– Kacia, nie rozwal se łebka, bo mnie matula spierze! – krzyczy Żeńka, na moment odrywając usta od listka, na którym usilnie próbował wygwizdać melodyjkę. Chłopak wie, że powinien podejść do siostry, ale lipcowy żar wyjątkowo doskwiera, więc nie zamierza wychodzić z cienia czeremchy.
– Patrz na mnie! Patrz! – odkrzykuje dziewczynka piskliwym głosem i, ku utrapieniu brata, nadal wspina się na brzozę. Przed laty, szalejący wiatr przygiął drzewko prawie do samej ziemi, mimo to Kacia jest nad wyraz dumna ze swojego wyczynu. Ma przecież dopiero cztery latka.
Żeńka grozi jej palcem i wraca do nieporadnego muzykowania. Całe lato upływa mu na pilnowaniu siostry i krów. Przede wszystkim krów – ciągnącą się łanami pszenicę niemal można by już żąć. Gdyby któreś z cieląt wlazło w szkodę, strata byłaby wielka. A siostra? Siostra głównie zawraca mu głowę.
– Do domu, dziaciuki! – Słyszą wreszcie krzyk matuli. Żeńka syczy z niezadowolenia. Słońce ciągle stoi wysoko, więc chłopiec wie, że bydlęta niechętnie dadzą się tak wcześnie zagnać do stajni. Nie marudzi jednak. Natychmiast wstaje i zaczyna pracować rózgą. Słucha rodzicielki kornie jak samej Bozi, bo czasy ciężkie. Tak ciężkie, jak chyba nigdy wcześniej. Śmierć może przyjść i od Ruska, i od Niemca. Laskich band też trzeba się wystrzegać, choć stary Jóźwa zapewnia, że Podgaja nie ruszą, bo przed Bolszewią to był zaścianek, i wszyscy tam byli Lachami.
Żeńka nie wie, co to zaścianek, i tylko mniej więcej, co to Bolszewia, a jego pojęcie o Lachach kończy się na tym, że nieprzyjemnie jest słuchać ich przekania.
– No, chodź, bo dostaniesz rózgą jak cielę! – krzyczy za ociągającą się siostrą.
Kacia wbija wzrok w miejsce, gdzie pastwisko przechodzi w pole. Kłosy pszenicy jeszcze nie przygięły źdźbeł do ziemi, więc zboże wygląda jak żółta ściana w trawie. Dziewczynka nie mówi bratu o chłopcu, który do niej macha i szczerzy zęby. Zdążyła się już nauczyć, że jeśli piśnie choć słowo o wyłażących z pola dzieciach, dostanie w ucho za zmyślanie. Dlaczego wolno rozmawiać o innych, tylko akurat nie o tych – tego Kacia nie wie, i nie ma kogo zapytać, bo czemuś wszyscy, włącznie z Żeńką, udają, że tych dzieci wcale nie widzą.
– Idę! – woła i biegnie za bratem.
*
Skwar doskwiera jak dzień wcześniej, albo i jeszcze bardziej. Żeńka siedzi pod dziką czeremchą. Kacia – wyjątkowo grzeczna – plecie wianki z mleczyków, osłaniana przed żarem przez ten sam krzew.
Cienia jest więcej niż zwykle, bo słońce zdążyło nieco opaść.
Źeńka nerwowo obgryza brudne paznokcie i gapi się na odległe strzechy Podgaja. Kacia nie zauważyła jeszcze, że matka powinna ich dawno zawołać.
Chłopak nie od razu rozumie, co widzi. Powietrze nad dachami zaczyna ciemnieć i falować, jakby ktoś machał mu przed oczami nadnaturalnie cienką tkaniną. Potem czerń formuje wyraźne smugi i kłęby.
Żeńka zrywa się na nogi i ściska siostrę za ramiona.
– Kacia, słoneczko, pilnuj krówek. Muszę coś prędko sprawdzić – mówi, z wypiekami na twarzy. – A jakbym czasem nie wracał, to, broń cię Boziu, nie wracaj do domu, tylko idź ścieżką na Ramaszki, aż się na kogoś natkniesz. Rozumiesz, Kacia?
Dziewczynka kiwa głową, powstrzymując łzy. Po przejęciu brata widzi, że musiało stać się coś bardzo niedobrego.
Żeńka zostawia siostrę pod czeremchą, a sam biegnie co sił do domu.
Kacia wcale nie zwraca uwagi na bydlęta, kuli się tylko w trawie. Patrzy, jak brat znika za wzgórzem. Kłęby nad strzechami nic jej nie mówią, ale coś pierwotnego w duszyczce dziewczynki podpowiada, że powinna się ich bać.
Płacze sobie cichutko przez jakiś czas, aż zza tego samego wzgórza, za którym zniknął Żeńka, wyłaniają się dwie czarne rogatywki Schumy.
Kacia nie do końca zrozumiała, gdy matula tłumaczyła jej, czym jest „Schuma”, ale w czteroletniej główce nie ma cienia wątpliwości, że nikt, o kim mogłaby powiedzieć „swoi”, nie założyłby takiego ubioru.
Kolaboranci zatrzymują się na wzgórzu i stawiają pod drzewem Żeńkę.
Czterolatka mimowolnie wydaje z siebie głośny pisk. Głowy w rogatywkach jak na komendę obracają się w jej stronę. Dziewczynka zamiera, widząc dwa bliźniacze grymasy na ogorzałych twarzach.
Jeden z kolaborantów coś krzyczy i rusza w stronę dziewczynki. Ta zaczyna się panicznie rozglądać.
– Źeńka! – woła, ale chłopak nie jest w stanie pokonać żelaznego uścisku. – Żeńka!
Kacia zerka to w lewo, to w prawo. Gdzie miała iść? Do Ramaszków? Na to już raczej za późno.
Obraca się i małe serduszko jeszcze bardziej podchodzi jej do gardła. Na skraju pola pszenicy stoi chłopiec. Kacia jest tak zdziwiona, że na jedno uderzenie serca zapomina o zagrożeniu. Nigdy nie widziała takiego dziecka – ani w Podgaju, ani w zbożu. Malec od stóp do głów jest równie czarny jak mundury kolaborantów, tylko oczka i dwa rzędy zębów odcinają się od ciemnej buzi. Macha w stronę Kaci, przyzywa ją gestem.
Dziewczynka ogląda się. Widzi żądzę mordu w oczach nadchodzącego mężczyzny. Podejmuje decyzję. Biegnie przed siebie co sił. Jest szybka i zwinna – krótkie nóżki wyćwiczyła przecież, skacząc po pochyłych brzozach.
Wpada w zboże.
Twarde, żółte łodyżki smagają ją po twarzyczce i szarpią za jasne włosy. Zamyka oczy i biegnie dalej na ślepo. Zaczyna tracić oddech – trudno jest przedzierać się przez morze pszenicy, a bose stópki grzęzną w miękkiej ziemi.
Huk wystrzału przeszywa powietrze. Natychmiast wtóruje mu szum skrzydeł niezliczonych stad kawek i wróbli. Kacia pada na ziemię jak kłoda.
Wstaje natychmiast i biegnie dalej, nawet nie otrzepując ubranka.
– Dopadnę cię, sterwo! – rozlega się wrzask kolaboranta. Kacia słyszy jego ciężki oddech. Nie patrzy w tył. Instynktownie wie, że jeśli obróci głowę, ponownie upadnie.
Dziecko biegnie i biegnie. Nie zauważa, że pogróżki cichną. Nie zauważa, że zaczyna się ściemniać. Nie zauważa, że strzały umilkły. Wreszcie nie zauważa, gdy zbite kłosy pszenicy nad jej głową ustępują miejsca ciężkim wiechom prosa.
Przystaje wreszcie, bo dociera do niej, że od dłuższego czasu otacza ją cisza. Nasłuchuje przez dłuższą chwilę, czy aby kolaborant nie przedziera się przez rośliny gdzieś w pobliżu, ale wokół jest głucho, jak nigdy. Dziewczynka patrzy w górę, ale nie widzi nieba – wiechy tworzą szczelny baldachim wysoko nad jej głową.
Przerażenie w główce Kaci ustępuje odrobinę miejsca dziecięcej ciekawości. Nigdy nie widziała takiego zboża – nie przypomina znajomej pszenicy ani jęczmienia, wygląda trochę jak nieudana kukurydza, a trochę jak przerośnięta trawa.
Kacia zastanawia się przez moment. Jeśli jest na innym polu, to czy nie powinna wcześniej przebiec przez miedzę?
Obraca głowę i jej zdziwienie rośnie – nie widzi za sobą wydeptanej ścieżki. Bródka dziewczynki przez moment wyraźnie drga na myśl, że nie ma pojęcia, gdzie jest, i nie będzie wiedziała, jak wrócić. Kacia zaprzęga całą swoją czteroletnią wolę, by powstrzymać się od płaczu i zmusić do marszu.
W końcu – myśli dziewczynka. Jestem na polu, a pole musi ktoś uprawiać. I to nie Niemcy, nie Ruscy, a już na pewno nie Schuma. Nie. Pola uprawiają swoi. No, jeszcze Lachy, ale oni chyba nie biją dziewczynek, a jeśli, to ci z lasu, a nie ci z wiosek.
Tak – postanawia w duchu. Trzeba czym prędzej wyjść z tego zboża i dać znać komuś dorosłemu, że w Podgaju grasuje Schuma.
Kacia maszeruje przez proso. Stara się nie myśleć o tym, że jest tak ciemno, choć na pewno powinno jeszcze być jasno, bo latem dzień jest bardzo długi.
A co, jeśli chodzisz w kółko? – mówi złośliwy głosik w jej głowie. Kacia nie ma dla niego dobrej odpowiedzi, więc udaje, że go nie słyszy. W nienaturalnej ciszy to trudne, więc zasłania uszy dłońmi. Odbite od rączek echo szumu krwi trochę pomaga skupić myśli.
Słońce na moment oślepia dziewczynkę, gdy wreszcie staje na krawędzi pola. Tak! – cieszy się w duchu, widząc kryte strzechą domki.
Potem jednak ogarnia ją podejrzliwość. Chatki nie przypominają ani tych z Podgaja, ani z Ramaszków, ani żadnych innych, które wcześniej widziała. Ich ściany są zrobione z patyczków. Kto może mieszkać w takim domku? I jak wytrzyma zimę? – zastanawia się.
Dostrzega ruch i otwiera szeroko oczy ze zdziwienia. Za beczką kica chłopiec, trochę starszy od niej. Mniej więcej taki, jak Żeńka. W rękach dzierży solidny kij, podobny do tych, z których wykonano chatki, a jego ubranie i kapelusz są ze słomy. Sterczące na wszystkie strony źdźbła sprawiają, że wygląda trochę jak śmieszny, mały niedźwiadek.
Kacia próbuje podejść do chłopca i ogarnia ją nowa fala paniki.
Stópki dziewczynki nie chcą oderwać się od miękkiej gleby pola. Niska trawa jest jak nieprzekraczalna bariera.
Nagle rozumie, dlaczego nie miała za plecami wydeptanej ścieżki.
Chce krzyczeć, ale głos więźnie w gardle Kaci.
Zaczyna opętańczo machać rękami. Musi zwrócić na siebie uwagę chłopca – dorośli przecież jej nie zobaczą.
*
Hiro mocno ściska w rękach własnoręcznie wykonany hanbo. Jego ciężar i twardość dodają mu odwagi. Zza beczki obserwuje, jak siepacze klanu Tokugawa dźgają włóczniami domki, szałasy i stogi siana. Są jeszcze daleko od niego, ale wiedzeni metodycznym okrucieństwem na pewno w końcu sprawdzą też beczkę.
I wtedy najeźdźcy się zdziwią. Oj, bardzo się zdziwią.
Nie mogą przecież wiedzieć, że chłopiec w słomianym mino jest synem potężnego samuraja, który potrafił jednym uderzeniem miecza ściąć głowy dwóch demonów.
Matka Hiro opowiadała mu, jak poznała ojca w pięknym miejscu zwanym Yoshiwara. I choć przez złych ludzi nie mogli być razem, to w żyłach Hiro płynie krew jednego z największych wojowników, jacy kiedykolwiek służyli siogunowi.
Jakże więc prości siepacze mogliby mu stawić czoła? Nawet jeśli oni mają hełmy, łuki i długie włócznie, a on tylko swój wierny kijek?
Kątem oka Hiro dostrzega ruch. Obraca się na pięcie, nie wstając, i instynktownie zasłania hanbo. Jednak zamiast morderców, na skraju pola widzi gorączkowo wymachującą, umorusaną dziewczynkę. Musi być Portugalką, bo jest dziwnie ubrana, jej oczy mają kolor nieba, a włosy czystej słomy.
Co robisz, durna gaijin – karci ją w myślach, ale zaraz reflektuje się, że ze swojego miejsca dziewczynka jeszcze nie widzi siepaczy, bo zasłaniają ich chatki. Gestem nakazuje jej schować się z powrotem w zbożu, ale ona wcale nie reaguje. Wygląda na skrajnie przerażoną. Hiro nie rozumie, o co mogłoby chodzić, skoro jeszcze nie zauważyła siepaczy.
Przygryza wargi. Wie, że jeśli mordercy ją zobaczą, natychmiast zasypią strzałami. Hiro może i mógłby liczyć na litość z ich strony – to jest, gdyby jej potrzebował – ale na pewno nie pozwoliliby sobie, żeby mała gaijin wypaplała o najeździe innym Portugalczykom. Musi jakoś przekonać nieznajomą, żeby się ukryła, ale nie wie jak – oddziela go od niej nieosłonięty niczym plac. Gdyby spróbował go przebiec, siepacze z pewnością by zauważyli.
Mały samuraj zamyka oczy i bierze kilka głębokich oddechów. Zawsze wstawiaj się za słabszymi od siebie – słowa matki brzmią echem w jego duszy. Lepszego bushido nie wpoiliby ci nawet w stolicy.
Przełyka ślinę i zdejmuje słomiane sandały, żeby nie przeszkadzały w biegu.
Ciska swój kijek tak, by obijając się o najbliższą chatkę, narobił hałasu i kupił choć sekundę, po czym pędzi w stronę małej Portugalki.
– Stój! – Słyszy za sobą wrzaski. Wcześniej, niż się tego spodziewał. – Stój, gówniarzu!
– Nigerooo!!! – wrzeszczy, wymachując w stronę Portugalki. – Ratuj się, głupia!
Dziewczynka nie reaguje. Stoi sztywno jak łania, która dopiero co zauważyła myśliwego. Nie rozumie, co Hiro do niej krzyczy, a gdyby nawet rozumiała, to jest zbyt mała, żeby w porę zareagować.
Chłopiec słyszy za sobą jęk cięciw i świst tnących powietrze strzał. Chwyta dziewczynkę pod pachami, żeby wraz z nią ukryć się w gęstym zbożu.
Jego ręce trafiają w próżnię. Portugalka znika, jakby jej nigdy nie było. Chłopak upada na twarz, czując smagające go łodygi. Wokół trafiają strzały. Hiro czołga się w miękkiej glebie pola, żeby zyskać choć kilka shaku dystansu, wreszcie udaje mu się podnieść i mknie przez proso, byle dalej od oprawców.
*
Hiro zrzuca swoje mino i maszeruje w samej hakamie. Żuje ziarna prosa, bardziej dla uspokojenia, niż z głodu.
Wie, że pola ciągną się aż do rzeki, ale i tak dawno powinien być po drugiej stronie.
Niepokoi go, jak szybko zapada ciemność.
No i jest jeszcze najgorsze ze wszystkiego: samo proso. Wiechy rosną wysoko nad głową chłopca – o wiele wyżej, niż powinny. Pierwszy raz widzi takie dziwne zboże.
Wniosek jest oczywisty: Hiro się zgubił.
Dziewczynka, którą próbował ocalić, musiała nie być żadną Portugalką, tylko przebrzydłym yokai, wodzącym ludzi na manowce. Słyszał o takich od mamy.
Dzielny Hiro nie dopuszcza, by strach zapuścił korzenie w jego głowie, ale nie ma pomysłu, co dalej. Potrafi kierować się słońcem, ale szczelna pokrywa wiech zasłania niebo. Zostaje mu iść prosto przed siebie – każde pole przecież kiedyś się kończy.
Od razu zauważa, gdy spomiędzy wiechów prosa zaczynają wyglądać kudłate kłosy jęczmienia. Przyspiesza kroku.
Wreszcie wychodzi na pustą przestrzeń i widok aż zapiera mu dech w piersiach. Pole kończy się niedaleko brzegu, ale zamiast dobrze znanego potoku widzi rzekę-monstrum, rzekę-giganta, pramatkę wszystkich rzek, leniwie toczącą bure wody pod palącym słońcem.
Poprzecinana kanałami wioska też w niczym nie przypomina japońskiej. Chatki są niewielkie, ale solidne, zbudowane z cegieł i kryte czymś, co przypomina tatami. Ludzie też są inni niż w domu – śniadzi, odziani w białe przepaski i suknie.
Hiro długo przygląda się im jak oniemiały. Patrzy na krzątaninę przy grządkach i kanałach. Wszystko jest całkiem inne niż w Japonii.
W końcu dostrzega jedną rzecz, która jest dokładnie taka sama, jak w domu.
Najazd.
*
– Słaaawa…! – krzyczy wojewoda do rytmu wygrywanego na tarabanach z koźlej skóry. Rabusie wysypują się z przybijających do brzegu Nilu dłubanek jak szarańcza.
Nie tracą czasu na ustawienie się w szyku ani inne przygotowania. Bezładnie wbiegają między egipskie chatki i mordują każdego, kto stawia opór. Wieśniacy mają do dyspozycji jedynie motyki, sierpy i kilka siekier na krzyż. W starciu z szerokimi toporami najeźdźców padają jak muchy.
Najmłodszy z drużyny, Ratomir, ma tylko jedenaście lat. Ratko nigdy nie chciał życia wypełnionego mordem, grabieżą i gwałtami, ale chąśba jest lepsza niż głód. Szczególnie, od kiedy odkryli drogę do Egiptu – Egipcjanie mają dużo złota i jedzenia, i w bród jęczmienia, z którego można warzyć bardzo dobre piwo.
Po piwie lżej jest grabić i mordować, a i gwałt jakby mniej ciąży na sumieniu.
– Sława!!! – Wrzask, który wydobywa z siebie Ratko, gdy jego stopy dotykają egipskiej ziemi, na moment zagłusza wojewodę.
Dopada pierwszego rolnika i patroszy go jednym, płynnym ruchem. Nie zbiera łupów – wie, że drużyna podzieli się nimi sprawiedliwie już po wytrzebieniu wioski.
Z chatki wybiega przerażona kobieta. Nie ucieka zbyt szybko – długa, lniana suknia krępuje jej ruchy. Ratko wali ją styliskiem najpierw w brzuch, a potem, gdy już zegnie się wpół, w czaszkę. Nie ma potrzeby jej zabijać – ba! – drużyna miałaby mu to za złe. Dziewka zostanie sprzedana albo zgwałcona. Najpewniej jedno i drugie.
Sumienie na moment odzywa się w duszy chłopca, gdy słyszy jęki zwijającej się w pyle Egipcjanki, ale ta chwila szybko mija, bo jego wzrok najpierw pada na wypełniony po brzegi spichlerz, a potem na następnego uciekającego rolnika.
Po kilku kolejnych mordach chąśnik przystaje, by odsapnąć, obetrzeć juchę z twarzy i wybrać następny cel.
Wzrok Ratka przykuwa pole jęczmienia i stojący na jego skraju chłopiec. Skóra nieznajomego ma odcień prawie tak jasny, jak u Słowian, a zamiast egipskiej przepaski nosi czarne, obszerne spodnie. Jest umięśniony jak na swój wiek. Nie ucieka, ale też nie staje do walki. Sterczy tylko nieruchomo i wbija w Ratka wzrok, w którym mieszają się pogarda i nienawiść.
Dziwna sprawa – zachodzi w głowę młodociany chąśnik. Woje biegają tuż przed twarzą chłystka, a żaden nawet nie spojrzy w jego stronę.
Ratko poprawia hełm i mocniej ściska topór. No dobrze – myśli. Jesteś mój. Starzy zboczeńcy z Sodomy dobrze zapłacą za takiego pięknisia.
Nie bawi się w bicie styliskiem. Wyprowadza solidny cios obuchem topora na korpus – tak, by nie zabić, ale by nieznajomemu nie przyszło nawet do głowy stawiać oporu.
Uderzenie nie trafia. Ratko potrzebuje kilku chwiejnych kroków, by odzyskać równowagę i opanować rozpędzony ciężar broni.
W miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą stał jasnoskóry Egipcjanin, nie ma nikogo. Tylko jęczmień kołysze się na wietrze.
Ratko jest wściekły jak osa. Piwo i adrenalina buzują w jego krwi. Wbiega w zboże.
– Gdzie jesteś, suko!? Walcz jak mężczyzna! – krzyczy, choć przeciwnik oczywiście nie ma prawa rozumieć naddunajskiego dialektu.
Chąśnik kroczy powoli, wymachując toporem. Broń jest świeżo naostrzona, z łatwością ścina łodygi jęczmienia, ale nieznajomego jak nie było, tak nie ma.
Nagle Ratko krzyczy i kuca. Po chwili wstaje i unosi przed twarzą dziwaczne stworzenie.
– A co to licho nadało?
Stwór jest malutki, chąśnik z łatwością trzyma go jedną ręką. Przypomina nieco raka, tylko na końcu długiego ogona sterczy coś na kształt żądła szerszenia. Ratko rzuca poczwarę na ziemię i rozdeptuje. Kilkukrotnie pociera bolącą łydkę, po czym wraca do pościgu za nieznajomym.
Nie zaszczyca ukąszenia większą uwagą. Egipcjanie to w jego oczach wyjątkowo słabi ludzie, żyjący w zbytku, wygodach i bezpieczeństwie. Nawet nie przyjdzie mu na myśl, że nad Nilem mogą żyć stworzenia groźniejsze niż w rodzinnych stronach.
Po dłuższej chwili ma dość pościgu przez zboże i chce wracać na pole bitwy.
Nie potrafi znaleźć drogi.
*
Błąka się długo. Ma wrażenie, że wraca prawie dokładnie po własnych śladach, ale wszechobecny jęczmień nie chce go wypuścić.
Zauważa coraz więcej nieznanych roślin – wysokich, zielonych, o dużych, wygiętych liściach wyrastających prosto z solidnych łodyg. Z szeroko otwartymi ustami wbija wzrok w ich absurdalnie wielkie kłosy. Nigdy, przenigdy nie widział niczego podobnego. To musi być tajemnica bogactwa Egiptu – myśli.
Wreszcie i jemu zboża pozwalają ponownie ujrzeć światło.
Ratko trafia na skraj pola, które praktycznie styka się ze ścianą lasu gęstszego i zieleńszego niż najstarsza puszcza.
Spod drzewa spogląda na niego kobieta, której ciemna skóra połyskuje w słońcu jak brązowe ostrze. Nie przypomina urodą ani swojskich Słowianek, ani egzotycznych cór Egiptu. Ratko nie może od niej oderwać wzroku.
Oprócz plecionej przepaski nieznajoma piękność ma na sobie tylko misterne tatuaże. Choć jest raptem kilka lat starsza od młodego chąśnika, to przy piersi trzyma niemowlę, a obok niej niespokojnie drepta mały chłopiec.
Ratko chowa topór za plecami. Na kilka chwil zapomina, że jest najeźdźcą. Chce podejść do nieznajomej, poznać ją.
Pole nagle przyciąga go, jakby każdy z członków skrępowały powrozy.
*
Amabai patrzy na umorusanego zaschniętą posoką chłopca z obawą, ale bez odrazy. Domyśla się, czym jest widziadło, więc chwyta Amapytu za rączkę, by jej synek nie mógł podejść bliżej kukurydzy.
– Mamo, mamo! – trajkocze malec. – Kto to, kto to? Weźmiemy go do obozu? Wygląda, jakby umiał zabijać jaguary. Przydałby się taki!
– Nie może z nami iść – odpowiada Indianka głosem spokojnym, ale nie znoszącym sprzeciwu.
– Dlatego, że jest duchem? – dopytuje rezolutny Amapytu.
Matka patrzy na niego czule i z dumą. Brzdąc ledwie odrósł od ziemi, a jest już taki spostrzegawczy. Ona w jego wieku próbowała przytulać ptaszniki.
– To nie ma żadnego znaczenia. – Amabai kręci głową. – Kto raz skosztował złotych ziaren i poznał słodki zew obiecywanej przez nie wygody, ten nie musi być kukurydzianą zjawą, by całym sobą należeć do pól. Taki człowiek już zawsze będzie ziemię grodził i zdobywał, i nigdy nie mógłby żyć po naszemu.
Malec patrzy na matkę z rozdziawioną buzią. Nie do końca rozumie, o czym mówi, ale po wyrazie twarzy rozpoznaje, że lepiej nie być zbyt wścibskim.
Amapytu macha na pożegnanie do ogarniętego coraz większą paniką chłopca, rzuca ostatnie tęskne spojrzenie smakowitym kolbom, i po chwili cała rodzina znika w lesie, jakby sami byli duchami.
*
Żyto, które Kacia pamięta z Podgaja, nieraz sięgało dorosłym chłopom nad głowę. To, z którego się wyłania, jest jeszcze niższe niż bolszewickie i amerykańskie odmiany, wyhodowane kilkanaście lat po jej śmierci. Mimo tego, gdyby się cofnęła, ukryłoby ją doskonale. Taka jest magia zbożowej klątwy.
Kacia kuca na skraju pola, ukryta za foliowym tunelem i kępką trawy. Z uśmiechem patrzy na dwójkę dzieci w jej wieku. Matka rozłożyła dla nich kocyk na łące, by mogły pobawić się na słońcu.
To Michał i Marysia – prawnuki Żeńki, któremu cudem udało się ujść z pacyfikacji Podgaja. Mieszkają pod Białymstokiem, bo Białoruś ciągle boryka się z problemami, i gdy podrosną, będą Lachami. No, trudno – myśli czasem ich cioteczna prababcia. Być Lachem, to jeszcze nie takie całkiem najgorsze.
Kacia lubi podglądać ich spokojne życie. Długo błąkała się po polach i wie, że dobre czasy to rzadka rzecz.
W przestwór żyta wjeżdża traktor, wlokąc za sobą opryskiwacz. Dziewczynka krzywi się na ten widok. Rozumie, że specyfiki lane z dysz maszyny pozwoliły na wiele dziesięcioleci stłumić działanie zbożowej klątwy.
Ale mroczne szlaki meandrujące wśród pól wiodą nie tylko w przeszłość i Kacia wie, co będzie, gdy tych niemalże cudownych środków zabraknie, albo przestaną spełniać swoją funkcję.
Widziała klątwę wracającą ze zdwojoną siłą, żeby odebrać należny po dziesięcioleciach urodzaju dług.
Widziała dzieci zabijane za piędź bogatej w fosfor ziemi.
Widziała ludzi zamrożonych i załadowanych na statki sunące ku ramionom Oriona, w poszukiwaniu miejsc wolnych od odpornych na wszelkie chemikalia szkodników.
Widziała…
Kacia gwałtownie potrząsa głową, by uleciały z niej natrętne myśli. Nie ma potrzeby psuć sobie humoru. Ona zawsze może wrócić do tych szczęśliwych momentów na spokojniejszej połówce Ziemi.
Uśmiecha się szeroko, gdy Michałek całuje Marysię w czółko, choć widziała tę chwilę już tysiące razy.