszty okrętu.

– Zanim przejdziemy dalej – dodał Kessler, kierując spojrzenie na Jacka – muszę zadać pytanie. Nie do kapitana, tylko o kapitanie.

Spojrzał na admirała. Hanley zrozumiał i kiwnął głową.

– Kapitan Kostanov został sprawdzony – powiedział admirał spokojnie. – Tak, były zastrzeżenia. Tak, padł ofiarą klimatu nieufności, który ogarnął siły zbrojne w pierwszych latach zimnej wojny. Jego nazwisko, pochodzenie, rodzinne powiązania – wszystko to wystarczyło, by CIA założyło mu teczkę. Ale nie ma żadnych dowodów na nielojalność. Ani w Korei, ani wcześniej.

Kessler odchylił się lekko w fotelu.

– Mimo to musimy być pewni – powiedział. – Widzieliśmy już zbyt wielu, którzy wyglądali jak bohaterowie, a byli agentami przeciwnika. Dezinformacja to dziś broń równie skuteczna jak karabin i bardzo trudna do wykrycia. Jak cień wśród cieni.

Jack milczał. Jego wzrok pozostał niezmienny.

– To nie tylko kwestia lojalności – dodał po chwili admirał. – To kwestia oceny ryzyka. I tę ocenę biorę na siebie. Osobiście.

Kessler spojrzał krótko na Jacka, po czym skinął głową.

– Dobrze – stwierdził chłodno. – Ale niech pan wie, kapitanie: będzie pan pod obserwacją. Każdy ruch. Każdy sygnał. Każdy kontakt. Nie z braku zaufania – z konieczności.

Jack tylko kiwnął głową.

Kessler wyjął nowy plik dokumentów i zdjęcia lotnicze. Na stole pojawiły się kolejne obrazy: metaliczna kopuła w środku tajgi, rampy montażowe wśród wzgórz, szkice kompleksu ukrytego głęboko w Syberii.

– Tunguska to nie tylko baza rakietowa – powiedział Kessler. – To coś znacznie większego. Oficjalnie: centrum badawczo-produkcyjne. W rzeczywistości – ośrodek prac nad technologią, której pochodzenia nie potrafimy jednoznacznie określić.

Na sali zapadła ciężka cisza. Jack uniósł wzrok, jakby nie do końca wierzył własnym uszom. Admirał zmarszczył brwi. Kapitan spojrzał z niedowierzaniem na zdjęcia.

– Technologia… nieokreślonego pochodzenia? – powtórzył cicho Jack, przesuwając palcami po powierzchni jednej z fotografii. – To jakiś żart?

Kessler milczał przez moment, po czym położył na stole schemat techniczny obiektu przypominającego dysk.

– Projekt Zvezda – wyjaśnił. – Kontynuacja niemieckiego programu Haunebu. Po wojnie Sowieci przejęli nie tylko dokumentację, ale i ludzi. Riese, Peenemünde, Praga – wszystko to trafiło do lasów Syberii.

Pokazał kolejne zdjęcie: hangar o ogromnej średnicy, w jego cieniu rozmazany zarys obiektu w kształcie dysku.

– Nasi ludzie w GRU twierdzą, że budują to od dekady – powiedział spokojnie.

Jack przysunął zdjęcie bliżej, wpatrując się w sylwetkę pojazdu.

– Na miłość boską… – szepnął admirał. 

Kessler wskazał szkic przedstawiający antygrawitacyjne silniki i wirujące pole magnetyczne wokół kadłuba.

– Jeśli to działa tak, jak podejrzewamy… – zaczął cicho – …to mamy do czynienia z nośnikiem zdolnym do operowania bez wykrycia przez nasze radary. Cichy, szybki, niewrażliwy na większość obecnych systemów obrony powietrznej.

– Mówimy o pojeździe strategicznym? – zapytał admirał.

– Potencjalnie międzykontynentalnym – potwierdził Kessler. – Prędkości naddźwiękowe bez sygnatury cieplnej, pełna manewrowość poza atmosferą… i możliwość przenoszenia głowic jądrowych. To coś, czego nie zatrzyma ani Air Defense Command, ani Strategic Air Command.

Jack spojrzał na niego z niedowierzaniem.

– To zmienia reguły gry.

– Nie tylko gry – odparł Kessler. – To zmienia cały układ sił. Jeśli Rosjanie opanują tę technologię pierwsi… Pax Americana przestaje istnieć.

W powietrzu zawisło przeczucie, że oto patrzą nie na projekt, ale na początek nowej ery – i być może jej końca.

– A co to ma wspólnego z Tunguską? – zapytał cicho.

Kessler podał mu pożółkłą fotografię. Metalowy fragment przypominający plaster miodu, z wygrawerowanymi symbolami. Podpis: “1938, rejon katastrofy Tunguska”Sygnatura NKVD.

– To nie meteoryt, kapitanie. Oni o tym wiedzą od dekad. I teraz próbują to odtworzyć.

Admirał Hanley zamilkł, dłonie miał splecione pod brodą.

Dowódca dywizjonu wyglądał, jakby grunt usuwał mu się spod nóg.

– Dlatego potrzebujemy uderzenia chirurgicznego – powiedział Kessler. – Precyzyjnego. I ostatecznego.

– I chcecie to zniszczyć… bombą atomową? – zapytał z goryczą admirał.

– Tak – potwierdził Kessler. – Ale tak, by nikt nie powiązał tego z nami.

– Jak niby? – warknął dowódca dywizjonu.

– Użyjemy B-47 Stratojet – odpowiedział Kessler. – Dzięki cienkim skrzydłom o dużym skosie i smukłemu kadłubowi przypomina Tu-16. W nocy, przy odpowiednich warunkach i konfiguracji, radar nie rozróżni jednego od drugiego.

– To nie wystarczy – przerwał mu dowódca. – To nie są identyczne maszyny. Ich sygnatury radarowe są różne.

– Dlatego musimy zdobyć dane – odparł Kessler. – W dolinie Amuru, przy stacji R-421, Rosjanie testują Tu-16. Potrzebujemy jego sygnatury. Eksperci na Okinawie już pracują nad modyfikacją naszego bombowca.

– A identyfikacja? – zapytał Jack.

– Nasi agenci we Niemczech Wschodnich prowadzą równolegle operację przechwycenia systemu identyfikacji swój-obcy Kwant – wyjaśnił Kessler. – Zainstalujemy go. Maszyna zostanie rozpoznana jako własna.

Zapadła cisza.

– A potem… – Kessler spojrzał na zdjęcie kopuły wystającej z syberyjskiego śniegu – potem zakończymy to wszystko jednym uderzeniem.

Przez chwilę nikt się nie odezwał. Nawet admirał, który przed momentem był bliski wybuchu, teraz tylko w milczeniu wpatrywał się w fotografie.

Jack skinął głową – nie dla nich, lecz dla siebie.

W ciągu kilku minut zakończył służbę w Marine Corps i wszedł w świat, w którym rozkazy nie miały barw, a sukcesy – świadków.

Kilka dni później był już na Okinawie. Potem przyszedł krótki, chłodny uścisk dłoni z oficerem z Langley, seria odpraw w nieoznaczonych lokalizacjach i wreszcie długi lot transportowcem – tym samym Lisunowem Li-2D, który teraz przeciskał się między zboczami doliny Amuru. Lecieli od bazy operacyjnej w Azji Środkowej, przez nocne niebo nad mongolskim stepem, trzymając się z dala od radarów. Zmęczenie zdążyło wgryźć się w nich głęboko, jak lód w stal poszycia. Ale teraz, przy pulsującym czerwonym świetle przy drzwiach dla skoczków, czuwali. Silniki buczały niskim dźwiękiem nad czarną rzeką. Pod nimi: ziemia wroga.

 

Śnieg zaskrzypiał głucho pod butami, gdy ostatni członek zespołu opadł na ziemię, zwinął spadochron i dołączył do reszty. Cisza. Tylko wiatr szarpał niskie zarośla, rozrzucając lodowe kryształki jak szkło. Jack odpiął uprząż i przykucnął, by zdjąć osłonę z lufy karabinka. Chiński Typ 50, kopia pepeszy, owinięty taśmą maskującą, połyskiwał lekko w słabym blasku. Z kabury wyjął pistolet Typ 51 z tłumikiem – wierną kopię sowieckiej TT-tki. Używali chińskiej broni, by upozorować sabotaż ze strony Armii Ludowo-Wyzwoleńczej.

– Wszyscy cali? – szepnął.

Kilka dyskretnych gestów potwierdziło gotowość: technik radarowy i czterech komandosów z jednostki zwiadowczej Marines – byli w komplecie.

Do stacji R-421 dzieliło ich około półtora kilometra zaśnieżonego lasu. Oddział poruszał się ostrożnie, zgodnie z planem: z przodu zwiad, w środku Jack z technikiem, z tyłu zabezpieczenie. Czas był wrogiem. Musieli wejść, pobrać dane i zniknąć – cicho, błyskawicznie, bez śladu.

Po dwudziestu minutach marszu zobaczyli pierwsze zarysy celu: siatkę ogrodzenia, za nią baraki i kratownicową wieżę. Nad nią, nieruchome jak skrzyżowane kości, anteny radaru P-10. Ich układ przypominał literę X, a fale metrowe omiatały teren niewidzialnym wachlarzem.

Jack nachylił się do technika.

– Ile czasu potrzebujesz?

– Jeśli dostanę się do jednostki centralnej – dziesięć minut. Ale musimy znaleźć terminal albo główną szafę.

Jack kiwnął głową.

– Wchodzimy bez huku. Dwóch do osłony, reszta ze mną i z technikiem. Nie zostawiamy śladów.

Zniknęli w śnieżnej ciszy. 

Wartownicy przy wejściu padli bez słowa – jeden od bagnetu, drugi od dwóch cichych strzałów. Ciała przeciągnięto za kontener i przykryto brezentem.

W środku panował półmrok. Wąski korytarz prowadził do pomieszczenia operacyjnego. Technik znalazł główną szafę i natychmiast rozpoczął zgrywanie danych na nośnik wielkości paczki papierosów. Jack krył wejście, wsłuchując się w każdy dźwięk.

Na końcu korytarza, w toalecie, sierżant Anatolij Kruczenko właśnie kończył poranną lekturę „Prawdy”. Nie słyszał nic. Ani kroków, ani strzałów.

Dziesięć minut później akcja była zakończona. Oddział wycofał się tą samą drogą, zostawiając po sobie tylko ślady w śniegu – które wiatr i czas szybko zmazały.

Kruczenko ziewnął i wyszedł. Sprawdził ekrany radaru. Wszystko działało. Sięgnął po samowar i ruszył do kantyny. I wtedy zamarł. Dwóch wartowników leżało bez życia. Krew wsiąkła już w wykładzinę, tworząc czarne jak ropa plamy. Kruczenko wrzasnął i wybiegł na mróz.

W tym samym czasie Jack i jego ludzie biegli przez płytę pasa startowego. W hangarze stał cywilny Ił-14 – należący do generała Dmitrija Borodina, dowódcy okręgu Amuru. Oficer tej rangi nie ruszał się z bazy poza grafikiem – o tej porze spał w partyjnej willi na wzgórzu, nieświadomy faktu, że jego samolot właśnie znika. Maszyna była zatankowana, gotowa do lotu o świcie, kiedy to Borodin miał odbyć rutynową inspekcję garnizonów we wschodnim sektorze obwodu. Technicy zakończyli przegląd jeszcze przed północą, nie spodziewając się, że Ił-14 wystartuje wcześniej… i niezgodnie z planem.

Jack zasiadł w kokpicie i przygotował maszynę do startu, sprawdzając wskaźniki i przełączniki. Komandosi wskoczyli do wnętrza, zatrzaskując drzwi z głuchym stukiem. Samolot ruszył i wzbił się w powietrze dokładnie w chwili, gdy za plecami zawyły pierwsze syreny.

 

Silniki Iła-14 warczały równo, niosąc maszynę nisko nad białą pustką. Z tyłu, w przedziale ładunkowym, czterej komandosi milczeli, rozsiadłszy się na generalskich fotelach salonki z bronią ułożoną na kolanach. W kokpicie technik raz po raz zerkał na Jacka z niepokojem. Samolot wspiął się nieznacznie, by pokonać niskie wzniesienia, po czym znów opadł na bezpieczną wysokość nad baldachimem świerków.

Kurs: południe. Trasa prowadziła przez słabo zaludnione pogranicze syberyjsko-mandżurskie, następnie głębiej nad północno-wschodnie Chiny, wzdłuż rzadko patrolowanego pasa powietrznego. Ich celem było dotarcie nad Morze Japońskie możliwie najniższym lotem, by uniknąć wykrycia radarowego, a następnie odbić na południowy wschód – prosto ku Okinawie. Z ich wysokości – zaledwie kilkuset stóp nad ziemią – góry i zamarznięte rzeki przemykały tuż pod kadłubem jak cienie. Liczyli na to, że w tym odcinku nie pracują aktywnie większe stacje radiolokacyjne, a jeśli nawet, to transportowiec radzieckiej konstrukcji nie wzbudzi podejrzeń.

– Za pięć minut będziemy nad ujściem Amuru – rzucił Jack znad mapy.

W kabinie panowała cisza, przerywana jedynie jednostajnym szumem silników. Jack spojrzał na zegary – wszystko w normie. Lecieli nisko, pod chmurami, trzymając kurs na południowy wschód.

– Coś słyszę w eterze – mruknął technik radarowy, siedzący za nim przy radiu. Pokrętło lekko trzeszczało, szum przeplatał się z głosem.  

…nieznany samolot… zidentyfikujcie się, lub zostaniecie zestrzeleni…

Jack odwrócił się przez ramię.

– Rozumiesz coś z tego?

– Trochę. To rosyjski. Klasyczna fraza przechwycenia. Zbliża się patrol.

Zanim zdążył skorygować kurs, z kabiny pasażerskiej dobiegł donośny głos jednego z komandosów, przytłumiony hukiem silników:

– Kontakt na ósmej! Dwa punkty, zbliżają się szybko!

Spojrzał przez lewe okno, ale nic jeszcze nie dostrzegł. Technik przyłożył słuchawkę do ucha, regulując częstotliwość.

– …mówią po rosyjsku. Potwierdzają wykrycie obiektu w sektorze, podają namiar i wysokość… To o nas, nie ma wątpliwości.

Jack zaklął i zacisnął zęby. Pochylił maszynę lekko na lewe skrzydło, starając się wypatrzyć intruzów. I wtedy je dostrzegł – dwa czarne punkty rosnące szybko na tle nieba, jak krople atramentu rozlane na błękitno-szarej płachcie horyzontu. Jack poczuł lodowaty ucisk w żołądku. Myśli natychmiast poszybowały ku najgorszemu – MiGi-15. Jeśli to one… nie mieli żadnych szans. Trzy działka, w tym jedno potężne, 37-milimetrowe, zaprojektowane do niszczenia bombowców strategicznych. Jedna krótka seria i z Iła-14 pozostanie dymiąca kupa złomu.

– Może to starsze typy – rzucił cicho. – Tłokowe…

– Na dziewiątej! – krzyknął komandos z tyłu.

Nadlatywały – dwie maszyny, były coraz bliżej i można już było dostrzec charakterystyczne proporcje. Kabiny osadzone bliżej środka kadłuba. Skrzydła proste, bez skosu. Smukłe sylwetki ze śmigłami kręcącymi się jak rozmazane tarcze.

– To nie MiG-i… – Jack odetchnął z ulgą, mrużąc oczy. – Jak-9M. Morskie. Stare, ale groźne.

Popchnął przepustnice do oporu i pochylił dziób maszyny. Schodzili ostro nad powierzchnię wody. Samolot zadrżał, powietrze zaszumiało jak w przeciągu – wskazówki wysokościomierza spadały do zera. Silniki wyły przeciągle, metalicznie, na granicy ich możliwości. Kadłub trząsł się, jakby próbował oderwać się od siebie samego, a wskazówki przyrządów drżały jak igły w burzy geomagnetycznej. Fale zamigotały tuż pod nimi.

– Okręt! – krzyknął jeden z komandosów. – Na siódmej! Idzie pełną parą w naszą stronę!

Jack kątem oka dostrzegł zarys fregaty przecinającej fale jak stalowy drapieżnik. Dziób okrętu rozrywał powierzchnię morza z impetem, wyrzucając na boki kaskady spienionej wody, która opadała jak deszcz na wzburzoną toń. Komin wyrzucał gęsty, ciemny dym, który pod naporem wiatru i prędkości sunął tuż nad falami, ciągnąc się za jednostką jak poszarpany welon. Kadłub kołysał się groźnie, z każdą chwilą zbliżając się do ich pozycji, niczym niemy wyrok.

Myśliwce dopadły ich w kilka sekund. Jeden z nich podleciał z lewej, wyrównał lot i machnął skrzydłami. Pilot uniósł rękę – prosty, lodowaty gest: Za mną. Teraz.

Jack nawet nie drgnął.

Drugi samolot przeszedł na pozycję osłonową, wyżej i za nimi. Na moment zawisł tam, jak kat z toporem unoszącym się nad karkiem. I wtedy przyszło nieuniknione.

Oślepiające błyski na skrzydłach zwiastowały wyrok. Seria działek przebiła powietrze z hukiem przypominającym uderzenie pioruna. Fale uderzeniowe zatrzęsły kadłubem Iła jak zabawką. Wskaźniki prawego silnika zaczęły wirować, zapaliły się kontrolki.

Jack zerknął przez boczną szybę. Płomienie – jasne, brutalne, wściekłe – buchnęły spod osłony silnika. Ogień lizał skrzydło, tańczył na tle nieba, a silnik charczał jak umierające zwierzę.

– Straciliśmy silnik! – wrzasnął, przekrzykując narastający jazgot i wibracje. – Trzymać się! Wodujemy!

Kokpit wypełniał się zapachem spalenizny i gorącego metalu. Wskazówki przyrządów zwariowały. Nie było odwrotu.

Ogień rozprzestrzeniał się błyskawicznie, oplatając gondolę jak rozwścieczony wąż. Silnik wył, kadłub trząsł się jak w febrze. Fale rosły w oczach, nabrzmiałe wiatrem i pędem opadającego samolotu.

– Pasy! – krzyknął Jack. – Głowy nisko, ręce na kark!

Komandosi w kabinie pasażerskiej rzucili się na podłogę, zaczepiając o wszystko, co dawało choćby minimalną stabilizację. Technik radarowy jęknął, zakleszczając się w fotelu radiowym i zaciskając zęby. W powietrzu wisiał zapach spalenizny, paliwa i paniki.

Jack walczył z drążkiem sterowym jak z żywym stworzeniem. Morze było tuż pod nimi – stalowoszare, szarpane wiatrem. Fale odbijały światło jak rozbita szyba. Cień płonącego silnika wydłużał się na wodzie niczym zwiastun katastrofy.

– Jeszcze trochę… Jeszcze kawałek… – szeptał, wyczuwając, że każda sekunda to różnica między życiem a śmiercią.

I wtedy uderzyli.

Dziób samolotu wbił się w morze z ogłuszającym trzaskiem. Ściana wody eksplodowała wokół, wyrzucając pióropusze piany. Kabina zatrzęsła się tak, że Jackowi aż pociemniało przed oczami. Z tyłu rozległ się wrzask – jeden z komandosów nie zdołał się zaczepić. Uderzył o przegrodę i zniknął w chaosie ciał, dymu i metalu. Z prawego skrzydła oderwała się część płata. Maszyna obróciła się w wodzie, ślizgając się jeszcze kilkadziesiąt metrów, aż wreszcie zamarła – półzanurzona, dymiąca, cicho sycząca w kontakcie z chłodnym morzem.

Na pokładzie zaległa martwa cisza. Tylko syk wrzącego oleju i jęki rannych przerywały oddech milczenia po uderzeniu.

Jack otworzył oczy. Dłonie miał zakrwawione, jedno ramię zwisało bezwładnie. Ale żył.

– Raportujcie! – wychrypiał. – Kto żyje, do wyjścia! Zbieramy się!

 

Jack wydostał się z kabiny ostatni. Drzwi były wyłamane, zawieszone bezwładnie na jednym zawiasie. Woda już wlewała się do środka. Maszyna trzeszczała pod naporem fal, jak zranione zwierzę. Przed nim wyskoczył technik radarowy i jedyny z ocalałych komandosów – porucznik Ames. Pozostali trzej zginęli przy uderzeniu samolotu o wodę, z którego unosił się teraz duszący dym i para.

Na niebie, jak sępy, krążyły dwa radzieckie Jaki. Zataczały leniwe kręgi, utrzymując pozycję. Jeden z nich przeciął niebo niskim przelotem – pilot siedział nieruchomo, twarz zakryta goglami, bez wyrazu, bez gestów, jakby czekał na rozkaz. Trwało to ledwie chwilę, ale zdawało się wiecznością.

– Trzymają nas jak w potrzasku – rzucił Jack, nie spuszczając wzroku z myśliwców krążących nad nimi. – Pewnie chcą nas zgarnąć żywcem.

Wtem Ames wskazał palcem.

– Patrzcie tam!

Około pięciu mil na wschód, poprzez ścianę dymu i pary wodnej unoszącej się po katastrofie, wyłonił się dziób okrętu. Ostry, lśniący od wody i światła, rozcinał fale z impetem, wyrzucając na boki pióropusze piany.

I wtedy powierzchnia morza tuż obok nich drgnęła – nie gwałtownie, ale z wyczuwalnym, głuchym tąpnięciem, jakby coś wielkiego odrywało się od dna. Woda najpierw napięła się jak błona, po czym rozwarła z sykiem, wyrzucając w górę chmurę bąbli i pary. Spośród tej kipieli wystrzelił w górę kiosk okrętu podwodnego – ciemny, opływowy kształt. Na gładkich blachach poszycia nie było niczego, co zdradzałoby przynależność, ale Jack nie miał wątpliwości.

– To nasi – wyszeptał.

Z kiosku wyskoczyli dwaj nurkowie, ciągnąc za sobą nadmuchiwaną tratwę przymocowaną do liny holowniczej. W kilkadziesiąt sekund dopadli do wraku, pomagając załodze wydostać się z wody. Następnie jeden z nich szarpnął za sznurek sygnałowy.

Lina napięła się i tratwa zaczęła sunąć po wodzie w stronę kiosku, gdzie czekał otwarty właz. Wciągana przez mechanizm pokładowy, uderzyła o zimny metal pokładu, a chwilę później ręce marynarzy zaczęły wciągać rozbitków do stalowego wnętrza okrętu.

Zaraz po tym, jak ostatni z rozbitków i nurkowie zniknęli w brzuchu podwodnego drapieżnika, marynarze zatrzasnęli właz z metalicznym hukiem. Echo tego uderzenia ledwie ucichło, gdy rozległy się dzwonki alarmowe – jeden, drugi, trzeci – przeciągłe, przenikliwe, jakby stalowy kadłub sam bił na trwogę.

– Zanurzenie alarmowe! – rozległa się komenda z wnętrza korytarza. – Wszyscy na stanowiska!

Staccato kroków, szmer interkomu i okrzyki załogi przetoczyły się przez pokład. Zawory odpowietrzające syknęły, a przez otwarte zawory balastowe woda zaczęła napływać z hukiem do zbiorników, ściągając okręt w czarną otchłań. Rozbitkowie, jeszcze ociekający wodą, chwytali się poręczy, czując, jak cały kadłub pochylił się lekko dziobem i zaczął schodzić pod powierzchnię.

– Zejść na pięćdziesiąt stóp! Głębokość peryskopowa! Czas – czterdzieści sekund! – padł rozkaz z przedziału manewrowego.

– Alarm bojowy! – rzucił oficer wachtowy, unosząc słuchawkę.

Dźwięk zamykanych grodzi, napięcie głosów, szum napierającej wody i ciche, drżące syczenie balastów składały się w jeden obraz – świat powierzchni znikał, ustępując miejsca ciemności, gdzie z każdej strony naciskała głębina.

Woda jeszcze bulgotała, gdy fregata wyłoniła się zza kurtyny dymu, pędząc w ich stronę, tnąc fale jak ostrzem szabli.

Ale na morzu nie było już nic. Wrak tonął powoli, myśliwce zatoczyły ostatni krąg i odleciały, a fale ponownie przejęły władzę nad pustką.

 

Kadłub okrętu podwodnego USS Razorback kołysał się lekko pod naporem fal, ale peryskop – wysunięty ponad powierzchnię – pozostawał nieruchomy.

Dowódca śledził przez niego fregatę. Na tarczy okularu widniała niewyraźna sylwetka okrętu z pojedynczym kominem, z którego nadal buchał kłąb dymu. Okręt ciął wodę pełną parą – na pokładzie widać było ruch.

– Cel na kursie 145, prędkość około 28 węzłów. Dystans: trzy i pół mili – głos technika sonarowego brzmiał rzeczowo, choć napięcie było wyczuwalne.

– Uzbroić torpedę Mk27, wyrzutnia siódma. Tryb: akustyczny, zapalnik magnetyczny. Cel: fregata.

– Rufowa wyrzutnia gotowa, torpeda załadowana i uzbrojona! – zameldował bosman z przedziału torpedowego.

– Pokrywa wyrzutni otwarta. Cel w sektorze, namiar potwierdzony – dodał oficer uzbrojenia.

– Torpeda, pal! – krzyknął dowódca, wciąż przyklejony do peryskopu. I zaraz potem – peryskop dół!

Rozległ się syk sprężonego powietrza. Torpeda opuściła wyrzutnię bez huku – poczuli jedynie lekki wstrząs.

Po chwili padło z interkomu:

– Bieg torpedy poprawny. Głowica uzbrojona. Namierzanie aktywne. Kurs utrzymany.

W centrali Razorbacka zapanowało milczenie. Czekali.

– Dystans do celu: dwie mile… półtorej… torpeda zbliża się…

– Coś się dzieje! – przerwał nagle sonarzysta. – Fregata zmienia kurs! Idzie ostro na sterburtę, gwałtowna kawitacja na śrubach! Pluski w wodzie!

– Oba motory – cała naprzód! Zejść na sto stóp! Kurs bez zmian! – krzyknął dowódca.

 

Na mostku radzieckiej fregaty Gepard rozległ się alarmowy dzwonek.

– Wykryto torpedę! – meldował operator hydrofonów. – Namierzona, z kierunku 057! Kurs zbieżny!

Kapitan fregaty poderwał się z fotela i chwycił mikrofon łączności wewnętrznej.

– Alarm torpedowy! Ster ostro na sterburtę! Moc awaryjna na silniki! Przygotować wyrzutnie bomb głębinowych!

Maszyny jęknęły, kadłub zadrżał. Wyrzutnie bomb głębinowych z tyłu okrętu zaczęły pluć stalowymi cylindrami. Plusk za pluskiem, za rufą fregaty zagotowała się woda, okraszona pióropuszami piany i pęcherzykami powietrza.

 

– Zakłócenia akustyczne! – krzyknął technik sonarowy na Razorbacku. – Detonacje ładunków głębinowych!

– Kontakt z torpedą… przerwany. Cel zgubiony. – Głos z interkomu był niemal żałobny.

W centrali nastała cisza. Oficer wachtowy zacisnął pięści. Kapitan nie odrywał wzroku od siatki taktycznej.

– Przygotować drugą torpedę. Tryb ten sam. Namiar celu – na podstawie danych sonarowych. Wyrzutnia ósma, uzbroić! – padł w końcu twardy rozkaz.

– Wyrzutnia ósma gotowa. Pokrywa otwarta. Cel skorygowany.

– Wyrzutnia pal!

Znów syk i wstrząs. Torpeda ruszyła.

 

Na Gepardzie operator hydrofonu poderwał głowę.

– Kolejny kontakt! Nowa torpeda, kierunek 215!

Kapitan fregaty wydał rozkaz kolejnego gwałtownego manewru. Ale tym razem było za późno na kontrakcję. Wyrzutnie bomb głębinowych były puste.

 

– Kontakt potwierdzony. Torpeda namierzyła sygnaturę śrub. Zbliża się… – meldował sonarysta z Razorbacka. – Dystans: dwieście jardów… sto pięćdziesiąt… sto… pięćdziesiąt…

Eksplozja nie była słyszalna we wnętrzu Razorbacka, ale wszystko zadrżało – przez kadłub przeszedł głuchy pomruk.

– Głębokość peryskopowa! Peryskop w górę! – rzucił kapitan.

Po chwili kopuła optyki peryskopu przebiła fale, ociekając kroplami wody. Dowódca pochylił się nad wizjerem i w milczeniu obserwował powierzchnię – ciemną sylwetkę okrętu, drgające ślady po niedawnym wybuchu. Przez kilkanaście napiętych sekund jego twarz pozostawała nieruchoma, skupiona, jakby próbował przeniknąć wzrokiem każdą milę horyzontu. Wreszcie oderwał oczy od okularu, prostując się z ciężkim oddechem. W centrali zapanowała cisza, załoga czekała na jego werdykt.

– Trafienie centralnie w śródokręcie – wyszeptał. – Tam nie będzie kogo ratować…

 

Na pokładzie Geparda rozległ się huk, jakby sam ocean eksplodował pod ich stopami. Pokład uniósł się, potem przechylił na bok. Woda buchnęła w górę z miejsca, gdzie znajdowała się maszynownia. Płomienie i kłęby pary wystrzeliły w powietrze. Kadłub przeciął jęk pękającej stali.

Załoga wpadła w chaos. Krzyki, zgrzyt blach, sygnały alarmowe. Ale nie było już ratunku. Fregata przekrzywiła się, próbując utrzymać równowagę. Bezskutecznie.

Po chwili jej dziób i rufa uniosły się ponad taflę morza, a potem cały kadłub – buchając parą, dymem i pianą – zniknął pod powierzchnią. Zgasł jak świeca.

 

– Peryskop dół! – rzucił kapitan Razorbacka. – Nawigator, ustawić kurs na bazę.

Z centrali rozległy się westchnienia. Ktoś opadł na poręcz. Ktoś inny uderzył lekko pięścią w grodź.

– Cel zniszczony. Potwierdzam zatopienie – padło suchym tonem z wnęki sonarzysty.

A potem cisza – głęboka, ciężka jak otaczająca ich woda.

 

Tydzień po akcji, o świcie na Okinawie, Jack Kostanov i chorąży sztabowy Ray Vasquez stali w ascetycznej sali odpraw, skąpanej w ostrym świetle jarzeniówek. Przed nimi siedzieli oficerowie z CIA, marynarki i dowództwa sił powietrznych. Raport złożono krótko, rzeczowo – przekazanie kopii sygnatur radiolokacyjnych Tu-16 potwierdzało wykonanie zadania. Jeden z agentów z Langley tylko skinął głową, zerkając na zamkniętą, szarą walizkę, którą zaraz potem zabrano bez słowa.

Kolejnego dnia Jack obudził się o świcie. Ciszę bazy przerywały jedynie odległe dźwięki startujących maszyn. Ray czekał już pod budynkiem kwater. Bez słowa ruszyli razem w stronę hangaru, o którym wspominał oficer CIA dzień wcześniej – odległego, niemal zapomnianego, stojącego samotnie na krańcu pasa startowego.

Obiekt był silnie strzeżony. Na zewnątrz patrolowali uzbrojeni żołnierze Marines, a przy samym wejściu stało czterech wartowników w pełnym umundurowaniu, z karabinami gotowymi do użycia. Wewnątrz – kolejni. Każdy ruch był obserwowany, każdy niewłaściwy krok mógł skończyć się lufą przy skroni. Dopiero po okazaniu specjalnej przepustki pozwolono im wejść do środka.

Wewnątrz unosił się zapach smaru, panował półmrok. Pośrodku hangaru stał B-47 Stratojet – smukły, sześciosilnikowy odrzutowiec o charakterystycznych, skośnych skrzydłach i wydłużonym kadłubie. Mimo że trzykrotnie większy od Panthery Jacka, B-47 wyglądem przypominał bardziej myśliwiec Sabre na sterydach niż bombowiec. Jego srebrzyste poszycie połyskiwało niepokojąco w światłach halogenowych. Pod samolotem leżały narzędzia, skrzynki z elektroniką i rozłożone schematy techniczne. Pracownicy w kombinezonach technicznych poruszali się po platformach, znikając we wnętrzu kadłuba i wychodząc przez otwarte luki serwisowe.

Już z zewnątrz dało się zauważyć szereg specjalistycznych przeróbek – pod skrzydłami i na kadłubie zamontowano zestawy dielektrycznych osłon, atrapy radioprzezroczystych gondoli oraz pasywne elementy rozpraszające wiązkę radarową. Niektóre sekcje poszycia pokryto materiałem RAM, tłumiącym odbicie fal radiolokacyjnych. Zabiegi te nie miały na celu upodobnienia maszyny do Tupolewa pod względem wyglądu, lecz dopasowanie jej profilu radarowego do parametrów Tu-16, by zmylić radary Związku Radzieckiego podczas ewentualnego wtargnięcia w ich przestrzeń powietrzną.

Osłona kokpitu była wyraźnie inna niż w klasycznych bombowcach. B-47 miał kabinę w stylu myśliwskim – z kroplową osłoną w całości odrzucaną do tyłu i fotelami katapultowymi dla obu pilotów. W środku Jack od razu zauważył kolejne zmiany. Zamiast tylnego fotela zamontowano nowy system autopilota. Konstrukcja przypominała klasyczny moduł z B-50 Superfortress, ale zintegrowano ją z zupełnie nowym zestawem wskaźników. Przy jednym z nich mrugała dioda opisana jako Fuze Arm / Tactical Profile.

– Widzisz to? – mruknął technik.

Jack tylko skinął głową. Po chwili obaj pochylili się nad panelem. Na wyświetlaczu pojawiały się trajektorie podejścia, punkty zrzutu, kąty opadania – pełna zautomatyzowana procedura zrzutu broni jądrowej.

W tym samym czasie Ray wszedł przez otwartą komorę bombową i ostrożnie zagłębił się w dolną strefę przedniej części kadłuba. Tam, w ciasnym, odizolowanym przedziale, znajdowało się stanowisko trzeciego członka załogi – technika pokładowego. Pomieszczenie było wypełnione kablami, konsolami i nowo zamontowaną elektroniką. Wśród plątaniny przewodów Ray zauważył czarne, błyszczące urządzenie – idealnie odpowiadające schematom Kwanta. Obok niego, na osobnym panelu, tkwiła świeżo podłączona stacja identyfikacji swój-obcy z tabliczką w cyrylicy. Diody migały w równym rytmie, jakby jednostka już była gotowa do pracy.

W ciszy i chłodzie hangaru Stratojet nie był już tylko bombowcem. Był narzędziem perfekcyjnej iluzji – maszyną mającą zadać cios w taki sposób, by nikt nie rozpoznał ręki, która go wysłała.

– Inżynierski majstersztyk – rzucił cicho. – Nigdy nie widziałem niczego równie doskonałego… i równie złowieszczego.

Jack poczuł na sobie spojrzenie. Jeden z techników CIA, stojący obok platformy serwisowej, mierzył go wzrokiem – twardym, chłodnym, pozbawionym cienia emocji. W tym spojrzeniu nie było ciekawości ani niepokoju. Jedynie chłodna pewność, że wszystko idzie zgodnie z planem. Pilot odwzajemnił spojrzenie. I właśnie wtedy poczuł znajome, nieprzyjemne uczucie – jakby coś ścisnęło mu żołądek. Coś tu nie grało. Przemknęła mu myśl, że nie wszystko, co zmodyfikowano w maszynie, zostało im ujawnione. I że praca dla CIA mogła być biletem w jedną stronę. Technik po chwili ruszył w stronę wyjścia, nie mówiąc ani słowa. Jego oddalające się kroki rozniosły się po hangarze jak werbel zwiastujący coś nieuchronnego.

 

W kolejne noce nad Okinawą wzbijał się w powietrze cień. B-47, pozbawiony oznaczeń, z przygaszonymi światłami pozycyjnymi, startował samotnie z bocznego pasa. Za sterami siedział Jack, milczący i skupiony, otoczony światłem przyrządów. Miejsce drugiego pilota, które normalnie zajmowałby dowódca uzbrojenia, zajmował teraz prototypowy moduł autopilota – masywny blok metalu i szkła, opatrzony oznaczeniami CIA TECH DIV – CLASSIFIED.

Samolot wznosił się powoli w noc, eskortowany przez dwa myśliwce F-86 Sabre. Formacja trzymała się zawsze w obrębie Okinawy, wykonując precyzyjne manewry w milczeniu. Kursy były zmienne, tak jak i wysokości. Co jakiś czas Ray rejestrował zakłócenia – stacje radarowe z wybrzeża japońskiego oraz amerykańskie instalacje rozsiane po archipelagu Riukiu śledziły z niepokojem nietypowe echo.

Sprzęt działał w trybie testowym. Z jego wnętrza co chwilę dobiegały niskie trzaski, a zielone diody pulsowały zgodnie z rytmem wprowadzonych danych. Na ekranie wyświetlała się dynamiczna symulacja podejścia do celu, ścieżka zrzutu oraz profil zejścia – wszystko zgodne z radzieckimi procedurami uzyskanymi podczas akcji.

Jack miał wrażenie, że samolot czasem sam koryguje kurs – delikatnie, jakby niewidzialna ręka poprawiała jego manewry.

 

Głębiej w kadłubie, w ciasnym przedziale technika pokładowego, siedział Ray Vasquez. Przed nim pulsował panel nowo zainstalowanych systemów, z dominującym Kwantem, podłączonym do stacji identyfikacji i automatycznej odpowiedzi swój-obcy. Ray co chwila notował odczyty, kontrolował napięcia i parametry diagnostyczne. Na jego twarzy malowało się skupienie.

Nad oceanem, tuż przed końcem symulowanego podejścia, głos Jacka zabrzmiał przez interkom:

– System lotu skorygował wektor… sam. Nie moja komenda. Tryb testowy chyba aż za dobrze rozumie, co ma robić.

Spojrzał w lusterko na pulsujący panel zamiast tylnego fotela. Było w tym coś nieludzkiego. Maszyna zaczynała myśleć.

Po wylądowaniu nikt nie zadawał pytań. Analiza miała nastąpić wewnątrz Langley. Technik CIA, który nadzorował lot z wozu kontroli, zbliżył się do Jacka i Raya na płycie. W jego oczach czaiło się coś zimnego, wyrachowanego.

– Przed misją operacyjną tryb testowy zostanie przełączony na bojowy – zakomunikował krótko, bez emocji.

Jack nie odpowiedział. Ale kiedy spojrzał na błyszczącą sylwetkę samolotu znikającą w hangarze, wiedział, że uczestniczy w czymś większym niż którakolwiek z jego wcześniejszych misji.

 

Finałowa odprawa odbyła się o świcie, w podziemnej sali briefingowej na Okinawie. Wnętrze było zimne, surowe, oświetlone jaskrawym światłem fluorescencyjnym. Na głównym ekranie rozbłysła mapa północnej Azji. Czerwonym znakiem zaznaczono cel – głęboko w syberyjskiej tajdze, na terenie Ewenkijskiego Okręgu Autonomicznego.

Jack Kostanov i chorąży sztabowy Ray Vasquez siedzieli w pierwszym rzędzie, wśród oficerów CIA i dowództwa lotnictwa.

Za pulpitem stanął oficer prowadzący z ramienia CIA, nadzorujący całość operacji.

– Cel: kompleks badawczo-inżynieryjny ukryty w rejonie Tunguski. Oficjalnie figuruje jako zakład produkcji rakiet przeciwlotniczych. W rzeczywistości – to centrum prowadzące zaawansowane badania nad napędem antygrawitacyjnym. Nasi ludzie przechwycili informacje o finalnej fazie projektu Zvezda – bezpośredniej kontynuacji niemieckich prac nad pojazdami zdolnymi do lotu w warunkach suborbitalnych, opartymi na zdobytej nazistowskiej technologii eksperymentalnej, określanej nieoficjalnie jako komponenty programu Haunebu. Schematy, dane, obecność wojskowa – wszystko wskazuje, że próbują uruchomić coś, czego nie da się sklasyfikować w znanych ramach.

– Lot przebiegnie przez Morze Żółte, następnie nad południowo-wschodnimi Chinami – przez prowincje Shandong i Anhui, z dala od głównych stref obronnych wokół Pekinu. Następnie przelecicie nad mniej chronionymi obszarami Mongolii Wewnętrznej i dalej wkroczycie w syberyjski obszar Evenkiji. Granica radzieckiej przestrzeni powietrznej zostanie przekroczona w sektorze o niskiej aktywności radarowej. Wkroczycie w luki rozpoznane w systemie obrony powietrznej USSR – obszary ze słabym pokryciem radarowym i nieregularnymi patrolami lotniczymi. Całość zsynchronizowana z rozmieszczeniem naziemnych stacji radarowych oraz z oknami ciszy w łączności radiowej przeciwnika.

– Oficjalnie maszyna należy do 203. pułku lotnictwa ciężkiego stacjonującego w Bajkalskoje. Zgodnie z planem bierzecie udział w testach systemów nawigacji i rozpoznania w ramach wspólnych ćwiczeń z Chińską Armią Ludowo-Wyzwoleńczą. Nad Chiny wejdziecie lotem koszącym, pod pokrywą chmur i poniżej horyzontu radarowego. Dopiero po przekroczeniu strefy przygranicznej przejdziecie na pułap przelotowy – tam wasz sygnał radarowy zostanie przechwycony jako powracający Tu-16. Trasa i identyfikator będą się zgadzać z niedawnymi zgłoszeniami lotów próbnych w ramach programu eksperymentalnego.

– Po starcie z Okinawy kontrolę przejmie zautomatyzowany system pilotujący klasy Vektor-8, zaprojektowany przez CIA do misji precyzyjnych o wysokim stopniu ryzyka. To ten system, który zamontowaliśmy na miejscu fotela drugiego pilota. Kapitan Kostanov będzie jedynie nadzorował jego działanie i przejmie sterowanie tylko podczas błędu systemu. System posiada również zaaplikowane różne algorytmy trajektorii zrzutu – dostosowujące się do warunków nad celem: wysokości, obecności myśliwców, wykrycia lub jego braku i tak dalej. Pozostanie aktywny aż do podejścia do lądowania nad Okinawą.

Na sali rozległo się ciche buczenie projektora. Na ścianie pojawił się przekrój głowicy.

– Ładunek: bomba Mark 6, zmodernizowana do pełnej mocy bojowej – 160 kiloton. Detonacja zaplanowana na tysiąc metrów nad celem, z uwzględnieniem pełnego impulsu cieplnego i elektromagnetycznego. Po uderzeniu nie zostanie nic – ani instalacja, ani dokumentacja, ani personel.

Prowadzący zamilkł na chwilę.

B-47 został dopasowany do echa radiolokacyjnego Tu-16, wraz z systemem identyfikacji swój-obcy Kwant. Zanim spadnie bomba, wszyscy będą przekonani, że to maszyna 203. pułku lotnictwa ciężkiego USSR.

– O szóstej startujecie. Od tej chwili nie ma miejsca na najmniejszy błąd. Do maszyny! – zakończył odprawę.

 

Świt.

Na horyzoncie wschodziło słońce, barwiąc chmury nad Okinawą na krwistozłote kolory. Pas startowy lśnił od porannej rosy, a powietrze drżało od pulsującego dźwięku sześciu silników General Electric J47. B-47 Stratojet stał gotowy – smukły, zwarty, zawieszony w bezruchu niczym stalowa włócznia. Pod jego skrzydłami połyskiwały świeżo zamontowane zbiorniki paliwa – wydłużone, aerodynamiczne kapsuły, które w ostatnich godzinach nocnej zmiany przytwierdzono z chirurgiczną precyzją. Miały dać mu kilka godzin więcej w powietrzu – wystarczająco, by dotrzeć nad syberyjską tajgę i, jeśli los pozwoli, wrócić.

Metaliczne poszycie kadłuba lśniło w blasku wschodzącego słońca – echa dawnego imperium honoru. Ale nie był to już czas samurajów, tylko bezdusznych maszyn.

Z głośnika w kokpicie rozległa się sekwencja komunikatów.

Wieża, tu Duch 7-1, gotowi do startu – zameldował Jack spokojnym tonem.

Duch 7-1, tu Wieża. Macie zielone światło. Powodzenia – odpowiedziała kontrola.

Jack skinął głową, jakby sam sobie udzielał zgody na dalszy krok.

Poprawił maskę tlenową i spojrzał w kierunku przedziału technicznego, gdzie siedział Ray Vasquez, odseparowany pancerną grodzią i kablami komunikacyjnymi. Skinął głową w milczącym geście gotowości. Silniki J47 weszły na pełny ciąg – najpierw pulsacyjnie, potem równo, z metalicznym rykiem narastającym jak zapowiedź burzy. Maszyna zaczęła drżeć, a potem ruszyła z miejsca. Nietypowy układ podwozia – główne koła w osi kadłuba i małe wsporniki pod gondolami silników – wymagał precyzyjnego balansowania podczas rozbiegu. Delikatne korekty drążkiem i pedałami pozwoliły Jackowi utrzymać równowagę, gdy prędkość rosła.

Po prawie trzech kilometrach rozbiegu bombowiec oderwał się ociężale od pasa, po czym ostatecznie wzbił się w powietrze, dźwigając swoją niebagatelną masę dziewięćdziesięciu ton. Skrzydła o dużej rozpiętości i cienkim profilu zareagowały miękko, lecz z wyczuwalnym oporem aerodynamicznym. Maszyna lekko kołysała się na boki, stabilizując lot w pierwszych sekundach po starcie. Następnie z gracją baleriny rozpoczęła wznoszenie. Gdy wskazówki wysokościomierza zatrzymały się na trzech tysiącach stóp, Jack ustabilizował lot z pomocą głównego systemu sterowania i układów trymowania.

– Wszystkie systemy stabilne. Parametry w normie – zameldował Ray z przedziału technicznego. – Systemy zasilania, ciśnienie hydrauliczne, paliwo, autopilot gotowy.

Jack potwierdził odczyty i skierował maszynę na kurs 310°. Po chwili przesunął przełącznik główny panelu autopilota.

Vektor-8, aktywacja.

Zamrugał panel systemu zautomatyzowanego pilotowania, sterowanie przeszło w tryb automatyczny, a drążki w kokpicie drgnęły pod naporem siłowników. Maszyna łagodnie opadła – najpierw do tysiąca pięciuset stóp, potem pięciuset, aż w końcu ustabilizowała się tuż nad wodą – na wysokości stu stóp. Tylko ta nikła granica dzieliła ich od wzburzonych fal, które wznosiły się wysoko, rozbijając się z hukiem o siebie, jakby usiłowały dosięgnąć kadłuba. Jack nie odrywał wzroku od tablicy przyrządów – pozostał czujny, nadzorując każdy parametr. Wszystko działało bez zarzutu, ale wiedział, że to dopiero początek.

Duch 7-1, tu Wieża. Zniknęliście z naszych ekranów. Powodzenia.

– Zrozumiałem. – Jack spojrzał na wskaźniki. – Do zobaczenia po powrocie.

 

Tymczasem, w jednej z zabezpieczonych sal kontrolnych CIA – oznaczonej jako Strefa 5 – kilka poziomów pod ziemią, rozpoczęto monitorowanie misji. Na ekranach migotały dane telemetryczne i wykresy kursu lotu. Operatorzy śledzili trajektorię z zimną precyzją. Za ich plecami pojawił się Warren Kessler – szef Sekcji Operacji Specjalnych Dalekiego Wschodu. To on, dwa miesiące wcześniej, osobiście wybrał Kostanova i Vasqueza do tej misji. Wiedział, czego szuka – najlepszych ludzi do najtrudniejszego zadania. Nie odezwał się, tylko skinął głową kierownikowi stanowiska.

– Potwierdzam – odezwał się oficer CIA. – Obiekt w powietrzu. Odbieramy dane z systemu Vektor-8. Wszystko działa zgodnie z planem.

Kessler spojrzał w ekran. Biały punkt przesuwał się po mapie.

– Nie ma już odwrotu – rzucił cicho.

Wiedział, że Duch 7-1 już nie wróci.

 

Dwie godziny po starcie z Okinawy bombowiec przecinał przestrzeń nad Morzem Żółtym i zbliżał się do wybrzeża Chin – milczący, niewidzialny, prowadzony przez system Vektor-8 z mechaniczną pewnością.

Nieco wcześniej, nad wodami Morza Wschodniochińskiego, rozpoczął łagodne wznoszenie, osiągając wyznaczoną strefę tankowania na wysokości około trzech tysięcy stóp. Na niebie przed nimi zamajaczyła sylwetka powietrznego tankowca KB-29, eskortowanego przez dwa myśliwce F-86 Sabre lecące wyżej i po bokach – niczym psy gończe osłaniające wrażliwą operację.

Jack przejął sterowanie, by osobiście podprowadzić maszynę do tankowca – manewru wymagającego absolutnej precyzji i skupienia. Trzymał B-47 stabilnie w tylnym sektorze KB-29, utrzymując niemal kliniczny dystans, podczas gdy wąż podający zbliżał się centymetr po centymetrze do osłony kokpitu. Każdy mikroruch drążka przenosił się na dziesiątki ton metalu, a najdrobniejsze drgnięcie mogło przerwać procedurę – i zakończyć misję, zanim się na dobre rozpoczęła.

 

W gondoli obserwacyjnej pod kadłubem KB-29 starszy sierżant Whitaker, technik pokładowy odpowiedzialny za procedurę tankowania, zsunął osłonę celownika optycznego i przyłożył twarz do gumowej obwódki okularu. Na dole majaczył kontur sześciosilnikowego bombowca – smukły, agresywny, pozbawiony oznaczeń. Wyglądał jak cień rzucany przez coś, co nie powinno istnieć.

– Masz go na celowniku, Whit? – zabrzmiał głos z kokpitu.

– Nie, jeszcze nie podszedł. Poprawka kursu – trzy stopnie w lewo. – Nacisnął przełącznik sygnału kierunkowego i zerknął na podświetlenie sondy. – Dobra, teraz trzyma.

Rozległ się szum hydrauliki. Whitaker uruchomił zawór podawczy. Wąż wysunął się z niszy pod kadłubem KB-29. Jego koniec zbliżał się do osłony kokpitu maszyny Jacka z milimetrową precyzją.

– Dwanaście… dziesięć… – szeptał do mikrofonu, śledząc napięcie przewodu. – …kontakt!

Gdy głowica sondy zatrzasnęła się w gnieździe, Whitaker westchnął ciężko i uruchomił przepływ. Na panelu zapaliły się zielone kontrolki.

– Paliwo idzie. Potwierdzam transfer.

– Potwierdzamy, Oktan 2-1. Pozycja stabilna – odpowiedział głos z B-47, chłodny i wyprany z emocji.

Whitaker odchylił się od celownika i spojrzał na zegary przepływu. Tysiące litrów paliwa przeciskały się przez wąż do głównych zbiorników i podskrzydłowych zasobników bombowca.

– Jeszcze nie widziałem takiego ustrojstwa… – mruknął do siebie.

– Na wykazie mamy ich jako Duch 7-1, ćwiczenia specjalne – wtrącił drugi technik z bocznego stanowiska. – Ale poza tym w logach nie ma nic. Nie istnieją.

Whitaker wzruszył ramionami i znów pochylił się nad celownikiem. B-47 leciał bezbłędnie – stabilny, martwo cichy, jakby nikt go nie pilotował.

– To nie jest zwykła robota – rzucił cicho. – Tacy jak oni rzadko wracają. Albo wcale.

Po kilku minutach kontrolka transferu zaczęła migać. Whitaker przekręcił zawór, zamykając przepływ, i uruchomił mechanizm odłączenia. Głowica sondy oderwała się ze szczęknięciem, a wąż cofnął się jak język jadowitego węża.

– Odłączenie potwierdzone. Wszystko gra.

Bombowiec zniżył lot nieznacznie i odszedł na zachód. Wkrótce zniknął w chmurach. Whitaker wpatrywał się jeszcze chwilę w pustkę, jakby próbował zatrzymać go wzrokiem.

– Powodzenia, duchu – mruknął i zamknął klapę wizjera. – Szczęście będzie wam potrzebne.

Gdy Sabre’y wraz z eskortowanym tankowcem oddaliły się, Jack włączył ponownie Vektora-8. Automatyczny system przejął kontrolę i skierował maszynę na północny zachód – ku wybrzeżom Chin. Po przełączeniu trybu lotu B-47 zaczął stopniowo obniżać pułap, wracając na wysokość około trzystu stóp nad poziomem morza. Vektor-8 poprowadził maszynę ku kolejnym punktom trasy. 

Daleko za ogonem, KB-29 i eskorta Sabre’ów dawno już zniknęły za horyzontem, rozmywając się w porannej mgle niczym wspomnienie.

 

Nad wybrzeżem Chin niebo było czyste, tylko miejscami zawiązywały się pasma niskich chmur. Bombowiec przeciął linię brzegową niezauważony, znikając w cieniu wznoszących się pasm górskich i zamglonych dolin.

Po kilku godzinach niskiego lotu, tuż nad koronami drzew i powierzchnią rzek, dotarli do punktu zmiany trajektorii. Vektor-8 zarejestrował sygnał przejścia na wysokościową fazę przelotową. W kabinie rozległ się krótki sygnał dźwiękowy – znak, który Jack znał aż za dobrze. Spojrzał na wskaźniki i skinął lekko głową, jakby zgadzał się z decyzją, którą system podjął już dawno temu.

Silniki General Electric J47 zawyły głębiej, gdy automatyczny system zwiększył ciąg. Wibracja przeszła przez silniki, potem przez skrzydła, by finalnie ogarnąć cały kadłub. Konstrukcja reagowała delikatnie, ale stanowczo, jakby nabierała sił do odparcia grawitacji. Skrzydła zareagowały elastycznym napięciem, niczym żagiel łapiący pierwszy podmuch wiatru.

W izolowanym przedziale technicznym Ray czuwał nad parametrami. Dźwięk silników przeszedł w bardziej jednostajny, pulsujący ton – głośniejszy, lecz wciąż spokojny. Wskaźniki pokazywały rosnącą moc, wibracje mieściły się w nominalnych wartościach. Parametry lotu płynnie wchodziły w zielone strefy operacyjne. Vektor-8 działał cicho i precyzyjnie.

B-47 przeszedł we wznoszenie. Linia horyzontu opadła, a przednia szyba rozświetliła się blaskiem wyższych warstw atmosfery. Za kadłubem zostawały mgły niskich chmur i szorstkie fale pustkowi. W ciągu kilku minut przekroczyli pułap dwudziestu tysięcy stóp, potem dwudziestu trzech, aż w końcu nad środkowymi Chinami, na wysokości ponad dwudziestu pięciu tysięcy stóp, maszyna przeszła w lot poziomy. Otaczały ją warstwy rozproszonych chmur, a pod nią ciągnęły się niezliczone połacie gór i płaskowyżów.

Chińskie stacje radarowe kilkukrotnie wychwytywały jej obecność, lecz echo radarowe – zredukowane dzięki maskującym powłokom i rozpraszaczom sygnału – odpowiadało charakterystyce Tu-16 biorącego udział w ćwiczeniach z Chińską Armią Ludowo-Wyzwoleńczą. Operatorzy, po krótkiej weryfikacji, uznawali kontakt za sojuszniczą jednostkę – zgodną z sygnaturą i transponderem maszyn 203. pułku. Rezygnowali z dalszego śledzenia, przekonani, że to tylko kolejny lot ćwiczebny. Maszyna znikała z ich ekranów tak szybko, jak się pojawiła.

 

Niebawem bombowiec przekroczył granicę radzieckiej przestrzeni powietrznej. W centrum dowodzenia obrony przeciwlotniczej w Czycie, w Regionie Zabajkalskim, zapanował nagły alarm. Oficer dyżurny spojrzał na ekran, potem na podoficera technicznego.

– Co to jest?

– Echo o charakterystyce Tu-16. Kurs północno-zachodni, prędkość zgodna z parametrami lotów ćwiczebnych.

– Transponder?

– Nadaje kod identyfikacyjny IFF-KW-7. To wariant systemu Kwant – zgodny z kluczem sojuszniczym.

– Spróbujcie nawiązać łączność.

Radiotelegrafista wykonał kilka prób – bezskutecznie. Oficer sięgnął po słuchawkę, łącząc się z dowództwem strefy.

– Mamy obiekt na granicy strefy. Sygnatura sojusznicza, ale brak odpowiedzi. Proszę o wytyczne.

Z drugiego końca padła decyzja:

– Obserwować, ale wprowadzić tryb aktywnego śledzenia. W razie dalszego braku kontaktu, przekażcie dane do 938. Pułku Lotnictwa Myśliwskiego. Niech poderwą parę dyżurną w celu przechwycenia i identyfikacji.

W tle technicy przesyłali już współrzędne celu do centrali naprowadzania 938. Pułku, wyposażonego w samoloty MiG-15bis, stacjonującego na wojskowym lotnisku pod Ułan Ude. Jednostka odpowiadała za obronę przestrzeni powietrznej południowego odcinka Zabajkala.

 

Ray odnotował pierwsze opromieniowanie z aktywnego radaru śledzącego. Włączył interkom.

– Jack, radar nas namierzył. Śledzenie aktywne.

Zanim Jack zdążył odpowiedzieć, Vektor-8 zwiększył ciąg silników do maksimum. W następnej chwili z trzaskiem odpadły podskrzydłowe zbiorniki paliwa, wirując bezładnie w powietrzu. Maszyna gwałtownie przyspieszyła.

– To nie ja! – rzucił Jack. – System sam to zrobił!

Ray wbił wzrok w parametry.

– Przy tej prędkości zużycie paliwa idzie w górę niebotycznie… – zawahał się.

Chyba już nie wrócimy…

 

W hangarach 938. Pułku Lotnictwa Myśliwskiego rozległ się głośny alarm. Czerwone światła zalały wnętrze pulsującym blaskiem, a obsługa naziemna rzuciła się do stanowisk, odbezpieczając maszyny i przygotowując je do lotu. Dwóch lotników w kombinezonach wysokościowych już wspinało się po drabinkach do kokpitów MiGów. Silniki Klimow WK-1 rozbrzmiewały niskim, metalicznym pomrukiem rosnącym z każdą sekundą.

Wieża wydała zgodę na start.

MiGi ruszyły z impetem z miejsc postojowych, przetaczając się po betonowym pasie jak stalowe osy. Piloci docisnęli manetki gazu do oporu i po krótkiej chwili koła oderwały się od nawierzchni. Para myśliwców z czerwonymi gwiazdami na skrzydłach wzbiła się w szare syberyjskie niebo. W tej samej chwili aktywowały się dopalacze – krótkie błyski ognia buchnęły z dysz silników, zostawiając za sobą pulsujące smugi żaru.

Klimowy wyły przeciągłym, twardym dźwiękiem. Maszyny wspięły się na tysiąc, potem dwa tysiące metrów, cały czas wznosząc się w kierunku wskazanych współrzędnych.

Topaz-1 do Wieży. Pościg rozpoczęty, kurs na przechwycenie, wznosimy się na osiem tysięcy. Prosimy o naprowadzanie.

Wieża do Topaz-1. Przyjęto. Cel przyspiesza, około dziewięćset kilometrów na godzinę. Kierunek: północny zachód.

– Tu Topaz-2! Widzę smugę kondensacyjną na godzinie jedenastej! Wyżej od nas! Potwierdzam kontakt wzrokowy!

Topaz-1. Kontynuuję wznoszenie.

Myśliwce przecięły warstwę chmur. Bombowiec był już w zasięgu wzroku – jego trajektoria biegła niemal prostopadle do kursu przechwycenia. W ciągu pięciu minut Topaz-1Topaz-2 wspięli się na osiem tysięcy metrów. Prowadzący przechylił maszynę i zakołysał skrzydłami – sygnał wezwania do zmiany kursu i podążenia za eskortą.

Topaz-1 do bazy. Cel nie reaguje. Brak zmiany kursu, brak sygnału radiowego. Sylwetka nietypowa – przypomina Tu-16, ale coś się nie zgadza.

Podszedł bliżej, marszcząc brwi pod ciemną szybą hełmu.

– Nie ma silników przykadłubowych… to nie centropłat. Skrzydła wyżej… i te gondole… sześć silników, podwieszonych pod skrzydłami…

Topaz-2. Też to widzę. To nie Tu-16. Konstrukcja jakby z innego świata. Górnopłat z potężnym skosem, kadłub wąski i wydłużony.

Topaz-1 do Wieży. Co to jest? Może jakiś nowy model? Prototyp?

Wieża do Topaz-1. Przyjęto. Oddać strzał ostrzegawczy. Powtarzam: strzał ostrzegawczy.

Dziobowe działka prowadzącego MiGa zadrżały. Seria pocisków przecięła powietrze ponad lewym skrzydłem bombowca, pozostawiając za sobą białe smugi. Chwilę później B-47 zareagował – ale w sposób, którego nikt się nie spodziewał. Maszyna nagle przeszła w lot nurkowy, zrywając się ku ziemi jak zraniony drapieżnik. Prędkość rosła z każdą sekundą.

 

W kabinie Jack patrzył z niedowierzaniem na podświetlone kontrolki.

– To nie ja! Do cholery, Vektor przejął wszystko! – Jack szarpał drążkiem. – Nie mam żadnej kontroli!

Próbował wyrwać się z uścisku autopilota, ale drążek pozostawał nieruchomy. Vektor-8 nie dopuszczał nikogo do sterowania.

Ray z trudem obrócił się w ciasnym przedziale i nachylił nad panelem awaryjnym, sięgając do dolnego modułu zasilania. Szarpał za przełączniki, wciskał sekwencję resetu. Nic. Vektor-8 był już poza ich zasięgiem – system zablokował ingerencję. Światełka statusu tylko potwierdzały: system nie tylko działał, ale też przyjął priorytetowy protokół.

W tym czasie B-47 osiągał granice wytrzymałości konstrukcyjnej. Wskaźnik prędkości przekroczył tysiąc kilometrów na godzinę i wciąż rósł, zbliżając się do absolutnego maksimum dopuszczalnego przy tej masie i konfiguracji. Poszycie skrzydeł rezonowało, a szyby w kabinie falowały pod naporem powietrza. Panele boczne zaczęły skrzypieć. System ostrzegania błyskał czerwienią:

STRUCTURAL STRESS: 100% – THRESHOLD BREACH IMMINENT

Jack, z zaciśniętymi zębami, próbował utrzymać wzrok na wskaźnikach, choć jego pole widzenia powoli się zawężało. Ciśnienie przytłaczało klatkę piersiową. Czuł, jak przeciążenie wprasowuje go w fotel. Ciemniało mu przed oczami, każdy oddech stawał się walką.

Ray, zastygły w półpozycji w ciasnym module, krzyknął do interkomu, ale jego głos był ledwo słyszalny – przytłumiony przez dudnienie kadłuba i narastający huk powietrza. Czuł, jak ręce drętwieją od braku dopływu krwi. Zaczął tracić czucie w palcach.

Tymczasem Vektor-8 przeszedł do kolejnego trybu. Logi systemowe, wyświetlane na pomocniczym ekranie, przewijały się z prędkością błyskawicy:

– LIFE SUPPORT: OFFLINE

– MISSION PRIORITY LOCK: ENGAGED

– EXECUTE: STRUCTURE-PROTECT_MODE > PHASE II

Na oczach Jacka gasły kolejne systemy – radio zamilkło, wewnętrzne światła zgasły, nawet automatyczne stabilizatory boczne zostały wyłączone. Lot B-47 opierał się już tylko na surowym napędzie i sztywności konstrukcji – wszystko, co nie służyło celowi misji, było odłączane.

Z przodu dobiegł metaliczny trzask. Kadłub przeszył rezonans – samolot drgał na granicy fizycznego rozpadu. Ściany kabiny pulsowały w rytmie wibracji, jakby maszyna nie leciała, a walczyła z własną strukturą.

Ray tracił kontakt z rzeczywistością, z trudem chwytając powietrze. Jack opierał się już tylko na odruchach, ledwo przytomny.

– Jeśli się nie rozlecimy… to będzie cud… – wychrypiał Ray.

 

W tym samym czasie, w jednym z węzłów dowodzenia radzieckiej obrony przeciwlotniczej, wydano rozkaz otwarcia ognia do niezidentyfikowanego intruza. Dyżurne baterie artylerii przeciwlotniczej w okolicy Tunguski otworzyły ogień w trybie ciągłym. Obłoczki eksplodujących pocisków wysokościowych układały się jednak za spadającym z nieboskłonu bombowcem – dokładnie na trasie ścigających go MiGów. Jeden z nich został trafiony odłamkiem, skrzydło eksplodowało, maszyna obróciła się wokół własnej osi. Krzyk pilota urwał się w trzasku radiowym, zanim zniknął w smugach dymu.

 

Ziemia zbliżała się z każdą sekundą. Wektor zniżania osiągał wartości krytyczne, a prędkość bombowca balansowała na granicy wytrzymałości strukturalnej. W odległości kilku kilometrów przez pasma chmur zaczęły przebijać się zarysy celu – hangary, maszty antenowe, wieże kompleksu Tunguska. Nie były już punktem na horyzoncie, lecz narastającym, bezlitosnym finałem. Dziesiątki ton aluminium pędziły ku powierzchni z milczącą determinacją.

 

Na betonowych płytach stały dwa dyskoidalne pojazdy projektu Zvezda. Wokół nich biegali technicy, krzycząc i wskazując niebo. Z hangarów wybiegli żołnierze. Alarm, wyjący w tle, opisywał dantejską scenę w sobie tylko znanym języku – na czele pochodu widniał spadający bombowiec, znaczący trasę swego przelotu poskręcanymi, aluminiowymi odłamkami poszycia. Za nim wykwitały obłoczki eksplodujących pocisków, układających się w czarny welon rozpostarty na błękitnym niebie. Na końcu – ostatni MiG. Pluł ogniem działek, rozdygotany od krytycznej prędkości, ciągnąc za sobą smugę dymu z dyszy silnika, przybarwioną złotawym pióropuszem ognia.

 

W tym momencie w samym sercu rozpadającego się bombowca, Vektor-8 – w głęboko ukrytej warstwie kodu – dopisał ostatnie linijki protokołu:

OVERRIDE MODE: PROCEDURE “TRINITY” ACTIVATED…

TARGET SIGNATURE: CONFIRMED…

FUSE: ARMED…

SEQUENCE: DETONATION.

Na wysokości około kilometra nastąpiła eksplozja. Potężny błysk rozdarł powietrze, jakby otworzyło się niebo. Fala elektromagnetyczna, impuls cieplny i niszczący podmuch uderzeniowy o mocy 160 kiloton zmiotły wszystko – kompleks, prototypy, ludzi, myśliwce… i sam bombowiec.

 

Na Okinawie, w ciemnym centrum operacyjnym CIA, nastała cisza.

Warren Kessler powoli wstał. Bez słowa poprawił spinkę przy mankiecie koszuli i spojrzał na czarny ekran, na którym wyświetlone były dwa słowa:

Zasób nieaktywny.

Uśmiechnął się ledwie dostrzegalnie – jak księgowy, który właśnie wykreślił zbędną pozycję z bilansu.

 

Epilog

W ostatnich sekundach, kiedy kadłub B-47 drżał na granicy rozpadu, a światło życia gasło wewnątrz kabiny, coś w Jacku pękło – ale nie ciało czy kości. Coś w głębi. Jakby jego świadomość oderwała się od materii i uniosła ponad kokpit, ponad drżące skrzydła, ponad szaleństwo Vektora-8.

Zawisł w niematerialnej nieważkości, bez bólu… bez ciężaru – gdzieś wysoko nad sobą, spoglądając na własne ciało przyciśnięte do fotela siłą bezlitosnej inercji. Patrzył na skurczoną sylwetkę Raya, walczącego do końca. Patrzył na drżącą maszynę i smugę po MiGu płonącym w oddali.

A potem spojrzał wyżej. Ponad chmury, aż w głąb nieba, które wciąż było obojętnie błękitne.

Dlaczego tak się dzieje? – przemknęła myśl.

Nie dostał odpowiedzi.

W ostatnim przebłysku istnienia zauważył coś, co zdawało się niemożliwe – daleko pod nim, pod warstwami chmur i eksplozji, pod połamanym czasem i przegrzanym kadłubem… pojawił się znajomy kolor. Złoto pustyni. Migotliwy, nieruchomy piasek.

A potem zapadła ciemność.

 

Koniec

Komentarze

Witaj. :)

Dziękuję za zaproszenie. :)

Imponująca objętość opka. :)

Kwestie językowe – wątpliwości oraz sugestie (jak zwykle – tylko do przeanalizowania):

Liczebniki powinny być raczej słownie, np.:

Ale przecież leżał w ciepłym łóżku, w przytulnych kajutach dla pilotów z 2. Dywizjonu Lotniczego Piechoty Morskiej na pokładzie USS Essex.

– Panie kapitanie, niechże się pan ocknie, do cholery! – usłyszał głos jakby z zaświatów. – tu mam wątpliwość, czy to na pewno wyraz gębowy?

Spróbował wyostrzyć wzrok na rozmówcy. – mega zgrzyta mi styl tego zdania i wytłuszczonego sformułowania

Czterech komandosów z jednostki zwiadowczej piechoty morskiej milczałowzrokiem utkwionym w podłodze, każdy pogrążony w swoim rytuale przed skokiem. – aby uniknąć zbitki spółgłosek „zwzr”– ze?

Sylwetka Essexa tonęła w złocistej poświacie, osłaniana przez eskadrę grupy bojowej: dwa niszczyciele – USS Eversole i USS William R. Rush, krążownik artyleryjski USS Helena oraz okręt podwodny USS Razorback, którego smukła sylwetka patrolowca oceanicznego, będącego świadkiem kapitulacji Japonii w Zatoce Tokijskiej, pruła fale burta w burtę ze statkiem zaopatrzeniowym. – powtórzenie – celowe?

Gdy wychodzili na pokład startowy z przepastnego wnętrza lotniskowca, z pokładu dziobowego poderwał się w łoskocie śmigieł śmigłowiec ratowniczy Sikorsky HO3S-1, początkowo unosząc się powoli pionowo w górę, a następnie odsuwając się w prawo poza kadłub okrętu, zawisając w gotowości, by w razie awaryjnego wodowania samolotów natychmiast podjąć pilotów z wody. – powtórzenia/styl?

 

W opku występują fragmenty z powtarzającym się często wyrazem „gdy”.

 

Po półgodzinnej odprawie, podczas której dowódca wysłuchał szczegółowego opisu misji, Kostanova zwolniono z lotów operacyjnych na trzy dni i przekazano pod opiekę okrętowego lekarza. Na szczęście obrażenia, zarówno po akcji, jak i po brutalnym lądowaniu, okazały się powierzchowne. Czas ten Jack wykorzystał na regenerację, zwłaszcza psychiczną. – tu wyraźnie brak choćby wzmianki, co ze skrzydłowym – zabrano go i… – ? – jak rozumiem, będzie o nim dalej?

 

Jack milczał. Wpatrywał się w zdjęcia, ale widział twarz Dave’a leżącego obok wraku. – tutaj tak to brzmi, jakby Dave zginął, ale zabrano go rannego, czy tak?

 

Bardzo często w tekście są fragmenty, w których zdarzają się powtórzenia zdanie po zdaniu albo nawet – w tym samym zdaniu te same wyrazy, a nie wydają się być powtórzeniami celowo skonstruowanymi dla podkreślania wymowy tekstu, np.:

Te rakiety mogą zniweczyć naszą przewagę w powietrzu. A bez niej nasze wojska zostaną zepchnięte do morza.

Potrzebujemy uderzenia chirurgicznego w kompleks, gdzie je wytwarzają. Wyjął kolejne zdjęcia i rozłożył je na stole: hangary, rampy montażowe, schemat kompleksu badawczego gdzieś w głębi Syberii.

Jeden z oficerów wykonał gest, po którym załoga bez słowa opuściła pomieszczenie, ustępując miejsca żandarmom, którzy zamknęli grodzie od zewnątrz i zajęli pozycje przy wejściu.

I wtedy je dostrzegł – dwa czarne punkty rosnące na tle nieba, jak krople atramentu rozlane na błękitno-szarej płachcie horyzontu. Rosły szybko.

Jack kątem oka dostrzegł zarys kadłuba przecinający fale jak stalowy drapieżnik. Dziób okrętu rozrywał powierzchnię morza z impetem, wyrzucając na boki kaskady spienionej wody, która opadała jak deszcz na wzburzoną toń. Komin wyrzucał gęsty, ciemny dym, który pod naporem wiatru i prędkości był przygniatany do powierzchni – sunął nad wodą, ciągnąc się za jednostką jak poszarpany welon. Kadłub kołysał się groźnie, z każdą chwilą zbliżając się do ich pozycji, niczym niemy wyrok.

 

Admirał Hanley zamilkł, dłonie splecione pod brodą. – w drugiej części zdania brak orzeczenia?

– A potem… – Kessler spojrzał na zdjęcie kopuły wystającej z syberyjskiego śniegu – …potem zakończymy to wszystko jednym uderzeniem – brak kropki na końcu zdania i nie mam pewności, co zapisem wielokropków i spacjami przy nich(?)

 

Uratowanie rozbitków przez okręt podwodny nieco zaskakujące – mam pytanie laika – czemu tamci ciągle czekali w powietrzu i nie strzelali? Nadal chcieli ich brać żywcem? Pozwolili im uciec, choć dokonali tylu zabójstw?

Znakomite opisy manewrów, bardzo dokładna i precyzyjna szczegółowość, widać dużą znajomość tematyki, brawa. :) Do tego mocna dramaturgia, opowiadanie szybko wciąga w akcję. :)

Na razie tyle, pozdrawiam serdecznie. ;)

Pecunia non olet

bruce – Hello laugh

Bardzo dziękuję za komentarz smiley

Co do objętości to trudno mi się wypowiedzieć. Po prostu opowiedziałem historię angel (choć 1944 było dłuższe blush).

Liczebniki, te które są tak napisane pozostają w formie cyfrowej. W przypadku pełnych nazw instytucji, jednostek wojskowych i urzędowych – zarówno w tekstach oficjalnych, jak i w beletrystyce – zalecany jest zapis liczbowy cyfrą arabską z kropką.

Podstawa normatywna:

„Wielki słownik ortograficzny PWN” (red. E. Polański)

„Nowy słownik poprawnej polszczyzny” (PWN, red. A. Markowski)

„Słownik ortograficzny języka polskiego” PWN

Zasady ustalone w Instrukcji kancelaryjnej MON oraz stylach redakcyjnych instytucji wojskowych

(więc się tego trzymamy devil)

Cała reszta – wprowadzonaangel.

 

Co do sceny z okrętem podwodnym. Jaki zestrzeliły własny transportowiec, więc incydentu międzynarodowego by tym nie wywołali. Chcieli przejąć załogę do przesłuchań przez wywiad – to oczywiste. Atak na niezidentyfikowany okręt mógł wywołać spore reperkusje dyplomatyczne. A do tego myśliwce były przygotowane do walki powietrznej, nie do ataku na okręt, tym samym nie wyrządziłyby mu większych szkód. Ponadto (choć tego nie opisałem w narracji) atak Jaków na Iła rozpoczął się nad wodami terytorialnymi ZSRR a wodowanie już na międzynarodowych. Natomiast atak niesprowokowany choć uzasadniony Razorbacka na Geparda był już celowym zabiegiem fabularnym.

 

Bardzo się cieszę, że opowiadanie wciągnęło pomimo technicznych opisów. Starałem się wyciągnąć wnioski po “1944”. laugh

 

 

smiley Też miałem zaszczyt być zaproszonym…

Witaj w czytelni…

Do fachowych uwag bruce dodam niewiele:

mankiet garnituru >> trochę już żyję i widywałem przeróżne mankiety, ale

 takiego nie…

– historia alternatywna – tak, ale s-f tu tyle, co kotek napłakał (a otagowane)

 

 bardzo dokładna i precyzyjna szczegółowość, widać dużą znajomość tematyki, 

Nawet za precyzyjna jak na beletrystykę, to nuży czytelnika. A jeśli już, to trzeba

by doprecyzować co to był za Lisunow. A było ich kilka.

Generalnie fajnie się czytało, ale czas nie guma – lecę na siatkówkę…

Pozdrawiam.

yes

 

 

 

 

Dum spiro spero. Albo coś koło tego...

Witam!

 

Opowiadania wojenne lubię, sceny batalistyczne także, więc jakoś przebrnąłem przez liczne nazwy samolotów i okrętów. Niektóre metafory wydawały mi się dość wydumane, ale po lekturze całości stwierdziłem, że nie jest to grzech opowiadania – gdyby ich nie było, tekst stałby się bardzo “suchy” i straciłby specyficzny styl autora. Czasem miałem jednak wrażenie sztucznego patosu.

 

SF pojawia się wraz z Vektorem-8 – od razu wątpliwość: po angielsku to Vector, a po polsku Wektor, pomieszanie tych dwóch pisowni wygląda niezręcznie (ale brzmi identycznie :D ).

W ostatniej linii kodu Vektor rymuje jak Madonna (Action-Detonation), zmieniłbym to, bo nastrój jest poważny, a taka rymowanka potrafi go skuteczne rozbroić.

 

Podobały mi się opisy walki i przerzucanie perspektywy przy opisie walki łodzi podwodnej z fregatą początkowo mi się podobało, ale potem powtarzało się to niemiłosiernie długo, a nie posuwało akcji do przodu. Wolałbym więcej Vektora lub Vectora w charakterze Hala 9000, może nawet parafrazę słynnego “I’m sorry Dave, I’m afraid I cannot do that”, tylko w formie kodu.

 

Dużo anglicyzmów. Pewne słowa mają swoje polskie odpowiedniki, i można ich choćby używać zamiennie. Było dużo wibracji, a mało drżenia.

 

Zauważyłem kilka miejsc, w których można powalczyć ze stylem – czyli są poprawne, ale mało zgrabne w skromnej opinii czytelnika – np:

 

Czterech komandosów jednostki zwiadowczej piechoty morskiej milczało ze wzrokiem utkwionym w podłodze, każdy pogrążony w swoim rytuale przed skokiem.

Czterech komandosów jednostki zwiadowczej piechoty morskiej milczało, spojrzenia mieli utkwione w podłodze, i tylko napięte mięśnie twarzy zdradzały, że każdy przed skokiem odprawia swój rytuał.

 

Ale to już niuanse i kwestia gustu, całość poza niewielkim “napuszeniem” dobrze się czytała i ciekawie spędziłem czas.

Fa­scy­na­tor – dziękuję za komentarz. laugh

“mankiet garnituru” – poprawiony. (Skrót myślowy, może ciut zbyt duży wink)

”s-f” zamieniłem na “inne”. Faktycznie, poza Vectorem, Zvezdą i Hanebu raczej marnie tu z SF…frown

Lisunow jednakowoż jest dookreślony “… w otwartych drzwiach transportowych Lisunowa Li-2…”

Dzięki raz jeszcze yes

Przeczytałem. Dzięki za zaproszenie. I gratki z niesamowitego tempa prac nad kolejnymi opowiadaniami :) 

 

 

Konkrety

 

 

2. Dywizjonu Lotniczego Piechoty Morskiej na pokładzie USS Essex.

 

– Nie jestem pewien czy należałoby tłumaczyć nazwy niepolskich jednostek na własne. W moim odczuciu to cos jak z tłumaczeniem nazw własnych. 

 

 

Przed nim wyłoniła się postać sierżanta szarpiącego go za uprząż spadochronu desantowego w otwartych drzwiach transportowych Lisunowa Li-2, sunącego nisko wzdłuż koryta rzeki, ponad spowitą mrokiem obcą ziemią.

 

– Długie zdanie. No ale mnie też się długie zdania zdarzają. Natomiast chodzi mi o samolot. Ja kojarzę, że chodzi o radziecką wersję Dakoty ale samo z siebie to z tekstu nie wynika. A dobrze aby wynikało jeśli to ma być dla przeciętnego odbiorcy a nie fana lotnictwa z tego okresu historycznego. Zwłaszcza, że jeśli ktoś wie co to za samolot to jaśniejsze się staje dlaczego go użyto w tej misji. 

 

 

Sylwetka Essexa tonęła w złocistej poświacie, osłaniana przez eskadrę grupy bojowej: dwa niszczyciele – USS Eversole i USS William R. Rush, krążownik artyleryjski USS Helena oraz okręt podwodny USS Razorback, którego smukły kadłub patrolowca oceanicznego, będącego świadkiem kapitulacji Japonii w Zatoce Tokijskiej, pruł fale burta w burtę ze statkiem zaopatrzeniowym.

 

– Znowu bardzo długie zdanie. I nie jestem pewien czy nazwy okretów nie powinny być w cudzysłowiu. Poza tym “krążownik artyleryjski”? Dziwna kategoria. Sprawdziłem w wiki i USS “Helena” to ma klasę “lekki krążownik”. Krążowniki są lekkie, ciężkie, rakietowe, przeciwlotnicze to takie słyszałem ale o artyleryjskich nie. No ale to tylko moje zdziwienie, nazywaj te jednostki wedle uznania :)

 

 

Chwilę później wystartowała para myśliwców Chance Vought F7U Cutlass, rozpoczynających patrol CAP, pozostawiwszy za sobą smugę spalonej nafty lotniczej.

 

– No ja nie wiem czy przeciętny czytelnik skuma co to jest “patrol CAP” :) Można wygooglać no ale ja wyznaję filozofię, że tekst powinien być samoistny :)

 

 

Obie Panthery uzbrojone były w dwie podwieszone pod centropłatem bomby 500-funtowe i sześć rakiet HVAR pod skrzydłami.

 

– Ja rozumiem czym jest centropłat ale czy przeciętny czytelnik to wie? Albo rakiety Holy Moses. Chociaż opis użycia rakiet jest późnej przy ataku na pociąg no to się nieco broni. 

 

 

Z pokładu lotniskowca poderwał się natychmiast śmigłowiec ratowniczy, ale miał przed sobą jeszcze długi lot.

 

– Nie czuć tego. Nie jest sprecyzowane gdzie w tym momencie znajdowął się lotniskowiec. Ale śmigłowiec jest kilkukrotnie wolniejszy od F9 używanego przez bohaterów. Ma też ograniczony zasięg. Z tekstu wynika jakby zaraz po ostrzale Corsairów nadleciał śmigłowiec. Czyli powstaje wrażenie jakby lotniskowiec był względnie blisko brzegu. A w locie na misję to F9 potrzebowały “prawie 2 h” na dlot nad cel. Naturalnie na cel w głębi lądu więc od lini brzegowej do lotniskowca miały bliżej. Oczywiście nie jest sprecyzowane ile trwało do momentu pojawienia się komunistycznej piechoty. Ale jeśli odpowiednio długo to w ogóle nie czuć tego czekania i krążenia nad wrakiem i kolegą. 

 

 

 

Jack zareagował natychmiast, kontrując z chłodną precyzją i żelaznym spokojem.

 

– No właśnie. Jack i inne postacie Twoich opowiadań rzadko coś przeżywają. Emocje jakie okazują są minimalne. Przez co sprawiają wrażenie plastikowych żołnierzyków których nic nie rusza. A przeżywane emocje często pomagają zbliżyć się czytelnikowi do opisywanych postaci i wydarzeń. Żeby coś wziąć to trzeba coś dać. Także w opisywaniu emocji, wtedy zwiększa się szansa, że wzbudzi się jakies emocje u czytelnika, że będzie trzymał kciuki za daną postać. Plastikowe żołnierzyki nie wzbudzają emocji, przynajmniej u mnie. 

 

 

Zbliżenie do chybotliwego pokładu następowało jednak zbyt szybko i po zbyt stromym torze lotu, ale nie miał wyboru. Na drugi krąg zabrakłoby czasu.

 

– Moim zdaniem to raczej trafniejsze jest określenie, że zabrakłoby paliwa a nie czasu. Choć sens obu wersji jest zbliżony. 

 

 

Konstrukcja drgała lekko na wietrze, gotowa pochłonąć impet dziesięciu ton rozpędzonej maszyny – ostatnia linia obrony między kontrolowanym chaosem a katastrofą.

 

– Mieszasz ze sobą miary metryczne i anglosaskie. W poprzednich dwóch opowiadaniach nie miało to znaczenia bo chodziło o Polaków i Niemców. Obie nacje używają metrycznego systemu miar. Ale teraz piszesz o Amerykanach jacy używaja anglosaskich miar. Więc zdecyduj się jak chcesz pisać:

 

  1.  – z punktu widzenia postaci – wtedy prędkość jest w milach/h, odległości w milach i jardach, pułap w stopach, wagomiar bomb w funtach a masa samolotu w funtach. 
  2.  – z punktu wiczenia polskiego czytelnika – wtedy czytelniejszy jest metryczny system miar i prędkość jest w km/h, odległości w km (morskie mogą być w milach morskich), mniejsze w metrach, pułap jest w metrach, wagomiar bomb w kilogramach a masa samolotu w tonach lub kilogramach. 

 

 

– Do tego niezbyt wiem skąd się wzieła masa F9 jako 10 t. Wedle wiki na pusto waży ok 4,5 t, na pełno 8,5 t. Co więcej na masę pełną wchodzi także paliwo i uzbrojenie. A tutaj na starcie Phanter ma 10 t i po powrocie bez bomb, ammo i paliwa też ma 10 t. No chyba, że w świecie gry to jakaś większa wersja samolotu i stąd różnica to szpoko. Ale nawet wtedy sympatycznym ruchem byłoby podkreślić, że powracający samolot jest jednak nieco lżejszy niż ten co startował w pełni obładowany paliwem i uzbrojeniem. 

 

 

 

– Warren Kessler. CIA. Sekcja Operacji Specjalnych Dalekiego Wschodu.

 

– Jak z tym dywizjonem na początku. Czyli nie wiem czy nie potraktować tego jak nazwę własną i zostawić angielską nazwę. 

 

 

Jack nachylił się i spojrzał na jedno z nich. W rogu widniała drobna adnotacja: Evenkiya – rejon Tunguski.

 

– Adnotacja była po angielsku czy Jack zna rosyjski i umie czytać w cyrylicy? Bo nie wynika to z tekstu. 

 

 

– Proszę wszystkich poza admirałem, komandorem i kapitanem o opuszczenie pomieszczenia – rzucił tonem, który nie pozostawiał miejsca na sprzeciw. – Zgodnie z klauzulą bezpieczeństwa poziomu Omega-Red, dalsze informacje są dostępne wyłącznie dla osób z odpowiednim poświadczeniem.

 

– To jak rozumiem Jack już wcześniej miał podpisane oświadczenie Omega-Red skoro nie wyszedł? :) Bo jak nie miał to właśnie powinien wyjść :) No albo-albo. Domyślam się, z kontekstu sceny, że Kessler właśnie go dopuścił do tego poziomu no ale chyba powinien dać mu jakiś papier do podpisania i ogłosić zwiększenie poziomu dostępu Jacka ale w tekście nic takiego nie ma. A jako randomowy pilot lotniskowca sam z siebie zapewne miał taki sam poziom dostepu jak inni piloci więc powinien wyjść razem z innymi. 

 

 

– Kapitan Kostanov został sprawdzony – powiedział admirał spokojnie. – Tak, były zastrzeżenia. Tak, padł ofiarą klimatu nieufności, który ogarnął siły zbrojne w pierwszych latach zimnej wojny. Jego nazwisko, pochodzenie, rodzinne powiązania – wszystko to wystarczyło, by CIA założyło mu teczkę. Ale nie ma żadnych dowodów na nielojalność. Ani w Korei, ani wcześniej.

 

– Można się domyśleć z mało amerykańskiego nazwiska, że Jack ma jakieś rosyjskie pochodzenie. Ale znów z tekstu to nie wynika czemu go tak sprawdzano. I jak ktoś nie kuma realiów epoko paranoi antykomunistycznego polowania na czarownice może tego nie skumać ocb.

 

 

– Co to ma wspólnego z Tunguską? – zapytał cicho.

 

– To Jack jest obcykany w technolgiach niemieckich UFO z poprzedniej wojny, że o nie nie pyta? A może to wiedza powszechna w świecie opowiadania? :) Ja rozumiem, że scenka jest pisana bardziej dla czytelnika niż dla postaci. Ale właśnie brak zdziwienia i pytań Jacka robi wrażenie, że dla niego to zero zdziwienia, od dziecka czytał o tym na wikipedii itd. :) 

 

 

– I chcecie to zniszczyć… bombą atomową? – zapytał z goryczą admirał.

 

– Jeśli w świecie gry, z posiadaniem atomówek jest jak u nas, to w 1953, posiadają ją tylko dwa państwa: ZSRR i USA. Jeśli grzyb atomowy miałby zniszczyć strategiczny ośrodek naukowy ZSRR to na kogo by spadła wina jeśli nie na ZSRR? :) Nawet jak w tej Tungusce byłby reaktor nuklearny to jego wybuch nie wywoła eksplozji nuklearnej tylko efekt brudnej bomby podobnej do katastrofy czarnobylskiej. 

 

 

– Nasi agenci w NRD prowadzą równolegle operację przechwycenia systemu IFF Kwant – wyjaśnił Kessler.

 

– Znów zamieszanie z nazwami. NRD to polskie tłumaczenie Wschodnich Niemiec. Po angielsku to by było GDR – German Democratic Republic. Czyli pytanie wraca z jakiego punktu widzenia piszesz tekst. 

 

– To samo z IFF. To angielski skrót: Identification Friend or Foe. Po polsku to się nazywa “identyfikacja swój-obcy”. Nie wiem czy poza fanami lotnictwa jest to czytelne bez tłumaczenia ocb. 

 

 

W ciągu kilku minut zakończył służbę w Korpusie Marines i wszedł w świat, w którym rozkazy nie miały barw, a sukcesy – świadków.

 

– To samo. Albo – albo. Albo zakończył służbę po angielsku czyli w Marine Corps albo po polsku czyli w Korpusie Piechoty Morskiej. A masz dwujęzyczną zbitkę językową. 

 

 

Na zewnątrz patrolowali uzbrojeni żołnierze z emblematami Langley na ramieniu,

 

– Czyli co? Mieli na ramieniu opaski z napisem “CIA”? :)

 

 

– Potwierdzamy, KB-29. Pozycja stabilna – odpowiedział głos z B-47, chłodny i wyprany z emocji.

 

– KB-29 to nazwa modelu samlotu – air tanker na bazie B-29 jak się domyślam. Więc dziwnie to brzmi jak na rozmowę pomiędzy załogami obu maszej. Naturalniejsze mi się wydaje odpowiedź bez nazwy modelu lub użycie jakiejś nazwy kodowej jakie na tą misję miał tankowiec. 

 

 

Jeden z nich został trafiony odłamkiem, skrzydło eksplodowało, maszyna obróciła się wokół własnej osi. Krzyk pilota urwał się w trzasku radiowym, zanim zniknął w smugach dymu.

 

– Podobna sytuacja do zestrzelenia U-2 w 1960. 

 

 

 

 

Inne

 

– Ił-14 w hangarze zatankowany i gotowy do startu? :) Dość filmowa logika, jak w “Top Gun” gdzie bohaterowie akurat trafiają na gotowy do lotu F-14. No ale to rzecz gustu co kto lubi. :)

 

– Amerykański op strzela torpedą w rosyjską fregatę? A w końcu go zatapia? To już może być powód do wojny albo przynajmniej poważnego kryzysu politycznego. U nas Zimna Wojna nie zmieniła się w gorącą przez ponad 4 dekady bo właśnie oba bloki unikały takich sytuacji jak jest opisana tutaj.

 

 

 

Ogólnie

 

 

– Ogólnie trzymasz poziom. Widać zaangażowanie i pasję w pisaniu. To się chwali i łapie za serce. Fajno poczytać coś z konkretami co się odnosi do naszej rzeczywistości. 

 

– Jest postęp z pisaniem konkretnych modeli maszyn i sprzętu w porównaniu do dwóch poprzednich opowiadań. Wciąż masz manierę wpisywania ich dokładnych nazw ale jest już to na znośnym poziomie. Ja osobiście aż tak detaliczny nie jestem ale to moje prywatne preferencje. 

 

– Przydałoby się więcej emocji u ludków. Ci wszyscy piloci są dość beznamiętni przez co przypominają emocjonalne, plastikowe żołnierzyki. A przecież przeżywają różne dramatyczne sytuacje i najczęściej na koniec giną marnie. 

 

– Bogate i czytelne opisy sprzętu lotniczego, żargonu wojskowego, lotniskowców itd. To na pewno na plus, widać, że masz wiedzę techniczną o takich detalach. Ale pamiętaj, że jeśli tekst ma być nie tylko dla fanów lotnictwa to raczej przydałoby się objaśnić nieco dokładniej co jest co (jw).

 

– Skoro piszesz całą sagę lotniczą to dobrze by był uwypuklić ewolucję lotnictwa w kolejnych konfliktach. Bo jak jedno czy dwa opowiadania to jeszcze można to ominąć. Ale jak chronologicznie opisujesz kolejne dekady i konflikty to widać zanik starych i pojawianie się nowych technologii. W I WŚ dominują dwupłaty, w II WŚ zanikają i jest dominacja jednopłatów, pojawiają się pierwsze odrzutowce. Wojna koreańska to pierwsza wojna odrzutowców ale jeszcze głównie na działka przez co przypomina końcówkę II WŚ. Pierwsze zauważalne pojawienie się śmigłowców. Wojna wietnamska to z kolei pierwsza wojna “na rakiety” i masowe użycie śmigłowców itd. Tutaj masz Li-2 i Jak-9 co pamiętają jeszcze poprzednią wojnę i śmigłowiec Sikorsky oraz odrzutowce co są już maszynami nowej generacji. To dla amatora spoza fanów lotnictwa może nie być czytelne po samej nazwie samolotu. Ale to tylko moja opinia i rób jak uważasz :)

 

 

– To już tylko moja sugestia. Ale pomyśl czy nie byłoby dobrze jakoś w tytule coś dopisać aby było widać, że to ciąg jakiejś serii. W zbiorze opowiadań w papierze czy pdf to nie jest takie konieczne bo to jakaś całość, wystarczy jeden zbiorczy tytuł. Ale jak wrzucasz na forum i są one rozsypane po różnych stronach to sam tytuł w jakim jest tylko data jest dość enigmatyczny. Niezbyt wiadomo czego się po nim spodziewać np. 1944 ktoś może mieć skojarzenia z D-Day albo powstaniem warszawskim. Byłoby coś lotniczego w tytule myślę, że byłoby to czytelniejsze. Ale mówię, to tylko moja sugestia, rób jak uważasz. 

 

 

– I chyba ode mnie tyle. Dobrze i ciekawie się czytało, życzę powodzenia przy pisaniu kolejnych opowiadań. Obstawiam, że następne będzie albo coś z wojen izraelskich albo wietnamska :) 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

ma­rzan – również dziękuję za pochylenie się nad moimi wypocinami laugh.

W aspekcie sztucznego patosu oraz mało zgrabnych narracji – będę pracować nad poprawą stylistyki. Aczkolwiek na tą chwilę niestety to mój max. (Kaczka – to max co ze mnie może być wink). Ale będę walczyć nad samorozwojem.yes

W aspekcie Vectora/Wektora i wtrąceń anglojęzycznych – miałem z tym dylemat przyznaję. Z jednej strony mogłem wszystko pociągnąć po polsku, ale tekst wg. mnie byłby bardziej “płaski”. Wtrącenia dają małą odskocznię od tego jednostajnego nurtu, tym bardziej, że mamy też rosyjskie, a w “1944” trochę niemiecki. Czyli świadomy i celowy zabieg stylistyczny. W kwestii polskiego Wektora (pojawił się dwa razy w tekście) to mamy tu do czynienia z dwoma różnymi elementami. Vector-8 to “autonomiczny system nawigacyjno-pilotujący” a wektor zniżania czy wektor podejścia to z kolei określenia parametrów lotu. Chyba zmienię nazwę systemu – będzie prościej.

Madonnę – wywaliłem. yes Wolę Metallicę 

Kwestia antybohatera Vectora-8  – jeśli byłoby go więcej, to by oznaczało ze większą część opowiadania byśmy z Jackiem latali nad Chinami, co sądzę by znużyło czytelnika, a tak trochę powalczyliśmy w piechocie, trochę pod wodą, trochę w powietrzu i mamy dzięki temu więcej dynamizmu. 

Co do Hala – zamysł był oczywisty devil. Problem pojawił się podczas pisania. Mamy jednakowoż 1953 i dylematy moralne systemu nawigacyjnego trochę mi tu nie pasowały, dlatego też postanowiłem przerobić go z myślącej maszyny z dylematami na bezduszny ciąg cyfr posłuszny logice programisty CIA. Tak więc zamiast Profesora Moriarty’ego mamy Ala Capone. Co w pewnym sensie dopełnia wizerunku środowiska, w którym się obracał główny bohater w końcowej fazie służby.

Jeszcze raz dziękuję za poświęcony czas smiley

surprise

Lisunow jednakowoż jest dookreślony “… w otwartych drzwiach transportowych Lisunowa Li-2,…

Będę jednak oponował, w porównaniu do tak szczegółowych informacji:

wystartowała para myśliwców Chance Vought F7U Cutlass,

krótkie “Li-2” nie brzmi imponująco, bowiem:

 

Li-2P – komunikacyjny dla 14-28 pasażerów

Li-2G (lub Li-2T) – transportowy do przewożenia 2800 kg ładunku lub 26 spadochroniarzy. Mógł także holować szybowce desantowe

Li-2GP – transportowo-pasażerski dla 10 pasażerów i 1200 kg ładunku

Li-2(S) – dalekiego zasięgu do przerzutu grup dywersyjnych na zaplecze frontu

Li-2(B) – bombowy uzbrojony w 3 km-y SzKAS i 1500 kg bomb

Li-2F – samolot aerofotogrametryczny

Li-2W – wariant wysokościowy.

(Wiki)

To mógłby być Li-2G, Li-2T lub Li-2(S), wiem – czepialstwo…heh wink

 

Dum spiro spero. Albo coś koło tego...

Szanowny Autorze, wszystko jasne, i ja dziękuję, dziś jeszcze postaram się wrócić. :)

 

Do fachowych uwag bruce dodam niewiele…

Fascynatorze, żarty żartami, ale nie przesadzajmy… laugh

 

Pozdrawiam Was. :)

Pecunia non olet

Witaj. :)

Ciąg dalszy czytania i sugestie oraz wątpliwości, pojawiające się podczas lektury (zawsze – tylko do przeanalizowania):

– Peryskop dół! – rzucił kapitan Razorbacka. – nie znam się, może takie skrótowe rozkazy też wydają, ale czy tu nie powinno być jeszcze „w”?

– Cel zniszczony. Potwierdzam zatopienie. – padło suchym tonem z wnęki sonarzysty. – skoro potem jest małą literą, wcześniej kropka jest zbędna

Obok niego, na osobnym panelu, tkwiła świeżo podłączona stacja identyfikacji swój-obcy z tabliczką w cyrylicy. – dopytam – czy to nie powinno być kursywą? (występuje niejednokrotnie)

Był narzędziem perfekcyjnej iluzji – maszyną, która miała zadać cios w taki sposób, by nikt nie rozpoznał ręki, która go wysłała. – powtórzenie?

Nigdy nie widziałem nic równie doskonałego… i równie złowieszczego. – niczego?

Co jakiś czas Ray rejestrował zakłócenia – stacje radarowe z wybrzeża japońskiego oraz amerykańskich instalacji śledziły z niepokojem nietypowe echo. – coś mi tu zgrzyta, brakuje części zdania?/inny wyraz?/inny przypadek?

Evenkijskiego Okręgu Autonomicznego. – tu dopytam, czy celowo pisownia przez v”?

 

Nad Chinami będziecie wyglądać jak powracający Tu-16 – bez naruszania żadnej strefy. Wszystko zaplanowane jest tak, jakbyście wracali z rutynowego lotu testowego.

Nad Chiny wejdziecie lotem koszącym, pod pokrywą chmur i poniżej horyzontu radarowego. Dopiero po przekroczeniu strefy przygranicznej przejdziecie na pułap przelotowy – tam wasz sygnał radarowy zostanie przechwycony jako powracający Tu-16. – jak rozumiem, tu celowo taki sam opis działań?

B-47 przeszedł wznoszenie. – znowu trudna do wymówienia zbitka spółgłosek, może dodać „e”?

Wskaźnik prędkości przekroczył 1000 km/h i wciąż rósł, zbliżając się do absolutnego maksimum dopuszczalnego przy tej masie i konfiguracji. – chyba ten i podobne skróty/jednostki powinno się pisać słownie

Kadłub przeszył rezonans – jakby samolot drgał na granicy fizycznego rozpadu. Ściany kabiny pulsowały w rytmie wibracji, jakby maszyna nie leciała, a walczyła z własną strukturą. – powtórzenie?

 

Ok, doczytane do końca, mocne i przejmujące. Zakończenie niestety takie, jak od pewnego momentu można się było spodziewać: mięso armatnie, mimo zmian epok i środków oraz metod walki, stale traktowane tak samo.

Pozdrawiam serdecznie, klikam podwójnie z uwagi na pomysł i profeskę w jego realizacji, powodzenia. :) 

Pecunia non olet

Pip­boy­79 – bardzo dziękuję za wnikliwą analizę laugh. Sygnalizuję tutaj rozpoczęcie działań naprawczych, bo zakres jest na tyle szeroki, że gdybym zameldował dopiero po ich zakończeniu, to byś się mógł obrazić, że Cię mówiąc kolokwialnie “olałem”. A jest wręcz przeciwnie.angel

Największe problemy to emocje u ludków. Wychowałem się niejako na technothrillerach, gdzie opisy technikaliów przytłaczają same postacie, które są de facto tłem do fabuły i to podejście potęguje jeszcze moja inżynierska przeszłość, aczkolwiek spróbuję się rozwinąć w tym obszarze. yes

Fa­scy­na­tor – a ok. Zatem Li-2D

Li-2D

Paratroop transport version (1942), with reinforced floor and tie-downs, plus cargo doors (slightly smaller than the C-47 doors) on the left.

bruce – 

– Peryskop dół! – rzucił kapitan Razorbacka. – nie znam się, może takie skrótowe rozkazy też wydają, ale czy tu nie powinno być jeszcze „w”?

Napisane poprawnie – żargon podwodniaków

Obok niego, na osobnym panelu, tkwiła świeżo podłączona stacja identyfikacji swój-obcy z tabliczką w cyrylicy. – dopytam – czy to nie powinno być kursywą? (występuje niejednokrotnie)

To nie jest nazwa konkretnego modelu, tylko ogólny opis tego typu sprzętu. Kwant – będzie zatem już kursywą. 

Zakończenie niestety takie, jak od pewnego momentu można się było spodziewać: mięso armatnie, mimo zmian epok i środków oraz metod walki, stale traktowane tak samo.

Taki zamysł autora – sygnalizowany kilkukrotnie w tekście. Różne podejścia do “służby ojczyźnie”.

 

Pozostałe zmiany wprowadzone. Jeszcze raz dziękuje za wsparcie wink

Jak już wiesz, KoscianIksie, Twoje opowiadania poruszają tematy, które zdecydowanie nie należą do moich ulubionych, ale muszę powiedzieć, że sposób w jaki przedstawiasz wydarzenia potrafi zainteresować, jednak nie będę ukrywać, że po wielu opisach dotyczących spraw technicznych, prześlizgiwałam się wzrokiem, niewiele z nich pojmując i choć rozumiem, że dla czytelników orientujących się w temacie, są to sprawy istotne, dla mnie było tego zbyt wiele. Nie mogę jednak powiedzieć, że lektura, choć długa, sprawiła mi przykrość. :)

 

Ale prze­cież leżał w cie­płym łóżku, w przy­tul­nych ka­ju­tach dla pi­lo­tów… → W ilu kajutach leżał?

Proponuję: Ale prze­cież leżał w cie­płym łóżku, w przy­tul­nej ka­jucie dla pi­lo­tów

 

w ję­zy­ku 20-mi­li­me­tro­wej lo­gi­ki wojny. → …w ję­zy­ku dwudziestomi­li­me­tro­wej lo­gi­ki wojny.

 

– Tu USS Essex. Mamy was na ra­da­rze. Przej­mu­je­my pro­wa­dze­nie. Trzy­maj­cie kurs 145°. → To wypowiedź dialogowa, więc: – Tu USS Essex. Mamy was na ra­da­rze. Przej­mu­je­my pro­wa­dze­nie. Trzy­maj­cie kurs sto czterdzieści pięć stopni.

Liczebniki zapisujemy słownie, nie używamy symboli, zwłaszcza w dialogach. Uwaga dotyczy też zapisu dialogów w dalszym ciągu opowiadania.

 

koń­czył po­ran­ną lek­tu­rę Praw­dy. → Słowa napisanego kursywą nie ujmuje się w cudzysłów. Winno być: …koń­czył po­ran­ną lek­tu­rę Praw­dy. Lub: …koń­czył po­ran­ną lek­tu­rę „Praw­dy”.

 

trzymając kurs na południowy-wschód. → …trzymając kurs na południowy wschód.

 

Tor­pe­da opu­ści­ła wy­rzut­nię bez huku – je­dy­nie lekki wstrząs zdra­dził, że opu­ści­ła okręt. → Czy to celowe powtórzenie?

 

Po chwi­li jej dziób i rufa unio­sły się w górę… → Masło maślane – czy mogły unieść się w dół?

 

Ski­nął głową w mil­czą­cym ge­ście go­to­wo­ści. → Ski­nął głową w mil­czą­cym wyrazie go­to­wo­ści.

Gesty wykonuje się rękami, nie głową.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

 

Pip­boy­79 – bar­dzo dzię­ku­ję za wni­kli­wą ana­li­zę laugh. Sy­gna­li­zu­ję tutaj roz­po­czę­cie dzia­łań na­praw­czych, bo za­kres jest na tyle sze­ro­ki, że gdy­bym za­mel­do­wał do­pie­ro po ich za­koń­cze­niu, to byś się mógł ob­ra­zić, że Cię mó­wiąc ko­lo­kwial­nie “ola­łem”. A jest wręcz prze­ciw­nie.angel

 

– Szpoko, nie ma sprawy :) Cieszę się, że się przydała na coś moja pisanina :)

 

 

 

Największe problemy to emocje u ludków. Wychowałem się niejako na technothrillerach, gdzie opisy technikaliów przytłaczają same postacie, które są de facto tłem do fabuły i to podejście potęguje jeszcze moja inżynierska przeszłość, aczkolwiek spróbuję się rozwinąć w tym obszarze. 

 

– Podzielę się z Tobą moim RPG-owym doświadczeniem. Od lat gram przez forum (PBF) więc są to sesje pisane. Swoją drogą większość moich opowiadań to skutek uboczny takich sesji. Ale dzięki nim miałem okazję doświadczyć różnych stylów grania (i pisania) od różnych osób oraz wiedzieć jak reagują na różne posty i style pisania. Więc tam, na sesjach, całkiem często spotykam styl pisania postaci podobny do Twojego. Czyli beznamiętny, bardzo profesjonalny, pozbawiony emocji. I wiem, że właśnie takie postacie są odbierane jako zbyt groteskowe, zbyt przerysowane aby je traktować poważnie. Stają się parodią samych siebie. Właśnie przez to, że mają mentalność plastikowych żołnierzyków, pozbawionych emocji i empatii. Najczęściej panowie w ten sposób odgrywają swoje postacie. Obawiając się śmieszności, tego, że zostaną uznani za mięczaków, frajerów itd. czego bardzo się obawiają. Ale dlatego wychodzą im nierealistyczne a przez to nie przekonywujące osobowości. Bardziej przekonujące bywają postacie jakie się czasem mylą, potrzebują czasu do namysłu, są czegoś niepewne, muszą się kogoś poradzić, boją się porażki czy konsekwencji itd.

 

 

– No i druga RPG-owa rada to na milion sposobów można grać płytę “Orki zabili mi rodzinę i teraz się mszczę.”. Ciekawie się robi jak Gracz przyjdzie z postacią co “Zabiłem orkom rodziny i teraz się mszczą.” :)

 

 

 


 

Skinął głową w milczącym geście gotowości. → Skinął głową w milczącym wyrazie gotowości.

Gesty wykonuje się rękami, nie głową.

– Nieprawda. Nie wprowadzaj ludzi w błąd: 

 

Gest – dowolny ruch wykonany przez kogoś świadomie lub nieświadomie, mający określone znaczenie.

A tu jest link: https://pl.wikipedia.org/wiki/Gest

 

– Czyli gest to jest dowolny ruch, także głową. A nie tylko ramionami. 

Pip­boy­79 – wziąłem się za bary z uwagami i pozmieniałem to i owo poza dwoma elementami:

Jeśli w świecie gry, z posiadaniem atomówek jest jak u nas, to w 1953, posiadają ją tylko dwa państwa: ZSRR i USA. Jeśli grzyb atomowy miałby zniszczyć strategiczny ośrodek naukowy ZSRR to na kogo by spadła wina jeśli nie na ZSRR? :) Nawet jak w tej Tungusce byłby reaktor nuklearny to jego wybuch nie wywoła eksplozji nuklearnej tylko efekt brudnej bomby podobnej do katastrofy czarnobylskiej. 

 Amerykański op strzela torpedą w rosyjską fregatę? A w końcu go zatapia? To już może być powód do wojny albo przynajmniej poważnego kryzysu politycznego. U nas Zimna Wojna nie zmieniła się w gorącą przez ponad 4 dekady bo właśnie oba bloki unikały takich sytuacji jak jest opisana tutaj.

Dlatego też atak przeprowadzony jest przez „własną maszynę” (Tu-16), bez pozostawiania twardych dowodów (bo wszystko wyparowało, pozostały jedynie logi w stacjach radiolokacyjnych). Poza tym zmiana układu sił przy produkcji seryjnej Zwiezdy była nie do zaakceptowania dla USA do tego stopnia, ze zdecydowano się na atak nuklearny i dlatego też Razorback zatopił fregatę. Z jednej strony brak jakichkolwiek twardych dowodów na wrogą akcję do przedstawienia na forum ONZ, z drugiej absolutna konieczność zniszczenia miażdżącej przewagi technologicznej ZSRR.

Miejmy jednak również na uwadze, że to alternatywna rzeczywistość…laugh

@Koscian

 

– Szpoko, nie ma sprawy. To Twoje opowiadanie i działaj w nim jak uważasz. I tak nie zadowolisz wszystkich. Ważne aby autor miał wewnętrzne przekonanie, że rzeczy się dzieją wedle spójnej w danym świecie logiki. Ja subiektywnie uważam, że wydarzenia w tym opowiadaniu dzieją się wedle filmowej logiki i są naciągane. Ale jeśli mimo to tworzą dobrze napisaną i przedstawioną historię to jestem w stanie to przełknąć. Jak z “Top Gun” i wieloma takimi filmami. No sensu to zbyt wiele nie ma ale są kozackie samoloty pokazane w kozacki sposób a to jest dla mnie najważniejsze w tym filmie :) 

re­g – Dziękuję, zmiany przeklinane. wink

Bardzo prszę, KoscianIksie. Miło mi, że mogłam się przydać. :)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

KoscianIx, wszystko jasne, bardzo dzięki, powodzenia, pozdrawiam serdecznie. ;)

Pecunia non olet

Hmmm… widzę zmianę tytułu w tym oraz poprzednim Twoim opku z tej serii. Sama nie wiem… Pod tym kątem nie sprawdzałam i nie opiniowałam tych opowiadań, a tytuł to czasem kluczowa rzecz, ale oczywiście to Twoja decyzja. :)

To samo wpiszę też tam. ;)

Pecunia non olet

surprise

Hmmm, to-to to nie to co było… Ale (zawsze jest jakieś ale):

veni, vidi, veniam – więc wrócę, bowiem:

MiG-15 nie tylko zdominował niebo – stał się symbolem. Manifestacją tego, że Związek Radziecki potrafił dogonić – a czasem i wyprzedzić – Zachód w najnowocześniejszej technologii militarnej.

To nie do końca tak. Główny projekt zerżnięty ze zdobycznego Focke-Wulf Ta 183,

turboodrzutowy silnik Rolls-Royce dostali po wojnie od Anglików, działka z zapasem amunicji

1x40 i 2x80 pocisków, plus ewentualnie dwie bomby o masie 50 lub 100 kg.

Rozpowszechniony w Bloku Wschodnim i uzależnianych od niego krajach trzeciego świata,

głównie Afryki…

 

Doświadczenia wyniesione z wojny w Korei ukazały jednak znaczną przewagę

F-86 Sabre nad samolotami MiG-15,

(tyle Wiki)

Dum spiro spero. Albo coś koło tego...

@Kościan

 

 

– O, widzę, że edytowałeś tytuł i dodałeś prolog. Myślę, że to ruch w dobrą stronę :)

 

 

Piloci latali na czuja, opierając się na kompasach, mapach złożonych w kostkę i czystej intuicji.

 

– No cóż… Zależy gdzie oko przyłożyć do tego słonia :) Technika z początku II WŚ była o klasę wcześniejsza niż ta z końca wojny. Na początku wojny wiele samolotów jeszcze nie miało nawet radia pokładowego np. polskie samoloty. To była jedna z wielu nowinek technicznych jakich polscy piloci uczyli się dopiero w UK. Podobnie jak chowane podwozie już dominowało ale nie wszędzie. Ale w trakcie a zwłaszcza pod koniec wojny pojawiały się już maszyny wyposażone w radar. Zwykle jednosilnikowe myśliwce były zbyt małe aby go gdzieś zmieścić ale juz dwusilnikowe albo bombowce jak najbardziej bywały wyposażone w radar. Pod koniec wojny technologie już były podobne do tych z wojny koreańskiej, mógło się różnic ich nasycenie. W 1945 odrzutowce już były ale względem maszyn tłokowych to wciąż był margines. To samo ze śmigłowcami. Raczej technologie jakie pod koniec II WŚ były nowością i hi tech stały się w wojnie koreańskiej standardem. Ale system już był, planowanie nalotów, lotów na wymiatanie, współpraca z obsługą naziemną radarów, zaplecze techniczne, lotnictwo już wtedy było najbardziej zaawansowaną technicznym rodzajem wojsk, zresztą do dziś tak jest. Era romantycznych pojedyków myśliwców to ja bym raczej uznał I WŚ. Ale to moja opinia na ten temat. Jeśli uważasz, że tak jak jest bardziej Ci pasi do koncepcji podkreślenia różnic pomiędzy poszczególnymi konfliktami i generacjami lotnictwa to szpoko, nie mam z tym problemu :)

 

 

 

W tym nowym świecie zrodził się jego król – MiG-15. Zbudowany według nowej logiki – nie piękna, lecz przewagi – z cienkimi, skośnymi skrzydłami, krótkim kadłubem i niespodziewaną zwrotnością.

 

– No nie wiem czy to taki król :) W moim dczuciu Sabre i MiG to dość równorzędne maszyny jak Me-109E i Spitsfire I z 1940. Raczej zależało od farta, lokalnej sytuacji, współpracy ze służbami naziemnymi i doświadczenia i szczęścia pilota. No ale to moje odczucie. I jak celem jest pokazanie zagrożenia ze strony przewagi technologicznej ZSRR no to rozumiem skąd taki opis. Tak tylko mówię swoją opinię :)

 

 

 

Ale przecież leżał w ciepłym łóżku, w przytulnej kajucie dla pilotów z VMF-311 Marine Attack Squadron na pokładzie USS Essex.

 

– No i z taką nazwą to od razu wygląda jak sqadron szturmowy Marines :)

 

 

Przed nim wyłoniła się postać sierżanta szarpiącego go za uprząż spadochronu desantowego w otwartych drzwiach transportowca Lisunow Li-2D, radzieckiej licencyjnej adaptacji sławnego Douglasa DC-3, sunącego nisko wzdłuż koryta rzeki, ponad spowitą mrokiem obcą ziemią.

 

– Myślę, że ta amerykańska nazwa oryginału ma szansę być bardziej rozpoznawalna co to za maszyna :)

 

– Warren Kessler. CIA. Far East Division, Special Operations Section.

 

– Myślę, że też wygląda bardziej amerykańsko niż polskie tłumaczenie. 

 

 

Maszyna była zatankowana, gotowa do lotu o świcie, kiedy to Borodin miał odbyć rutynową inspekcję garnizonów we wschodnim sektorze obwodu. 

 

– O, i sprytnie z tego wybrnąłeś :)

 

 

– Ogólnie widzę, że wprowadziłeś sporo poprawek. Myślę, że to wyszło na dobre tekstowi. I ode mnie chyba tyle. Powodzenia przy kolejnych opowiadaniach :)

 

bruce – angel

Fa­scy­na­tor – rzecz oczywista, że MiG nie powstał w ZSRR sam z siebie… Tak samo Saturn V i cały program lotów kosmicznych USA to Werner von Brown z ekipą. To rzecz oczywista. Lecz samolot jako taki stanowił zimny prysznic dla lotnictwa NATO, tak samo zresztą jak rodzina T-54 dla ich wojsk lądowych.

1. Szok technologiczny i respekt

 

Pierwsze spotkania w Korei (1950-1951) były dla USAF szokiem. MiG-15, wprowadzony do walki przez Chińczyków i Rosjan, przewyższał wówczas amerykańskie F-80 Shooting Star i F-84 Thunderjet pod względem osiągów.

Amerykańscy piloci, zwłaszcza w początkowej fazie wojny koreańskiej, odczuwali wyraźny respekt, nazywając MiG-i „serious threat”  i „bastard to fight” .

 

2. Pierwszy odrzutowy przeciwnik równorzędny

 

Dla pilotów F-86 Sabre MiG-15 był pierwszym równorzędnym odrzutowym przeciwnikiem w historii. Gdy USAF uzyskało defektorski egzemplarz w 1953 (akcja Operation Moolah, pilot No Kum Sok ląduje w Korei Południowej), testy wykazały m.in.:

 

– doskonałą zwrotność na dużej wysokości, gdzie Sabre słabł

– prostą, ale solidną konstrukcję (łatwą do masowej produkcji)

 

3. Strach wśród załóg bombowców

 

Załogi B-29, które ponosiły ciężkie straty w Korei, nazywały MiG-15:

 

– „B-29 Killer” 

– Bały się zwłaszcza jego działka 37 mm, mogącego jednym trafieniem zniszczyć bombowiec.

 

Co do znacznej przewagi Sabre’a z Wi-ki:

Diego Zampini, “Korean War: Sabres vs. MiGs” (AcePilots, 2002–2005)

Zampini zestawił dane amerykańskie z odtajnionymi danymi radzieckimi i chińskimi, wykazując, że realny stosunek zwycięstw F-86 do MiG-15 wynosił około 1,8:1, a nie 10:1.

 

Leonid Krylov, Yuriy Tepsurkaev – Soviet MiG-15 Aces of the Korean War (Osprey Aircraft of the Aces #82, 2008)

Książka na podstawie radzieckich archiwów i wspomnień pilotów, pokazująca:

Radzieckie roszczenia: ~650 zwycięstw, straty ~120 MiG-15

Realna weryfikacja (USA i ZSRR): stosunek ok. 1,3:1 – 2:1 na korzyść Sabre, z dużą liczbą zestrzeleń niesprawdzonych.

 

Zaloga, Steven J. – MiG-15 vs. F-86 Sabre. Korea 1950–53 (Osprey Duel Series, 2013)

Dokładna analiza starć powietrznych, technologii, taktyki i realnych strat. Zaloga podaje, że:

Straty MiG-15 (radzieckie i chińskie) – 335–360 maszyn, z czego część w wypadkach i awariach.

Straty F-86 – 78–100 maszyn w walce powietrznej.

 

Michael Napier – Korean Air War: Sabres, MiGs and Meteors 1950–53 (Osprey, 2021)

Najnowsza synteza, podsumowująca, że amerykańska propaganda wielokrotnie zawyżała liczby zestrzeleń w celach moralnych i politycznych.

 

 Podsumowanie ustaleń historyków

✔️ Mit propagandowy (USA) – 10:1

✔️ Weryfikacja archiwalna (ZSRR/Chiny/USA) – 1,3:1 – 2:1

 

Co ewidentnie wskazuje, że gdyby przyszło się NATO zmierzyć z Układem Warszawskim w Europie z pilotami ZSRR, Polski, NRD, Czechosłowacji itd. to by różowo nie było.

Nie bez powodu zresztą CIA przeprowadziło operację  “Moolah”. No Kum-Sok – 1953, nie szukając gdzieś daleko – Franciszek Jarecki też w 1953. Na bazie testów zdobycznych maszyn opracowano nowe taktyki walki powietrznej z MiG-15 a doświadczenia z testów wpłynęły na rozwój nowych konstrukcji (chociażby F-100).

smiley

 

Pip­boy­79 – oczywiście, że wprowadzam wszystkie dobre i ciekawe sugestie. W końcu chodzi o to, by tekst stał się lepszy smiley. Robię co mogę angel A Ty jesteś absolutną kopalnią ciekawych pomysłów i spostrzeżeń yes

Co do kwestii romantyzmu i lotnictwa, wszystko co ma śmigła jest romantycznym wspomnieniem początków wink.

A MiG-15 jako król nowej odrzutowej ery? No był nim bez wątpienia. Oczywiście w swojej dekadzie. Stosunek produkcji 2:1 w stosunku do Sabre’a o czymś świadczy. Właściwości lotu i uniwersalność płatowca (walka manewrowa, przechwycenie, zwalczanie bombowców, wspieranie pola walki) pozostawiała Sabre’a daleko z tyłu. I ta tendencja utrzymała się również na kolejnej generacji maszyn, czyli MiG-21 vs F-104. Tanie, proste, wielozadaniowe.

Pozwolę sobie jeszcze dodać, że to właśnie ZSRR dominowało w rozwoju technologii rakietowej do połowy lat 60-tych, a “Zachód” gonił je z zadyszką. Co ciekawe, również w broni pancernej ZSRR do lat 80-tych było liderem i to technologiczno-technicznym, nie tylko liczebnym. Tak więc nasze wyobrażenie, że wszystko co zachodnie jest wspaniałe no nie do końca (w kwestii uzbrojenia) jest poprawne. Taka dygresja…angel

Nowa Fantastyka