Darzenie zaczęło się dość subtelnie. Kątem oka udawało ci się dostrzec pająka, który skwapliwie uwijał się w swoich codziennych sprawach. „To całkowicie normalne” – myślałeś sobie, tak jak każdy szaleniec sekundę przed popadnięciem w całkowitą dysocjację. W górskiej chacie, którą kupiłeś, aby z dala być od bliźniego, było to zaiste normalne. Tak samo jak głuchy stukot gałęzi o dach w środku nocy i wpatrzone w ciebie skupione, jaskrawe oczy wilka. Nie widziałeś go, ale obserwował wszystkie twoje codzienne decyzje z niepokojem. Przychodził nie bez powodu – skądś wiedział, że pająki postanowiły cię zabrać.
Podczas jednego z kolejnych poranków, spędzanych w odrealnionej medytacji, zacząłeś dostrzegać ich coraz więcej. Zdawały się kłębić i ohydnie wić nie tylko w każdym zakamarku chaty, ale wręcz w tych samych kątach oczu, które wcześniej były jedynie lustrem ich mrocznych poczynań. Były pod paznokciami, między zębami, pod powiekami i w uszach. Ich gwałtowne ruchy zdawały się coraz mniej przypominać zwyczajowe zachowanie – poczęły wibrować i pulsować niczym najpaskudniejsze pod księżycem serce robaka. Najbardziej druzgocącym było to, że biło tak samo nierówno i gwałtownie jak twoje.
Dzień, w którym postanowiłeś wejść do wnętrza góry, był zimny i ostry. Wyszedłeś na ganek, stanąłeś obok wcześniej przygotowanego plecaka i wziąłeś głęboki, bogaty wdech. Powietrze było lodowate i wbijało się mikroskopijnymi drobinkami w ściany gardła. Znikąd w głowie błysnęła myśl, że to idealny moment, aby Ją poznać. Nie wiedziałeś jeszcze, kim była Ona, ale czułeś, że tajemnica wnet się odsłoni.
Do wejścia po prostu trafiłeś – wystarczyło obserwować harmonijne, wciąż poruszające się szlaki stawonogów, które wyraźnie sygnalizowały kierunek. Była nim dość pokaźnych rozmiarów jaskinia, usytuowana nad niewielkim oczkiem wodnym w górskim zagłębieniu. Woda była tam tak czysta, że mogłeś zerknąć na swoje poprzednie wcielenia. Nie do końca podobał ci się ten widok. Wciąż niespecjalnie wiedziałeś, co cię właściwie tu przygnało.
Obmyłeś brudną i ogorzałą twarz w chłodnym płynie. Gwałtownie i niespodziewanie – wszystko pojąłeś.
Po chwili biegłeś w głąb jaskini, nie zważając na nierówności terenu. Ściany były ruchome, żywe i pulsujące, ponieważ składały się z milionów włochatych, ekstatycznie tańczących pająków. Choć przeczyło to prawom natury, zdawały się zachowywać jak jeden, symbiotyczny organizm – rój, który niczym bluźniercze wiertło penetruje duszę ziemi. Wszystkiemu towarzyszył odstręczający mlask mielonych, pajęczych ciał, zasypywanych w chaotycznym uniesieniu przez swoich następców. Im bliżej ciebie zakradały się ściany, tym głośniej słyszałeś historię Wiedźmy, która – mimo że wlała się do głowy w całości – to miała ledwie widoczną sieć porządku, którą postanowiłeś prześledzić. Zobaczyłeś piękną i mądrą kobietę, która we wczesnym stadium człowieczym zrozumiała, że jej wolnością jest samotność. Jak i twoje, jej myśli często umykały w abstrakcyjne korytarze.
Spacerowała po przepastnych, jasnych ruinach, konwersując z szalonymi bytami, które od eonów tkały swoje pozbawione sensu historie. Kobieta dryfowała razem z nimi, ucząc się i obserwując, jak w trakcie kilku sekund narodzić wszechświat i go zgnić. Jak zakwilić po raz pierwszy, chciwie i boleśnie, żeby w mgnieniu kaprawego oka pogruchotać wszelkie kości pod ciężarem tego ostatecznego horroru, jakim jawiła się egzystencja. Oddychała razem z milionami drobnych płucotchawek, które już ocierały się o skórę, gałki oczne, zęby i uszy. Byłeś coraz głębiej, a gardło jaskini stopniowo się zwężało i twój osobisty ruch znaczył coraz mniej. Dokądś cię niesiono i prowadzono, aż w końcu tylko przeciskano przez porozgniatane, zmielone zwłoki, których niezliczone odnóża miałeś już w każdym zakamarku ciała. Czułeś się jak podróżnik zaawansowanego układu pokarmowego, który wciąż się zmienia, pochłaniając i wydalając wszystko, co znajdzie się w pobliżu.
„Witaj, oprawco” – potężny, tubalny głos niemal wbił ci bębenki do głowy. Brzmiał, jakby przemawiało jednocześnie tysiąc gardeł. „Chciałabym, abyś to pojął” – kontynuował. „Ostatecznie jedyną mądrością, która po wieki będzie wybrzmiewać, jest ból. On wraz ze strachem i głodem dyktują stateczny rytm chaotycznego wszechświata, którego ty jesteś odpadem”. Urwała zdanie szybko, a między zębami poczułeś tłuczone szkło. Wypadłeś ze zwężenia, które zaczynało cię już miażdżyć, i kaszląc spazmatycznie, pozbyłeś się z ust resztek pająków. Wypluty na nieznany, mięsisty grunt, czułeś tylko metaliczny smak krwi.
Z głębokiego, gęstego mroku wyłoniła się megalofobiczna sylwetka. Potężne ciało, poskręcane ze zwyrodniałych ścięgien, obrastała poszarzała, gnijąca skóra. Pazurzaste, długie łapska wypełzały ze spuchniętego, cylindrycznego tułowia niczym prastare skolopendry. Długą, mackowatą szyję wieńczyła kobieca głowa, która zdawała się nie podlegać człowieczej anatomii. Zachowywała się jak zarażony tasiemcem ogon, bijąc chaotycznie i bez rytmu. Pusta gęba z szalonymi, błądzącymi wewnątrz czaszki oczami, jakby kontrolowała je suwerenna istota. Sam łeb od czasu do czasu paskudnie się marszczył i bezkostnie wyginał, jakby u jego nasady rządził wyjątkowo bezwzględny i brutalny lalkarz. Gardłowym, wycofanym głosem – przemówiła.
„Kiedyś byłam kwiatem. Moje piękno sprawiało, że słodko milknęły całe pokolenia. Chciałam być jasna, gorąca i grzać tym ciepłem innych, jednak oni zdecydowali inaczej. Zrobili ze mnie zło – za co? Zrobili ze mnie kurwę – dlaczego? To nie moja wina, że ich zasuszeni i obleśni mężowie pożądali prawdy, którą w sobie mam. Teraz… mieszkam tutaj. I ty również. Razem będziemy po kawałeczku rwać wszystkie smaczne kąski, które już od tysiącleci tutaj hoduję. Chwalić mnie będą, jeść moje ciało, a potem… potem zaczną się mordować, jak dwie ślepo posłuszne swojemu władcy armie. Teraz, kochany, idź i przekaż tym psom pierwszy podarunek”.
W twoim umyśle powstał tatuaż.
„Pierwszy – ból.
Drugi – strach.
Trzeci – głód”.
Radosny byłeś. W końcu wszystek zostanie uczciwie obdarowane.