- Opowiadanie: Robert Raks - Malarz

Malarz

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Oceny

Malarz

Poznałem ją w pewien piątek. Pamiętam, że wróciłem wtedy do domu z zakupami. Wszedłem do środka, rzuciłem klucze do miseczki przy drzwiach i ruszyłem w stronę kuchni. Zobaczyłem ją kątem oka – stała w moim atelier i wpatrywała się w puste, przygotowane na sztaludze płótno. Oglądała je z takim zainteresowaniem, jakby obraz już istniał, a ona próbowała odczytać, co autor miał na myśli.

W normalnych okolicznościach, na widok obcej osoby w mieszkaniu, wpadłbym w panikę. Pewnie zacząłbym krzyczeć albo od razu wezwał policję. Ale że była to piękna kobieta, nie czułem się zagrożony. Miała na sobie szare spodnie i elegancką marynarkę podkreślającą figurę. Wyglądała nad wyraz zmysłowo, a nawet seksownie – podobała mi się.

– Przepraszam, co pani tu robi? – zapytałem ostrożnie.

– O, raczyłeś wrócić – odparła z wyrzutem. – Siedzę tu od trzech godzin, a ty wchodzisz, jakby nigdy nic.

Zabrzmiała jakby była moją żoną. Albo co najmniej dziewczyną. A przecież nie miałem ani jednej, ani drugiej.

– Ale… jak… co to ma znaczyć? Kim pani jest? – zatkał mnie jej bezpośredni język i przyznam, że straciłem rezon.

– Kim jestem? Oczywiście, że muzą. A kim mam być? Niby jak się tu dostałam, skoro drzwi są zamknięte?

– Muzą powiadasz? Zgrabna muza mi się trafiła – mruknąłem, próbując odzyskać kontrolę. – Może w takim razie powiesz mi, co mam namalować. Albo jeszcze lepiej sama coś skrobnij?

Przewróciła oczami, jakby właśnie usłyszała najgłupszy tekst świata.

– Sorry, ale to tak nie działa. Poza tym już powinnam być gdzie indziej – odpowiedziała stanowczo, wręcz urażona. – Nie mam zamiaru siedzieć tu kolejne godziny tylko dlatego, że się spóźniasz. Pracę miałeś zacząć dawno temu. Teraz to sobie możesz. Lecę, pa. Za kwadrans jestem umówiona na paznokcie.

Machnęła na pożegnanie i stanowczym krokiem weszła do sąsiedniego pokoju. Natychmiast ruszyłem za nią – ale w środku nie było nikogo.

Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że właśnie w ten sposób znikała. Przechodziła do innego pomieszczenia, przemykała za drzwiami, za filarem… Czasem wystarczyło, że na moment odwróciłem wzrok – i przepadała bez śladu. Nigdy nie robiła tego wprost na moich oczach. Zawsze jakby mimochodem.

Stałem tam jak słup soli – zdezorientowany, zdziwiony i smutny zarazem.

Taka okazja, a ja to koncertowo spieprzyłem. „Zgrabna… może lepiej sama coś skrobnij” – no błagam, nic dziwnego, że wyszła obrażona. Idiota ze mnie.

Przez cały weekend nie namalowałem ani jednej kreski. Termin oddania pracy na konkurs zbliżał się nieubłaganie, a moje płótno wciąż było bielsze niż śnieg. Za każdym razem, gdy próbowałem podejść do sztalugi lub choćby sięgnąć po pędzel, ogarniała mnie niemoc. W głowie wciąż krążył obraz niespodziewanego gościa. Choć to była krótka wizyta, nieustannie odtwarzałem w myślach jej słowa, ruchy, gesty. Nie potrafiłem się skupić.

Następnym razem pojawiła się bodajże we wtorek. Łaziłem po pracowni w tę i we w tę jak kot z pęcherzem, nerwowo próbując coś wymyślić.

I nagle – była. Oczywiście tego też nie dostrzegłem. Swoim zwyczajem po prostu ukazała się w drzwiach, jak gdyby stała tam od dawna. W przeciwieństwie do poprzedniej wizyty, tym razem miała na sobie zwiewną, niebieską sukienkę w kwiaty, sięgającą prawie do ziemi.

Ucieszyłem się ogromnie, jakbym zobaczył najbardziej wyczekiwanego gościa, i natychmiast do niej podbiegłem.

– Posłuchaj – zacząłem się tłumaczyć. – Przepraszam za tamto. Nie chciałem cię urazić. Tekst, że „coś skrobnij” i że „jesteś zgrabna”, był kompletnie bez sensu. Normalnie taki nie jestem. Sam nie wiem, czemu to powiedziałem.

– Czyli nie wyglądam ładnie?

– Nie. To znaczy tak. Oczywiście, że wyglądasz pięknie! – Czułem się jak przestępca plączący w zeznaniach. – Tylko że… wiesz, o co mi chodzi. Nigdy wcześniej nie odwiedziła mnie muza. Nie wiem, jak to działa. Trochę się pogubiłem. Wybacz.

– Myślisz, że gniewałam się za komplement? To akurat było miłe. Zła byłam, bo miałeś pracować od rana, a nie było cię kilka godzin. Bo dla ciebie ważniejsi są znajomi. I od razu ci powiem, żebyś nie zaprzeczał. Wiem, kogo spotkałeś i gdzie byliście. Zresztą widzę, że od tamtej pory też nic nie zrobiłeś.

Muszę przyznać, że kiedy się złościła, wyglądała cudownie. Choć to było dopiero nasze drugie spotkanie – i za każdym razem była zła – to wyobrażałem sobie, jak uroczy musi mieć uśmiech.

– Wierz mi, chciałem coś zrobić, naprawdę. Ale jakoś nie mogłem się zebrać. Pomóż mi, proszę. Konkurs, na który muszę przygotować pracę, sporo dla mnie znaczy. Jeśli wygram, mam szansę na stypendium albo przynajmniej przez chwilę zaczną o mnie mówić. A dla początkującego malarza to ogromna szansa. Wystawa jest organizowana przez Muzeum Techniki i Nauki, a tytuł przewodni to: „Para w służbie ludzkości – od starożytności po XX wiek”.

– Skoro to takie ważne, to czemu blejtram wciąż pusty? Wiesz co? Chyba tracę z tobą czas. Lepiej pobujam z amorami w obłokach, a do ciebie zajrzę, jak się ogarniesz. Pa.

Obróciła się na pięcie i wyszła. Zdążyłem tylko zobaczyć, jak przechodzi na balkon, ale oczywiście, zanim dobiegłem, nie było po niej śladu. Na niebie leniwie przesuwały się chmurki.

Poczułem się dziwnie z tym, co powiedziała. Trochę zirytowany wypominaniem kumpli, a trochę… zazdrosny o amory?

Następnego dnia postanowiłem podejść do sprawy bardziej rzeczowo i przejąć inicjatywę. Zamiast czekać, aż się pojawi, zadecydowałem sam ją ściągnąć. Problem był w tym, że nie miałem pojęcia, jak się do tego zabrać.

Pierwsze, co mi przyszło do głowy, to spróbować medytacji. Może zagłębienie się w sobie poruszy jakąś wewnętrzną strunę, która przywoła mą muzę. Zacząłem od siadu skrzyżnego, potem siad japoński, a następnie bite dwie godziny w pozycji lotosu – aż przestałem czuć nogi. Niestety, nie pomogło. Kolejnego dnia rozłożyłem w całym mieszkaniu bukiety kwiatów, aromatyczne kadzidła i zapachowe świece. To tym bardziej nie zadziałało. Wytworzona mieszanka była jak wybuch w fabryce perfum. Na nic zdały się też godziny modlitw ani czytanie poezji. Muzy wciąż nie było. Zdesperowany sięgnąłem po dziecinny sposób przyciągnięcia Mikołaja – mleko i ciasteczka na spodku. O dziwo, udało się. Kiedy wstałem w sobotę rano, zobaczyłem ją w pokoju ze słuchawkami na uszach. Podrygiwała w rytm jakiejś muzyki, trzymając w jednej ręce biszkopt, a w drugiej szklankę. Wyglądała obłędnie. Najpiękniejsza istota, jaką widziałem. Tym razem miała na sobie krótkie piżamowe spodenki i – o wiele na nią za dużą – moją koszulę. Sprawiała wrażenie, jakby dopiero co wyszła z łóżka i narzuciła na siebie pierwszą rzecz, jaką znalazła. Tańczące cudo.

– O, jesteś! – ucieszyła się na mój widok. – Nie chciałam cię budzić tak wcześnie, bo we śnie przychodzą ciekawe pomysły. Przynajmniej tak twierdzi mój kuzyn Morfeusz. I jak, wpadłeś na coś?

– Chyba nie – odpowiedziałem zaspany, ale radosny, że ją widzę. I to do tego w takim nastroju.

– Nic nie szkodzi, na pewno coś wykombinujesz – odparła z uśmiechem. – A, i dzięki za ciacho. To naprawdę urocze.

Reszta poranka upłynęła nam wyjątkowo przyjemnie. Zjedliśmy razem śniadanie – okazało się, że mityczne stworzenia też mają apetyt – pogadaliśmy o muzyce i sztuce. Wspomniała, że zna kilku ciekawych artystów. Nie poruszała tematu moich kolegów, a ja nie pytałem o wcześniejsze „amory”. Atmosfera była naprawdę miła.

Po południu powiedziała, że musi załatwić parę spraw, ale jeśli zechcę, to mogłaby wpaść wieczorem.

– Może razem coś… zmalujemy – dodała z figlarnym uśmiechem. Ucieszyło mnie to ogromnie i oczywiście zgodziłem się bez wahania. Posłała mi oczko i wskazała ścianę za moimi plecami. Kiedy się obróciłem, już jej nie było.

Resztę dnia spędziłem na sprzątaniu mieszkania, zakupach i przygotowywaniu najlepszej kolacji, jaką potrafiłem przyrządzić. Nakryłem stół białym obrusem, do wazonu wstawiłem kwiat, zapaliłem świece. Zjawiła się tuż przed dziesiątą. Byłem tak zafascynowany jej obecnością, że dopiero po czasie zauważyłem, iż jedzenie chyba nie przypadło jej do gustu. Owszem, zjadła, ale bez entuzjazmu. Nalałem nam po kieliszku wina, włączyłem smooth jazz, licząc, że zrobię wrażenie, ale jej spojrzenia wciąż uciekały w stronę sztalugi. Posiłek przeciągnął się niemal do północy, aż w końcu zaczęła coraz częściej ziewać. Zmartwiło mnie, że może się nudzi albo nie jest mną zainteresowana, więc delikatnie zapytałem, czy nie chciałaby się położyć. Odpowiedziała, że faktycznie czuje lekkie znużenie, po czym przeprosiła, iż musi iść do łazienki – oczywiście znikła.

Następnego dnia chodziłem jak struty. Nie mogłem znaleźć sobie miejsca, myśli rozlatywały się na wszystkie strony. Docierało do mnie, że być może popełniłem największy błąd w życiu. Kiedy przyszła do mnie muza, myślałem o… nawet nie wiem, o czym. Na pewno nie o tym, co trzeba.

Pocieszenie znalazłem w kolegach. Niezawodni kumple zawsze wiedzą, jak podnieść brata na duchu. Przez kilka dni imprezowałem, potem trzeźwiałem, tylko po to, by znów wracać do ludzi. Cały tydzień zmienił się w festiwal zapomnienia i ucieczki od myśli. A w kolejną sobotę otrzymałem cios ostateczny.

 Wstałem rano z ciężarem wczorajszego dnia. Wyjąłem filiżankę kawy z ekspresu i wyszedłem na balkon zaczerpnąć powietrza. Wtedy ją zobaczyłem. Stała w mieszkaniu naprzeciwko. Znów ubrana w popielaty garnitur, roześmiana, wskazywała ściany, tłumacząc coś mężczyźnie obok. On również wyglądał na zadowolonego – uśmiechnięty, kiwający głową, wyraźnie pod wrażeniem.

Nie wiem, jak długo stałem bez ruchu, oszołomiony tym widokiem. Ocknąłem się dopiero, gdy filiżanka wypadła mi z ręki i huknęła o posadzkę. Ona też to usłyszała. Spojrzała, uśmiechnęła się lekko i pomachała do mnie, jakby nic się nie stało. Wściekły wróciłem do mieszkania, gotowy rozwalić cokolwiek się nawinie. I wtedy zabrzmiał dzwonek u drzwi. Poszedłem otworzyć, ale nikogo nie było. Zanim zdążyłem cokolwiek pomyśleć, usłyszałem zza pleców jej głos:

– Kto przyszedł?

Trzasnąłem drzwiami. Wziąłem głęboki oddech, policzyłem do trzech i wróciłem do pokoju.

Siedziała w fotelu. Ubrana w luźny, domowy dres, z podkurczonymi nogami, najspokojniej w świecie czytała książkę. Wyglądała, jakby mieszkała ze mną od lat.

Patrzyłem na nią z niedowierzaniem, a potem coś we mnie pękło.

Nie pamiętam dokładnie, co powiedziałem. Wiem tylko, że zrobiłem jej awanturę. Wylałem z siebie wszystko – złość, frustrację, niezrozumienie. Krzyczałem, wyrzucając jej, że miała być moją muzą, natchnieniem, inspiracją. A nie kobietą z drugiej strony ulicy, flirtującą z kimś, kto nie ma ze mną nic wspólnego.

Nie przerywała. Nie broniła się. Po prostu zamknęła książkę, odłożyła ją na bok, uniosła na mnie spokojne spojrzenie i powiedziała:

– Twoją? Tamten pan malował pokój dla dziecka, a ja poddałam mu tylko kilka pomysłów. A ty robisz z tego dramat.

Zawiesiła wzrok na mojej twarzy i dodała słowa, których nigdy nie zapomnę:

– Jeśli chcesz, żeby muza cię odwiedzała, niech przynajmniej zastanie cię przy pracy.

Po tym wstała i w milczeniu wyszła. Nie wiem, czy zniknęła w korytarzu, ale słyszałem odgłos zamykanych drzwi.

Nie ruszyłem się. Nie odezwałem ani słowem i nie próbowałem jej zatrzymać. W głębi siebie czułem, że ma rację. A to bolało najbardziej.

Następnego dnia wstałem wcześnie, ogarnąłem się, zjadłem śniadanie i poszedłem do pracowni. Dzień był wyjątkowo słoneczny i do środka wpadało idealne światło do malowania. Nie miałem żadnego pomysłu ani inspiracji, więc pozwoliłem pędzlowi podążać własnymi ścieżkami. Nie wiem, ile minęło czasu – może dwie, może trzy godziny – kiedy poczułem na sobie spojrzenie. Nie musiałem się odwracać. Wiedziałem, że tam jest i na mnie patrzy.

– Ładne? – spytałem.

– No… może być, a co to w ogóle jest?

– To jest… – próbowałem wymyślić coś inteligentnego, bo obraz przedstawiał przypadkowe linie, łuki i plamy – widok maszyny parowej, zanim ktoś ją wymyślił.

– Yhmm. Abstrakcja – powiedziała, wtulając się i opierając głowę na moim ramieniu. Po chwili oboje wypchnęliśmy serdecznym śmiechem. Ten bohomaz był gorszy niż rysunek trzyletniego dziecka, a nadawanie mu jakiejkolwiek treści było przejawem szaleństwa.

Od tej pory nasze relacje znacząco się poprawiły. Ja codziennie pracowałem od rana, a ona… a ona po prostu była.

Czasem czytała mi coś na głos, czasem w milczeniu patrzyła. Niekiedy komentowała moje szkice, a innym razem robiła głupie miny, próbując mnie rozśmieszyć. Odpędzałem ją wtedy, mażąc pędzlem piegi na jej twarzy. Spędziliśmy tak cały tydzień i choć był to najszczęśliwszy czas mojego życia, z konkursem wciąż stałem w miejscu. Co dziwne, nie martwiło mnie to zbytnio. Zwłaszcza po tym, co mi powiedziała:

– Nie przejmuj się niepowodzeniem. Artysta jest wolny, dopóki nie odniesie sukcesu.

Od tego momentu tworzyłem z większym luzem, bez ciążącej presji. Któregoś dnia, gdy podeszła do mnie z kubkiem parującej herbaty, wpadł mi do głowy pomysł. Zapytałem, czy mogłaby mi pozować. Zaśmiała się, ale zgodziła. Wiedziała, co się wydarzy i pewnie stąd był jej uśmiech. Chodziło o to, że muzy nie da się namalować. Ilekroć na nią zerknąłem, po przyłożeniu pędzla do płótna całkowicie zapominałem, jak wygląda. W wyobraźni mogłem odtworzyć każdy jej szczegół, każdy kontur, ale próba przeniesienia tego na obraz kończyła się pustką. Frustrowało mnie to coraz bardziej. Byłem o krok od rzucenia farbami, kiedy wypowiedziała zdanie, które zapamiętam na zawsze:

– Nie da się utrwalić natchnienia. Utrwalone natchnienie staje się sztuką.

– Ale sztuka może też być warsztatem – nie wiem, czemu dokończyłem to zdanie, samo ze mnie wypłynęło.

Zaśmiała się znowu.

Namalowałem wtedy mój najlepszy obraz. Nie ją, lecz kobietę, którą sobie wyobrażałem, że mogła nią być. Nie nadałem jej wyraźnych rysów twarzy; pozostawiłem to wyobraźni odbiorcy. Tam, gdzie powinno być serce, umieściłem turbinę Herona – pierwszą maszynę parową, zaprojektowaną przez Herona z Aleksandrii. Gdy skończyłem, pokazałem jej dzieło. Uśmiechnęła się, ale bez większego entuzjazmu. Przyznam, że lekko mnie to dotknęło. Zmarkotniałem i powiedziałem:

– Przykro mi, ale na tyle mnie stać.

Chyba ją tymi słowami zasmuciłem. W jej oczach pojawił się cień zawodu, jakby obwiniała się za to, że nie potrafiła wykrzesać ze mnie większego talentu.

– To nic, że nie mam natchnienia – próbowałem ją wesprzeć w najgłupszy możliwy sposób – napawam się twoją obecnością. Do szczęścia wystarcza mi, że jesteśmy razem.

– Kochanie – powiedziała z najgłębszą czułością – przecież od pierwszej chwili, gdy mnie ujrzałeś, cały czas mówię ci, co masz namalować. Musisz tylko to dostrzec. Już prawie to masz.

Zaniemówiłem. Nie tylko przez to, co usłyszałem, ale przez własną ślepotę. Olśniło mnie. Ogarnęła mnie jasność, jakby samo słońce wybuchło mi w głowie. Nagle zrozumiałem do czego prowadziły wszystkie jej działania, zmiany strojów, kłótnie, rozstania, powroty. Pokazała mi związek, którego mi brakowało.

Gdy odzyskałem zmysły, wiedziałem, co zrobić. Zniszczyłem obraz, który jeszcze przed chwilą uważałem za swój najlepszy – i bez wahania zacząłem malować od nowa. Nie zauważyłem nawet, kiedy zniknęła. Nie było jej już przy mnie fizycznie… ale czułem ją w sobie. W głowie, w dłoni, w pędzlu, w każdej kropli farby. Każde pociągnięcie było teraz czystym, utrwalonym natchnieniem.

 

*****

 

– Obraz, który zdobywa główną nagrodę w tegorocznym konkursie – ogłaszał przewodniczący jury – to dzieło, w wyjątkowy sposób łączy głębię wyrazu z mistrzowskim warsztatem. Oryginalne podejście do tematu i jednocześnie wyjątkowe ukazanie jednego z największych dokonań pary dla ludzkości. Z ogromną przyjemnością przedstawiam państwu dzieło pod tytułem „Piotr Curie oraz Maria Skłodowska–Curie”.

Koniec

Komentarze

Witaj. :)

Ze spraw językowych mam wątpliwości (zawsze – tylko do przemyślenia):

Bo tobie ważniejsi są znajomi. – jakoś zgrzyta mi to zdanie (?)

– Obraz, który zdobywa główną nagrodę w tegorocznym konkursie – ogłaszał przewodniczący jury – to dzieło, które w wyjątkowy sposób łączy głębię wyrazu z mistrzowskim warsztatem. – powtórzenie – czy celowe?

Z ogromną przyjemnością przedstawiam Państwu dzieło pod tytułem „Piotr oraz Maria Skłodowska – Curie”. – małą literą?

 

Zaskakujące zakończenie. Ciekawa owa para z ostatniego zdania, oboje po ciężkich przejściach miłosnych, stanowili świetny duet – i zawodowo, i prywatnie. :) Paznokcie muzy mnie rozbawiły. :) 

Pozdrawiam serdecznie, klik. :) 

Pecunia non olet

Cześć Bruce,

dzięki za wizytę, przeczytanie, komentarz oraz sugestie co do korekty.

Bo tobie ważniejsi są znajomi – jakoś zgrzyta mi to zdanie” – faktycznie trzeszczy -zmieniam.

Obraz, który… dzieło, które…” – dzięki za wyłapanie tych szkodników. Czasem ciężko mi je wytępić. Powtórzenia to zmora gorsza niż mole – zmieniam.

Przedstawiam Państwu dzieło…” – z przyzwyczajenia napisałem z dużej litery – zmieniam.

 

Dziękuję za klika!

 

Pozdrawiam,

rr

Szanowny Autorze, bardzo chciałabym w moich żenujących tekstach mieć jedynie tak nikłe usterki. ;)

Pozdrawiam serdecznie i także dziękuję, powodzenia. ;) 

Pecunia non olet

Szanowna Bruce!, dlaczego „żenujących”? Co Ty gadasz?

Rozumiem, że może piszesz tak tylko z powodu skromności? Na profilu masz przecież kilkadziesiąt tekstów cieszących się uznaniem.

Poza tym – co to właściwie znaczy „żenujących”? Jednemu podoba się to, innemu tamto.

Pozdro,

rr

Bardzo dziękuję za dobre słowo, ale wiem, co mówię/piszę. :) Moje opowiadania nadal reprezentują ten sam, powiedziałabym oględnie – średniawy poziom. :) Jeśli do tego jeszcze doda się błędy, nie jest ciekawie. :) 

Tu, u Ciebie, bije świeżością pomysłu i znakomitym odzwierciedleniem tego w opisanej historii. :)

Pozdrawiam serdecznie. ;) 

Pecunia non olet

Bruce,

Nie mogę się z Tobą zgodzić – chyba się pokłócimy! Wysyłam Ci maila.

laugh Ok, dzięki. :)

Pecunia non olet

Robert Raks

 

Generalnie muzy nie odpowiadały za sztukę plastyczną, czy malarstwo, ale jeżeli miałbym obstawiać, która to była, to przychodzi mi na myśl Erato:) Prawie się w niej zakochałeś, a jakby nie było, to patronka poezji miłosnej i lirycznej, która często przechadzała się z Amoremwink

 

Ciekawy pomysł. Przeczytałem z przyjemnością.

 

Pozdrawiam:)

Hej, bardzo ciekawe, intrygujące opowiadanie. Zgrabnie prowadzisz narrację, lubię to, że Twój bohater jest ludzki, z krwi i kości. Ciekawe zakończenie. Gratuluję.

Pozdrawiam!

You cannot petition the Lord with prayer!

Cześć!

Bardzo przyjemne opowiadanie, o związkach między-ludzkich, o zakochaniu, o szukaniu natchnienia.

Błąd:

próbowałem wymyśleć coś inteligentnego

próbowałem wymyślić coś inteligentnego

 

Spodobało mi się. Zgłaszam do biblioteki.

 

No ładne opowiadanko, dobrze się czytało.

 

Opisywanie niełatwej relacji artysty z muzą/weną/natchnieniem to trochę wyświechtany pomysł, ale uratowałeś to zaskakującą końcówką.

 

Pozdrawiam

Dlaczemu nasz język jest taki ciężki

Dzień dobry wszystkim,

 

dzięki za przeczytanie i zostawienie śladu w postaci życzliwych słów.

 

George Hornwood:

„Prawie się w niej zakochałeś” – Ja? Czemu ja? Ja tej kobiety na oczy nie widziałem. Opisywany bohater – owszem, ale ja?

 

„Generalnie muzy nie odpowiadały za sztukę plastyczną” – faktycznie, masz rację! Cóż, zakładam w takim razie, że muzy idą z duchem czasu i obecnie dorobiły sobie taką profesję. Nie zdziwiłbym się, gdyby istniała nawet muza od pisania w necie.

 

„Jeżeli miałbym obstawiać, która to była, to przychodzi mi na myśl Erato” – być może Erato zrobiła fakultet z malarstwa i ma dodatkowych klientów. Nie wiem – jak wspomniałem wyżej, nie znam jej. Ale nie jest wykluczone, że ta muza nazywała się Misia S.

 

MichaelBullfinch – dziękuję za miłe słowa. Czy, jeżeli się nie mylę, to przypadkiem Twoja Szanowna Pani Matka nie mogłaby znać tej muzy? Jeśli tak, to niech spyta, jak ma na imię.

 

Chalbarczyk – miło mi, że Ci się podobało. Dzięki serdeczne za klika oraz za czujne oko – błąd poprawiam.

 

Galicyjski – również dzięki za pochwalenie. Masz rację, że wątek artysta–muza to dość częsty temat. Nawet w ubiegłym miesiącu koala75 miał drabbla z weną. Po prostu chyba „wszystko już było” i niewykluczone, że od czasów Homera wszystko jest wtórne. Czasem mi się wydaje, że zabawa polega na tym, żeby pokazywać to w nowych aranżacjach.

 

Pozdrawiam wszystkich,

rr

Świat się zmienia, więc muzy też mogą.

Misia S – skoro tak twierdzisz:)

 

Pozdrawiam

Jestem zadowolony – dobry tekst, nawet bardzo doby. Jedno miejsce mnie zatrzymało, zastanawiałem się czy można inaczej sformułować zdanie, ale to już jest raczej kosmetyka.

Graty.  

Serwus exedunder,

Dzięki za przeczytanie tekstu i słowa uznania. 

Ktore zdanie jest ewentuelnie do przeformułowania? 

Zawsze można coś doszlifować.

Pozdro 

rr

hej,

 

Zastanawiałem się czy w zdaniu:

 

„Może zagłębienie się w siebie poruszy jakąś wewnętrzną strunę, która przywoła mą muzę”.

 

Czy nie lepiej użyć „sobie” jeśli chcemy uzyskać bardziej poetycki ton wypowiedzi, no i można też pozbyć się jeszcze drugiego słowa „jakiś”. No ale mówiłem, że to raczej przypieprzanie się. Poza tym doszedłem do wniosku, że lepiej jednak jest w oryginale. (Kurde, tak to zazwyczaj się kończy jeśli szuka się dziury w całym).

Dokonałem zwrotu o 360 stopni  ^_^ Może zostanę jeszcze prezydentem?

W sumie możesz mieć rację. Użycie sformułowania „się w sobie” jest o tyle lepsze, że unika się zbitki s-i-e „sięsiebie”. Słowo „jakąś” nie jest zbyt eleganckie, więc właściwie też można by je wyrzucić – ale się waham. „Jakąś wewnętrzną strunę” sugeruje, że bohater nie wie, co ma zrobić, którą strunę poruszyć, natomiast samo „wewnętrzną strunę” wskazywałoby, że wie, co w sobie poruszyć. Zmieniam „sobie”, ale „jakąś” jednak zostawię.

 

Dzięki za poradę, pozdrawiam

rr

O proszę :o

Hej, Robert Raks

Bardzo miło zaskoczyło mnie Twoje opowiadanie – powinno być już w bibliotece! (klik)

 

Płynnie się czytało i miało to coś, że zależało na tym, żeby bohater dostał to, czego pragnie. Fajna próba uchwycenia, nieuchwytnej muzy ;) Ciekawe zakończenie.

Pozdrawiam

Dobrych i pięknych muz skutecznie niosących natchnienie nigdy dość!

Bohater opowiadania miał niezły pomysł na dzieło konkursowe i cieszę się, że jury je doceniło. :)

Robercie, mam nadzieję, że poprawisz usterki, bo chciałabym zgłosić „Malarza” do Biblioteki.

 

Pew­nie za­czął­bym krzy­czeć albo od razu we­zwał­bym po­li­cję. → Pew­nie za­czął­bym krzy­czeć albo od razu we­zwał­ po­li­cję.

 

roz­ło­ży­łem po całym miesz­ka­niu… → …roz­ło­ży­łem w całym miesz­ka­niu

 

i wska­za­ła na ścia­nę za moimi ple­ca­mi. → …i wska­za­ła ścia­nę za moimi ple­ca­mi.

Wskazujemy coś, nie na coś.

 

Roz­la­łem nam po kie­lisz­ku wina→ Na­la­łem nam po kie­lisz­ku wina

 

Znów ubra­na w swój po­pie­la­ty gar­ni­tur… → Czy zaimek jest konieczny? Czy nosiłaby cudze garnitury?

 

wska­zy­wa­ła na ścia­ny, tłu­ma­cząc coś męż­czyź­nie obok. → …wska­zy­wa­ła ścia­ny, tłu­ma­cząc coś męż­czyź­nie obok.

 

I wtedy za­dzwo­nił dzwo­nek do drzwi. → Nie brzmi to najlepiej.

Proponuję: I wtedy zabrzmiał dzwo­nek u drzwi.

 

Po chwi­li oboje wy­bu­chli­śmy ser­decz­nym śmie­chem. → Po chwi­li oboje wy­bu­chnęli­śmy ser­decz­nym śmie­chem.

http://okiem-filolozki.blogspot.com/2013/06/zniko-czy-znikneo-wybucho-czy-wybuchneo.html

 

po­de­szła do mnie z pa­ru­ją­cym kub­kiem her­ba­ty… → Kubki nie parują, parować może herbata, więc: …po­de­szła do mnie z kubkiem pa­ru­ją­cej her­ba­ty

 

„Piotr oraz Maria Skło­dow­ska – Curie”. → Brakło mi nazwiska męża Marii.

Proponuję: „Piotr Curie oraz Maria Skło­dow­ska-Curie”.

W tego typu połączeniach używamy dywizu, nie półpauzy. Bez spacji.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Hej! 

Twoje opowiadanie było lekkie i wciągnęło mnie od pierwszych zdań.

Szczególnie spodobała mi się scena z Muzą, która odwiedza sąsiada. To zabawny akcent, który świetnie przełamuje stereotypy o natchnieniu jako domenie tylko „wielkich artystów”. Malarze pokojowi też potrzebują inspiracji! :D

Jeśli chodzi o zakończenie, miałam nadzieję na coś bardziej zaskakującego. Czułam, że Muza może zainspirować bohatera do czegoś bardziej nieoczywistego i może nawet zupełnie niezwiązanego z konkursem. Historia skończyła się… poprawnie, ale mam wrażenie, że stać ją było na więcej.

Mimo to opowiadanie miało swój urok i było warte przeczytania! :)

 

Dwa drobiazgi, które rzuciły mi się w oko:

 

Ale że była to piękna kobieta, to nie czułem się zagrożony.

Machnęła ręką na pożegnanie

 

Serdecznie pozdrawiam!

Cześć Ramshiri, Regulatorzy oraz Marszawa,

 

Dziękuję za poświęcenie czasu na przeczytanie opowiadania oraz miłe słowa na jego temat.

 

Ramshiri: Cieszę się, że miło Cię zaskoczyłem. Dzięki za pochwały oraz dzięki za „klika” do biblioteki.

 

Regulatorzy: Dziękuję za wyłapanie potknięć w tekście. Nie ukrywam, że po cichu liczyłem na to, że się zjawisz i spojrzysz na tekst redaktorskim okiem. Twoje uwagi, jak zwykle, są idealnie celne. Poprawki wprowadziłem.

 

Marszawa: Również dziękuję za wyłapanie potknięć – Twoje sugestie także wprowadziłem do tekstu.

Gratuluję wyłapania w tekście dodatkowego dna, którego sam nie zauważyłem. Masz rację – dekoratorom dziecięcych pokoi również należy się natchnienie. Ja w tej scenie chciałem pokazać jeden z aspektów związku, który muza ukazuje bohaterowi, by nakierować go na myślenie o parze jako o związku dwojga ludzi. Chodziło tu o zazdrość i kłótnię. Niemniej natchnienie dla malarzy pokojowych to też fajny dodatkowy aspekt, na który sam nie wpadłem.

 

Dziękuję wszystkim i pozdrawiam

rr

…po cichu liczyłem na to, że się zjawisz i spojrzysz na tekst redaktorskim okiem.

Robercie, okazuje się, że ciche liczenie jest szalenie skuteczne.

Pragnę też wyprowadzić Cię z błędu – żadne z moich oczu nie jest redaktorskie, mam oczy prostej kury domowej.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

OK, jest jakiś pomysł. Interesujące próby obłaskawienia Muzy.

Puenta należycie zaskoczyła i wywołała uśmiech.

Całą parą naprzód! ;-)

Babska logika rządzi!

Regulatorzy: Może i kury domowej – skoro tak mówisz – ale za to kury ze wzrokiem sokolim. Wyłapujesz błędy jak drapieżnik na łowach. Nic, tylko pogratulować.

 

Finkla: Dzięki za wizytę. Fajnie, że zakończenie się spodobało – cieszy mnie to.

Robercie, kura domowa bardzo dziękuję za zobaczenie w niej drapieżnika. :)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Nowa Fantastyka