- Opowiadanie: Zarandir - Namu

Namu

Dyżurni:

Finkla, bohdan, adamkb

Oceny

Namu

Poszukiwania rozpoczął od klejnotu w koronie stolicy – dystryktu urzędniczego. Czyste, zadbane ulice wyłożone białą cegłą rozjaśniały fasady kolorowych kamienic należących do konstablów, intendentów, kasztelanów i innych znacznych person. W powietrzu unosiła się woń drogich perfum, kwitnących czeremch, magnolii i starannie podciętych katalp. Przez wysokie bramy zdobione herbami miasta wpuszczano wszystkich, lecz tylko nieliczni mogli czuć się tutaj swobodnie. Gęsto rozstawione posterunki gwardzistów przypominały o elitarności tego miejsca, zaś sami gwardziści, rośli faceci o krótkich karkach i uważnych spojrzeniach, sprawiali wrażenie obeznanych zarówno w prawie, jak i w jego skrupulatnym egzekwowaniu…

Tutejsi przechodnie kończyli rozmowę, zanim zdążyła się rozpocząć – jakby obawiali się, że ubogo odziany, chudy dryblas z odległych krain zaraz poprosi ich o jałmużnę, zatem z naturalną dla bogaczy wprawą unikali kontaktu wzrokowego. Patrzyli na wprost, całą uwagę koncentrując gdzieś w okolicy czubka swojego nosa.

Namu szukał dalej.

Miasto jawiło się jako żywy kolos o sercu bijącym w rytm kowalskich młotów – toczących nieustanny bój ze stalą, a wartki ruch na ulicach przypominał przepływ krwi w ogromnym, blisko półmilionowym organizmie.

Pytani o „spijacza snów” mieszkańcy robili się nerwowi. Marszczyli czoła, rozglądali się za siebie albo nagle milkli.

Zdarzali się również ludzie, od których biła bohaterska wręcz potrzeba pomocy cudzoziemcom. Zanim Namu zdążył powiedzieć, kogo szuka, już próbowano go prowadzić w ustronne miejsce. Oczywiście takim podejrzanie uczynnym typkom od razu odmawiał. Doskonale wiedział, że egzotyczny wizerunek przyciąga rzezimieszków. w brązowe szaty z dalekiego wschodu, posiadający niemal siedem stóp wzrostu mężczyzna o karmelowej skórze i srebrnych tatuażach, budził zainteresowanie. Poruszał się bezszelestnie, z kocią finezją, delikatnie balansując środkiem ciężkości, jakby zamiast kości miał sprężyny gotowe, by wystrzelić.

Namu odnosił wrażenie, że miasto rozpoznaje w nim cudzoziemca. Odwiedził dzielnice rozrywkową, handlową, rzemieślniczą oraz świątynno-alchemiczną, ale wszędzie czuł się ciałem obcym, wypychanym coraz to niżej ku miejskiej kloace – dzielnicy biedoty.

Tutejsi strażnicy miejscy różnili się od gwardzistów z górnych części miasta. Mundury mieli pomięte i brudne, dłonie chciwe, a mętne oczy przywykłe do przymykania. W slumsach rządziła siła, najsilniejszy, a konflikty rozwiązywano poza literą prawa, daleko, daleko za marginesem. Pomimo olbrzymiej odległości od rodzimego kraju niemalże wszystko było dla Namu bliźniacze. „Bieda stoi ponad geografią” – myślał.

Różnicę stanowiły dwa drobne szczegóły; w jego rodzimym Aku żaden biedak nie umarł jeszcze z głodu. Trudny dostęp do wody pitnej znacząco przyśpieszał proces śmierci – dwie, trzy doby i koniec. W Gniewogrodzie Namu zauważył sporo Wygłodniałych ludzi. Mieli obwisłe policzki, pożółkłą, niezdrową skórę i okropne, zobojętniałe spojrzenia – jak gdyby zaprzyjaźnili się ze śmiercią i brali ją ze sobą wszędzie.

 

 

Spacerując wąskimi uliczkami, widział dzieciaki walczące z bezpańskimi psami o resztki wyrzucane z tanich oberży. Widział błyskające noże skryte w dłoniach wystraszonych chłopców, widział też rozdekoltowane, młode dziewczyny o starych, zmęczonych oczach. Wszystkie te patologiczne twory miasto starało się wydalić właśnie przez dzielnicę biedoty.

Niestrawione zło mierziło Namu, ale miał ważną misję. Odnaleźć spijacza snów. Odnaleźć szybko i za wszelką cenę. Żadnego angażowania się w lokalne sprawy…

Skręcając w wąską uliczkę, zauważył awanturę między dziećmi. Trzech oberwańców otoczyło młodą dziewczynę. Przewyższała ich o głowę, być może dlatego nie doszło jeszcze do ataku.

– Nie zrobiłam tego! – krzyczała.

– Oddaj, póki możesz! Masz jeszcze czas, dostaniesz po łapach, ale robotę zachowasz, nie bądź głupia! – przekonywał jeden.

Namu nie powinien był się wtrącać. To sprawy obcego kraju, obcych ludzi. Nie przyśpieszą misji, mogą ją za to opóźnić. Wiedział o tym, jednak skrył się za drewnianą chatą.

– Nie jestem głupia i niczego nie ukradłam!

– A słodką bułeczkę z kuchni?!

– To co innego… – Zbita z tropu dziewczynka zawahała się. – Naszyjnika nie tknęłam!

– Ann, sprzątałaś pokój starej Peltonowej, który ja ci otworzyłem… Widziałem naszyjnik, widziałem go! Leżał pod lustrem, obok rudej peruki, zanim cię wpuściłem. Żabol wie i tu idzie! Daj mi naszyjnik, powiem, że zabrałaś przypadkiem i jakoś to będzie.

– No jasne, jak zwykle chcesz się podlizać Żabolowi!

– Chcę ratować twoją skórę, głupia!  

– Sam jesteś głupi, Viktor! Nie wiem, co widziałeś i nie obchodzi mnie to, wy wszyscy mnie nie obchodzicie, całe to miasto mnie nie obchodzi i nie zabrałem naszyjnika! Rozumiesz?! NIE ZA-BRA-ŁAM! Przecież… – przerwało jej donośne szczekanie.

– Żabol! – zauważył z przerażaniem chłopak. – Szybko, oddaj naszyjnik!

– Nie mam! – Dziewczyna tupnęła nogą. Błoto pod butem paskudnie mlasnęło. – I wcale się go nie boję! – oznajmiła butnie, zakładając ręce na piersi.

– Proszę cię, Ann… – obniżył głos, a więc Namu musiał wytężyć słuch. – Nie rób głupstw, pomyśl o siostrze.

– Morda, mięczaku! – Ann raptownie popchnęła go obiema rękami. Chłopak poleciał do tyłu niczym kukiełka. Upadł prosto na tyłek.

Wtem do zaułka wbiegły głośno dyszące cienie – dwa potężne brytany obiegły teren podwórka, obwąchały i obsikały stojące tu i ówdzie drewniane płotki, po czym wróciły do swojego pana. Koledzy Viktora czmychnęli za pobliskie drzewo.

– No, no, no, co my tutaj mamy? Czyż to nie ulubienica szefa? – powiedział niski mężczyzna. Pod znoszonym dubletem w czerwono-czarne paski falowały paskudnie zielone pludry. Bufiaste, szerokie spodnie nadawały jego sylwetce pokraczności, uwydatniały krzywiznę kolan. Wysokie obcasy skórzanych, jeździeckich butów nie uchroniły rajtuzów od ubłocenia, pozwalały za to dogonić wzrostem dziewczynkę. Jedynym w miarę znośnym dla oka elementem prezencji mężczyzny, był pierścień z jadeitem, który iskrzył się zielenią z każdym ruchem ręki dzierżącej sękatą laseczkę. Za jego plecami stało dwóch łysych oprychów.

Obserwujący sytuację obcokrajowiec znał takich jak on. Typowy, pokorny sługa czerpiący satysfakcję z nadgorliwego wykonywania obowiązków w zakresie związanym z przesłuchiwaniem, ściganiem, karaniem czy upokarzaniem służby. Słowem: wredna szuja. Co więcej, Żabol przypominał mu inną szuję. Namu poczuł świerzbienie w niezliczonych bliznach na plecach. Dziwna opaska owinięta wokół kostki poruszyła się.

Jestem rzeką, która mosty zrywa – wędrowiec wziął głęboki wdech. – Jestem rzeką, co do morza wpływa – powtarzał.

– Powiedz mi, słodziutka… – Żabol wydął usta. – To nie ty gwizdnęłaś naszyjnik?

– Nie – odpowiedziała, po czym szybko dodała: – Nie ja, panie Vox.

– W takim razie, dlaczego wybiegłaś z gospody? Dlaczego przyszliśmy po ciebie? – zapytał, a zza jego pleców dobiegły chichoty oprychów.

– Wystraszyłam się, bo wzięłam… to. – Sięgnęła do kieszeni. Zbyt szybko. Psy zawarczały groźnie. Wzdrygnęła się. Powoli wyciągnęła słodką bułeczkę.

– Źle zrobiłam, wiem, że źle zrobiłam, ale zapłacę albo odpracuję. Moja siostra… Pan Bent… on… on zrozumie! Wszystko wyjaśnię Panu Bentowi.

– Na sam przód musisz przekonać mnie – zarechotał Żabol. Zamiast górnej wargi posiadał jasnoróżową kreskę, która wykrzywiła się w paskudnym uśmieszku. Mężczyzna zbliżył się do dziewczyny.

– Viktor… – podjął.

– Ale ja naprawdę nie zabrałam naszyjnika! – wtrąciła Ann. Żabol uciszył ją, przyłożywszy palec do jej ust. Powoli i stanowczo wciskał go między wargi, wydając z siebie przeciągłe: „ciiiiii”. Gdy napotkał opór zaciśniętych zębów, kontynuował:

– Będziesz odpowiadać, gdy zapytam. Jasne? Nie mów! Kiwnij głową.

Pokiwała twierdząco. Z jednego oko spłynęła jej łza.

Jestem wodą, która skałę trawi, jestem wodą, co ogień zdławi… – powtarzał Namu, uspokajając oddech.

– Ooo tak, teraz lepiej – odrzekł zadowolony. – Będziesz grzeczna, prawda? Będziesz grzeczną dziewczynką?

Znowu pokiwała.

– Dobrze. – Zabrał palec z twarzy dziewczynki i go powąchał. Następnie wysmarował nim usta, niby szminką. – Viktor, podejdź tu! Byle nie za blisko!

Wytaplany w błocie chłopak spełnił żądanie Żabola.

– Ty jej otworzyłeś?

– Tak, ale…

Laska przecięła powietrze z sykiem, trafiła w lewo udo chłopca. Wiktor jęknął z bólu.

– Tylko spójrz, co narobiłeś. Wybrudziłeś mi laskę! Chodź tu! – Vox szarpnął nieboraka za ramię i zaczął wycierać brud o jego koszulę. – Nie pytałem o żadne „ale”, tylko o proste „tak”, albo „nie”. Jasne?

– Taaakk… – wydukał Viktor.

– Ty jej otworzyłeś?

-– Tak.

– Gdy otworzyłeś, naszyjnik znajdował się na miejscu?

Chłopak milczał. Vox znów uniósł laseczkę.

– Pytałem, czy naszyjnik znajdował się na miejscu!

– Muszę sobie przypomnieć – odrzekł Viktor.

– Pan Bent stracił naszyjnik. Nikt ze znanych mi złodziei nie odważyłby się ukraść czegokolwiek Panu Bentowi. Tylko skończony głupiec ośmieliłby się na coś takiego. Głupiec albo dzieciak… – Vox spojrzał na dziewczynkę. – Sprawa jest poważna, Pan Bent wyznaczył mnie do znalezienia naszyjnika. Jeszcze nigdy go nie zawiodłem. Od lat cieszę się opinią wzorowego nadzorcy. Wytropię złodzieja. Jeśli istnieje coś, czego nienawidzę, to kazać czekać Panu Bentowi. Dlatego… – Zwrócił się ku Viktorowi. Laska uniosła się jeszcze wyżej, pierścień błysnął wściekle jadeitowym okiem. Twarz mu poczerwieniała, usta wykrzywiły niebezpiecznie. Psy zaczęły warczeć, gotowe do ataku. – …gdy pytam, oczekuję natychmiastowej odpowiedzi. Daję ci ostatnią szansę: czy widziałeś naszyjnik po otworzeniu drzwi tej małej zdzirze, czy nie?

Viktor spojrzał przerażony na napuchniętą gębę Żabola oraz obnażone zębiska brytanów, a zaraz po tym na bladą twarzyczkę Ann. Ich oczy spotkały się na ułamek sekundy, który zdawał się trwać wieczność. Zanim dziewczyna spuściła wzrok na kałużę błota, Viktor już nabierał powietrza, lecz ubiegł go jeden z dwóch obszarpańców dotychczas pozostający z boku.

– Mówił, że widział naszyjnik! Mówił, że widział na pewno! Kryje złodziejkę, bo się zakochał! – wykrzyczał jeden z nich.

– Precz mi z oczu! – rzucił do Victora nadzorca, waląc go po laską po plecach. – Wynocha! Później się z tobą policzę!

– Niech jej pan nie robi krzywdy, proszę… – powiedział cicho Viktor, ale w odpowiedzi otrzymał kolejne razy, po czym nadzorca przegonił go, kopiąc zaciekle. Chłopak odszedł powoli bez słowa, wpatrzony w Ann.

Malec, który zdradził, wydawał się być wielce zadowolony.

– Dobra robota, mały. – Żabol poczochrał urwisa po bujnej, rudej czuprynie.

– Ma go! Ona na pewno go ma! Będzie się w niego stroić, udawać księżniczkę i robić babskie miny! – wydzierał się tamten, demonstrując „babskie miny”.

– Dobrze, dobrze, a teraz zmykaj. – Żabol złapał go za twarz i odsunął niczym zbędny taboret.

– Pan Bent ceni pracowite dziewczęta, kazał najpierw spróbować rozwiązać sprawę polubownie. Dlatego zanim wydam komendę, masz ostatnią szansę: oddaj naszyjnik, a wszystko rozjedzie się po kościach. Po wielu kościach, trochę je pogruchoczę… – zasyczał i wzdrygnął się niby podniecony wąż. – …ale buzię, śliczną buzię zostawię w spokoju, obiecuję. – Boleśnie chwycił jej policzki w dłoń i ściągnął ku sobie, tworząc z naciągniętej skóry rybi pyszczek. Puścił nagle i zaczął chodzić wokół Ann. Krążył wokół niej bacznie, obserwując. – Gdzie naszyjnik? – wypalił nagle.

– Nie mam! – Żabol gwizdnął. Psy doskoczyły do dziewczynki. Obwąchiwały ją zajadle. Cieknącą z pysków ślina zostawiała mokre ślady na sukience.

– Nie… zrobiłam… tego… – piszczała przerażona cieniutkim głosikiem. Stała nieruchomo, z nienaturalnie powykręcanymi rękoma. Otoczona przez krępe bestie, mówiła, a właściwie wyrzucała z siebie pojedyncze wyrazy. Ze strachu nie potrafiła zapanować nad oddechem. Z każdym kolejnym słowem przychodził szybki, krótki oddech. Czuła, jak cielska żądnych krwi bestii ocierają się o jej uda.

– Po… co… miałabym… to… robić…? I… tak… nikt… nie… kupiłby… ode… mnie… naszyjnika… – Cieknące z oczu łzy wymieszane ze śluzem z nosa spływały kącikiem ust na brodę i kapały na ziemię. Na kostkach dziewczyny pojawiła się żółta ciecz; jeden z psów, zainteresowany nowym zapachem, przyłożył wilgotny nos do jej stopy i polizał ją. Dotychczas radosny rudzielec zbladł, odsunął się o kilka kroków i uciekł. Żabola chichotali, zacierając ręce, zaś sam nadzorca patrzył zafascynowany. Gwizdnął znowu. Psy zakończyły obwąchiwanie. Teraz głośno ujadały, grożąc ostrymi zębiskami.

– To… nie… ja… niczego… nie…

– Tak, wiem, niczego nie ukradłaś. Znam tę śpiewkę, ale na mój gust to za bardzo z ciebie ścieka. – prześwidrował wzrokiem dziewczynkę od góry do dołu i znów do góry. – Leci z ciebie jak ze złodzieja. Mdli mnie od tego – powiedział, ale twarz mówiła co innego. Machnął ręką, rozczarowany.

Psy przestały warczeć. Dziewczyna chwyciła olbrzymi haust powietrza, jakby wyszła spod wody. Wytarła twarz rękawem, a nogę od uda aż po kostkę sukienką.

– Może i moje maleństwa nie wywęszyły przy tobie naszyjnika, ale to nie znaczy, że go nie ukradłaś. Poza tym musimy rozliczyć się za słodką bułeczkę. Jak zamierzasz zapłacić? Do ceny należy doliczyć opłatę za zniewagę i kradzież w miejscu pracy. To będą jakieś cztery srebrne kły… – mówił, głaszcząc swoją laskę.

– Cztery?! Przecież to więcej niż połowa mojej pensji! Nie mam tylu pieniędzy!

– W takim razie jak zamierzasz zapłacić? Bo zapłacić musisz. Nikt nigdy w mojej obecności nie odejdzie bez uregulowania długu! – Paskudny uśmieszek wypełzł na jego twarz niczym robal po deszczu.

– Ja zapłacę. – Namu pojawił się znikąd. Pan Vox zaczął się rozglądać, nie rozumiejąc, kim jest i skąd się wziął ten cudzoziemiec.

– Coś za jeden? – spytał.

– Chcę zapłacić – powiedział Namu i wyciągnął dłoń z monetami. Nadzorcy to się nie spodobało. Gwizdnął. Psy jednym susem znalazły się pod nogami chłopaka, obnażając kły. Zawarczały natychmiast, jednak warkot szybko zamienił się w żałosne skomlenie. Brytany opuściły krótkie ogonki, pochyliły łby, czmychnęły za Żabola i posikały się ze strachu. Nadzorca pobladł. Spojrzał na swoich pomagierów. Ci jednocześnie chwycili za coś, co trzymali pod kurtkami, i drobnymi kroczkami zaczęli otaczać obcego.

– Co, jeśli nie chcę twoich śmierdzących monet, brudasie?

– Nie są śmierdzące. Dam kolejne cztery, abyśmy mogli rozejść się w pokoju – odrzekł spokojnie. Żabol zerknął na Ann, a później na wędrowca. Jego małe, wodniste oczka drgały razem z bladym podbródkiem.

– Aaa, już rozumiem, ha! – zaczął, poprawiając strój. – Wszystko jasne. Wiem, dlaczego chcesz jej pomóc – ściszył głos. – Nie możesz, co? Nie możesz się pohamować, gdy młoda brzózka puszcza soki? – Wciągnął powietrze nosem i oblizał usta. Opaska na nodze Namu zacisnęła się.

– Weźmiesz te pieniądze. Płacę dobrą cenę – wycedził przez zęby Namu i dołożył kolejne cztery monety. Żabol zwrócił uwagę na tatuaże wędrowca. Przyglądał im się dłuższą chwilę. by wreszcie tryumfalnie zarechotać:

– Proszę, proszę, brudas złożył śluby! On nam nic nie może zrobić, brać go! – dwóch oprychów ruszyło w stronę Namu.

– Uciekaj! – krzyknęła Ann.

– Cisza! – warknął Vox, trafiając dziewczynę na odlew. – Dobrze wiem, co ci chodzi po głowie, brudasie. Widzę, jak na nią patrzysz… marzy ci się posmakować trochę słodkiego lukru…

W tym momencie pierwszy ze zbirów spróbował kopnąć Namu. Jego noga okazała się krótsza od ręki cudzoziemca. Była również znacznie wolniejsza. Zanim dotarła do celu, na twarz spadła mu otwarta dłoń. Kości nadgarstka zmiażdżyły nos oprycha. Drugi, widząc, a właściwie nie widząc, z jakiego powodu kolega zwija się z bólu na ziemi, wycofał się i uciekł. Co by nie wyjść na skończonego tchórza, krzyknął jeszcze: „Biegnę po pomoc!”. Żabol nie stracił rezonu. Spojrzał wściekle na Hindusa i rzucił:

– Dawaj pieniądze, bierz ją i zjeżdżaj!

Namu wyciągnął rękę z monetami przed siebie. Pozwolił, by nadzorca chwycił za mieszek, ale nie zwolnił chwytu. Zdziwiony Żabol spojrzał pytająco i wtedy Namu przechylił dłoń. Srebrne monety spadły na błoto, mieszając się z psim moczem. Nadzorca skrzywił się.

– Zmieniłem zdanie. Daruję słodką bułeczkę. Znajcie moją dobroć. Jesteśmy kwita, możecie iść – rzucił i odwrócił się szybko.

– Zaraz! Chciałeś zapłaty, to ją weźmiesz. W mojej obecności również nikt nie odchodzi bez uregulowania długu.

Żabol zbladł i pozieleniał.

– Słuchaj, cudaku, nie wiesz z kim rozmawiasz, jestem zaufanym sługą pana Benta i on już doskonale…

– Bierz pieniądze, TERAZ! – warknął Namu. Żabol zaciągnął się powietrzem, zacisnął wąskie usta, przegryzł wargi, rzucił nienawistne spojrzenie w kierunku Ann i przyklęknął w błocie. Wspierał się laseczkę, co chwilę mrucząc coś pod nosem.

– Daj mu spokój! – zaprotestowała Ania. – Wcale nie jesteś od niego lepszy!

To zdanie zabolało bardziej niż opaska na kostce. Namu zatkało. Korzystając z okazji, Żabol szybko się ulotnił.

– Po co się wtrącałeś? – powiedziała rozgoryczona dziewczyna. – Postraszyłby, pogroził i dałby spokój. Teraz zechce się zemścić!

– Ja…

– Muszę porozmawiać z Panem Bentem jutro z samego rana – dodała sama do siebie. Zrobiła krok, ale potknęła się. Hindus uratował ją od upadku pewnym chwytem. Cała drżała.

– Ja pomogę.

– Nie potrzebuję pomocy! – powiedziała z wielką mocą, po czym straciła przytomność. Ponownie przed upadkiem uratował ją refleks Namu.

 

 

Ocknąwszy się po dłuższej chwili w ramionach Namu, otworzyła oczy. Dostrzegła tatuaże, obejrzała je z uwagą, by nagle wywinąć się niczym mała ryba.

– Co z tobą nie tak?! Nie mam pieniędzy i nie zamierzam dziękować, zjeżdżaj! – Odwróciła się i zrobiła kilka kroków. – Tylko za mną nie idź! Poradzę sobie sama.

Po chwili spojrzała za siebie. Widząc podążającego za nią cudzoziemca, nie protestowała więcej.

Przez całą drogę zachowali dystans. Nikt nie zwracał na nich uwagi. Gdy doszli do obskurnej kamienicy, dziewczyna okręciła się na pięcie i troskliwie zapytała:

– …głodny?

– Nie.

– Nie kłam, skóra na tobie wisi. – dodała, taksując Namu wzrokiem. – Zrobię dla ciebie wyjątek. Nie musisz ściągać butów. – Ann zaśmiała się tak uroczo, że jej napuchnięty fioletem policzek wyglądał przez chwilę na wynik dobrej, niewinnej zabawy.

Weszli do środka. Wewnątrz panował półmrok. Podłoga skrzypiała, dach przeciekał, a mebli było jak na lekarstwo. Na ścianach wisiało mnóstwo obrazów. Przynajmniej kiedyś. Teraz pozostały po nich jedynie rzucające się w oczy kwadratowe, prostokątne i okrągłe ślady.

– Zaczekaj tu – powiedziała i zręcznie niczym myszka wślizgnęła się do pokoju. Namu usłyszał niesłyszalny dla zwykłego ucha oddech małego dziecka. Nieregularny oddech.

– Mama? Mama? – uroczy głosik zapytał z nadzieją.

– Zobacz, co dla ciebie przyniosłam. Zjedz i śpij, kochana. Mama niedługo przyjdzie.

Namu usłyszał czuły pocałunek,

Ann ostrożnie zamknęła drzwi. Udali się do kuchni. Zjedli zaprawiony cebulą kleik z pajdą czerstwego chleba. Milczeli. Hindus nie do końca wiedział, co tu robi. Powinien szukać spijacza snów. Poniosły go emocje. Pierwszy raz, odkąd obiecał sobie trzymać w karbach naiwne serce. Wystarczająco pomógł dziewczynie. Powinien wracać do swojej misji, zająć się danym słowem. Jednak siedział w milczeniu i resztką chleba wycierał z talerza resztę kleiku. Posmakował mu.

– To moja siostrzyczka – wypaliła nagle Ann. – Choruje, odkąd odeszła mama. Gdy czuje się lepiej, powtarza mi, że jestem do niej podobna, jak tysiąc pięćset kropel wody. – Uśmiechnęła się. – Ona myśli, że im więcej kropel, tym podobieństwo jest większe… – westchnęła. – Jest taka kochana. Mówi, że patrząc na mnie widzi mamusię. Ale gdy gorączkuje, zawsze pyta o mamę i nigdy nie daje się nabrać, że ja to mama. – Spojrzała na Namu. Jej wzrok kipiał od emocji, jednak twarz trzymała fason. Gdy mrugnęła, z lewego oka pociekła jej łza. – I te jej wielkie, piękne, fiołkowe oczy. Ma je po mamie. Prawda jest taka, że ona też przypomina mi mamę. Nie wiem, co zrobię, jeśli ona też mnie opuści… – Milczała dłuższą chwilę. – Umiesz słuchać, wiesz? – zmieniła zarówno temat, jak i ton. – Ja mam oczy po ojcu. Brązowe i brzydkie… – popatrzyła na Namu i poprawiła włosy. Nie doczekawszy się odpowiedzi, dodała: – Okropne, prawda?

Namu pokręcił głową.

– Uważasz, że są ładne? – spytała nieśmiało. Zaskoczony dryblas tym razem pokiwał głową. Dziewczyna nachyliła się lekko w jego stronę.

– To gnojek! – wykrzyczała nagle i zerwała się z krzesła. Podbiegła do okna. – Ten rudzielec podglądał nas! Pewnie sprawdzał, czy ty tu jesteś. Mówiłam, że Żabol nie popuści! Poniżyłeś go, on tego nie zapomni, nigdy! – zaczęła gorączkowo chodzić w kółko i wymachiwać kończynami. – Muszę uciekać, odłożyłam trochę, na początek wystarczy… – Gryzła zaciśnięte pięści w przerwach swojego monologu, jakby ostrzyła zęby. – Ojciec nawet nie zauważy, za długo to odkładałam… Trzeba wiać, jakoś sobie poradzimy…

– Ukradłaś naszyjnik? – zapytał Namu. Dziewczyna nie zareagowała, pochłonięta snuciem planu ucieczki. Chłopak złapał ją za dłonie i patrząc jej w oczy, spytał ponownie ciepłym, lecz stanowczym głosem:

– Ukradłaś naszyjnik? Muszę wiedzieć.

– Durny jesteś?! Niczego nie ukradłam! Po co miałabym to zrobić? Kto kupiłby coś cennego ode mnie i to bez poinformowania Pana Benta? Pomyśl trochę, łysa pało!

– Nie musisz uciekać, porozmawiam z Bentem, będziecie bezpieczne – zapewnił.

– Nie znasz Żabola. On tu przyjdzie się zemścić. Weźmie prawdziwych siepaczy. Nie pokonasz dziesięciu mężczyzn!

Namu wstał. Szeroko rozstawił nogi, rękoma uformował mudrę tygrysa. Srebrne tatuaże ciągnące się od kącika oczu, przez szyję, barki i tułów, pojaśniały.

Jestem ogniem, co wrogów pali. Jestem ogniem, światełkiem w oddali – rzekł Namu, rozwiewając wątpliwości Ann.

– Kto to? Ale wieeelki! – Mała kulka gęstych blond loków przerwała demonstrację.

Lena wyglądała jak laleczka; jej piękne, fiołkowe oczy w połączeniu z jasnymi włosami sprawiały, że świat wydawał się lepszy.

– Ile razy ci powtarzałam, żebyś się nie zakradała! – Starsza siostra pomachała groźnie palcem, chociaż więcej było w tym geście teatralności aniżeli rzeczywistej nagany.

– Kiedy moje małe stopki są do tego stworzone! – zaprotestowała oburzona dziewczynka. Miała rację, Namu też jej nie usłyszał.

– Stópki, nie stopki. Nie licz, że mnie rozweselisz, ty mały nicponiu! I znowu na bosaka?! Ile razy ci powtarzałam, że nie wolno!

– Kiedy moje stópki kochają swobodę! Poza tym gołe stópki są ciche jak kotek! – pokazała język i zaczęła uciekać. Pochwycona przez starszą siostrę za karę otrzymała kilka serii łaskotek, ale odgryzła się, obalając ją na podłogę. Jej puszyste loczki kołysały się, każdy w inną stronę.

– Zrobisz placki z miodem? – spytała po chwili. – Dawno nie jadłyśmy placków z miodem, a mamy gościa!

– Zrobię, tylko bądź grzeczna. – Pocałowała ją w czoło.

– A mamy jeszcze orzeszki w słodkim szkiełku?

– Mamy ostatnie dwa.

– A możesz mi dać jednego?

– Mogę.

– To na co czekamy? – wytargowawszy łakocia Lena stała, mlaskając gapiąc się bezczelnie na Namu. Nie wytrzymała długo i palnęła: – A ty co tak stoisz? Nie pobawisz się ze mną?

Mężczyzna wziął ją na ręce. Podrzucał, łaskotał, szczypał oraz naśladował różne dźwięki. Na ogół cichy, bawiąc się z Leną wydawał odgłosy więcej niż tuzina zwierząt. Kołysał ją na stopie, niby na wielkiej huśtawce, a nawet zaśpiewał ulubioną kołysankę z dzieciństwa. Gdy posadził brzdąca na baranach, Lena spytała:

– Nie boisz się upadnięcia? Tu u ciebie jest okropniaście wysoko!

– Nie boję.

– To tak jak ja! – odpowiedziała rezolutna dziewczynka. Namu pierwszy raz od lat zaśmiał się głośno.

Intensywna zabawa trwała krótko. Lena zgasła, tak szybko jak się rozpaliła. Siły opuściły ją nagle.

– To wszystko przez głupią chorobę, gdyby nie ona, hasałabym godzinami. O tak! – podskoczyła i upadła. Uderzyła się w główkę.

Wtedy przybiegła wystraszona Ann. Lenę zbierało na płacz, ale walczyła dzielnie. Przebierała chwilę w charakterystyczny sposób ustami, niby poruszająca się gąsienica, ale nie uroniła ani łezki.

– Hasanie bywa niebezpiecznie – stwierdziła fachowym tonem. Namu rozczulił się. Poczuł ciepło tam, gdzie od dawna wiało chłodem. Znał Lenę raptem kilka kwadransów, a już oddałby wiele, byleby jej pomóc. Na polecenie Ann odniósł dziewczynkę do jej łóżeczka. W przeciwieństwie do pozostałych pomieszczeń pokój Leny posiadał należyte wyposażenie: Łóżeczko, kufer na zabawki, szafkę, miękki dywanik i miedziane lusterko. Miała, wszystko czego potrzebuje mała dziewczynka, poza zdrowiem. Na ścianie wisiał obraz. Przedstawiał uderzająco podobną do Ann kobietę o niesamowicie fiołkowych oczach. Ubrana w zieloną suknię spoglądała na łóżeczko, jakby pilnowała swojej córeczki.

– To moja mamusia, piękna, prawda?

– Bardzo piękna.

– Wiesz, że umarła? – zapytała smutna Lena. – Ja to wiem, chociaż Ann myśli, że nie wiem. Chciałabym zobaczyć mamusię jeszcze raz. Nie pamiętam, czy się z nią pożegnałam. – Lena stanęła pod obrazem i patrzyła na swoją mamusię. Wyciągnęła rączki do góry. Namu zrozumiał. Podsadził ją. Dziewczynka pocałowała kobietę w policzek, a później jeszcze chwilę patrzyła na obraz. W jej oczach pojawił się smutek.

– Pa pa, mamuś – powiedziała i przytuliła się niespodziewanie do Namu. Mimo kruchych i delikatnych rączek ścisnęła go mocno. Puszczając, zostawiła mokry ślad z tyłu szyi.

Nakryta kocykiem, spytała:

– Będziesz spał ze mną?

– Nie.

– Tata śpi.

Namu słuchał. Przypomniało mu się ciepło jego matki, która tuliła go do snu. Była ogromną i grubą kobietą, wręcz stworzoną do tulenia.

– Jak kręci mu się w głowie, to przychodzi, patrzy na mamę i mówi, że mu smutno. Później chwali mnie! – powiedziała dumna. – Mówi, że mam oczy po mamie. Słodkie jak poziomki. Wtedy daje mi buziaczki. Wiem, że oczy nie smakują jak poziomki, kiedyś polizałam łzę i była słona, ale dla tych buziaczków udaję, że nie wiem. Często udaję, że nie wiem. Jestem w tym mistrzynią. – Uśmiechnęła się dumnie. Choć przygaszony chorobą, jej płomień życia mienił się tysiącem barw, podobnie jak oczy. Namu dopiero teraz to dostrzegł. Nigdy wcześniej i nigdy później nie ujrzał tylu kolorów naraz, a przecież patrzył w kompletnie blade oblicze dziewczynki. Bijąca od niej pochwała życia wypełniała znacznie więcej niż puste wnętrze domu. Namu zapomniał o swojej misji. Zapomniał o zemście i upokorzeniu. Gdy stanął w drzwiach, oparty barkiem o ścianę, troskliwym okiem spoglądając na wiercące się pod kocykiem maleńkie stópki, zapomniał o wszystkim. Dziewczynka powoli zasypiała. Miała zamknięte oczy. Będąc jedną nogą w magicznym świecie snów, powiedziała cichutko:

– Brzuszek też mam po mamusi. Kolanka i pępek też. Jestem cała słodka jak poziomka. Tatuś… on… – Po jej twarzy przebiegł uśmiech dumy, a później policzki wzdrygnęły się w niepokojącym grymasie, wykrzywiając na moment usta dziewczynki.

– Śpij, kochana. Wszystko będzie dobrze – powiedział, głaszcząc jej czoło.

Po chwili długie i twarde niczym metalowe pręty palce zacisnęły się boleśnie w obu pięściach. Kość tarła o kość, zadając mu ból. Namu poczuł głód opaski. Żądała pokarmu. Uwielbiała wrzącą krew.

Nie zdążył porozmawiać z ojcem dziewczynek. Zanim wrócił, pod domem zjawili się oprawcy. Wściekły Namu postanowił ukarać drani. Ochronić niewinne istoty. Był silny, szybki i wyszkolony. Upora się z nimi i zabierze dziewczynki daleko, byle dalej od tego miejsca, biedy i ojca. Zdecydował, że oprócz nich zabierze tylko obraz. Lena go uwielbiała.

Podzielił się krwią. Oddał więcej niż kiedykolwiek. Niewyobrażalny ból z opaski oczyścił go ze złudzeń, wątpliwości i litości. Kazał starszej siostrze iść do Leny i czekać. Zastawili pułapkę przed domem? Głupcy. Teraz to on był pułapką. Na dziedzińcu czekało pięciu mężczyzn, a do tego trzech ukrytych. Zajął się nimi z łatwością. Nie zabijał. Kaleczył, łamał, gruchotał i wyrywał.

Gdy usłyszał pisk dochodzący z domu, zrozumiał, że jest za późno. Nie wiedział, co było gorsze: małe, niewinne stopki Leny stojące w powiększającej się kałuży krwi, te same, które dosłownie przed chwilą szurały radośnie po pościeli, czy może złoty naszyjnik wystający z włosów Ann. A może wzrok ich matki z portretu?

– Ann? Ann? – powtarzała Lena cichutkim głosikiem.

– Mówiłem! Wiedziałem, że go ukradła, Wstrętna mała dziwka! – wrzeszczał Żabol schowany za dwoma osiłkami. Stał blisko wybitego okna, gotowy do ucieczki. Mówił coś jeszcze, najprawdopodobniej o swoim pracodawcy i o tym, że sprawa została załatwiona. Zamierzał negocjować. Widząc Hindusa w transie, żaden z nich nie odważył się podejść po naszyjnik. Jeden z bandytów leżał już martwy. Namu nie pamiętał, jak i kiedy go zabił. Patrzył na naszyjnik, wydawał się znajomy… To naszyjnik ich matki z obrazu. Sprzedany przez ojca za gorzałę. Ann ukradła go dla Leny, żeby przebrać się za mamę. Chciała, aby siostra jeszcze raz spotkała się z mamą. Aby mogła się z nią pożegnać. A teraz sama nie zdążyła pożegnać się z siostrzyczką… Wszystko przez niego. Łzy poleciały same.

„W starciu ze złem siła to fałszywy sprzymierzeniec. Zdradzi cię.” – ostrzegał go mistrz. Jeden ze zbirów, korzystając z pogrążonego w myślach Hindusa, zaczął zbliżać się doń ostrożnie, niby do jadowitej kobry. Krok po kroku, co rusz patrząc na poharatane dłonie dryblasa. Obawiał się błyskawicznego ataku, ale jednocześnie wyczuł jego chwilową słabość. Mając naszyjnik na wyciągnięcie dłoni, zapewniał, że nic więcej go nie interesuje, że mogą rozejść się bez walki, że puszczą w niepamięć wszystko, co było. Hindus słyszał, ale nie słuchał. Mógł zabić morderców. Zabić ich powoli. Należało im się.

„Zdradzi cię.” – słowa mistrza dudniły mu w głowie.

Lena cała dygotała. Myślał tylko o niej i o Ann. Powinien zapewnić jej opiekę, zabrać w bezpieczne miejsce. Dokładnie w chwili, gdy owinięta czarną taśmą dłoń mordercy chwyciła za naszyjnik, Lena zaprotestowała, krzycząc głośno:

– To naszyjnik mamusi! – Łzy wymieszały się z wydzieliną z nosa, przylepiły się do jej ust. Wyglądały, jakby ktoś chciał zszyć wargi dziewczynki mlecznobiałą nicią, ale zrezygnował po kilku razach. Lena zakaszlała, na brodę pociekła jej kropelka krwi. Spojrzała tymi swoimi pięknymi oczkami na Hindusa, spojrzała błagalnie i dodała, tym razem słodkim, ledwo słyszalnym głosikiem: – To naprawdę jest naszyjnik mamusi. Powiedz im… no powiedz im! –

Namu spojrzał w jej fioletowe, przerażone oczy Spojrzał na wyciągnięte ku niemu bezbronne rączki. Pragnął wziąć Lenę ze sobą, pozwolić jej owinąć się wokół szyi, by poczuć rytm jej serduszka. To wszystko, na czym mu teraz zależało. Przez trzy najdłuższe na świecie oddechy nie potrafił oderwać od niej wzroku. Gdy to wreszcie uczynił, odwrócił się i odszedł bez słowa. 

Koniec

Komentarze

Cześć, Zarandir 

Bardzo dobry debiut. Czytałem z przyjemnością, pomimo literówek i błędów w zapisie. Nie zdarzało się to zbyt często, ale zachęcam przejrzeć tekst raz jeszcze. 

Super historia, świetnie budowany klimat. Widać lekkość w pisaniu, jaką masz. Bardzo dobre dialogi, wiarygodne, choć nie pozbawione błędów (jak wspomniałem wyżej).

Tak w ogóle, Vox ma bardzo dobre wzmacniacze gitarowe :-) 

Pozdrawiam

Witaj. :)

Podzielam zdanie Hesketa, opowiadanie jest interesujące, jednakże zawiera bardzo dużo błędów językowych. Myślę, że pomocne mogę okazać się Poradniki z działu Publicystyka. 

Dla mnie to wstęp, początek bardzo dobrej opowieści fantasy, który jest jakby urwany, niedokończony, bez zamkniętych pewnych wątków i rozpoczętych fabularnie treści. 

Pozdrawiam serdecznie, powodzenia. :)

Pecunia non olet

Nowa Fantastyka