- Opowiadanie: GalicyjskiZakapior - Lebensraum - dzieci zbóż

Lebensraum - dzieci zbóż

Witam i przed­sta­wiam opo­wia­da­nie prze­zna­czo­ne na kon­kurs “Fan­ta­stycz­ne ro­śli­ny”.

Nie wiem, jak ten tekst okre­ślić ga­tun­ko­wo. “Ka­san­drycz­na fan­ta­sty­ka na mo­ty­wach hi­sto­rycz­nych, pseu­do­hi­sto­rycz­nych i ahi­sto­rycz­nych” :P

 

Sława! dla Ma­rza­na za cenne uwagi z bety.

Za­pra­szam i z góry dzię­ku­ję za po­świę­co­ny czas

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Oceny

Lebensraum - dzieci zbóż

– Kacia, nie roz­wal se łebka, bo mnie ma­tu­la spie­rze! – krzy­czy Żeńka, na mo­ment od­ry­wa­jąc usta od list­ka, na któ­rym usil­nie pró­bo­wał wy­gwiz­dać me­lo­dyj­kę. Chło­pak wie, że po­wi­nien po­dejść do sio­stry, ale lip­co­wy żar wy­jąt­ko­wo do­skwie­ra, więc nie za­mie­rza wy­cho­dzić z cie­nia cze­rem­chy.

– Patrz na mnie! Patrz! – od­krzy­ku­je dziew­czyn­ka pi­skli­wym gło­sem i, ku utra­pie­niu brata, nadal wspi­na się na brzo­zę. Przed laty, sza­le­ją­cy wiatr przy­giął drzew­ko pra­wie do samej ziemi, mimo to Kacia jest nad wyraz dumna ze swo­je­go wy­czy­nu. Ma prze­cież do­pie­ro czte­ry latka.

Żeńka grozi jej pal­cem i wraca do nie­po­rad­ne­go mu­zy­ko­wa­nia. Całe lato upły­wa mu na pil­no­wa­niu sio­stry i krów. Przede wszyst­kim krów – cią­gną­cą się ła­na­mi psze­ni­cę nie­mal można by już żąć. Gdyby któ­reś z cie­ląt wla­zło w szko­dę, stra­ta by­ła­by wiel­ka. A sio­stra? Sio­stra głów­nie za­wra­ca mu głowę.

– Do domu, dzia­ciu­ki! – Sły­szą wresz­cie krzyk ma­tu­li. Żeńka syczy z nie­za­do­wo­le­nia. Słoń­ce cią­gle stoi wy­so­ko, więc chło­piec wie, że by­dlę­ta nie­chęt­nie dadzą się tak wcze­śnie za­gnać do staj­ni. Nie ma­ru­dzi jed­nak. Na­tych­miast wsta­je i za­czy­na pra­co­wać rózgą. Słu­cha ro­dzi­ciel­ki kor­nie jak samej Bozi, bo czasy cięż­kie. Tak cięż­kie, jak chyba nigdy wcze­śniej. Śmierć może przyjść i od Ruska, i od Niem­ca. La­skich band też trze­ba się wy­strze­gać, choć stary Jóźwa za­pew­nia, że Pod­ga­ja nie ruszą, bo przed Bol­sze­wią to był za­ścia­nek, i wszy­scy tam byli La­cha­mi.

Żeńka nie wie, co to za­ścia­nek, i tylko mniej wię­cej, co to Bol­sze­wia, a jego po­ję­cie o La­chach koń­czy się na tym, że nie­przy­jem­nie jest słu­chać ich prze­ka­nia.

– No, chodź, bo do­sta­niesz rózgą jak cielę! – krzy­czy za ocią­ga­ją­cą się sio­strą.

Kacia wbija wzrok w miej­sce, gdzie pa­stwi­sko prze­cho­dzi w pole. Kłosy psze­ni­cy jesz­cze nie przy­gię­ły źdźbeł do ziemi, więc zboże wy­glą­da jak żółta ścia­na w tra­wie. Dziew­czyn­ka nie mówi bratu o chłop­cu, który do niej macha i szcze­rzy zęby. Zdą­ży­ła się już na­uczyć, że jeśli pi­śnie choć słowo o wy­ła­żą­cych z pola dzie­ciach, do­sta­nie w ucho za zmy­śla­nie. Dla­cze­go wolno roz­ma­wiać o in­nych, tylko aku­rat nie o tych – tego Kacia nie wie, i nie ma kogo za­py­tać, bo cze­muś wszy­scy, włącz­nie z Żeńką, udają, że tych dzie­ci wcale nie widzą.

– Idę! – woła i bie­gnie za bra­tem.

*

Skwar do­skwie­ra jak dzień wcze­śniej, albo i jesz­cze bar­dziej. Żeńka sie­dzi pod dziką cze­rem­chą. Kacia – wy­jąt­ko­wo grzecz­na – ple­cie wian­ki z mle­czy­ków, osła­nia­na przed żarem przez ten sam krzew.

Cie­nia jest wię­cej niż zwy­kle, bo słoń­ce zdą­ży­ło nieco opaść.

Źeńka ner­wo­wo ob­gry­za brud­ne paznokcie i gapi się na od­le­głe strze­chy Pod­ga­ja. Kacia nie za­uwa­ży­ła jesz­cze, że matka po­win­na ich dawno za­wo­łać.

Chło­pak nie od razu ro­zu­mie, co widzi. Po­wie­trze nad da­cha­mi za­czy­na ciem­nieć i fa­lo­wać, jakby ktoś ma­chał mu przed ocza­mi nad­na­tu­ral­nie cien­ką tka­ni­ną. Potem czerń for­mu­je wy­raź­ne smugi i kłęby.

Żeńka zrywa się na nogi i ści­ska sio­strę za ra­mio­na.

– Kacia, sło­necz­ko, pil­nuj kró­wek. Muszę coś pręd­ko spraw­dzić – mówi, z wy­pie­ka­mi na twa­rzy. – A jak­bym cza­sem nie wra­cał, to, broń cię Boziu, nie wra­caj do domu, tylko idź ścież­ką na Ra­masz­ki, aż się na kogoś na­tkniesz. Ro­zu­miesz, Kacia?

Dziew­czyn­ka kiwa głową, po­wstrzy­mu­jąc łzy. Po prze­ję­ciu brata widzi, że mu­sia­ło stać się coś bar­dzo nie­do­bre­go.

Żeńka zo­sta­wia sio­strę pod cze­rem­chą, a sam bie­gnie co sił do domu.

Kacia wcale nie zwra­ca uwagi na by­dlę­ta, kuli się tylko w tra­wie. Pa­trzy, jak brat znika za wzgó­rzem. Kłęby nad strzechami nic jej nie mówią, ale coś pierwotnego w duszyczce dziewczynki podpowiada, że powinna się ich bać.

Pła­cze sobie ci­chut­ko przez jakiś czas, aż zza tego sa­me­go wzgó­rza, za któ­rym znik­nął Żeńka, wy­ła­nia­ją się dwie czar­ne ro­ga­tyw­ki Schu­my.

Kacia nie do końca zro­zu­mia­ła, gdy ma­tu­la tłu­ma­czy­ła jej, czym jest „Schu­ma”, ale w czte­ro­let­niej głów­ce nie ma cie­nia wąt­pli­wo­ści, że nikt, o kim mo­gła­by po­wie­dzieć „swoi”, nie za­ło­żył­by ta­kie­go ubio­ru.

Ko­la­bo­ran­ci zatrzymują się na wzgó­rzu i sta­wia­ją pod drze­wem Żeńkę.

Czte­ro­lat­ka mi­mo­wol­nie wy­da­je z sie­bie gło­śny pisk. Głowy w ro­ga­tyw­kach jak na ko­men­dę ob­ra­ca­ją się w jej stro­nę. Dziew­czyn­ka za­mie­ra, wi­dząc dwa bliź­nia­cze gry­ma­sy na ogo­rza­łych twa­rzach.

Jeden z ko­la­bo­ran­tów coś krzy­czy i rusza w stro­nę dziew­czyn­ki. Ta za­czy­na się pa­nicz­nie roz­glą­dać.

– Źeńka! – woła, ale chło­pak nie jest w sta­nie po­ko­nać że­la­zne­go uści­sku. – Żeńka!

Kacia zerka to w lewo, to w prawo. Gdzie miała iść? Do Ra­masz­ków? Na to już ra­czej za późno.

Ob­ra­ca się i małe ser­dusz­ko jesz­cze bar­dziej pod­cho­dzi jej do gar­dła. Na skra­ju pola psze­ni­cy stoi chło­piec. Kacia jest tak zdzi­wio­na, że na jedno ude­rze­nie serca za­po­mi­na o za­gro­że­niu. Nigdy nie wi­dzia­ła ta­kie­go dziec­ka – ani w Pod­ga­ju, ani w zbożu. Malec od stóp do głów jest rów­nie czar­ny jak mun­du­ry ko­la­bo­ran­tów, tylko oczka i dwa rzędy zębów od­ci­na­ją się od ciem­nej buzi. Macha w stro­nę Kaci, przy­zy­wa ją ge­stem.

Dziew­czyn­ka oglą­da się. Widzi żą­dzę mordu w oczach nad­cho­dzą­ce­go męż­czy­zny. Po­dej­mu­je de­cy­zję. Bie­gnie przed sie­bie co sił. Jest szyb­ka i zwin­na – krót­kie nóżki wy­ćwi­czy­ła prze­cież, ska­cząc po po­chy­łych brzo­zach.

Wpada w zboże.

Twar­de, żółte ło­dyż­ki sma­ga­ją ją po twa­rzycz­ce i szar­pią za jasne włosy. Za­my­ka oczy i bie­gnie dalej na ślepo. Za­czy­na tra­cić od­dech – trud­no jest prze­dzie­rać się przez morze psze­ni­cy, a bose stóp­ki grzę­zną w mięk­kiej ziemi.

Huk wy­strza­łu prze­szy­wa po­wie­trze. Na­tych­miast wtó­ru­je mu szum skrzy­deł nie­zli­czo­nych stad kawek i wró­bli. Kacia pada na zie­mię jak kłoda.

Wsta­je na­tych­miast i bie­gnie dalej, nawet nie otrze­pu­jąc ubran­ka.

– Do­pad­nę cię, ster­wo! – roz­le­ga się wrzask ko­la­bo­ran­ta. Kacia sły­szy jego cięż­ki od­dech. Nie pa­trzy w tył. In­stynk­tow­nie wie, że jeśli ob­ró­ci głowę, po­now­nie upad­nie.

Dziec­ko bie­gnie i bie­gnie. Nie za­uwa­ża, że po­gróż­ki cich­ną. Nie za­uwa­ża, że za­czy­na się ściem­niać. Nie za­uwa­ża, że strza­ły umil­kły. Wresz­cie nie za­uwa­ża, gdy zbite kłosy psze­ni­cy nad jej głową ustę­pu­ją miej­sca cięż­kim wie­chom prosa.

Przy­sta­je wresz­cie, bo do­cie­ra do niej, że od dłuż­sze­go czasu ota­cza ją cisza. Na­słu­chu­je przez dłuż­szą chwi­lę, czy aby ko­la­bo­rant nie prze­dzie­ra się przez ro­śli­ny gdzieś w po­bli­żu, ale wokół jest głu­cho, jak nigdy. Dziew­czyn­ka pa­trzy w górę, ale nie widzi nieba – wie­chy two­rzą szczel­ny bal­da­chim wy­so­ko nad jej głową.

Prze­ra­że­nie w głów­ce Kaci ustę­pu­je odro­bi­nę miej­sca dzie­cię­cej cie­ka­wo­ści. Nigdy nie wi­dzia­ła ta­kie­go zboża – nie przy­po­mi­na zna­jo­mej psze­ni­cy ani jęcz­mie­nia, wy­glą­da tro­chę jak nie­uda­na ku­ku­ry­dza, a tro­chę jak prze­ro­śnię­ta trawa.

Kacia za­sta­na­wia się przez mo­ment. Jeśli jest na innym polu, to czy nie po­win­na wcze­śniej prze­biec przez mie­dzę?

Ob­ra­ca głowę i jej zdzi­wie­nie ro­śnie – nie widzi za sobą wy­dep­ta­nej ścież­ki. Bród­ka dziew­czyn­ki przez mo­ment wy­raź­nie drga na myśl, że nie ma po­ję­cia, gdzie jest, i nie bę­dzie wie­dzia­ła, jak wró­cić. Kacia za­przę­ga całą swoją czte­ro­let­nią wolę, by po­wstrzy­mać się od pła­czu i zmu­sić do mar­szu.

W końcu – myśli dziew­czyn­ka. Je­stem na polu, a pole musi ktoś upra­wiać. I to nie Niem­cy, nie Ruscy, a już na pewno nie Schu­ma. Nie. Pola upra­wia­ją swoi. No, jesz­cze Lachy, ale oni chyba nie biją dziew­czy­nek, a jeśli, to ci z lasu, a nie ci z wio­sek.

Tak – po­sta­na­wia w duchu. Trze­ba czym prę­dzej wyjść z tego zboża i dać znać komuś do­ro­słe­mu, że w Pod­ga­ju gra­su­je Schu­ma.

Kacia ma­sze­ru­je przez proso. Stara się nie my­śleć o tym, że jest tak ciem­no, choć na pewno po­win­no jesz­cze być jasno, bo latem dzień jest bar­dzo długi.

A co, jeśli cho­dzisz w kółko? – mówi zło­śli­wy gło­sik w jej gło­wie. Kacia nie ma dla niego do­brej od­po­wie­dzi, więc udaje, że go nie sły­szy. W nie­na­tu­ral­nej ciszy to trud­ne, więc za­sła­nia uszy dłoń­mi. Od­bi­te od rą­czek echo szumu krwi tro­chę po­ma­ga sku­pić myśli.

Słoń­ce na mo­ment ośle­pia dziew­czyn­kę, gdy wresz­cie staje na kra­wę­dzi pola. Tak! – cie­szy się w duchu, wi­dząc kryte strze­chą domki.

Potem jed­nak ogar­nia ją po­dejrz­li­wość. Chat­ki nie przy­po­mi­na­ją ani tych z Pod­ga­ja, ani z Ra­masz­ków, ani żad­nych in­nych, które wcze­śniej wi­dzia­ła. Ich ścia­ny są zro­bio­ne z pa­tycz­ków. Kto może miesz­kać w ta­kim domku? I jak wy­trzy­ma zimę? – za­sta­na­wia się.

Do­strze­ga ruch i otwie­ra sze­ro­ko oczy ze zdzi­wie­nia. Za becz­ką kica chło­piec, tro­chę star­szy od niej. Mniej wię­cej taki, jak Żeńka. W rę­kach dzier­ży so­lid­ny kij, po­dob­ny do tych, z któ­rych wy­ko­na­no chat­ki, a jego ubra­nie i ka­pe­lusz są ze słomy. Ster­czą­ce na wszyst­kie stro­ny źdźbła spra­wia­ją, że wy­glą­da tro­chę jak śmiesz­ny, mały niedź­wia­dek.

Kacia pró­bu­je po­dejść do chłop­ca i ogar­nia ją nowa fala pa­ni­ki.

Stóp­ki dziew­czyn­ki nie chcą ode­rwać się od mięk­kiej gleby pola. Niska trawa jest jak nie­prze­kra­czal­na ba­rie­ra.

Nagle ro­zu­mie, dla­cze­go nie miała za ple­ca­mi wy­dep­ta­nej ścież­ki.

Chce krzy­czeć, ale głos więź­nie w gar­dle Kaci.

Za­czy­na opę­tań­czo ma­chać rę­ka­mi. Musi zwró­cić na sie­bie uwagę chłop­ca – do­ro­śli prze­cież jej nie zo­ba­czą.

*

Hiro mocno ści­ska w rę­kach wła­sno­ręcz­nie wy­ko­na­ny hanbo. Jego cię­żar i twar­dość do­da­ją mu od­wa­gi. Zza becz­ki ob­ser­wu­je, jak sie­pa­cze klanu To­ku­ga­wa dźga­ją włócz­nia­mi domki, sza­ła­sy i stogi siana. Są jesz­cze da­le­ko od niego, ale wie­dze­ni me­to­dycz­nym okru­cień­stwem na pewno w końcu spraw­dzą też becz­kę.

I wtedy na­jeźdź­cy się zdzi­wią. Oj, bar­dzo się zdzi­wią.

Nie mogą prze­cież wie­dzieć, że chło­piec w sło­mia­nym mino jest synem po­tęż­ne­go sa­mu­ra­ja, który po­tra­fił jed­nym ude­rze­niem mie­cza ściąć głowy dwóch de­mo­nów.

Matka Hiro opo­wia­da­ła mu, jak po­zna­ła ojca w pięk­nym miej­scu zwa­nym Yoshi­wa­ra. I choć przez złych ludzi nie mogli być razem, to w ży­łach Hiro pły­nie krew jed­ne­go z naj­więk­szych wo­jow­ni­ków, jacy kie­dy­kol­wiek słu­ży­li sio­gu­no­wi.

Jakże więc pro­ści sie­pa­cze mo­gli­by mu sta­wić czoła? Nawet jeśli oni mają hełmy, łuki i dłu­gie włócz­nie, a on tylko swój wier­ny kijek?

Kątem oka Hiro do­strze­ga ruch. Ob­ra­ca się na pię­cie, nie wsta­jąc, i in­stynk­tow­nie za­sła­nia hanbo. Jed­nak za­miast mor­der­ców, na skra­ju pola widzi go­rącz­ko­wo wy­ma­chu­ją­cą, umo­ru­sa­ną dziew­czyn­kę. Musi być Por­tu­gal­ką, bo jest dziw­nie ubra­na, jej oczy mają kolor nieba, a włosy czy­stej słomy.

Co ro­bisz, durna ga­ijin – karci ją w my­ślach, ale zaraz re­flek­tu­je się, że ze swo­je­go miej­sca dziew­czyn­ka jesz­cze nie widzi sie­pa­czy, bo za­sła­nia­ją ich chat­ki. Ge­stem na­ka­zu­je jej scho­wać się z po­wro­tem w zbożu, ale ona wcale nie re­agu­je. Wy­glą­da na skraj­nie prze­ra­żo­ną. Hiro nie ro­zu­mie, o co mo­gło­by cho­dzić, skoro jesz­cze nie za­uwa­ży­ła sie­pa­czy.

Przy­gry­za wargi. Wie, że jeśli mor­der­cy ją zo­ba­czą, na­tych­miast za­sy­pią strza­ła­mi. Hiro może i mógł­by li­czyć na li­tość z ich stro­ny – to jest, gdyby jej po­trze­bo­wał – ale na pewno nie po­zwo­li­li­by sobie, żeby mała ga­ijin wy­pa­pla­ła o na­jeź­dzie innym Por­tu­gal­czy­kom. Musi jakoś prze­ko­nać nie­zna­jo­mą, żeby się ukry­ła, ale nie wie jak – od­dzie­la go od niej nie­osło­nię­ty ni­czym plac. Gdyby spró­bo­wał go prze­biec, sie­pa­cze z pew­no­ścią by za­uwa­ży­li.

Mały sa­mu­raj za­my­ka oczy i bie­rze kilka głę­bo­kich od­de­chów. Za­wsze wsta­wiaj się za słab­szy­mi od sie­bie – słowa matki brzmią echem w jego duszy. Lep­sze­go bu­shi­do nie wpo­ili­by ci nawet w sto­li­cy.

Prze­ły­ka ślinę i zdej­mu­je sło­mia­ne san­da­ły, żeby nie prze­szka­dza­ły w biegu.

Ciska swój kijek tak, by obi­ja­jąc się o naj­bliż­szą chat­kę, na­ro­bił ha­ła­su i kupił choć se­kun­dę, po czym pędzi w stro­nę małej Por­tu­gal­ki.

– Stój! – Sły­szy za sobą wrza­ski. Wcze­śniej, niż się tego spo­dzie­wał. – Stój, gów­nia­rzu!

Ni­ge­ro­oo!!! – wrzesz­czy, wy­ma­chu­jąc w stro­nę Por­tu­gal­ki. – Ratuj się, głu­pia!

Dziew­czyn­ka nie re­agu­je. Stoi sztyw­no jak łania, która do­pie­ro co za­uwa­ży­ła my­śli­we­go. Nie ro­zu­mie, co Hiro do niej krzy­czy, a gdyby nawet ro­zu­mia­ła, to jest zbyt mała, żeby w porę za­re­ago­wać.

Chło­piec sły­szy za sobą jęk cię­ciw i świst tną­cych po­wie­trze strzał. Chwy­ta dziew­czyn­kę pod pa­cha­mi, żeby wraz z nią ukryć się w gę­stym zbożu.

Jego ręce tra­fia­ją w próż­nię. Por­tu­gal­ka znika, jakby jej nigdy nie było. Chło­pak upada na twarz, czu­jąc sma­ga­ją­ce go ło­dy­gi. Wokół tra­fia­ją strza­ły. Hiro czoł­ga się w mięk­kiej gle­bie pola, żeby zy­skać choć kilka shaku dy­stan­su, wresz­cie udaje mu się pod­nieść i mknie przez proso, byle dalej od opraw­ców.

*

Hiro zrzu­ca swoje mino i ma­sze­ru­je w samej ha­ka­mie. Żuje ziar­na prosa, bar­dziej dla uspo­ko­je­nia, niż z głodu.

Wie, że pola cią­gną się aż do rzeki, ale i tak dawno po­wi­nien być po dru­giej stro­nie.

Nie­po­koi go, jak szyb­ko za­pa­da ciem­ność.

No i jest jesz­cze naj­gor­sze ze wszyst­kie­go: samo proso. Wie­chy rosną wy­so­ko nad głową chłop­ca – o wiele wyżej, niż po­win­ny. Pierw­szy raz widzi takie dziw­ne zboże.

Wnio­sek jest oczy­wi­sty: Hiro się zgu­bił.

Dziew­czyn­ka, którą pró­bo­wał oca­lić, mu­sia­ła nie być żadną Por­tu­gal­ką, tylko prze­brzy­dłym yokai, wo­dzą­cym ludzi na ma­now­ce. Sły­szał o ta­kich od mamy.

Dziel­ny Hiro nie do­pusz­cza, by strach za­pu­ścił ko­rze­nie w jego gło­wie, ale nie ma po­my­słu, co dalej. Po­tra­fi kie­ro­wać się słoń­cem, ale szczel­na po­kry­wa wiech za­sła­nia niebo. Zo­sta­je mu iść pro­sto przed sie­bie – każde pole prze­cież kie­dyś się koń­czy.

Od razu za­uwa­ża, gdy spo­mię­dzy wie­chów prosa za­czy­na­ją wy­glą­dać ku­dła­te kłosy jęcz­mie­nia. Przy­spie­sza kroku.

Wresz­cie wy­cho­dzi na pustą prze­strzeń i widok aż za­pie­ra mu dech w pier­siach. Pole koń­czy się nie­da­le­ko brze­gu, ale za­miast do­brze zna­ne­go po­to­ku widzi rze­kę-mon­strum, rze­kę-gi­gan­ta, pra­mat­kę wszyst­kich rzek, le­ni­wie to­czą­cą bure wody pod pa­lą­cym słoń­cem.

Po­prze­ci­na­na ka­na­ła­mi wio­ska też w ni­czym nie przy­po­mi­na ja­poń­skiej. Chat­ki są nie­wiel­kie, ale so­lid­ne, zbu­do­wa­ne z ce­gieł i kryte czymś, co przy­po­mi­na ta­ta­mi. Lu­dzie też są inni niż w domu – śnia­dzi, odzia­ni w białe prze­pa­ski i suk­nie.

Hiro długo przy­glą­da się im jak onie­mia­ły. Pa­trzy na krzą­ta­ni­nę przy grząd­kach i ka­na­łach. Wszyst­ko jest cał­kiem inne niż w Ja­po­nii.

W końcu do­strze­ga jedną rzecz, która jest do­kład­nie taka sama, jak w domu.

Na­jazd.

*

– Sła­aawa…! – krzy­czy wo­je­wo­da do rytmu wy­gry­wa­ne­go na ta­ra­ba­nach z koź­lej skóry. Ra­bu­sie wy­sy­pu­ją się z przy­bi­ja­ją­cych do brze­gu Nilu dłu­ba­nek jak sza­rań­cza.

Nie tracą czasu na usta­wie­nie się w szyku ani inne przy­go­to­wa­nia. Bez­ład­nie wbie­ga­ją mię­dzy egip­skie chat­ki i mor­du­ją każ­de­go, kto sta­wia opór. Wie­śnia­cy mają do dys­po­zy­cji je­dy­nie mo­ty­ki, sier­py i kilka sie­kier na krzyż. W star­ciu z sze­ro­ki­mi to­po­ra­mi na­jeźdź­ców pa­da­ją jak muchy.

Naj­młod­szy z dru­ży­ny, Ra­to­mir, ma tylko je­de­na­ście lat. Ratko nigdy nie chciał życia wy­peł­nio­ne­go mor­dem, gra­bie­żą i gwał­ta­mi, ale chąś­ba jest lep­sza niż głód. Szcze­gól­nie, od kiedy od­kry­li drogę do Egip­tu – Egip­cja­nie mają dużo złota i je­dze­nia, i w bród jęcz­mie­nia, z któ­re­go można wa­rzyć bar­dzo dobre piwo.

Po piwie lżej jest gra­bić i mor­do­wać, a i gwałt jakby mniej ciąży na su­mie­niu.

– Sława!!! – Wrzask, który wy­do­by­wa z sie­bie Ratko, gdy jego stopy do­ty­ka­ją egip­skiej ziemi, na mo­ment za­głu­sza wo­je­wo­dę.

Do­pa­da pierw­sze­go rol­ni­ka i pa­tro­szy go jed­nym, płyn­nym ru­chem. Nie zbie­ra łupów – wie, że dru­ży­na po­dzie­li się nimi spra­wie­dli­wie już po wy­trze­bie­niu wio­ski.

Z chat­ki wy­bie­ga prze­ra­żo­na ko­bie­ta. Nie ucie­ka zbyt szyb­ko – długa, lnia­na suk­nia krę­pu­je jej ruchy. Ratko wali ją sty­li­skiem naj­pierw w brzuch, a potem, gdy już ze­gnie się wpół, w czasz­kę. Nie ma po­trze­by jej za­bi­jać – ba! – dru­ży­na mia­ła­by mu to za złe. Dziew­ka zo­sta­nie sprze­da­na albo zgwał­co­na. Naj­pew­niej jedno i dru­gie.

Su­mie­nie na mo­ment od­zy­wa się w duszy chłop­ca, gdy sły­szy jęki zwi­ja­ją­cej się w pyle Egip­cjan­ki, ale ta chwi­la szyb­ko mija, bo jego wzrok naj­pierw pada na wy­peł­nio­ny po brze­gi spi­chlerz, a potem na na­stęp­ne­go ucie­ka­ją­ce­go rol­ni­ka.

Po kilku ko­lej­nych mor­dach chą­śnik przy­sta­je, by od­sap­nąć, obe­trzeć juchę z twa­rzy i wy­brać na­stęp­ny cel.

Wzrok Ratka przy­ku­wa pole jęcz­mie­nia i sto­ją­cy na jego skra­ju chło­piec. Skóra nie­zna­jo­me­go ma od­cień pra­wie tak jasny, jak u Sło­wian, a za­miast egip­skiej prze­pa­ski nosi czar­ne, ob­szer­ne spodnie. Jest umię­śnio­ny jak na swój wiek. Nie ucie­ka, ale też nie staje do walki. Ster­czy tylko nie­ru­cho­mo i wbija w Ratka wzrok, w któ­rym mie­sza­ją się po­gar­da i nie­na­wiść.

Dziw­na spra­wa – za­cho­dzi w głowę mło­do­cia­ny chą­śnik. Woje bie­ga­ją tuż przed twa­rzą chłyst­ka, a żaden nawet nie spoj­rzy w jego stro­nę.

Ratko po­pra­wia hełm i moc­niej ści­ska topór. No do­brze – myśli. Je­steś mój. Sta­rzy zbo­czeń­cy z So­do­my do­brze za­pła­cą za ta­kie­go pięk­ni­sia.

Nie bawi się w bicie sty­li­skiem. Wy­pro­wa­dza so­lid­ny cios obu­chem to­po­ra na kor­pus – tak, by nie zabić, ale by nie­zna­jo­me­mu nie przy­szło nawet do głowy sta­wiać oporu.

Ude­rze­nie nie tra­fia. Ratko po­trze­bu­je kilku chwiej­nych kro­ków, by od­zy­skać rów­no­wa­gę i opa­no­wać roz­pę­dzo­ny cię­żar broni.

W miej­scu, gdzie jesz­cze przed chwi­lą stał ja­sno­skó­ry Egip­cja­nin, nie ma ni­ko­go. Tylko jęcz­mień ko­ły­sze się na wie­trze.

Ratko jest wście­kły jak osa. Piwo i ad­re­na­li­na bu­zu­ją w jego krwi. Wbie­ga w zboże.

– Gdzie je­steś, suko!? Walcz jak męż­czy­zna! – krzy­czy, choć prze­ciw­nik oczy­wi­ście nie ma prawa ro­zu­mieć nad­du­naj­skie­go dia­lek­tu.

Chą­śnik kro­czy po­wo­li, wy­ma­chu­jąc to­po­rem. Broń jest świe­żo na­ostrzo­na, z ła­two­ścią ścina ło­dy­gi jęcz­mie­nia, ale nie­zna­jo­me­go jak nie było, tak nie ma.

Nagle Ratko krzy­czy i kuca. Po chwi­li wsta­je i unosi przed twa­rzą dzi­wacz­ne stwo­rze­nie.

– A co to licho nada­ło?

Stwór jest ma­lut­ki, chą­śnik z ła­two­ścią trzy­ma go jedną ręką. Przy­po­mi­na nieco raka, tylko na końcu dłu­gie­go ogona ster­czy coś na kształt żądła szer­sze­nia. Ratko rzuca po­czwa­rę na zie­mię i roz­dep­tu­je. Kil­ku­krot­nie po­cie­ra bo­lą­cą łydkę, po czym wraca do po­ści­gu za nie­zna­jo­mym.

Nie za­szczy­ca uką­sze­nia więk­szą uwagą. Egip­cja­nie to w jego oczach wy­jąt­ko­wo słabi lu­dzie, ży­ją­cy w zbyt­ku, wy­go­dach i bez­pie­czeń­stwie. Nawet nie przyj­dzie mu na myśl, że nad Nilem mogą żyć stwo­rze­nia groź­niej­sze niż w ro­dzin­nych stro­nach.

Po dłuż­szej chwi­li ma dość po­ści­gu przez zboże i chce wra­cać na pole bitwy.

Nie po­tra­fi zna­leźć drogi.

*

Błąka się długo. Ma wra­że­nie, że wraca pra­wie do­kład­nie po wła­snych śla­dach, ale wszech­obec­ny jęcz­mień nie chce go wy­pu­ścić.

Za­uwa­ża coraz wię­cej nie­zna­nych ro­ślin – wy­so­kich, zie­lo­nych, o du­żych, wy­gię­tych li­ściach wy­ra­sta­ją­cych pro­sto z so­lid­nych łodyg. Z sze­ro­ko otwar­ty­mi usta­mi wbija wzrok w ich ab­sur­dal­nie wiel­kie kłosy. Nigdy, prze­nig­dy nie wi­dział ni­cze­go po­dob­ne­go. To musi być ta­jem­ni­ca bo­gac­twa Egip­tu – myśli.

Wresz­cie i jemu zboża po­zwa­la­ją po­now­nie uj­rzeć świa­tło.

Ratko tra­fia na skraj pola, które prak­tycz­nie styka się ze ścia­ną lasu gęst­sze­go i zie­leń­sze­go niż naj­star­sza pusz­cza.

Spod drze­wa spo­glą­da na niego ko­bie­ta, któ­rej ciem­na skóra po­ły­sku­je w słoń­cu jak brą­zo­we ostrze. Nie przy­po­mi­na urodą ani swoj­skich Sło­wia­nek, ani eg­zo­tycz­nych cór Egip­tu. Ratko nie może od niej ode­rwać wzro­ku.

Oprócz ple­cio­nej prze­pa­ski nie­zna­jo­ma pięk­ność ma na sobie tylko mi­ster­ne ta­tu­aże. Choć jest rap­tem kilka lat star­sza od mło­de­go chą­śni­ka, to przy pier­si trzy­ma nie­mow­lę, a obok niej nie­spo­koj­nie drep­ta mały chło­piec.

Ratko chowa topór za ple­ca­mi. Na kilka chwil za­po­mi­na, że jest na­jeźdź­cą. Chce po­dejść do nie­zna­jo­mej, po­znać ją.

Pole nagle przy­cią­ga go, jakby każdy z człon­ków skrę­po­wa­ły po­wro­zy.

*

Ama­bai pa­trzy na umo­ru­sa­ne­go za­schnię­tą po­so­ką chłop­ca z obawą, ale bez od­ra­zy. Do­my­śla się, czym jest wi­dzia­dło, więc chwy­ta Ama­py­tu za rącz­kę, by jej synek nie mógł po­dejść bli­żej ku­ku­ry­dzy.

– Mamo, mamo! – traj­ko­cze malec. – Kto to, kto to? Weź­mie­my go do obozu? Wy­glą­da, jakby umiał za­bi­jać ja­gu­ary. Przy­dał­by się taki!

– Nie może z nami iść – od­po­wia­da In­dian­ka gło­sem spo­koj­nym, ale nie zno­szą­cym sprze­ci­wu.

– Dla­te­go, że jest du­chem? – do­py­tu­je re­zo­lut­ny Ama­py­tu.

Matka pa­trzy na niego czule i z dumą. Brzdąc le­d­wie od­rósł od ziemi, a jest już taki spo­strze­gaw­czy. Ona w jego wieku pró­bo­wa­ła przy­tu­lać ptasz­ni­ki.

– To nie ma żad­ne­go zna­cze­nia. – Ama­bai kręci głową. – Kto raz skosz­to­wał zło­tych zia­ren i po­znał słod­ki zew obie­cy­wa­nej przez nie wy­go­dy, ten nie musi być ku­ku­ry­dzia­ną zjawą, by całym sobą na­le­żeć do pól. Taki czło­wiek już za­wsze bę­dzie zie­mię gro­dził i zdo­by­wał, i nigdy nie mógł­by żyć po na­sze­mu.

Malec pa­trzy na matkę z roz­dzia­wio­ną buzią. Nie do końca ro­zu­mie, o czym mówi, ale po wy­ra­zie twa­rzy roz­po­zna­je, że le­piej nie być zbyt wścib­skim.

Ama­py­tu macha na po­że­gna­nie do ogar­nię­te­go coraz więk­szą pa­ni­ką chłop­ca, rzuca ostat­nie tę­sk­ne spoj­rze­nie sma­ko­wi­tym kol­bom, i po chwi­li cała ro­dzi­na znika w lesie, jakby sami byli du­cha­mi.

*

Żyto, które Kacia pa­mię­ta z Pod­ga­ja, nie­raz się­ga­ło do­ro­słym chło­pom nad głowę. To, z któ­re­go się wy­ła­nia, jest jesz­cze niż­sze niż bol­sze­wic­kie i ame­ry­kań­skie od­mia­ny, wy­ho­do­wa­ne kil­ka­na­ście lat po jej śmier­ci. Mimo tego, gdyby się cof­nę­ła, ukry­ło­by ją do­sko­na­le. Taka jest magia zbo­żo­wej klą­twy.

Kacia kuca na skra­ju pola, ukry­ta za fo­lio­wym tu­ne­lem i kępką trawy. Z uśmie­chem pa­trzy na dwój­kę dzie­ci w jej wieku. Matka roz­ło­ży­ła dla nich kocyk na łące, by mogły po­ba­wić się na słoń­cu.

To Mi­chał i Ma­ry­sia – pra­wnu­ki Żeńki, któ­re­mu cudem udało się ujść z pa­cy­fi­ka­cji Pod­ga­ja. Miesz­ka­ją pod Bia­łym­sto­kiem, bo Bia­ło­ruś cią­gle bo­ry­ka się z pro­ble­ma­mi, i gdy pod­ro­sną, będą La­cha­mi. No, trud­no – myśli cza­sem ich cio­tecz­na pra­bab­cia. Być La­chem, to jesz­cze nie takie cał­kiem naj­gor­sze.

Kacia lubi pod­glą­dać ich spo­koj­ne życie. Długo błą­ka­ła się po po­lach i wie, że dobre czasy to rzad­ka rzecz.

W prze­stwór żyta wjeż­dża trak­tor, wlo­kąc za sobą opry­ski­wacz. Dziew­czyn­ka krzy­wi się na ten widok. Ro­zu­mie, że spe­cy­fi­ki lane z dysz ma­szy­ny po­zwo­li­ły na wiele dzie­się­cio­le­ci stłu­mić dzia­ła­nie zbo­żo­wej klą­twy.

Ale mrocz­ne szla­ki me­an­dru­ją­ce wśród pól wiodą nie tylko w prze­szłość i Kacia wie, co bę­dzie, gdy tych nie­mal­że cu­dow­nych środ­ków za­brak­nie, albo prze­sta­ną speł­niać swoją funk­cję.

Wi­dzia­ła klą­twę wra­ca­ją­cą ze zdwo­jo­ną siłą, żeby ode­brać na­leż­ny po dzie­się­cio­le­ciach uro­dza­ju dług.

Wi­dzia­ła dzie­ci za­bi­ja­ne za piędź bo­ga­tej w fos­for ziemi.

Wi­dzia­ła ludzi za­mro­żo­nych i za­ła­do­wa­nych na stat­ki su­ną­ce ku ra­mio­nom Orio­na, w po­szu­ki­wa­niu miejsc wol­nych od od­por­nych na wszel­kie che­mi­ka­lia szkod­ni­ków.

Wi­dzia­ła…

Kacia gwał­tow­nie po­trzą­sa głową, by ule­cia­ły z niej na­tręt­ne myśli. Nie ma po­trze­by psuć sobie hu­mo­ru. Ona za­wsze może wró­cić do tych szczę­śli­wych mo­men­tów na spo­koj­niej­szej po­łów­ce Ziemi.

Uśmie­cha się sze­ro­ko, gdy Mi­cha­łek ca­łu­je Ma­ry­się w czół­ko, choć widziała tę chwilę już tysiące razy.

Koniec

Komentarze

Zakapiorze,

Tekst jest bardzo oryginalny i (co nie dziwi) napisany bardzo poprawnie językowo. 

Przeplatywanie historii, kultur, czasów za pomocą jednego motywu nie jest niby niczym nowym, ale ująłeś to bardzo ciekawie, przedstawiając różne perspektywy. 

Mój osobisty zgrzyt jest z czasem teraźniejszym narracji, ale to moje uprzedzenie, niczym nieuzasadnione. 

Ponadto, zastanawiam się, czy Twoim celem było zostawienie czytelnikowi interpretacji tego co się dzieje, czy jednak chciałeś, abym jakąś konkretną refleksję miał. Ponieważ, zdecydowanie wybrzmiewa mi to drugie. Mamy tu bowiem ludzkie tragedie, ale też takie człowieczeństwo w pełnej swojej krasie, dobre i złe, jednoczące się jednym motywem. Czy jest to zatem po prostu magiczny mechanizm? A może schronienie dla utrapionych? Świat, do którego tylko młodzi mają wejście? Wydaje mi się, że nie ma jednej odpowiedzi.

Lektura bardzo przyjemna, pozdrawiam!

Część wrażeń wyraziłem już podczas bety, więc teraz dodam refleksję: zachęciło do myślenia, czy zboże nie jest metaforą rozwoju cywilizacyjnego – w końcu jego uprawa jest związana z potrzebą wyżywienia “mas”? Czy zagubienie w zbożu nie jest zagubieniem w pędzie ku temu, byśmy mieli coraz więcej, co staje się zarzewiem wojen?

Konstrukcja opowiadania jest ciekawa i mam przeczucie, że jednym się spodoba, a u innych wywoła “przesyt”. Ostatnio miałem do czynienia głównie z odpowiadaniami o tradycyjnym przebiegu fabuły, więc to “łyknąłem” jak pierwszy szczypiorek na wiosnę. Gdybym wcześniej zajadał się szczypiorem, to może zacząłbym porównywać ten z innymi. Trudno jest w opowiadaniu mieć wszystko – wydaje mi się, że to poszło w stronę wywołania pewnych myśli, kosztem innych aspektów. Kupiłem mozolne konstruowanie bohaterów tylko po to, żeby ich porzucić, bo odebrałem to jako jeszcze jedną “nad-metaforę”. Gdybym był w innym nastroju, mogłoby mnie to rozdrażnić.

Coś mi podpowiada, że również dla autora opowiadanie jest wyjściem poza strefę komfortu – i jestem bardzo ciekawy, czy jest to trafne przeczucie :)

Witam zacnych czytelników.

 

beeeecki dzięki za wizytę i miłe słowa :)

 

Mój osobisty zgrzyt jest z czasem teraźniejszym narracji, ale to moje uprzedzenie, niczym nieuzasadnione. 

Wiem, że są ludzie, którzy tego nie lubią, ale bardzo chciałem spróbować.

Ponadto, zastanawiam się, czy Twoim celem było zostawienie czytelnikowi interpretacji tego co się dzieje, czy jednak chciałeś, abym jakąś konkretną refleksję miał.

Hmm no jakieś pole do interpretacji tu jest ale wydaje mi się, że opowiadanie jest boleśnie dosłowne.

 

Dzięki jeszcze raz za poświęcony czas i cenną opinię.

 

marzan, witam ponownie :)

 

zachęciło do myślenia, czy zboże nie jest metaforą rozwoju cywilizacyjnego

Trochę tak, ale przede wszystkim jest bardzo dosłownym zbożem :)

 

Konstrukcja opowiadania jest ciekawa i mam przeczucie, że jednym się spodoba, a u innych wywoła “przesyt”.

Pewnie tak. Możliwe, że trochę “przegłem”.

 

Gdybym wcześniej zajadał się szczypiorem, to może zacząłbym porównywać ten z innymi. Trudno jest w opowiadaniu mieć wszystko – wydaje mi się, że to poszło w stronę wywołania pewnych myśli, kosztem innych aspektów.

Piękna metafora i w temacie konkursu :D

 

Kupiłem mozolne konstruowanie bohaterów tylko po to, żeby ich porzucić, bo odebrałem to jako jeszcze jedną “nad-metaforę”.

Hmm ciekawe.

 

Coś mi podpowiada, że również dla autora opowiadanie jest wyjściem poza strefę komfortu – i jestem bardzo ciekawy, czy jest to trafne przeczucie :)

Trochę tak. Dwa poprzednie moje teksty były w bliźniaczej wręcz konwencji i chciałem spróbować czegoś “bardzo innego”. Staram się próbować jakichś nowych rzeczy za każdym razem, celem rozwoju i tak dalej

Może niepotrzebnie, ostatecznie autorowi wolno mieć styl, w którym się czuje dobrze. Ale na razie taki mam kaprys :)

 

Dzięki za wizytę i za pomoc w becie :)

 

Dlaczemu nasz język jest taki ciężki

Hej!

Tekst czytało się bardzo przyjemnie, trzymał w napięciu. Czytałem jak najszybciej, aby dowiedzieć się, do czego to zmierza, co połączy te wszystkie dzieci i… nieco się tu zawiodłem. Myślałem, że jakaś tajemna siła zbiera wybrane dzieci z każdego miejsca i czasu, by sformowały drużynę pierścienia i wyruszyły przeciw jakiemuś wielkiemu zagrożeniu, albo coś…

Wszystko trzymało w napięciu, było naprawdę dobrze, ale to zakończenie… no, mi nie przypadło do gustu.

Pozdrawiam!

ani pospolity, ani niepospolity, taki w sam raz

Cześć Gryzoku,

 

nieco się tu zawiodłem. Myślałem, że jakaś tajemna siła zbiera wybrane dzieci z każdego miejsca i czasu, by sformowały drużynę pierścienia i wyruszyły przeciw jakiemuś wielkiemu zagrożeniu, albo coś…

Wszystko trzymało w napięciu, było naprawdę dobrze, ale to zakończenie… no, mi nie przypadło do gustu.

Na pewno nie jest to bezpodstawna opinia. Jak już pisał Marzan, buduję bohaterów i wyrzucam ich do kompostownika, co jest bardzo nie fair wobec czytelnika. Nie pomyślałem o tym, pisząc.

 

Z drugiej strony… to opowiadanie trochę o tym jest :)

 

Miło mi, że przynajmniej początek dobrze się czytał.

 

Pozdrawiam i dzięki za wizytę

Dlaczemu nasz język jest taki ciężki

Za to w jakim stylu jest to budowanie – każdy ze światów jest bardzo dopieszczony, nie poleciałeś po łebkach, tylko czytelnik czuje się, jakby tam był. 

Ale wszystko to marność, bo zboże jesienią i tak zmienia się w smętne rżysko, a bohaterowie błąkają się po swoim wiecznym poletku. Zboże budzi wiele skojarzeń.

Witaj. :)

 

Boję się takich opowiadań, od razu przyznaję. :) Znacznie bardziej lubię horrory – fantastyczne, nieprawdziwe, zmyślone. :)

Za ciekawy tytuł oraz terminologię – wielkie brawa. :)

 

Ze spraw technicznych – wątpliwości i sugestie (zawsze – tylko do przeanalizowania):

Widzi rządzę mordu w oczach nadchodzącego mężczyzny. – ort.

Zaczyna tracić oddech – trudno jest przedzierać się przez może pszenicy, a bose stópki grzęzną w miękkiej ziemi. – ort.

Jednak zamiast morderców, na skraju pola, (zbędny przecinek?) widzi gorączkowo wymachującą, umorusaną dziewczynkę.

Od razu zauważa, gdy między spomiędzy wiechów prosa zaczynają wyglądać kudłate kłosy jęczmienia. – omyłkowe powtórzenie

Dziewkę zostanie sprzedana albo zgwałcona. – albo literówka, albo brak części zdania (?)

 

Opowiadanie nadzwyczaj osobliwe, pełne zwrotów akcji, rzucające fabułą w najprzeróżniejsze miejsca, czasy, bohaterów… :) Makabrycznie bałam się opisywanej szczegółowo rzezi, szczególnie tej dziewczynki i jej brata. :)

Wyjątkowy klimat zasługuje na klik. :)

Pozdrawiam serdecznie, powodzenia w Konkursie. ;) 

Pecunia non olet

Cześć bruce :)

Makabrycznie bałam się opisywanej szczegółowo rzezi, szczególnie tej dziewczynki i jej brata. :)

No mam nadzieję, że nie poszedłem w tę stronę za daleko, ale całkiem się tego ominąć nie dało.

 

Wyjątkowy klimat zasługuje na klik. :)

Dziękuję serdecznie i pędzę poprawić byki bo się wyjątkowo brzydkie zachowały :O

Dlaczemu nasz język jest taki ciężki

No mam nadzieję, że nie poszedłem w tę stronę za daleko, ale całkiem się tego ominąć nie dało.

 

Nie, nie, bardzo łagodnie to opisałeś i za to wielkie dzięki. :) 

Pozdrawiam serdecznie, powodzenia. :)

Pecunia non olet

Nie przeszkadza mi że wrzucasz bohaterów do kompostu. W zasadzie ich nie usmiercasz, a nawet dajesz życie po śmierci:) Poza tym całość raczej wybrzmiewa, nie tyle poszczególnymi bohaterami, co pewną prawdą. Ciekawa rzecz: Uśmiercasz dzieciaki ZANIM ZDĄŻYŁY SIĘ NACIESZYĆ ŻYCIEM, nagle. Z kolei czytelnik, który ledwo co poznał dzieciaka, musi się z nim żegnać i to nagle, ZANIM ZDĄŻYŁ SIĘ DZIECIAKIEM NACIESZYĆ – jeśli celowo to rymujesz, bravo! Pola że zbożami jako miejsca będące niemymi świadkami wojny, które są jednocześnie cmentarzyskami, stałe rodzącymi zbiory – super. Całość mi się bardzo spodobała. Jeśli miałbym się do czegoś przyczepić to trochę do dziecięcej perspektywy. Wątpie, aby 4 letnia dziewczynka dostrzegła żądzę mordu, raczej mogła zobaczyć coś nieznanego, coś czego się wystraszyła, ale nie do końca potrafiła nazwać / zidentyfikować. Z kolei inny dzieciak podczas ferworu wojennego, trochę za bardzo tłumaczy czytelnikowi realia wojenne. Ale to raczej drobiazgi. Tak czy siak, świetne opowiadanie. Pozdrawiam!

Witam, Zarandir :)

Ciekawa rzecz: Uśmiercasz dzieciaki ZANIM ZDĄŻYŁY SIĘ NACIESZYĆ ŻYCIEM, nagle. Z kolei czytelnik, który ledwo co poznał dzieciaka, musi się z nim żegnać i to nagle, ZANIM ZDĄŻYŁ SIĘ DZIECIAKIEM NACIESZYĆ – jeśli celowo to rymujesz, bravo!

To był jeden ze sposobów, na które racjonalizowałem sobie taką strukturę fabuły. Fajnie, że do kogoś to przemawia :)

 

Tak czy siak, świetne opowiadanie. Pozdrawiam!

Miło mi.

 

Dzięki serdeczne i pozdrawiam również

 

 

Dlaczemu nasz język jest taki ciężki

u mnie nie licz na merytoryczne komentarze, bo o konstruowaniu prozy

nie mam zielonego pojęcia;

wydaje mi się, że kolejnych bohaterów prezentujesz jak talię kart;

każda ma swoje znaczenie, którego nie można pominąć;

pod tym względem uważam Twoje opowiadanie za wyjątkowe;

klik i pozdrowienia

Hej, 

ładnie wyprowadziłeś nas w pole. ;) 

Opowiadania o wojnie z reguły są trudne. Kiedy dodatkowo głównymi bohaterami są dzieci, uderza to podwójnie. Mimo trudnej tematyki, czytało się naprawdę dobrze!

Świetny pomysł, żeby uprawy zmieniały się adekwatnie do zmiany miejsca akcji. To sprawiało, że te przejścia były bardzo płynne. Wtrącanie obcych słów, również dodawało klimatu. 

Mam pytanie, co do tytułu. A właściwie tylko do jego części, bo „Dzieci zbóż” jest piękne. Dlaczego Lebensraum? W sensie, dlaczego po niemiecku? Toż to zwykłe siedlisko. :D Chyba, że idziemy tutaj bardziej w politykę i historię, wtedy skojarzenia są już mniej fajne. 

I takie drobnostki rzuciły mi się w oko: 

 

Źeńka nerwowo obgryza brudne pazury

 

A nie lepiej paznokcie? Pazury brzmią bardzo… zwierzęco. 

 

Kłęby nad strzechami nic jej nie mówią, ale coś pierwotnego w duszyczce dziewczynki bardzo się ich boi. 

 

Tutaj czegoś brakuje. Może:

Kłęby nad strzechami nic jej nie mówią, ale coś pierwotnego w duszyczce dziewczynki podpowiada, że powinna się ich bać.

 

Lecę do Hydeparku, żeby kliknąć! 

Pozdrawiam :) 

Zajmująca historia. Bardzo dobrze opowiedziana z dbałością o realia kulturowe i historyczne.

Zaskakujący tytuł.

Zastanawiałem się opowieścią o losach Ratka. Chyba nie kojarzę wypraw łupieżczych Słowian na ziemię egipską.

Z ostatniej części dowiadujemy się, że można poznać czasoprzestrzenną “topografię” tamtego świata. Kacia nie błąka się tylko świadomie podróżuje. Dodatkowo wydaje się, że mimo pozostania w ciele (?) dziecka, stała się dojrzała.

 

Bardzo dobre opowiadanie. Klik.

 

Pozdrawiam!

Witam zacnych Czytelników :)

 

AS

u mnie nie licz na merytoryczne komentarze, bo o konstruowaniu prozy

nie mam zielonego pojęcia;

Każda opinia się liczy :) Nie jest tak, nie będzie i być nie powinno, żeby prozę czytali wyłącznie prozaicy.

 

wydaje mi się, że kolejnych bohaterów prezentujesz jak talię kart;

każda ma swoje znaczenie, którego nie można pominąć;

Ładna analogia. I trafna.

 

Dzięki za wizytę i klika

 

 

Marszawa,

 

Mimo trudnej tematyki, czytało się naprawdę dobrze!

Cieszy mnie to bardzo.

Dlaczego Lebensraum? W sensie, dlaczego po niemiecku?

Chyba, że idziemy tutaj bardziej w politykę i historię, wtedy skojarzenia są już mniej fajne.

No, właśnie o te niefajne skojarzenia mi chodziło. I w tym kontekście wydaje mi się, że się tego słowa raczej nie tłumaczy, podobnie jak “pieriestrojka” itp.

Chciałem uprzedzić czytelnika w tytule, że to nie jest opowiadanie o pszenicznych wróżkach, tylko właśnie o tych sprawach niefajnych, nieprzyjemnych i ogólnie “nie”. “Lebensraum” wydało mi się odpowiednim słowem, bo nakierowuje czytelnika na właściwą interpretację motywu zboża.

 

Uwagi bardzo słuszne, zaraz wprowadzę w życie. Dzięki za wizytę i klika :O

 

 

AP,

 

Zajmująca historia. Bardzo dobrze opowiedziana z dbałością o realia kulturowe i historyczne.

Miło to słyszeć :)

Zastanawiałem się opowieścią o losach Ratka. Chyba nie kojarzę wypraw łupieżczych Słowian na ziemię egipską.

No, bo całkiem możliwe, że takich najazdów nigdy nie było. Z drugiej strony: nie wiemy, kim była większość ludów, które pustoszyły państwa u wybrzeży Morza Śródziemnego pod koniec późnej epoki brązu (ani tak naprawdę co porabiali Słowianie przed +/– 6 wiekiem n.e.), więc nie jest wcale wykluczone, że niektóre z Ludów Morza były protoplastami Słowian na dłubankach (w ten sposób Słowianie w późniejszych epokach atakowali np. Konstantynopol, choć nieskutecznie). Trochę to taka licencia poetica z mojej strony :P

 

Z ostatniej części dowiadujemy się, że można poznać czasoprzestrzenną “topografię” tamtego świata. Kacia nie błąka się tylko świadomie podróżuje. Dodatkowo wydaje się, że mimo pozostania w ciele (?) dziecka, stała się dojrzała.

Hm, obie te rzeczy wydawały mi się dostatecznie uzasadnione tym, że z pespektywy Kaci minęło dużo czasu.

Bardzo dobre opowiadanie. Klik.

Dziękuję serdecznie i pozdrawiam również

Dlaczemu nasz język jest taki ciężki

Bez sztuki można przeżyć, ale nie można żyć

Tipping Hat GIFs – Find & Share on GIPHY

Dlaczemu nasz język jest taki ciężki

Dzięki za wyjaśnienie tytułu. Choć teraz z chęcią poczytałabym o pszenicznych wróżkach, które wcale nie muszą być dobrym duszkami. Wręcz przeciwnie! Mordercze pszeniczne wróżki polujące na młynarzy za to, że porywają ich ukochane ziarna, miażdżąc je bez litości w potwornych żarnach. :D Każdy tytuł może być przewrotny. Myślę, że bez „Lebensraum” i tak czytelnicy zrozumieliby motyw zbóż i co się za nim kryje, a dodatkowo właśnie dodałoby to elementu zaskoczenia. Ale rozumiem, że chciałeś nas ostrzec, że tematyka będzie trudna i już się nie czepiam! 

 

BTW, nie wiem czy zauważyłeś, ale gawron Ci odfrunął  ze zdjęcia profilowego! :O

Myślę, że bez „Lebensraum” i tak czytelnicy zrozumieliby motyw zbóż i co się za nim kryje, a dodatkowo właśnie dodałoby to elementu zaskoczenia.

Całkiem niewykluczone, że masz rację. Długo się wahałem nad tym tytułem. I na sam koniec nie byłem przekonany, ale w pewnym momencie trzeba się przestać wahać i kliknąć “publikuj”…

 

BTW, nie wiem czy zauważyłeś, ale gawron Ci odfrunął  ze zdjęcia profilowego! :O

Kawka to była. Gawrony to te takie z okropnymi dziobami jak sztylety.

Ale zauważyłem, oczywiście, jak zmieniałem obrazek :)

Dlaczemu nasz język jest taki ciężki

Nowa Fantastyka