- Opowiadanie: bruce - Rabarbarowy Król

Rabarbarowy Król

Długo za­sta­na­wia­łam się, czy po­win­nam umiesz­czać ten tekst. Opo­wia­da o rze­czach dra­stycz­nych i prze­ra­ża­ją­cych. Z tego po­wo­du sama na­zwa­ła­bym go „tek­stem nie­przy­jem­nym”. Prze­pra­szam, jeśli ktoś z Was po­czu­je się nie­kom­for­to­wo. Z dru­giej stro­ny, je­stem hi­sto­ry­kiem, a to opo­wia­da­nie jest opar­te na fak­tach, nie mogę więc uda­wać, że oma­wia­ne wy­da­rze­nia, zna­le­zio­ne w in­ter­ne­to­wych źró­dłach, nie miały miej­sca. Do tego - jako ty­po­wa hu­ma­nist­ka, wiem, że „nic, co ludz­kie, nie jest mi obce…”. Zmie­ni­łam nieco imię i na­zwi­sko ty­tu­ło­we­go bo­ha­te­ra, zmie­ni­łam także nazwę miej­sco­wo­ści, mimo to nadal mam mie­sza­ne uczu­cia... Pro­szę nie czy­tać pod­czas spo­ży­wa­nia po­sił­ków.

Za­pra­szam i raz jesz­cze prze­pra­szam, spryt­nie i „wy­god­nic­ko” zwa­la­jąc głów­ną winę na hi­sto­rię.

Dzię­ku­ję Wam za po­świę­co­ny czas, po­zdra­wiam ser­decz­nie. :)

Dyżurni:

Finkla, bohdan, adamkb

Biblioteka:

Użytkownicy, Ambush, GalicyjskiZakapior, Finkla

Oceny

Rabarbarowy Król

Piszę wam te kilka słów wy­łącz­nie ku prze­stro­dze. Mnie nic już pomóc nie może, nie będę się co do tego łu­dzić, ale mam prawo przy­pusz­czać, że, bio­rąc do serca moje rady, oca­li­cie przy­naj­mniej swój żywot. Nigdy, ale to prze­nig­dy nie zba­czaj­cie z ob­ra­ne­go wcze­śniej kursu. Szcze­gól­nie, je­że­li przy na­głej zmia­nie pla­nów macie za­miar od­wie­dzić dol­no­ślą­skie La­bi­nak­czy­ce…

 

Te wa­ka­cje za­po­wia­da­ły się ina­czej niż po­zo­sta­łe. Ku mojej wiel­kiej ra­do­ści zo­sta­łam za­pro­szo­na przez dawne ko­le­żan­ki z li­ceum, Werę i Julkę, na wspól­ny wy­jazd do sło­wac­kie­go parku roz­ryw­ki z go­rą­cy­mi źró­dła­mi. Trasa nie bie­gła jed­nak pro­sto do celu i miała nieco zbo­czyć na Dol­nym Ślą­sku, bo w ostat­nim mo­men­cie bab­cia Julii do­wie­dzia­ła się o na­szych pla­nach i upro­si­ła, aby­śmy ją wzię­ły do sa­mo­cho­du jako czwar­tą pa­sa­żer­kę. Chcia­ła, jak wy­ja­śni­ła, zo­ba­czyć przed śmier­cią ro­dzin­ne stro­ny i po­że­gnać bli­skich, spo­czy­wa­ją­cych na tam­tej­szym cmen­ta­rzu.

Choć po­cząt­ko­wo wy­da­ło mi się to co naj­mniej dziw­ne, nie mia­łam prawa na­rze­kać. W końcu to była ini­cja­ty­wa Julii, jej re­zer­wa­cja, jej sa­mo­chód i pa­li­wo, jej po­mysł. No i jej bab­cia, która w do­dat­ku w za­mian za speł­nie­nie – jak mó­wi­ła: „ostat­nie­go ży­cze­nia umie­ra­ją­cej” – obie­ca­ła sfi­nan­so­wać całą po­dróż. Ko­rzy­sta­łam z uprzej­mo­ści ko­le­żan­ki i mo­głam się tylko cie­szyć, że za­pro­po­no­wa­ła mi ten wy­jazd. W prze­ciw­nym razie ko­lej­ne lato spę­dzi­ła­bym na bal­ko­nie nie­wiel­kie­go miesz­ka­nia w bloku wro­cław­skie­go osie­dla, które to miesz­ka­nie od uro­dze­nia, czyli od dwu­dzie­stu lat, dzie­li­łam z wiecz­nie za­pra­co­wa­ny­mi ro­dzi­ca­mi.

 

– Jest dro­go­wskaz! – We­ro­ni­ka pierw­sza do­strze­gła ta­bli­cę z czę­ścio­wo za­sło­nię­tym ga­łę­zia­mi na­pi­sem, po czym po­wo­li prze­czy­ta­ła: – La­bi­nak­czy­ce. Skrę­ca­my.

– Muszę gdzieś szyb­ko za­tan­ko­wać. Go­ni­my reszt­ka­mi! – Julia spo­glą­da­ła zde­ner­wo­wa­na na wskaź­nik pa­li­wa. – Te ob­jaz­dy sporo nas kosz­to­wa­ły. Stra­ta czasu i pie­nię­dzy – do­da­ła nie­za­do­wo­lo­na, spo­glą­da­jąc w lu­ster­ko na drze­mią­cą z tyłu bab­cię.

– Wy­na­gro­dzę ci to, Jul­ciu. Prze­cież obie­ca­łam. – Sta­rusz­ka ock­nę­ła się nie­spo­dzie­wa­nie.

– Nie, nie trze­ba, ja tak tylko… – skwi­to­wa­ła za­czer­wie­nio­na po uszy Julia.

 

Kiedy do­je­cha­ły­śmy do sta­cji, dziew­czy­ny zde­cy­do­wa­ły, że za­trzy­ma­my się tam dłu­żej. Od razu rzu­ci­ły się na pro­mo­cję ka­na­pek mię­snych, po­że­ra­jąc je łap­czy­wie i za­ma­wia­jąc re­pe­tę.

– Anka, na pewno nie chcesz? – Wera pod­su­nę­ła mi nad­gry­zio­ną bułkę, jakby ten widok miał mnie szcze­gól­nie za­chę­cić.

– Nie, dzię­ki, jakoś stra­ci­łam ape­tyt pod­czas jazdy.

– Je­steś chora?

– Nie, tylko mnie mdli.

– To napij się cho­ciaż wody nie­ga­zo­wa­nej – ra­dzi­ła z peł­ny­mi usta­mi Julia. – A ty, bab­ciu Tosiu?

– Nie, ko­cha­nień­ka, ja zjem sobie tylko sa­łat­kę. – Star­sza pani pa­ła­szo­wa­ła ze sma­kiem ode­bra­ne wła­śnie od kel­ner­ki wa­rzyw­ne danie.

– Wo­la­ła­bym coś cie­płe­go. Może her­ba­tę? – Wska­za­łam Julii na­peł­nio­ną szklan­kę, która stała obok.

– Wiesz co, nie radzę – wy­szep­ta­ła nie­pew­nym tonem, upi­ja­jąc łyk. – Ma dziw­ny smak. Jakiś taki… jakby go­rycz­ki? Zresz­tą mięso też dziw­nie sma­ku­je. No nie, Wera?

– Fakt – po­twier­dzi­ła przy­ci­szo­nym tonem ko­le­żan­ka. – Mocno ży­la­ste, choć prze­cież jest zmie­lo­ne. Są w nim dzi­wacz­ne reszt­ki cze­goś trud­ne­go do zi­den­ty­fi­ko­wa­nia. Białe i żółte. Ścię­gna? Kości? I ten po­smak… Nadal liczę, że to wa­rzy­wa i przy­pra­wy. Prze­pra­szam, z czym te ka­nap­ki? – za­py­ta­ła gło­śniej prze­cho­dzą­cą obok kel­ner­kę.

– W sen­sie? – Tamta za­trzy­ma­ła się i spoj­rza­ła spode łba.

– No… czy to drób, czy wie­przo­wi­na, albo może wo­ło­wi­na? – Julia gry­zła i prze­ły­ka­ła z coraz więk­szym tru­dem ko­lej­ne kęsy.

– A może ko­ni­na? Dzi­czy­zna? Lub, coś jesz­cze in­sze­go? – do­rzu­ci­ła bab­cia, uśmie­cha­jąc się nie­na­tu­ral­nie, jakby zło­śli­wie i chy­trze za­ra­zem.

– Miks! – wy­pa­li­ła kel­ner­ka, wy­szcze­rza­jąc po­czer­nia­łe zęby, po czym szyb­ko ode­szła. Da­ła­bym sobie głowę uciąć, że mru­gnę­ła przy tym w kie­run­ku sta­rusz­ki.

– Kurde, gdyby to byli Azja­ci, mia­ła­bym pewne obawy, ale prze­cież to Po­la­cy, praw­da? – Julia spoj­rza­ła z nie­po­ko­jem na pra­cow­ni­ków, wcho­dzą­cych do kuch­ni. – Prze­cież nie da­li­by nam mięsa z…

– Nawet tak nie mów! I nie myśl! – prze­rwa­ła jej Wera. – Jasne, je­ste­śmy w pol­skiej knajp­ce.

– No. Każdy tu je to samo i jest za­do­wo­lo­ny, więc chyba wszyst­ko w po­rząd­ku, co nie? – za­py­ta­ła nie­pew­nie Jula, roz­glą­da­jąc się i z nie­sma­kiem pa­trząc na trzy­ma­ną w ręku reszt­kę ka­nap­ki.

Żadna z nas jej nie od­po­wie­dzia­ła. Bab­cia nadal po­że­ra­ła sa­łat­kę z tym samym uśmie­chem, błą­ka­ją­cym się w ką­ci­kach po­marsz­czo­nych ust.

 

Po go­dzi­nie by­ły­śmy już w sa­mo­cho­dzie, zmie­rza­jąc do cen­trum La­bi­nak­czyc. Nie­ste­ty, moje ko­le­żan­ki po dzi­wacz­nej uczcie w miej­sco­wej re­stau­ra­cji czuły się coraz go­rzej.

– Kur­czę, jed­nak coś chyba było nie tak z tym mię­sem – na­rze­ka­ła Wera, trzy­ma­jąc się za żo­łą­dek.

– Mu­sia­ły­śmy się nim struć, bo ja też czuję się fa­tal­nie! Po co zja­dły­śmy tyle ka­na­pek? – po­par­ła ją roz­go­ry­czo­na Julka, ści­ska­jąc mocno kie­row­ni­cę. – Sory, ale zaraz chyba pusz­czę… – nie zdą­ży­ła do­koń­czyć.

Po­czer­wie­nia­ła, wy­ba­łu­szy­ła oczy i na­dę­ła po­licz­ki, a potem za­ha­mo­wa­ła ostro, szyb­ko otwar­ła drzwi i chlu­snę­ła na ze­wnątrz za­war­to­ścią, utrzy­my­wa­ną z tru­dem w ustach.

We­ro­ni­ka po­szła w jej ślady. W po­wie­trzu uno­sił się smród zwra­ca­nych i nie­stra­wio­nych ka­na­pek z przy­droż­nej re­stau­ra­cji.

Dziew­czy­ny, obo­la­łe i ję­czą­ce, nie były w sta­nie dalej po­dró­żo­wać. Leki na za­tru­cie po­kar­mo­we, które za­wsze wo­zi­łam w ple­ca­ku, po­mo­gły im tylko do­raź­nie. Obie miały dresz­cze i cią­gle wy­mio­to­wa­ły. Od­wod­nie­nie i nagła cho­ro­ba spo­wo­do­wa­ły silne osła­bie­nie ich or­ga­ni­zmów. Wi­dzia­łam, że bled­ną i ledwo utrzy­mu­ją się na fo­te­lach w aucie. We­zwa­łam po­go­to­wie i, we­dług wska­zó­wek, udzie­la­nych mi te­le­fo­nicz­nie, za­wio­złam je do naj­bliż­sze­go szpi­ta­la, bo stan obu po­gar­szał się z mi­nu­ty na mi­nu­tę.

– Co jadły? – do­py­ty­wał le­karz, przy­glą­da­jąc się uważ­nie cho­rym.

– Tylko ka­nap­ki – in­for­mo­wa­łam z nie­pew­ną miną.

– Tutaj?

– No, nie, w re­stau­ra­cji przy dro­dze, zaraz obok wjaz­du. Bę­dzie ja­kieś…

– Czyli tutaj – skwi­to­wał. – Piły coś?

– Je­dy­nie her­ba­tę. Inni tak samo – po­spie­szy­łam z wy­ja­śnie­niem.

– Tu­tej­sze­go je­dze­nia nie można jeść! – stwier­dził su­ro­wym tonem.

– Co pro­szę? Wszy­scy to jedli.

– Miej­sco­wi przy­wy­kli. Ale przy­jezd­nym od­ra­dzam sta­now­czo! Zbyt cięż­ko­straw­ne. Teraz już za późno.

Wes­tchnął, podał ja­kieś me­dy­ka­men­ty i dalej badał za­sy­pia­ją­ce z wolna chore, po czym na­ka­zał na­tych­mia­sto­wą ho­spi­ta­li­za­cję. Jula z Werą po za­ży­ciu le­karstw ock­nę­ły się na mo­ment, sły­sząc wy­da­ny zakaz kon­ty­nu­owa­nia po­dró­ży. Wpa­dły­śmy w pa­ni­kę, bo to cał­kiem ruj­no­wa­ło nasze plany.

Uzgod­ni­ły­śmy wresz­cie, że, pod­czas ich le­cze­nia, ja z bab­cią udamy się na cmen­tarz, a potem wró­ci­my po nie, aby kon­ty­nu­ować wspól­ną po­dróż na Sło­wa­cję.

 

Sa­mo­cho­dem nie je­cha­łam od dawna. W sumie prawo jazdy zro­bi­łam tylko dla­te­go, że na stu­diach jakaś bez­czel­na dzie­wu­cha kpiła ze mnie, że nie dam sobie rady za kie­row­ni­cą, więc po­sta­no­wi­łam zro­bić jej na złość i udo­wod­nić, że się myli. Zda­łam wpraw­dzie za trze­cim razem, kosz­to­wa­ło mnie to kilka uskła­da­nych wcze­śniej sty­pen­diów stu­denc­kich, ale warto było zo­ba­czyć jej minę. Go­rzej, że stra­ci­łam przez to całą kasę na wy­ma­rzo­ne wcza­sy, ko­lej­ne eg­za­mi­ny szły mi już coraz go­rzej i o sty­pen­dium mo­głam za­po­mnieć. Teraz, po li­cen­cja­cie i na­stęp­nym roku, mia­łam za­miar na­resz­cie so­lid­nie od­po­cząć, aby na­brać sił do po­wro­tu na uczel­nię, za­koń­cze­nia stu­diów i na­pi­sa­nia pracy ma­gi­ster­skiej.

Jed­nak od czasu kursu nie pro­wa­dzi­łam przez kilka lat, cho­ro­ba dziew­czyn mocno mnie zmo­ty­wo­wa­ła, wie­dzia­łam, że czas dzia­ła na naszą nie­ko­rzyść i jak naj­szyb­ciej muszę do­wieźć obie stru­te ko­le­żan­ki do szpi­ta­la. Za to teraz, po na­szym roz­dzie­le­niu i po­zo­sta­niu sam na sam tylko z bab­cią Tosią, po­czu­łam się nie­swo­jo.

Na­wi­ga­cja padła od razu przy wjeź­dzie na teren po­wia­tu la­bi­nak­czyc­kie­go. Co dziw­ne, pod­czas jazdy kil­ka­krot­nie wi­dzia­łam ta­bli­cę, kie­ru­ją­cą do do­ce­lo­wej miej­sco­wo­ści, po­dob­ną do tej, uj­rza­nej przez nas dużo wcze­śniej, lecz nie po­tra­fi­łam jakoś tam tra­fić. Byłam tym coraz bar­dziej pod­de­ner­wo­wa­na. Wresz­cie się udało. Klu­czy­łam we­dług wska­zó­wek sta­rusz­ki, ale, jak zdą­ży­łam się zo­rien­to­wać, ona pa­mię­ta­ła cał­kiem inne czasy i cał­kiem inne ulice. Tak mi się przy­naj­mniej wtedy wy­da­wa­ło.

 

Kiedy wresz­cie wje­cha­łam na drogę, pro­wa­dzą­cą na cmen­tarz, była już pra­wie noc.

– Coś szyb­ko się ściem­ni­ło – po­wie­dzia­łam zdu­mio­na, bar­dziej do sie­bie niż pa­sa­żer­ki.

A jed­nak ta, znowu prze­ry­wa­jąc drzem­kę, nie­spo­dzie­wa­nie od­po­wie­dzia­ła:

– Nie ma się co dzi­wić, ko­cha­neń­ka, tak bywa zimą.

– Jaką zimą, bab­ciu Tosiu?! – ro­ze­śmia­łam się roz­ba­wio­na, spo­glą­da­jąc do tyłu i pa­trząc po­błaż­li­wie na sta­rusz­kę. – Mamy prze­cież li­piec, po­czą­tek wa­ka­cji!

– Skąd­że znowu! Koń­ców­ka grud­nia dwa ty­sią­ce dwu­dzie­ste­go czwar­te­go! – za­prze­czy­ła spo­koj­nie, wska­zu­jąc brodą szybę.

– Mamy dwa ty­sią­ce dwu­dzie­sty piąty. Nie mo­gli­śmy się cof­nąć w cza­sie o ponad pół roku, bab­ciu, co ty opo­wia­dasz, spójrz…

Za­nie­mó­wi­łam. Pa­trzy­łam oszo­ło­mio­na na widok, roz­ta­cza­ją­cy się do­oko­ła sa­mo­cho­du. Za oknem były wy­so­kie zaspy śnie­gu, który pró­szył nie­prze­rwa­nie. Mróz ma­lo­wał szyby przed na­szy­mi no­sa­mi w kwia­ty i esy-flo­re­sy. Po­czu­łam prze­szy­wa­ją­ce zimno.

– Po­win­naś coś na sie­bie wło­żyć – za­rzą­dzi­ła spo­koj­nie sta­rusz­ka, po czym roz­pię­ła mój ple­cak, le­żą­cy cią­gle obok niej, i wy­ję­ła z niego weł­nia­ny swe­ter. – Kto to wi­dział je­chać zimą w samym pod­ko­szul­ku?! – skar­ci­ła ła­god­nie.

– Skąd tu mój owczy golf? Nie za­bra­ła­bym go w lipcu do ter­mal­nych źró­deł. I skąd…

– …śnie­gow­ce też bar­dziej ci się nada­dzą, złot­ko, niż te klap­ki! – Bez­ce­re­mo­nial­nie wy­ję­ła z ple­ca­ka moje stare ko­za­ki.

Znowu mnie za­tka­ło. Po­pa­trzy­łam na nią do­kład­niej. Miała na sobie futro. A przy­się­gła­bym, że wcze­śniej ubra­na była tylko w ele­ganc­ką, let­nią su­kien­kę. Wy­da­ła mi się też jakby nieco młod­sza, wy­twor­niej­sza, mniej po­marsz­czo­na. A może to tylko złu­dze­nie?

– Bab­ciu, jak to moż­li­we, prze­cież wy­jeż­dża­ły­śmy latem, w upal­ny dzień, kie­ru­je­my się do od­kry­te­go, wod­ne­go parku roz­ryw­ki na Sło­wa­cji. Skąd tu nagle zima? Czy ja śnię? Co my po­wie­my dziew­czy­nom? – go­rącz­ko­wa­łam się coraz bar­dziej, nie poj­mu­jąc tego, co widzę.

– Spo­koj­nie, moje dziec­ko – wtrą­ci­ła sta­rusz­ka. – Py­tasz o Jul­cię i We­ro­nicz­kę? Wszyst­ko w swoim cza­sie. Niech od­po­czy­wa­ją i ku­ru­ją się. Tak jest le­piej dla nas wszyst­kich! – do­da­ła z na­ci­skiem. – Jul­cia to ko­cha­ne dziec­ko, ale na­zbyt po­dejrz­li­we i wścib­skie. Z tobą po­win­no pójść ła­twiej, je­stem tego pewna! – po­wie­dzia­ła ze słod­kim uśmie­chem, ale nim zdą­ży­łam za­py­tać, co to ma ozna­czać, za­rzą­dzi­ła sta­now­czo: – Na razie mu­si­my na cmen­tarz.

– Zimą? W śnie­gu? Wszyst­ko tam bę­dzie za­sy­pa­ne! Po­win­ny­śmy za­wró­cić. Le­piej po­szu­kać ho­te­lu.

– Ani mi się waż! – pod­nio­sła nagle głos i zmarsz­czy­ła de­li­kat­nie za­ry­so­wa­ne brwi. Za­sko­czo­na do­strze­głam u niej pro­fe­sjo­nal­nie wy­ko­na­ny, wręcz krzy­kli­wy ma­ki­jaż.

– Nie prze­je­dzie­my, bab­ciu, zo­bacz sama, jakie tu są zaspy. – Bez­rad­nie pre­zen­to­wa­łam jej obraz za przed­nią szybą, dra­piąc mroź­ne ma­lun­ki.

– Wię­cej wiary, ko­cha­nie! – uspo­ko­iła mnie słod­ko. – Na ten cmen­tarz jeź­dzi się tylko w grud­niu! – do­da­ła z ta­jem­ni­czym uśmie­chem.

– Chyba chcia­łaś po­wie­dzieć, bab­ciu, że w li­sto­pa­dzie. Wszyst­kich Świę­tych jest pierw­sze­go li­sto­pa­da – po­pra­wi­łam ją, po­błaż­li­wie my­śląc o po­stę­pu­ją­cej praw­do­po­dob­nie zbyt szyb­ko skle­ro­zie sta­rusz­ki.

– Nie, moja droga. Wiem, co mówię. W grud­niu. Bo to jest cmen­tarz inny od wszyst­kich po­zo­sta­łych. Dziw­ny. Ot, taki ma urok.

Po­czu­łam ciar­ki i zimny pot na ple­cach. Coraz mniej po­do­ba­ło mi się to, co do mnie mówi. Skle­ro­za skle­ro­zą, ale na upar­tą bab­cię nie mia­łam żad­ne­go sen­sow­ne­go po­my­słu.

– A… co jest w nim ta­kie­go dziw­ne­go? – wy­szep­ta­łam.

– Prze­ko­nasz się.

– Bab­cia nie mo­gła­by sama pójść? Ja i tak nie znam drogi, nie po­mo­gę, jesz­cze za­błą­dzę… – pró­bo­wa­łam dra­ma­tycz­nym tonem ubła­gać, aby mnie oszczę­dzi­ła przed wej­ściem za po­dej­rza­ne bramy cmen­tar­ne.

– Nie, to ty mu­sisz mnie tam po­pro­wa­dzić! – od­par­ła sta­now­czo. – No, ru­szaj! – rzu­ci­ła roz­ka­zu­ją­co i ostrym pa­znok­ciem z la­kie­rem w ko­lo­rze bordo ude­rzy­ła mnie kil­ka­krot­nie po ra­mie­niu.

– Do­brze, zaraz. Naj­pierw włożę ten swe­ter – do­da­łam z re­zy­gna­cją, ubie­ra­jąc się.

– I buty! – za­rzą­dzi­ła.

– I buty.

 

Po­je­cha­ły­śmy zatem drogą, pro­wa­dzą­cą ku gro­bom.

Na za­sy­pa­nym par­kin­gu nie było żad­ne­go po­jaz­du. Za­par­ko­wa­łam sa­mot­ne auto Julki, po­de­szłam do babci, po­da­jąc jej ramię, po czym sta­ran­nie spraw­dzi­łam szyby, po­opusz­cza­ne pod­czas prze­jaz­du w par­nym, let­nim dniu.

Się­gnę­łam po ple­cak.

– Zo­staw, złot­ko. Nie bę­dzie po­trzeb­ny – stwier­dzi­ła słod­kim tonem.

– Ni­g­dzie się nie ru­szam bez ple­ca­ka, więc…

– Zo­staw, mówię!

– Mam w nim te­le­fon i wszyst­ko, czego po­trze­ba – opo­no­wa­łam.

– Nie! Zo­staw go na miej­scu! – po­wtó­rzy­ła z na­ci­skiem i zmru­ży­ła zło­wro­go oczy. – Star­szych na­le­ży słu­chać!

Przy­tak­nę­łam zre­zy­gno­wa­na i za­mknę­łam drzwi.

Czy to nor­mal­ne, aby jakaś bez­czel­na, obca sta­ro­win­ka mi roz­ka­zy­wa­ła? – po­my­śla­łam zdru­zgo­ta­na swoim nie­cie­ka­wym po­ło­że­niem.

Prze­szy­wa­ją­cy wiatr hu­czał sil­nie, do­da­jąc jesz­cze stra­chu. Po­bli­ski las wy­glą­dał po­sęp­nie i zło­wiesz­czo, po­dob­nie jak to­ną­cy w mroku cmen­tarz.

Za­wie­ja pra­wie du­si­ła, unie­moż­li­wia­jąc mi od­dy­cha­nie, a tym bar­dziej mó­wie­nie. Kie­ro­wa­na cią­gle przez wska­zu­ją­cą rękę babci Tosi, pro­wa­dzi­łam ją po­tul­nie ku bra­mie. Li­czy­łam w duchu na to, że star­sza pani, zgod­nie z de­kla­ra­cją, szyb­ko po­mo­dli się przy gro­bie krew­nych i czym prę­dzej stąd wyj­dzie­my. Po­ję­cia nie mia­łam, jak bar­dzo się mylę.

 

Kiedy za­mknę­łam bramę, wiatr nagle ustał. Tak samo śnie­ży­ca. Wokół zro­bi­ło się za­ska­ku­ją­co cicho i cie­pło. Mróz nadal wpraw­dzie dawał się we znaki i czu­łam, że cały swe­ter mam prze­mo­czo­ny przez nie­daw­ną za­mieć, lecz mimo to było tu znacz­nie przy­tul­niej. Jak­by­śmy zna­la­zły się w zu­peł­nie innym świe­cie.

Z od­da­li widać było wy­raź­nie po­tęż­ny ogień, pło­ną­cy na środ­ku cmen­ta­rza. Do­cho­dzi­ły stam­tąd ta­jem­ni­cze od­gło­sy. Do tego roz­ta­czał się dzi­wacz­ny swąd.

Bab­cia Tosia żwawo skie­ro­wa­ła mnie ku gru­pie sie­dzą­cych tam po­sta­ci. Szłam prze­ra­żo­na i za­sko­czo­na jej nie­ocze­ki­wa­ną ży­wot­no­ścią.

Przy ogni­sku usa­do­wi­ło się kil­ka­dzie­siąt osób w róż­nym wieku. Za­zwy­czaj byli to mło­dzi męż­czyź­ni. Pie­kli coś na wiel­kim rusz­cie. Z po­cząt­ku są­dzi­łam, że to dzi­czy­zna, lecz gdy po­de­szłam bli­żej, nie po­tra­fi­łam roz­po­znać ani okre­ślić kształ­tu dzi­wacz­ne­go mię­si­wa. Woń była ma­ka­brycz­nie przy­kra. Do tego każdy z sie­dzą­cych trzy­mał nad ogni­skiem długi patyk z za­tknię­tym na jego końcu ka­wał­kiem, jak przy­pusz­cza­łam, kieł­ba­sy. Uno­szą­cy się za­pach na to jed­nak nie wska­zy­wał.

– Kto to? – za­py­ta­łam szep­tem bab­cię.

Zanim od­po­wie­dzia­ła, jeden z męż­czyzn od­wró­cił się, spoj­rzał na nas i zwo­łał ra­do­śnie do po­zo­sta­łych:

– An­to­ni­na już jest!

Inni po­mru­ki­wa­li z za­do­wo­le­niem.

Nie­ste­ty, gdy przyj­rza­łam się do­kład­niej, stwier­dzi­łam, że nie pieką oni kieł­bas ani in­nych wę­dlin, lecz… ludz­kie palce. Nie­na­tu­ral­nie grube, mocno opuch­nię­te, jakby miały zaraz pęk­nąć. Na rusz­cie zaś opie­ka­ny był czyjś tors.

Sta­nę­łam, jak wryta. Bab­cia, nie zwa­ża­jąc na to osłu­pie­nie, pu­ści­ła mnie i szyb­ko, ni­czym młód­ka, po­ma­sze­ro­wa­ła ku gru­pie.

Usia­dła mię­dzy dzi­wacz­ny­mi po­sta­cia­mi i wzię­ła w dłoń patyk z takim samym pal­cem.

Sta­łam i trzę­słam się z prze­ra­że­nia, pa­trzy­łam na zgro­ma­dzo­nych dzi­wa­ków, uświa­da­mia­jąc sobie, że pod­stęp­na sta­rusz­ka po­pro­wa­dzi­ła mnie na rzeź. Byłam prze­ko­na­na o cze­ka­ją­cych, okrut­nych tor­tu­rach i, co za tym idzie, bo­le­snej oraz nie­unik­nio­nej śmier­ci.

– Chodź do nas, ko­cha­nień­ka – za­gad­nę­ła z uśmie­chem bab­cia Tosia, za­chę­ca­jąc ru­chem ręki. – Przy ogni­sku cie­plej.

Wszy­scy po­pa­trzy­li na mnie. Mieli tru­pio blade twa­rze, pod­krą­żo­ne oczy i ode­rwa­ne czę­ści ciał, zwi­sa­ją­ce z po­od­sła­nia­nych tu i ów­dzie kości.

Za­mknę­łam na mo­ment oczy, pła­cząc i trzę­sąc się z bez­sil­no­ści oraz stra­chu. Nie mia­łam po­ję­cia, co po­win­nam teraz robić, dokąd ucie­kać, w jaki spo­sób się ra­to­wać. Na pewno by mnie do­rwa­li, przy­wle­kli z po­wro­tem i ogłu­szy­li, zwłasz­cza że ze­wsząd nad­cho­dzi­ły ko­lej­ne po­sta­cie, rów­nie strasz­ne i groź­ne. Ogień był coraz więk­szy, roz­mia­ra­mi przy­po­mi­nał pożar par­te­ro­we­go domu. Sie­dzą­cy przy nim za­czę­li kon­su­mo­wać pod­pie­czo­ne palce. Nie­któ­rzy pod­cho­dzi­li do ka­wa­ła mięsa na rusz­cie, spo­glą­da­jąc uważ­nie i ob­ra­ca­jąc je. Nie mo­głam na to pa­trzeć. Po­czu­łam, że słab­nę.

Nagle od stro­ny bramy roz­legł się do­no­śny męski głos:

– Stać! Po­li­cja! Co tu się dzie­je?!

Ode­tchnę­łam z ulgą. Byłam ura­to­wa­na! Zom­bia­ki mnie nie do­sta­ną!

Na cmen­tarz wszedł umun­du­ro­wa­ny po­li­cjant z la­tar­ką w dłoni. Kro­czył z trud­no­ścią przez głę­bo­kie zaspy. Zanim zdą­ży­łam bła­gać go o pomoc, spoj­rza­łam ze zdu­mie­niem na za­cho­wa­nie po­dej­rza­nych po­sta­ci przy ogni­sku. Nie dość, że nikt nie ucie­kał, to wszy­scy za­cho­wy­wa­li się tak, jakby na niego cze­ka­li. Byli spo­koj­ni, dys­ku­to­wa­li, śmia­li się.

– Co tu ro­bi­cie?! – wy­py­ty­wał groź­nym tonem mun­du­ro­wy.

– Panie wła­dzo, za­pra­sza­my do nas – za­gad­nął uprzej­mym tonem jeden z męż­czyzn, po­da­jąc mu upie­czo­ny na pa­ty­ku palec.

– A, to wy. Fak­tycz­nie, dziś prze­cież dwu­dzie­sty drugi grud­nia! My­śla­łem, że ktoś pod­pa­la cmen­tarz. Dzię­ku­ję, chęt­nie skosz­tu­ję. – Ro­ze­śmia­ny po­li­cjant pod­szedł, zga­sił la­tar­kę i ode­brał po­czę­stu­nek. Na­stęp­nie usiadł wraz z in­ny­mi i za­czął z ape­ty­tem jeść.

– Panie wła­dzo, ja… – szep­nę­łam.

Wi­dzia­łam jesz­cze, jak od­wra­ca do mnie zdu­mio­ną twarz, prze­ły­ka­jąc ostat­ni kęs.

Zemdlałam.

 

Kiedy się ock­nę­łam, le­ża­łam, owi­nię­ta szczel­nie w ja­kieś koce, nie­da­le­ko po­zna­nej nie­daw­no sta­rusz­ki, sie­dzą­cej nadal z po­zo­sta­ły­mi przy ogni­sku.

– Bab­ciu Tosiu… – za­czę­łam sła­bym gło­sem, od­gar­nia­jąc czę­ścio­wo pledy i przyj­mu­jąc po­zy­cję sie­dzą­cą.

– Obu­dzi­łaś się wresz­cie, ko­cha­neń­ka? – Od­wró­ci­ła się z uśmie­chem.

Coś mo­zol­nie prze­żu­wa­ła, mając na ustach przy­le­pio­ny jakiś ka­wa­łek skóry. Wo­la­łam nie my­śleć o jej po­cho­dze­niu…

– Gdzie ja je­stem?

– Cią­gle na cmen­ta­rzu.

– Kim oni są? Co wy tu ro­bi­cie?

Po­li­cjant uniósł się nieco i spoj­rzał na mnie z za­cie­ka­wie­niem. On też coś żuł.

– Nowa? – za­py­tał.

Inni po­mru­ka­mi po­twier­dzi­li i jedli dalej.

– Po­si­la­my się, aby po­wró­cić do pełni sił, moje dziec­ko – wy­ja­śni­ła do­bro­tli­wie cał­kiem już młoda bab­cia.

– Nie ro­zu­miem. Je­ste­ście… ka­ni­ba­la­mi? – z tru­dem wy­po­wie­dzia­łam to zda­nie.

Za­uwa­ży­łam, że jej strój zmie­nił się i ma na sobie teraz ele­ganc­ką gar­son­kę z cien­kiej, ja­snej skóry.

– O, nie, ko­cha­neń­ka! My­lisz się – za­prze­czy­ła ze spo­ko­jem.

– Pie­kli­ście palce. Wi­dzia­łam. Mnie też chce­cie zjeść? – py­ta­łam ze spa­zma­tycz­nym pła­czem, trzę­sąc się ze stra­chu.

– Uspo­kój się, moje dziec­ko.

– Je­ste­ście zom­bie?

– Ależ skąd! Wręcz prze­ciw­nie! – za­prze­czy­ła sta­now­czo. – No tak. Je­stem ci winna wy­ja­śnie­nie. Otóż każ­de­go roku dwu­dzie­ste­go dru­gie­go grud­nia zbie­ra­my się na tym cmen­ta­rzu, aby zjeść na­sze­go kata, Ka­ro­la Den­ko­cza.

– Co ta­kie­go? Kata? By­li­ście ścię­ci? Je­ste­ście śre­dnio­wiecz­ny­mi ofia­ra­mi? Nie ro­zu­miem.

– Spo­koj­nie, bez ner­wów, ko­cha­neń­ka. „Kata” w zna­cze­niu umow­nym, oczy­wi­ście. Nikt z nas nie był ścię­ty, a już na pewno nie w śre­dnio­wie­czu. Do­kład­nie sto lat temu, dwu­dzie­ste­go dru­gie­go grud­nia ty­siąc dzie­więć­set dwu­dzie­ste­go czwar­te­go roku, wspo­mnia­ny Karol Den­kocz, zaraz po schwy­ta­niu przez po­li­cję, po­peł­nił sa­mo­bój­stwo w aresz­cie.

– Ja­kie­go grud­nia? Skąd tu nagle zima? Prze­cież wy­je­cha­ły­śmy latem! – upie­ra­łam się, pła­cząc roz­pacz­li­wie.

Nie po­tra­fi­łam uwie­rzyć, że to dzie­je się na­praw­dę… Nie chcia­łam uwie­rzyć.

– Do­pó­ki wszy­scy nie od­ro­dzi­my się w pełni i nie po­wró­ci­my do prze­rwa­ne­go tak be­stial­sko życia, w cen­trum na­sze­go mia­sta cią­gle bę­dzie trwać zima! – po­wie­dział sta­now­czo jakiś chu­der­la­wy czło­wiek.

– No wła­śnie, moje dziec­ko. Słu­chaj i nie prze­ry­waj – skar­ci­ła mnie bab­cia. – A zatem po­wie­sił się on w aresz­cie. Na lnia­nej apasz­ce. Od­szedł bez sądu, pro­ce­su, wy­ro­ku, do­cho­dze­nia, zbie­ra­nia do­wo­dów winy i wy­zna­cze­nia na­leż­nej kary za po­peł­nio­ne zbrod­nie. Spo­ty­ka­my się tutaj za­wsze w rocz­ni­cę jego śmier­ci, wy­ko­pu­jąc z grobu ciało króla i wspól­nie kon­su­mu­jąc je, aby na­brać sił i móc od­ro­dzić się na nowo.

Inni przy­słu­chi­wa­li się z lu­bo­ścią opo­wia­da­niu babci Tosi, jakby wy­po­wia­da­ła treść ka­te­chi­zmu lub ja­kiejś świę­tej przy­się­gi, zna­nej na pa­mięć. A ona kon­ty­nu­owa­ła:

– Po­zo­sta­ło nam już nie­wie­le, za dzie­sięć, może dwa­dzie­ścia lat osią­gnie­my suk­ces i do­pnie­my swego! Nasze ciała od­ro­dzą się w pełni.

Po­mru­ka­mi po­par­li jej zda­nie.

Pa­trzy­łam na to z prze­ra­że­niem.

– Zja­da­cie ja­kie­goś króla, wy­cią­ga­jąc jego ciało, le­żą­ce w gro­bie od stu lat? – Nie wie­rzy­łam, że za­da­ję tak dur­no­wa­te py­ta­nie.

– Do­kład­nie, moje dziec­ko. Za­czy­nasz ro­zu­mieć.

– Nic nie ro­zu­miem, bab­ciu Tosiu. Jak ciało mogło prze­trwać tyle czasu?

– Tak samo, jak i nasze.

– Wasze?

– Ciało czło­wie­ka, spo­ży­wa­ją­ce­go ludz­kie mięso, nigdy nie ule­gnie roz­kła­do­wi, nie spo­pie­li się ani nie znik­nie. Bę­dzie po wiecz­ne czasy leżeć w swym gro­bie. Dla­te­go wiecz­nie można je jeść. W miej­scu jed­nej od­cię­tej czę­ści od razu po­ja­wia się druga. Nasze zaś ciała, be­stial­sko po­żar­te przez lu­do­ja­da, są nie­peł­ne, czę­ścio­we, po­dzie­lo­ne. Także nie mogą spo­koj­nie spo­czy­wać w gro­bach. Cze­ka­ją na od­ro­dze­nie, wy­peł­nie­nie, po­now­ne stwo­rze­nie ca­ło­ści, aby móc kie­dyś, po la­tach, god­nie spo­cząć w trum­nach na, na­leż­ny każ­de­mu, spo­kój wiecz­ny. Obec­nie to jest nie­moż­li­we z winy per­fid­ne­go czło­wie­ka-be­stii, kata Den­ko­cza. Teraz poj­mu­jesz?

– Nie! Wspo­mi­na­łaś, bab­ciu, o ja­kimś królu… W ty­siąc dzie­więć­set dwu­dzie­stym czwar­tym roku Pol­ska nie miała prze­cież króla…

– Ści­ślej: Niem­cy – po­pra­wił mnie naj­bli­żej sie­dzą­cy męż­czy­zna. – Nasze mia­sto było w tym cza­sie nie­miec­kie.

– Ale rze­czy­wi­ście masz rację, dziec­ko, tu nie było wtedy króla – wtrą­ci­ła bab­cia Tosia.

– Bo Karol Den­kocz to „Ra­bar­ba­ro­wy Król”! – ryk­nął ru­basz­nie inny męż­czy­zna.

– Jaki? – Nie zro­zu­mia­łam.

– Ra­bar­ba­ro­wy – po­wtó­rzył.

– Za­cznij­my od po­cząt­ku – wtrą­ci­ła spo­koj­nie bab­cia.

– Do­brze zatem. Bieda i głód po prze­gra­nej woj­nie świa­to­wej zmu­si­ły wielu ludzi do trud­nie­nia się, czym po­pa­dło, a in­nych nawet do że­brac­twa – po­wie­dział smut­no jakiś po­nu­ry bro­dacz, przy­su­wa­jąc się bli­żej. – Ja je­stem Hen­ryk, z za­wo­du sto­larz.

– Ja Józef, tkacz – przed­sta­wił się inny.

– A ja Ju­liusz, pie­karz – dodał ko­lej­ny.

Prze­krzy­ki­wa­li ich na­stęp­ni. Coraz do­no­śniej. Sły­sza­łam także ko­bie­ce głosy. Imio­na czę­sto po­wta­rza­ły się, za­wo­dy także. Wrza­wa wokół ogni­ska na mo­ment stała się nie do wy­trzy­ma­nia.

 

– Spo­kój! – krzyk­nął wy­so­ki i szczu­pły męż­czy­zna, po czym spoj­rzał na mnie i w cał­ko­wi­tej ciszy za­czął opo­wia­dać dalej:

– My oca­li­li­śmy nasze dusze, lecz nie ciała. Jako że­bra­cy, miej­ska bie­do­ta, bez pracy i ja­kich­kol­wiek per­spek­tyw, mo­gli­śmy li­czyć je­dy­nie na cud. Sta­jąc się po woj­nie naj­uboż­szy­mi, nę­dza­rza­mi i wy­rzut­ka­mi, by­li­śmy ła­twym łupem dla kogoś tak spryt­ne­go i prze­bie­głe­go, jak Karol. Śle­dził nas, a potem za­cze­piał.

– I oma­miał, kła­miąc, że po­mo­że, że wes­prze, na­kar­mi, napoi, da cie­pły, bez­piecz­ny kąt, ocali przed śmier­cią… – wtrą­cił inny męż­czy­zna.

– Tym­cza­sem to on nam ją za­da­wał! On be­stial­sko od­bie­rał życie spro­wa­dzo­nym do domu bie­da­kom! Prze­klę­ty kat! Be­stia w ludz­kiej skó­rze! Pod­stę­pem mamił nas, za­pra­szał do domu, po czym mor­do­wał! – do­da­ła z wy­rzu­tem jakaś szczu­pła ko­bie­ta.

– To strasz­ne – szep­ta­łam po­bla­dły­mi ze stra­chu usta­mi, pa­trząc na nich i słu­cha­jąc tych opo­wie­ści.

– Nie mógł po­go­dzić się z po­wo­jen­ną nędzą. Był han­dlow­cem, po­wa­ża­nym, ce­nio­nym. Uzna­wa­no go za spo­koj­ne­go, życz­li­we­go wszyst­kim, nie­groź­ne­go go­spo­da­rza. Po­cząt­ko­wo sprze­da­wał płody ze swego ogro­du. Stąd przy­do­mek: „Ra­bar­ba­ro­wy Król”. Jed­nak szyb­ko zro­zu­miał, że w La­bi­na­ku nie wy­ży­je z nędz­nych ochła­pów, jakie otrzy­my­wał ze sprze­da­ży wa­rzyw.

– La­bi­na­ku? – po­wtó­rzy­łam zdu­mio­na.

– Nasze mia­sto po­cząt­ko­wo na­zy­wa­ło się La­bi­nak – wy­ja­śnił jeden z Ju­liu­szów.

– To coś ozna­cza?

– Ow­szem. To od­wrot­ność wy­ra­zu „ka­ni­bal” – spo­koj­nie sko­men­to­wa­ła bab­cia Tosia. – Potem do­pi­sa­no koń­ców­kę, aby nikt się nie zo­rien­to­wał.

– Kaaa..nibal? – za­jąk­nę­łam się.

– Karol Den­kocz szyb­ko wpadł na po­mysł, jak, mimo pa­nu­ją­ce­go po­wszech­nie głodu i nędzy, można być za­wsze sytym i jesz­cze bły­ska­wicz­nie się do­ro­bić – do­po­wie­dzia­ła smut­nym tonem młoda dziew­czy­na.

Za­uwa­ży­łam, że ma nie­ty­po­wy na­szyj­nik, kol­czy­ki i bran­so­let­kę.

– Czy to…? – Nie umia­łam okre­ślić, co przy­po­mi­na­ją mi drob­ne ele­men­ty tej ory­gi­nal­nej bi­żu­te­rii.

– Tak, to jego zęby! – po­twier­dzi­ła szyb­ko, lekko się przy tym uśmie­cha­jąc. – Wy­ko­rzy­stu­je­my wszyst­ko po nim, tak samo, jak on to robił z na­szy­mi zwło­ka­mi. Miał w domu ko­lek­cję zębów, kości, kon­serw, skór…

– Ja na przy­kład mam na sobie gar­son­kę z jego skóry! – stwier­dzi­ła prę­żąc się z dumą bab­cia Tosia. – I do­dat­ki. – Unio­sła osło­nię­te dło­nie oraz to­reb­kę.

– Ja – pa­pie­ro­śni­cę z jego kości – po­wie­dział ktoś z lewej.

– Ja jem w misce z jego czasz­ki – dodał ktoś inny.

Nie sły­sza­łam dal­szych gło­sów. Znowu ze­mdla­łam. A może za­snę­łam, zmę­czo­na i przy­tło­czo­na nie­co­dzien­ny­mi wra­że­nia­mi?

 

Zbu­dzi­ły mnie oży­wio­ne roz­mo­wy przy pło­ną­cym cią­gle ogni­sku. Swąd pie­czo­ne­go mięsa dalej prze­wra­cał żo­łą­dek do góry no­ga­mi i wy­su­szał gar­dło na wiór.

– Trze­ba było po­wo­li jej to mówić, nie tak od razu… Nowa jest, jesz­cze nie­wie­le ro­zu­mie.

– Z cza­sem zro­zu­mie.

– Ba! Nie ma wyj­ścia. Już tu przy­je­cha­ła. Kto przy­je­dzie, zo­sta­je, taki mus!

– Po­win­ni­ście byli stop­nio­wo oswa­jać ją z myślą, że zja­da­my co roku ciało Ka­ro­la, bo ono się nie spo­pie­li­ło ani nie roz­ło­ży­ło w gro­bie, jako że za­wie­ra cząst­ki każ­de­go z nas.

– Że on nas zja­dał, wy­ko­rzy­sty­wał każdą część, nawet kości, skóry czy zęby, a my mu tylko teraz od­pła­ca­my za do­zna­ne krzyw­dy, by wskrze­sić nasze wła­sne ciała!

– I po mor­dach, i po ćwiar­to­wa­niu, mięso z na­szych zwłok ma­ry­no­wał, piekł, sma­żył, wsa­dzał do sło­ików i w za­le­wie sprze­da­wał na tar­gach oko­licz­nych, kła­miąc, że to zwie­rzę­ce. I na tym się bo­ga­cił!

– A inni, nie­świa­do­mi, głod­ni i bied­ni, także nas w ten spo­sób kon­su­mo­wa­li. Ich winy nie było, tedy ciała La­bi­nak­czy­can z du­sza­mi wra­ca­ją cią­gle do mia­sta, miesz­ka­jąc tu i kar­miąc sie­bie oraz in­nych cia­łem prze­klę­te­go ka­ni­ba­la!

– Bywa, jak w twoim przy­pad­ku, An­to­ni­no, że wy­jeż­dża­ją gdzieś dalej.

– Ale za­wsze wra­ca­ją, jak ty.

– Jak ja – po­twier­dzi­ła bab­cia Tosia.

– A co z obie­ma dziew­czę­ta­mi, An­to­ni­no?

– Roz­ma­wia­łam te­le­fo­nicz­nie z le­ka­rzem. Do­cho­dzą do sie­bie.

– No, do sie­bie to już nigdy nie dojdą! Ha, ha, ha! Nie po tym, co tu zja­dły i co wy­pi­ły!

– Stud­nie w mie­ście za­tru­te, bo Karol wszę­dzie za­ko­py­wał reszt­ki po nas, za­bi­tych i zmar­łych, kiedy mu już miej­sca w domu bra­ko­wa­ło. Plony zie­mi od dzie­się­cio­le­ci nie­zdat­ne do spo­ży­cia, ska­żo­ne wody grun­to­we, po­wie­trze i upra­wy. Wszyst­ko. Nikt, kto przez ostat­nie sto lat jadł tu­tej­sze mięso i pił wodę, nie wy­je­dzie stąd i po­zo­stać musi na wieki!

– A, gdy się od­ro­dzi­my na­resz­cie, za­peł­nia­jąc całe nasze ciała po­kar­mem ze spo­ży­wa­ne­go Ka­ro­la, „Ra­bar­ba­ro­we­go Króla”, opu­ści­my bramy cmen­tar­ne.

– Po­wró­ci­my do domów, do ro­dzin.

– Znowu za­miesz­ka­my w La­bi­na­ku.

– Teraz zwie się on: La­bi­nak­czy­ce.

– Ha, ha, ha! W rze­czy samej.

– An­to­ni­no, le­karz przy­go­tu­je pa­pie­ry?

– Ow­szem – po­twier­dzi­ła bab­cia. – Do­ku­men­ta­cja już jest go­to­wa. We­dług niej wszyst­kie czte­ry zgi­nę­ły­śmy w wy­pad­ku, zde­rze­nie z dwie­ma cy­ster­na­mi, nasze ciała do­szczęt­nie spa­lo­ne, nie było czego zbie­rać. Nikt nie bę­dzie szu­kać spo­pie­lo­nych zwłok. Po­grze­by wy­pra­wią nam więc we Wro­cła­wiu tylko sym­bo­licz­ne.

– Ten le­karz to ma ta­lent, jak żaden! Żeby tak cel­nie i mą­drze na­łgać!

– Jeden z na­szych. Po­ma­ga więc za­wsze, jak umie.

– A co z Nową?

– Cóż, zo­sta­nie, jak inni przy­jezd­ni i jej ko­le­żan­ki – spo­koj­nie stwier­dzi­ła bab­cia Tosia.

– W końcu kie­dyś za­cznie spo­ży­wać to samo mięso i tę samą wodę, nie ma innej rady. Za­sma­ku­je jej.

– Wszy­scy tu, przez tyle lat, ży­wi­my się nadal tym samym i jakoś ży­je­my.

– Praw­da!

– Ha, ha, ha!

– Po­dob­no stu­diu­je dzien­ni­kar­stwo. Nie po­win­ni­śmy się jej oba­wiać?

– W sen­sie?

– No, że opi­sze nas kie­dyś w bru­kow­cach?

– Ha, ha, ha! A to dobre! Bez obaw… A kto by jej uwie­rzył?

– Racja! W zja­da­nie przez dawne ofia­ry le­żą­ce­go cią­gle w gro­bie ciała ich kata sprzed ponad stu lat? – nikt!

– Po­pie­ram Ju­liu­sza! Żaden przy zdro­wych zmy­słach nie da temu wiary!

– Cii… Obu­dzi­ła się.

– Naj­wyż­szy czas. Po­win­ni­śmy za­po­znać ją z całym cmen­ta­rzem, po­ka­zać, gdzie kto leży.

– No i, gdzie jest grób króla! „Ra­bar­ba­ro­we­go Króla”! Bę­dzie do niego się­gać, jak my wszy­scy.

Pa­trzy­łam na nich. Pod­cho­dzi­li po­wo­li, spo­koj­nie, pewni swego, zwy­cięz­cy.

– No, ko­cha­neń­ka, wy­po­czę­łaś? Czas wsta­wać. – Bab­cia Tosia po­chy­li­ła się nade mną.

– Muszę? – wy­szep­ta­łam płacz­li­wie, choć zna­łam od­po­wiedź. Zro­zu­mia­łam wtedy, że ostat­nie wy­da­rze­nia nie były nie­ste­ty je­dy­nie sen­nym kosz­ma­rem.

Po­ki­wa­ła głową. Teraz mogła mieć co naj­wy­żej dwa­dzie­ścia lat. Po­da­ła mi rękę, ob­le­czo­ną w rę­ka­wicz­kę z de­li­kat­nej, ja­snej skóry. Po­pra­wi­ła skom­ple­to­wa­ną ide­al­nie do niej, ob­ci­słą gar­son­kę. Z uśmie­chem pro­wa­dzi­ła mnie do grupy ob­dar­tu­sów, z wolna wy­peł­nia­ją­cych swoje ciała od­zy­ski­wa­ny­mi dzię­ki po­sił­kom ka­wał­ka­mi. Swąd spa­lo­ne­go mięsa coraz mniej draż­nił moje noz­drza, kiedy po­słusz­nie sia­da­łam z nimi przy ogni­sku. Ba! Wy­da­wał mi się nawet za­chę­ca­ją­cy do uczto­wa­nia!

Po­pa­trzy­łam na ota­cza­ją­cych mnie ludzi. Od­młod­nie­li. Sta­wa­li się na po­wrót tam­ty­mi bie­da­ka­mi, pod­stęp­nie zwa­bio­ny­mi przez cho­re­go zwy­rod­nial­ca. Byli teraz moimi ró­wie­śni­ka­mi, ich cery na­bra­ły zdrow­sze­go od­cie­nia, uśmie­cha­li się, byli sil­niej­si, pulch­niej­si, zdrow­si. Po­sił­ki cmen­tar­ne zde­cy­do­wa­nie im po­ma­ga­ły w osią­gnię­ciu ob­ra­ne­go celu. 

Po­da­no mi ta­lerz. A może to była miska z kró­lew­skiej czasz­ki?

– Od­kro­ili­śmy i upie­kli dla cie­bie ka­wa­łek pier­si – po­wie­dział uprzej­mie szewc Hen­ryk. – W razie czego daj znać, bo może wo­lisz kar­czek albo że­ber­ka. Po­czę­stuj się, na pewno bę­dzie ci sma­ko­wać. 

Koniec

Komentarze

Cześć, Bruce

Dobrze się czytało. Zastanawiam się, dlaczego babcia Tosia też zajadała Rabarbarowego Króla, przecież była kompletna. Znowu, gdyby była ofiarą kanibala, to też spoczywałaby na cmentarzu. Nasuwa się pytanie: dlaczego bawiła się w takim razie w kanibalizm? Żeby odmłodnieć? Czy towarzyszyć ziomkom z dawnych lat. Widzę, tutaj pewną niekonsekwencję, albo zwyczajnie nie rozumiem. 

Kolejna sprawa: jeśli ognisko przypominało wielkością dom parterowy, to wątpliwe jest, że kanibale przy nim siedzą. Temperatura przy tej wielkości płomieniach nie pozwoliłaby na to. Jest jeszcze fragment o ruszcie z tego co pamiętam, który tym bardziej odpada. 

Czy dobrze pamiętam, że piekli nad ogniem palce nadziane na patyki? Wątpliwe, żeby można było nadziać palec na jakikolwiek patyk, z tego względu, że mięśni w nim tyle, co kot napłakał, większość stanowi kość. 

Poza tym, opowiadanie bardzo dobre. Historię powojennego kanibala znałem, ale ciekawie wykorzystałaś ten motyw. 

Klikam i pozdrawiam

Bardzo się cieszę, Heskecie, serdeczne dzięki za taką opinię. :) Makabrycznie bałam się odbioru, czy nie nazbyt drastyczny tekst. :)

Co do babci Tosi, ten fragment to wyjaśnił:

“– A inni, nieświadomi, głodni i biedni, także nas w ten sposób konsumowali. Ich winy nie było, tedy ciała Labinakczycan z duszami wracają ciągle do miasta, mieszkając tu i karmiąc siebie oraz innych ciałem przeklętego kanibala!

– Bywa, jak w twoim przypadku, Antonino, że wyjeżdżają gdzieś dalej.

– Ale zawsze wracają, jak ty.

– Jak ja – potwierdziła babcia Tosia”.

 

Czyli – ona nie była ofiarą, lecz solidaryzowała się z ziomkami, jak zasugerowałeś to sam. :) Dlatego opowiadała, co kat “im” (”nam”) zrobił. :) Ona też spożywała podejrzane mięso, lecz o tym nie wiedziała, jak większość mieszkańców Dolnego Śląska. 

 

Prawdopodobnie narratorka, Anka, też mogła potem wyjeżdżać, ale zawsze już wracała, jak każdy kto tam się znalazł od 1924 roku. :) 

 

Ognisko potem przybrało takie rozmiary (tuż przed wizytą policjanta), lecz początkowo nie było tak ogromne. Do tego, na tym specyficznym cmentarzu – jak wyjaśniała babcia podczas wejścia – wszystko było inne, nietypowe, nawet mroźna, grudniowa zima. :)

 

Z palcami, to przyznam szczerze, miałam skojarzenie z dalekim krewnym, zmarłym przed wieloma laty – miał demencję i jego ciało przed śmiercią mocno puchło, palce wydawały się, jakby zaraz miały pęknąć, były czerwone, nabrzmiałe, wyjątkowo grube, a skóra ledwo utrzymywała się na nich. Zapamiętałam te dłonie jako dziecko bardzo dokładnie. I teraz tak je sobie wyobraziłam. :)

 

Nie znałam opowieści o tym konkretnym, “dolnośląskim kanibalu”, natknęłam się zupełnie przypadkiem. :) Wiele źródeł podaje, że dziś jest już prawie całkiem zapomnianym mordercą. :) Kojarzyłam innych, podobnych zbrodniarzy niemieckich, ale nie tego. :) Co ciekawe, w jego domu odkryto nawet aparaturę do produkcji mydła. A zatem to, co na masową skalę nastąpiło w hitlerowskich obozach zagłady, miało już swoisty wstęp przed wybuchem wojny. 

 

Pozdrawiam serdecznie, bardzo Ci dziękuję. :) 

Pecunia non olet

Hej bruce !!!

 

Zaskoczyłaś mnie! Opowiadanie jest bardzo zwariowane w pozytywnym sensie. Niepotrzebnie się obawiałaś, nie ma tu wcale bardzo strasznych rzeczy. Czytałem już gorsze. Fajna zagadka na początku z zatruciem. Nie spodziewałem się takiego rozwoju wydarzeń. Potem kolejne zaskoczenia. Ogólnie spoko opowiadanie. Bardzo oryginalne.

 

Pozdrawiam serdecznie!!!

Jestem niepełnosprawny...

Cieszę się, Dawidiq150, i bardzo Ci dziękuję za ten komentarz. Kanibalizm jest traktowany rozmaicie, stąd moje obawy. :) 

Pozdrawiam serdecznie, Dawidzie. :) 

Pecunia non olet

cześć,

 

Do Ziębic mam jak rzut beretem i trochę, więc (nie tylko dlatego) czytałem z przyjemnością.

 

(Babcia Tosia pozostaje dla mnie prawdziwym czarnym bohaterem. Cóż, nie podoba mi się to jednak. Zamiast zajmować się tym, z czego słyną babcie – dogadzaniem wnukom – ta zajmuje się pierdołami. Zamiast słynnych pierogów z truskawkami, ciasta jabłkowego, nalewki z wiśni – mamy rożen i kanibala.

Gdyby chociaż był marnowany…)

Exedunderze, jeśli kiedyś będą przyznawać Nobla za Poczucie Humoru, Ty go zdobędziesz z pewnością. laugh

Dziękuję za Twój czas i opinię. :) I – za odsłonięcie rąbka tajemnicy z nazwą miejscowości. :) W necie czytałam, że – inaczej niż Rumunia, zbijająca kokosy na Drakuli – to miasto nie chce mieć nic wspólnego z kojarzeniem jego historii z owym zabójcą. 

Pozdrawiam serdecznie. :)

Pecunia non olet

 

Z moim szczęściem to mi raczej nie grozi, ale – hej, przecież mogę zdobyć główne, nieprzyznawane pierwsze miejsce za najgłupszy komentarz udzielony tu na portalu. Nagroda pocieszenia, ale jednak. Coś jak złote maliny, tylko z inną nazwą, żeby nikt nie strzępił ryja za plagiat.

Z tymi skojarzeniami właśnie tak bywa. Jak przylgnie łatka, to już kiła i mogiła, będzie się ciągnęło latami lub dekadami. Podobnie zresztą jak z nazwiskami, które bywają ośmieszające albo co najmniej wzbudzające lekki uśmieszek pod nosem. I dlatego lepiej się nie przyznawać do niczego, jak w tym filmie: „Jak cię złapią za rękę, to mów, że to twoja noga.” No, nie dosłownie, choć kontekst jest zachowany.

To nasunęło mi myśl:

– Gdzie mieszkasz?

– W Ziębicach.

– A, znam. To tam, gdzie chłop latał z tłuczkiem na bezdomnych i robił kotlety mielone z psów i kotów?

– Niedokładnie, no, ale tak.

– A jak się nazywasz?

– Jarosław Psikuta.

– Psikutas? Niemożliwe. Ha!

– Nie, nie. Psikuta.

– O to czym się zajmujesz nawet nie będę pytał. Ten „Psikutas” mnie rozwalił.

– Tak? A ty jak się nazywasz?

– Krueger. Zameldowany na pobyt tymczasowy w Springwood przy ulicy Alternatywy 4.

 

 

smileyKłaniam się. 

Okropeczna historia. Jednak jest pokusa, żeby zjeść paluszek i nie ulec zniszczeniu. 

Czytałam takie historie z Niemiec w wielkim kryzysie, albo ze Stanów (tam to już mają morderców wszelkiej maści). 

Kojąc Twoje obawy, napisane jest plastycznie i intrygująco, ale nie burzy trzewi, przynajmniej u mnie. 

Super wykorzystanie historii, zawsze robi na mnie wrażenie. 

"nie mam jak porównać samopoczucia bez bałaganu..." - Ananke

Hmm no pierwsze tak dwie trzecie albo trzy czwarte bardzo mi się podobały, napięcie rosło, nabierałem własnych podejrzeń itp. Tak jak powinien się czytać horror.

 

Natomiast w końcówce jest ten infodump ze strony “biesiadników”, który nieco się dłużył.

 

Czyli ogółem na plus.

 

Pozdrawiam

edit: A, jeszcze takie drobne uwagi wypisałem :O

kochaneńka

Literóweczka chyba.

 

Czy to normalne, aby jakaś bezczelna, obca starowinka mi rozkazywała?

Hm… obca, ale mówi do niej "babciu"?

 

Ziemia od dziesięcioleci niezdatna do spożycia

Do uprawy może? Chyba, że czegoś nie zrozumiałem.

 

Dlaczemu nasz język jest taki ciężki

Exedunderze, padłam! laughyes

 

Ambush, wielkie i serdeczne podziękowania. Uspokoiłaś mnie. heartkiss

 

GalicyjskiZakapiorze, skracam czasem to zdrobnienie kochanej, ale faktycznie lepiej je poprawię, z wodą miałam na myśli (jak i ówcześni mieszkańcy) studnie, a co do babci, wzorowałam się na ukochanym “Jumanji” – dziadek (w sensie krewniaka) jest tylko jednego z paczki bohaterów, ale wszyscy go tak nazywają, dodając czasem imię. :)

 

Pozdrawiam Was serdecznie. heart 

Pecunia non olet

Hej Bruce, 

przyzwyczaiłaś nas do zupełnie innych historii. Głownie z happy endem :) Ale fajnie, że szukasz też inspiracji w bardziej makabrycznych klimatach, bo zdecydowanie Ci to wychodzi! Twoje opowiadanie, zwłaszcza działania Karola, przemawiało do wyobraźni. Od razu miałam skojarzenia z Sweeney Toddem i upiorną historią o pasztecikach. Ciarki! 

 

Pozdrawiam! :) 

Miód na moje serce, dziękuję, Marszawo, i serdecznie pozdrawiam. smiley

Pecunia non olet

Miałem wiele pytań, ale zagłębiwszy się w komentarze dotarłem do odpowiedzi. Jedyne co mnie nurtuje, to techniczny aspekt, nabicia palca na kijek. Wydaje się to trochę trudne. Chyba, że kanibal był wyjątkowo utuczony i miał palce jak kiełbaski, ale to raczej zbyt śmiała teoria, bo po wojnie tłustych ludzi nie było. Tekst to dobitnie podkreśla.

Opowiadanie fajnie się rozkręcało. Pierwsze kanapki już dawały do myślenia i te czarne zęby u kelnerki. Na cmentarzu, gdy doszliśmy do sedna, zwolniło. Pomimo tego, zdecydowanie na plus i podobały mi się dialogi:) 

 

Pozdrawiam:)

Nie istnieje ani dobro, ani zło. Są tylko czyny i ich konsekwencje.

George’u Hornwoodzie, dziękuję bardzo; co do wyglądu bohatera tytułowego, na podstawie znalezionych w necie zdjęć mniemam, że najchudszy to on nie był…

Pozdrawiam serdecznie. :)

Pecunia non olet

Hej bruce!

Świetnie poprowadzona historia i znowu plusik za to, że z wykorzystaniem prawdziwych zdarzeń. 

Ale ich ta babcia wyrolowała. Przejmować się nie powinnaś, brutalne, ale nie jest przesadzone. Bardzo dobrze napisane.

Pozdrawiam!

You cannot petition the Lord with prayer!

MichaeluBullfinchu, bardzo Ci dziękuję. :) Nie przepadam za takimi historiami, ale cóż – tak było, niestety. :)

Pozdrawiam serdecznie. :)

Pecunia non olet

Nie znałam tej historii, chociaż temat od czasu do czasu wyskakuje, niekiedy w kontekście wojennym.

Skoro babcia Tosia mogła mieszkać gdzie indziej, to i bohaterka nie powinna tracić nadziei.

Ale żeby własnej wnuczce zrobić coś takiego? Tego nie akceptuję.

Babska logika rządzi!

Witam serdecznie, Finklo. :)

Podobnie ja – tej konkretnej historii nie znałam. :)

Tak, bohaterka ma szansę. :) 

Rzeczywiście to było podłe, lecz babcia wiedziała, że tylko w taki sposób w tym jubileuszowym roku dostanie się na cmentarz. :)

Pozdrawiam serdecznie. ;) 

Pecunia non olet

Dobre! Aczkolwiek po dramatycznym ostrzeżeniu na wstępie spodziewałam się jakiś prawdziwie traumatycznych zdarzeń, więc zaskoczyłam się dość pozytywnie. Ostateczny efekt jest bardziej komediowy/obyczajowy, choć także przyjemny w odbiorze. Może moja codzienna egzystencja jest zbyt wschodnioeuropejska, by jakiś byle kanibalizm robił na mnie wrażenie. Ostatecznie człowiek takie samo mięso jak każde inne, więc jak nie jesteś weganką to równie dobrze możesz być kanibalką. Kanibalicą? Osobą kanibalistyczną? Tak czy inaczej smacznego.

Zołza007laughheart , ha, ha, ha, dziękuję Ci, kapitalny komentarz! Rzeczywiście, bałam się odbioru, ale fakt faktem, że starałam się, gdzie tylko można, dodać szczypty żartu i humoru. :) Kiedy poznałam historię, byłam zbulwersowana, nade wszystko oszukiwaniem innych. :)

Pozdrawiam serdecznie. ;) 

Pecunia non olet

więc jak nie jesteś weganką to równie dobrze możesz być kanibalką. Kanibalicą? Osobą kanibalistyczną? Tak czy inaczej smacznego.

Ej! Można jeszcze być wegetarianką jedzącą jajka i przetwory mleczne. Ona obok kanibalizmu nawet nie stoi. ;-)

Babska logika rządzi!

Faktycznie, Finklo. Teraz jest sporo możliwości. ;) 

 

Pecunia non olet

Cóż, Bruce, tym razem czytałam bez przykrości, ale i bez entuzjazmu. Przyjmuję do wiadomości, że rzecz jest oparta na faktach, ale jakoś do mnie nie przemówiła.

 

ko­lej­ne lato spę­dzi­ła­bym na bal­ko­nie osie­dlo­wym nie­wiel­kie­go miesz­ka­nia we wro­cław­skim bloku… → Obawiam się, że balkon nie był osiedlowy.

Proponuję: …lato spę­dzi­ła­bym na bal­ko­nie nie­wiel­kie­go miesz­ka­nia w bloku wro­cław­skiego osiedla

 

 Mix! – wy­pa­li­ła kel­ner­ka… → A może wersja spolszczona: Miks! – wy­pa­li­ła kel­ner­ka

 

Nikt z nas jej nie od­po­wie­dział. → Ponieważ piszesz o paniach, proponuję: Żadna z nas jej nie od­po­wie­działa.

 

Leki na za­tru­cie po­kar­mo­we, jakie za­wsze wo­zi­łam… → Leki na za­tru­cie po­kar­mo­we, które za­wsze wo­zi­łam

 

…ro­ze­śmia­łam się roz­ba­wio­na, oglą­da­jąc do tyłu i pa­trząc po­błaż­li­wie na sta­rusz­kę. → Domyślam się, że pragnęłaś uniknąć powtórzenia, ale mam wrażenie, że oglądając do tyłu nie brzmi najlepiej.

Proponuję: …ro­ze­śmia­łam się roz­ba­wio­na, spoglądając do tyłu i pa­trząc po­błaż­li­wie na sta­rusz­kę.

 

– … śnie­gow­ce też bar­dziej ci się nada­dzą… → Zbędna spacja po wielokropku.

 

po czym sta­ran­nie spraw­dzi­łam po­opusz­cza­ne szyby. → Dlaczego szyby były opuszczone?

 

Nie­któ­rzy pod­cho­dzi­li do ka­wa­łu mięsa… → Nie­któ­rzy pod­cho­dzi­li do ka­wa­ła mięsa

 

– Panie wła­dzo, ja… – szep­nę­łam ci­chym tonem, po czym ze­mdla­łam. → Zbędne dookreślenie. Szept jest cichy z definicji.

Może wystarczy: – Panie wła­dzo, ja… – szep­nę­łam, po czym ze­mdla­łam.

 

Wi­dzia­łam jesz­cze, jak od­wra­ca do mnie zdu­mio­ną twarz, prze­ły­ka­jąc ostat­ni kęs. → Skoro w poprzednim zdaniu zemdlała, to jak mogła widzieć?

 

– Zjadacie jakiegoś króla, wyciągając jego ciało, leżące w grobie

od stu lat? → Zbędny enter.

 

ocali przed śmier­cią…– wtrą­cił inny męż­czy­zna. → Brak spacji przed półpauzą.

 

– Nie mógł po­go­dzić się z po­wo­jen­na nędzą. → Literówka.

 

Zie­mia od dzie­się­cio­le­ci nie­zdat­na do spo­ży­cia… → A kto spożywa ziemię?

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Tym bardziej jestem Ci wdzięczna, Regulatorzy, szczególnie za poświęcony czas i wypisanie usterek. Zaraz poprawiam wszystko. :) 

Pozdrawiam Cię serdecznie. :) 

Pecunia non olet

Bardzo proszę, Bruce. Miło mi, że uznałaś uwagi za przydatne. :)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dziękuję i pozdrawiam serdecznie. :)

Pecunia non olet

O Karlu Denke słyszałem, więc domyśliłem się, o czym, a raczej o kim będzie opowiadanie. Podczas lektury miałem nieodparte skojarzenia z jednym z odcinków “Z Archiwum X”, o małomiasteczkowej społeczności kanibali, którzy dzięki spożywaniu ludzkiego mięsa osiągnęli nieśmiertelność, a cała sprawa wydała się, gdy zjedli przyjezdnego z chorobą Creutzfeldta-Jakoba. Tekst jest sprawnie napisany, ale przydałaby mu się porządna korekta, bo znalazłem dużo błędów interpunkcyjnych i drobnych stylistycznych. Ogólnie jednak podobało mi się, więc “doklikowywuję” do Biblioteki.

Rozdzióbią nas kruki, wrony i ptaki ciernistych krzewów.

Wielkie podziękowania, Bolly, tą potrzebną korektą mnie zdumiałeś, bo odwiedziło mnie już tyle Autorytetów, że byłam przekonana o poprawieniu wszystkiego. Pewnie się myliłam. :) 

“Archiwum” uwielbiałam, to zaszczyt, takie porównanie. :)

Pozdrawiam serdecznie. ;)

Pecunia non olet

Nowa Fantastyka