
Zapraszam na nowe opowiadanie
Dziękuję Bruce za betę. Twoja pomoc jest wielka :-) Pozdrawiam Cię :-)
Zapraszam na nowe opowiadanie
Dziękuję Bruce za betę. Twoja pomoc jest wielka :-) Pozdrawiam Cię :-)
Trzymamy się razem, bez względu na to, co się wydarzy. Tak brzmiała dewiza chłopaków – Johnnego (ksywa Wąski), Petera (Sumika) i Frankiego (Sałaty).
Rzeczywiście, Johnny był chudy, może nawet bardziej niż chudy. Jego wklęsły brzuch świadczył o tym, że albo nie dojada, lub, co gorsza u niego w domu rodzice oszczędzają na jedzeniu; a może najzwyczajniej w świecie miał świetną przemianę materii. Petera ochrzcili przezwiskiem Sumik, bo chyba nie było w szkole kolesia, który bardziej od niego lubiłby łowić ryby. Wujek Petera miał domek letniskowy, usytuowany tuż nad niewielkim stawem i to on zaszczepił w chłopcu miłość do wędkarstwa. Frankie był Sałatą dlatego, że kochał jeść zieleninę. Nie było dnia, żeby nie przyniósł sałaty do szkoły, a żeby było śmieszniej, to miał krzywy zgryz, i kiedy jadł, przypominał wszystkim królika. Dziewczyny przedrzeźniały go wołając: Hej! Doktorku! – jak w tej kreskówce z Bugsem.
Podstawówka skończyła się szybciej niż przypuszczali. W piątej klasie Johnny i Peter mieli trochę problemów z matematyką i mogli z tego powodu nie awansować do szóstej, ale ostatni sprawdzian okazał się dla nich darem z nieba. Z tą niebiańską ingerencją, to trochę przesada, ponieważ przygotowali sobie wcześniej gotowce, co wyjątkowo ułatwiło sprawę. Peter był na tyle zapobiegawczy, że przed zamknięciem szkoły otworzył okno do kantorka nauczycielki i nocą zrobił krótką rewizję, znajdując w nim wszystko, czego potrzebował. Po sprawdzianie, na drugi dzień, nauczycielka nie skomentowała doskonałych wyników, ale jej spojrzenie mówiło wszystko. Oczywiste było, że wiedziała do czego doszło.
Minęło ponad dwadzieścia lat. Spotykali się najczęściej przy piwie. Ale raz w roku, od kiedy skończyli szkołę średnią, wyjeżdżali do domku letniskowego, który należał do wujka Petera.
Siedzieli nad stawem – była noc. Peter i Johnny łowili ryby, wpatrzeni w świecące, zielone spławiki. Frankie natomiast, w coś bliżej nieokreślonego, jakby myślami był zupełnie gdzie indziej. Pił piąte piwo i był pewien, że na tym się nie skończy. Głosy kumpli docierały do niego z oddali, choć siedział zaledwie kilka metrów od nich.
– A pamiętasz tę lufę, która dołączyła do nas w ósmej klasie? – zapytał Peter. – Byłem w niej cholernie zakochany – parsknął śmiechem.
– Pewnie, że pamiętam. Miała blond szopę z włosów. Nie wiem, co ci się w niej podobało. – Johnny kręcił głową z dezaprobatą. – Chyba wiem. Byłeś pod wrażeniem jej cycków.
– A ty nie? – obruszył się Peter. – Wszystkim chłopakom podobał się jej biust.
– A nie wziąłeś pod uwagę, że dlatego, bo mieliśmy po piętnaście lat, i żaden z nas nie trzymał cyca w dłoni? Dzisiaj są inne czasy. Dzisiaj szczawiki wiedzą więcej i mają mnóstwo doświadczeń, o których w ich wieku moglibyśmy tylko pomarzyć.
– Co masz na myśli?
– Wszystko – podsumował Johnny i sięgnął po piwo. Wyciągnął z kieszeni zapalniczkę. Jednym, zdecydowanym ruchem otworzył butelkę. Po głośnym: puk, rotujący w powietrzu kapsel poleciał w krzaki.
– Mógłbyś przynajmniej ciszej to robić. Spłoszysz ryby – powiedział Peter.
– Racja. Szkoda, że nie mogą się z nami napić. – Johnny przystawił butelkę do ust, wypijając naraz połowę.
– Nie potrafisz się delektować. – Krytyka Petera nie wywarła na nim najmniejszego wrażenia.
W oddali słychać było cykanie świerszczy. Żaby nie rozpoczęły jeszcze sezonu na czołganie się, przyczepione jedna do drugiej, gdzieniegdzie tylko któraś manifestowała swoją obecność krótkim rechotem. Dookoła stawu rósł tatarak, wymieszany z pałką wodną. Od strony wody niósł się delikatny wietrzyk. W powietrzu dało się wyczuć specyficzny zapach, coś pomiędzy wonią ziemi i miazgi roślinnej. Nie było w okolicy większego zbiornika i lepszego miejsca do łowienia. Jeśli ktoś znałby atrakcyjniejsze miejsce, na pewno byłby to Peter.
Staw kupił jego wujek, podobnie jak pobliską działkę o wielkości blisko pół hektara. Dlaczego to zrobił? Bo miał mnóstwo kasy i różne zachcianki. Jednocześnie była to dobra inwestycja.
– Nieruchomości, ziemia i złoto, to najlepsze lokowanie kasy – mawiał. W późniejszych latach nie chodziło już o zarabianie pieniędzy, ponieważ miał tyle, że trzeba było poszukać celów gdzie indziej. Na starość, mając siedemdziesiąt sześć lat, poleciał do Tajlandii i poznał miłość swojego życia – młodą, piękną i jakże naiwną dziewczynę, która myślała, że po jego śmierci odziedziczy fortunę. Okazało się, że nie zapisał jej w spadku ani grosza.
Drewniany domek letniskowy był na tyle duży, że wystarczyłby dla dwóch wielodzietnych rodzin. Od wschodniej strony znajdował się las. Front, usytuowany od zachodu, witał przybyszów szeroką werandą, na której znajdowały się trzy bujane krzesła wiklinowe, drewniany stolik i kilka krzeseł po prawej stronie drzwi wejściowych.
Frankie zasypiał, słysząc w tle głosy przyjaciół. Czuł się cudownie, delikatny wietrzyk muskał jego twarz. Właśnie dlatego tutaj przyjeżdżał – dla takich chwil. Miasto, w którym żył na co dzień i wszystkie problemy, schodziły na dalszy plan, niknęły gdzieś za horyzontem spokoju, błogości, jaką dawało mu to miejsce. Od zawsze wiedział, że nie jest to zwykły domek, a jego kumple, to nie tylko dwóch kolesi, których przypadkowo dane mu było spotkać. Nie wierzył w przypadki. Lubił tych gości i chyba nie było równie dobrze zgranej ekipy, jak ich troje. Nie oznaczało to, że chłopaki nigdy się nie pokłócili, czy nie doświadczyli tzw. milczenia owiec, kiedy obrażeni, nie rozmawiali przez kilka dni. Ale, ten śmiesznie krótki czas cichych dni, w ogóle tracił na mocy, jeśli kiedykolwiek takową posiadał, w momencie, gdy spotykali się ponownie i planowali kolejny wypad. Peter mówił na to: trip, Johnny – wycieczka, a dla Frankiego była to kolejna – świetna jazda. Zawsze przed, narastała w nim ekscytacja. Nie, to nie było podniecenie, bardziej coś na kształt drgającej, cienkiej struny, znajdującej się pomiędzy splotem słonecznym, a przeponą – uwielbiał to uczucie.
Rozmowa przyjaciół ucichła.
Unosił się nad stawem, sunąc powoli w stronę brzegu. Rozcinał stopami gęstą mgłę, przypominającą opary trującej substancji – zielone, szmaragdowe przenikania, chcące się uwolnić z miniaturowej, płożącej chmury, rozciągniętej ponad wodą, przygasały w agonii umierających świetlików. Gdzieś przed nim czaiło się coś złego. Do szpiku przegniłe, pewne swego, przekonane, że ofiary są blisko. Ludzie byli smacznym kąskiem. Na co dzień wystarczały zwierzęta – ryby, jako przekąska, w ostateczności – ale to nie zaspokajało potrzeby istoty z dna. W ciemności, głęboko pod wodą, wszystko smakuje inaczej – podobnie będąc poza własnym światem, wypełzając na ląd, kiedy wgryza się w mięso ofiary, przemieszane ze strachem i powietrzem, nabiera wyrazu. Czarny, obślizgły i wyjątkowo zwinny łowca czekał, uśpiony kilkadziesiąt lat.
Frankie widzi, jak to coś rozcina wodę czubkiem wielkiego, śliskiego łba – płynie w stronę Petera i Johnnego, którzy postanowili wrócić do domku.
– Nie będziemy budzić śpiocha. – Peter ruchem głowy wskazuje na Frankiego.
– Racja – przytakuje Johnny.
Wchodzą po drewnianych schodach na werandę. Nie spoglądają za siebie, gdyby to zrobili, zobaczyliby, że istota wypełza na brzeg. Sunie ciemnozielonym cielskiem po piachu, jak ogromna foka, wokół której roznosi się fetor gnijących ryb.
Frankie obudził się zlany potem. Śnił koszmary wielokrotnie, ale ten był wyjątkowo realny. Nie przypominał nielogicznych, niepowiązanych ze sobą wątków, gdzie w jednej chwili z nieba spadają wielkie noże, ostre jak brzytwa wbijają się w chodnik, by za kilka sekund wyparować.
Wyjątkowo sugestywny sen, w którym oprócz potwora wypełzającego ze stawu, wszystko wyglądało, jak w rzeczywistości, przykleił się do umysłu Frankiego i nie chciał z niego wyjść. Gdy dotarł do niego zapach niosący się od strony wody, jego żołądek ścisnęła niewidoczna klamra.
Dopiero teraz zauważył, że Peter i Johnny zniknęli. W słabym świetle ujrzał odbite w piasku ślady stóp – prowadziły w stronę domku. Gdy wchodził po skrzypiących, drewnianych schodach na werandę, miał w głowie gotową wiązankę słów, którą ich poczęstuje.
Zostawili wszystko i sobie poszli. To niepodobne do nich – myślał. Johnny nie przepuściłby okazji na grubą rybę. A Peter? Może, gdyby kilka piw znajdujących się w podbieraku wędkarskim nie schładzało się od kilku godzin w wodzie, Frankie byłby gotów uwierzyć, że poszedł do lodówki naprawić zapas. Tak, określał to, jako naprawienie zapasu.
Pchnął drzwi i wszedł do środka.
– Hej! – krzyknął. – Jeśli myślicie, że udał wam się żart, to jesteście w błędzie. Właśnie po was idę i skopię wam dupy!
Frankie spodziewał się ciętej riposty, ale domek wypełniała cisza. W tej sytuacji, była ciężka i wyjątkowo trudna do zniesienia. Wspomnienie koszmaru, niewidoczna smuga wyziewów ze stawu i wizja potwora płynącego ku brzegowi sprawiała, że Frankie miał gęsią skórkę.
Sprawdził pomieszczenia na parterze. Przechodząc obok drzwi spiżarni zatrzymał się.
Nie. To niemożliwe – pomyślał.
Otworzył drzwi, czując bijące mocno serce. Włączył światło. Od zeszłego roku ta niewielka graciarnia nie zmieniła się zbytnio. Jedynym przedmiotem, który dziwnie nie pasował do wiaderek, konewki i nożyc ogrodniczych, był wielki harpun zawieszony na ścianie.
Zgasił światło i zamknął cicho drzwi. W każdym razie, tutaj ich nie ma.
– Obiecuję, że skopię wam tyłki. – Wchodził na piętro i chciał jeszcze coś powiedzieć, ale ugryzł się w język. Sytuacja przypominała stare horrory, które oglądał w nocy -z okazji szesnastych urodzin dostał mały, czarno-biały telewizor. Gdy ojciec zaczynał chrapać, seans grozy rozświetlał niewielki pokój Frankiego.
Na górze znajdowały się trzy pokoje i niewielka łazienka. Szedł powoli, jednocześnie wytężając słuch. Stare, grube deski podłogi uginały się pod jego ciężarem. Wszedł do pierwszego pokoju po prawej. Przez uchylone okno wdzierało się do środka rześkie powietrze, wybrzuszając oliwkowe zasłony. W chwili, gdy je zamykał, usłyszał rozmowę.
Wybiegł, jak oparzony, a przez pośpiech o mały włos, a przewróciłby się na schodach. Złapał się poręczy w ostatniej chwili. Werandę pokonał w kilka sekund. Zobaczył, że Peter i Johnny siedzą nad stawem, jakby nigdy nic.
– Uważacie, że to było śmieszne? – zapytał, gdy już klapnął na swój fotelik.
– Co niby miało być śmieszne? – Peter wpatrywał się w świecący spławik.
Johnny nie reagował, również śledził swój świetlik na wodzie.
– To, że poszliście do domku, a teraz robicie mi numer, bo siedzicie tutaj i nie wiem, w jaki sposób to zrobiliście. Byłem pewien, że jesteście w środku.
– Jaki numer? – zapytał Peter.
Wieczór mijał inaczej niż zwykle. Napięcie, które pojawiło się między nimi, momentami stawało się dla Frankiego nie do zniesienia. Chwilami myślał, czy nie lepiej będzie, gdy wróci do domku i położy się spać. Miał dziwne przeczucie, że jeśli zostanie tutaj, z nimi, stanie się świadkiem czegoś, co przewróci jego życie do góry nogami. Nie opuszczało go wrażenie odrealnienia. Kumple, których znał od wielu lat, przypominali bardziej dwa manekiny, wpatrzone martwo gdzieś przed siebie.
Sięgnął po smartfon, leżący na plastikowym, trójnożnym stoliczku. Zbliżała się północ.
– Do której macie zamiar łowić? – zapytał.
– Całą noc – odparł Johnny.
– Sorka panowie, ale już podziękuję – powiedział podnosząc się z fotelika. Sięgnął do kieszeni po papierosy.
– Możesz przy nas nie palić? – W oczach Petera pojawił się atawistyczny gniew. – Już dawno miałem ci powiedzieć, żebyś rzucił to świństwo. Trujesz siebie, ale przynajmniej nam tego nie rób.
Frankie schował paczkę do kieszeni. Wielu spraw nie rozumiał, jak choćby tego, że chłopaki wolą wąchać smród glonów i zastanej wody. Ale nie mógł się nie zgodzić. Palił od czasów podstawówki i miał świadomość, że jeśli wcześniej nie wydarzy się nic spektakularnego, co pozbawi go życia, to wykończy go cholerny rak. Ewentualnie w pakiecie dostanie astmę i nie będzie mógł przejść bez zadyszki przez własny pokój.
– Jeśli możesz, nie zapalaj światła w domku – odezwał się Johnny. – I bądź tak dobry… zamknij wszystkie okna. Noc ma być wyjątkowo chłodna.
Nie włączaj światła… – Zastanawiał się Frankie, leżąc w łóżku.
Peter i Johnny siedzieli nieruchomo w ciszy, którą przerywały ciche piski młodych uszatek. Nie mogli widzieć nic, ponieważ ich oczy zasnuwało bielmo.
Z gęstych zarośli wychynęła postać. W ciemności panującej dokoła, niczym wycięta z nieprzeniknionej czerni, wciągała w siebie otaczającą roślinność. Większe i mniejsze ryby znikały w jej czeluściach, jak srebrzyste, żywe opiłki, przyciągane przez magnes.
Po nocnym niebie płynęły ciężkie chmury, zasłaniając raz za razem księżyc, który jako wrastający sierp, na kilka sekund rzucał zimne światło. Smolista czerń o ludzkich kształtach zbliżała się do Petera i Johnnego, którzy nie przypominali siebie sprzed kilku minut. Byli niczym woskowe figury – nieudolne, własne kopie. Nie drgnęli nawet w chwili, kiedy czarne coś zatrzymało się przed nimi. Od strony stawu niósł się dźwięk przypominający chlupot, jakby ogromna ryba harcowała tuż pod powierzchnią.
Istota zaczęła zmieniać kształt – powoli kurczyła się i wydłużała. Następnie rozdzieliła na dwie cienkie smużki, które wleciały przez uszy do ich głów.
Frankie wybudzał się, słysząc śpiew ptaków. Sen oddalał się stopniowo, ulatywał i znikał powoli, stając się czymś błahym w porównaniu z pięknem, jakie oferował nowy dzień. Promienie słoneczne zaglądały nieśmiało przez okno. Na parapecie od zewnątrz przysiadł kowalik – harcował, podskakując; zaglądał do wnętrza domku, jakby chciał się przywitać. Po chwili wzbił się w powietrze z gracją, jakiej mógłby mu pozazdrościć niejeden ptaszek.
Drobinki kurzu leniwie krążyły po sypialni – jej jedyni całoroczni mieszkańcy.
Frankie przekręcił się na lewy bok, podniósł prawą rękę i ziewnął przeciągle. Miał zamknięte oczy – chciał wydłużyć chwilę przyjemności. Dopiero pełny pęcherz zmusił go do wyjścia z pieleszy. Idąc boso do łazienki, rzucił okiem na zegar ścienny. Nie podejrzewał, że spał tak długo – było za piętnaście dziesiąta.
Na śniadanie przyrządził jajecznicę. Gdy kończył jeść, uświadomił sobie, że przecież nie jest sam. Pamiętał, że chłopaki wędkowali do późna – kto wie, może nawet zastał ich świt. Ale coś było nie tak. Odłożył łyżeczkę i zaczął nasłuchiwać.
Oprócz śpiewu ptaków i tykającego zegara w kuchni, nie słyszał nic więcej.
Wyszedł na dwór.
Wędki spoczywały na podpórkach, a spławiki pływały oddalone od brzegu na tyle daleko, że wyglądały, jak dwa niewielkie przecinki na nieskalanie gładkiej tafli wody. Obok krzesełka, na którym siedział Peter, walały się puszki po piwie – jedna stała na baczność wciśnięta w piasek. Ptaki koncertowały w najlepsze, a po niebie płynęły chmurki…
– Nieee! – krzyk dobiegał z lasu.
Frankie rozpoznał głos Petera. Rzucił się pędem w kierunku drzew. Biegł, przerażony, bo nie wiedział, co spotka na miejscu. Na pewno nie było to nic dobrego.
Zobaczył ich, jak stali nad wielką rybą. Jej rozdęty brzuch w kolorze soczystej ciemnej zieleni chwilami połyskiwał. Światło przedostawało się przez korony drzew wąskimi pasmami, w których tu i ówdzie można było zobaczyć unoszące się w powietrzu owady. Chłopaki byli ubrudzeni – twarz Johnnego w połowie umazana była błotem, a z nosa ciekła krew. Peter z kolei miał całą twarz w błocie i… chyba naderwane lewe ucho.
– Co tu do cholery robicie?! – W głosie Frankiego było więcej gniewu, niż ciekawości.
– Ryba nie należy do niego – powiedział Peter, kiwając głową w stronę Johnnego.
– Tak samo i do ciebie – uciął Johnny.
Frankie rzucił okiem na rybę. Wielki brzuch podnosił się i opadał.
– Rybsko żyje – powiedział. Kucnął przy zwierzęciu, którego oko, wielkością zbliżone do piłki tenisowej, na ułamek sekundy przesłoniła powieka. Podniósł się powoli i, starając opanować drżenie głosu, oznajmił:
– Jeśli nie mam halucynacji, to właśnie widziałem, jak mrugnęła.
– Co w tym dziwnego? – zapytał Peter.
– Z tego, co wiem, tylko rekin ma powieki i najeżka. Poza tym, po jaką nędzę zaciągnęliście rybę do lasu?
– Nikt niczego nie zaciągał – odpowiedział Peter.
– Mam rozumieć, że ryba sama tutaj przyszła? Następnie w cudowny sposób wyrosły jej nogi, które zniknęły za sprawą magii?
Frankie patrzył na nich i po kilku sekundach dotarło do niego, że nie dostanie logicznego wyjaśnienia – miny przyjaciół mówiły wszystko; byli równie zdumieni, co on. Wyglądali, jakby nie wiedzieli, w jaki sposób znaleźli się w lesie.
– Zostawmy to – podsumował Johnny. Przechodząc obok leżącej na ściółce ryby, spojrzeli na nią raz jeszcze. Nie mogli tego wiedzieć, ale wszyscy, w jednym momencie poczuli to samo – obrzydzenie.
Zbliżało się południe i siedzieli przy stole w kuchni. Peter z Johnnym byli głodni, dlatego jajecznica na boczku, zrobiona przez Frankiego, znikała w zawrotnym tempie.
– Peter, podasz mi kromkę? – zapytał Johnny.
Bez słowa spełnił jego prośbę i nagle się skrzywił. Włożył palec wskazujący i kciuka do ust. Wyciągnął zęba, położył go na skraju talerza i wrócił do jedzenia, jak gdyby nic się nie stało. Frankie spojrzał na niego zdziwiony, jednocześnie czując obrzydzenie. Siedział po drugiej stronie, zastanawiając się, co tu jest grane. W końcu musiał zadać pytanie, o którym myślał jeszcze w lesie.
– Co robiliście całą noc?
Przestali jeść prawie równocześnie. Zamarli w bezruchu, jakby to pytanie było magicznym zaklęciem. Nie, nie wyglądali na zaskoczonych, bardziej na zniecierpliwionych i poddenerwowanych – Frankie zobaczył to w ich oczach w chwili, kiedy podnieśli na niego wzrok.
– Wędkowaliśmy – odpowiedział Johnny.
– Dokładnie – potwierdził Peter. Odsapnął i pokręcił głową na znak niezadowolenia.
Minęło kilka sekund niezręcznej ciszy, która jeszcze wczoraj była czymś nie do pomyślenia. Znali się, jak łyse konie i po tylu latach milczenie, siłą rzeczy, nie było czymś, co mogło wyzwolić niepokój. Frankie czuł się nieswojo i wydawało mu się, że siedzi z obcymi sobie ludźmi. Wyglądali, jak jego kumple, ale zachowywali się inaczej. Szczególnie ich spojrzenie stało się zimne, martwe, i pomimo, że mieli powieki, jakby rybie ślepia łypały na niego. Emanowali chłodem, czymś nieznanym dla człowieka, dalekim i obcym. Światem znajdującym się w głębinach, tam, gdzie istota ludzka nie powinna zaglądać.
Frankie wstał – gdy przechodził obok, Peter złapał go za przegub.
– Nie wchodź do lasu – powiedział. Z kącika ust spadła resztka jajecznicy i przykleiła się do koszuli. Jego oczy na ułamek sekundy zasłoniła błona, jaką posiadają gady.
Nie miał zamiaru siedzieć z założonymi rękami i czekać na rozwój wypadków. Musiał przyjrzeć się martwej rybie. Zresztą… dalsze przebywanie w towarzystwie Petera i Johnnego stawało się coraz bardziej męczące. Zdawał sobie sprawę, że może mieć halucynacje, to byłoby najprostsze wytłumaczenie, ale jeśli tak nie jest? Wyszedł i ruszył w stronę lasu.
Okazało się, że z ryby niewiele zostało. Wyglądała, jakby coś rozsadziło ją od środka. Spuchnięte wcześniej brzuszysko ziało poszarpaną dziurą. Dokoła, rozsypane niczym płatki kwiatów, srebrzyły się setki łusek. Kucnął – czuł fetor rozkładających się wnętrzności, który w połączeniu z zapachem igliwia, stawał się nie do zniesienia.
W głowie miał mętlik. Widział w oczach wyobraźni, jak chłopaki ciągną rybie cielsko w stronę lasu, porzucają i… no właśnie. Co dalej? Innym pytaniem było, jak długo przebywali w lesie? Czy w chwili, kiedy ich dostrzegł, w czymś im przeszkodził?
Wstał, i kiedy miał odejść, zobaczył na ściółce ślady – przypominały błyszczący śluz, jaki zostawiają za sobą ślimaki. Prowadziły slalomem w stronę pobliskich paproci.
Nie wiedział, czego się spodziewać. Stwierdził, że ostrożniej będzie nie wkładać rąk w gąszcz roślin. Złapał leżącą niedaleko uschniętą gałąź i zaczął delikatnie rozchylać liście, które wydawały się robić mu na złość, bo ilekroć przygniatał je do ziemi, tym bardziej wracały do pierwotnego położenia. Jak niewidomy wyszukuje laską przeszkody przed sobą, tak Frankie badał gąszcz roślin, licząc na to, że w końcu coś znajdzie. Po kilkunastu sekundach wysiłek się opłacił – natrafił na coś miękkiego. Dźgnął dwukrotnie w to samo miejsce, licząc naiwnie, że skoro coś nie ucieka, to znaczy, że albo nie żyje, albo udaje, że nie żyje, co oznacza, że się boi – tego dowiedział się z programów przyrodniczych. Próbował bezskutecznie rozchylić paprocie za pomocą gałęzi, ale zdał sobie sprawę, że będzie to musiał zrobić rękami. Przemógł w sobie strach, choć intuicja podpowiadała, żeby tego nie robił. Kto nie ryzykuje, ten nie pije szampana – pomyślał.
W jaju wielkości piłki siatkowej, zatopiony w żółtej cieczy, pływał embrion. Mała głowa, połączona z tułowiem wyjątkowo cienką szyją, kołysała się na boki. Trzy pary owadzich kończyn dotykały czaszki tuż nad oczodołami, w których połyskiwały metaliczne, czarne oczka. Stworzenie nie posiadało nóg. Długi, wężowaty ogon, zakończony rybią płetwą, poruszał się rytmicznie.
Nie mógł uwierzyć w to, co widzi. Cofnął się kilka kroków. Słyszał, jak embrion wydostaje się z jaja, przebijając cienką skorupę, po czym rozpada na drobne kawałeczki. Na końcu zamienił się w coś, co przypominało spalony papier, uniesiony w powietrze przez delikatny podmuch.
Frankie biegł w stronę domku i zatrzymał się dopiero przed werandą. Nie mogąc wyrównać oddechu, patrzył na uchylone drzwi, mając nadzieję, że Peter i Johnny go nie obserwują.
Chłopaki siedzieli przy stole w kuchni. Klapnął na krzesło i otarł pot z czoła. Wziął głęboki oddech i spojrzał na przyjaciół. Wydawali się nie zwracać na niego uwagi. Ich nieruchome oczy wpatrywały się w okno. Sprawiali wrażenie, jakby na kogoś czekali.
– Las – powiedział Peter.
– Od zawsze byłeś ciekawski – podsumował, jak dotąd milczący Johnny.
– Warto? – Peter odwrócił głowę w stronę Frankiego. Patrzył na niego z pogardą, niczym pan na poddanego, który nie słucha poleceń. – Zobaczyłeś, co chciałeś?
W pierwszym odruchu Frankie chciał powiedzieć prawdę, ale ugryzł się w język.
– Nie. Niczego nie widziałem – odparł.
Wyniosłość ustąpiła z twarzy Petera, w jej miejsce pojawiła się pokerowa, bezemocjonalna maska. Frankie czekał na odpowiedź, ale bezskutecznie.
Nie ufał im, po raz pierwszy od wielu lat. Biła od nich wrogość, której w żaden sposób nie dało się zatrzymać. Czuł się zmęczony.
– Trochę się martwię o was – powiedział.
Spojrzeli na niego równocześnie. Synchronizacja ich ruchów była nienaturalna, jakby ktoś, lub coś nimi sterowało.
– Bez potrzeby – skwitował Johnny. – Martw się lepiej o siebie. – Na jego twarzy pojawił się cyniczny uśmieszek.
Frankie poczuł się urażony. W pierwszym odruchu chciał powiedzieć, żeby sobie wsadzili te swoje wędki w dupę. Myślał nawet, żeby krzyknąć: mam to wszystko gdzieś! Wracam do domu! Ale opanował się – zagryzając ze złości zęby, wstał od stołu i spokojnym krokiem, udał się do pokoju na piętrze. Rzucił się na łóżko, zakrył twarz poduszką, a później już tylko płakał. Był bezsilny wobec obojętności, jaką okazywali mu przyjaciele i, jednocześnie wściekły, że nie może nic z tym zrobić; po chwili zasnął.
Ciemność nocy rozświetlał księżyc, którego sierp zaglądał nieśmiało pomiędzy ciężkimi chmurami.
Peter i Johnny siedzieli na krzesłach wędkarskich. Ich oczy zasnute bielmem, bez wyrazu, patrzyły gdzieś w dal; ciągle otwarte, podobne bardziej do tych, jakie posiadają lalki. Po chwili wstali równocześnie, odwrócili głowy w stronę domku. Otwierali raz za razem usta, ale nie wydobywał się z nich żaden dźwięk.
Frankie nie słyszał, kiedy weszli do pokoju. Zatrzymali się przy łóżku. W nikłym świetle księżyca ich spuchnięte twarze i rybie oczy wyglądały koszmarnie. Pozbawione włosów głowy, obleczone cienką warstwą skóry, pod którą widać było tętniące krwią żyły, skinieniem dały sobie znak. Coś wewnątrz ich ciał cicho bulgotało. Z na wpół otwartych ust sączyła się czarna maź. Gęstą strugą ściekała powoli z kącików warg, kapiąc na podłogę. Krople sunęły do siebie, zlewając się, tworząc wpierw niewielką kałużę. Z czarnej brei, wyciągając się ku górze, tworzyła się sylwetka postaci przypominająca człowieka. Nabierała masy, pod którą skrzypiały cicho deski podłogi.
Nagle Peter i Johnny upadli. Mgła, zasłaniająca ich oczy, zniknęła. W tym samym momencie przestali oddychać.
Ciało Frankiego uniosło się w powietrze, lewitując zmierzało w kierunku postaci. Obracało się dokoła – obca siła kręciła nim, jak pająk, który owija swoją ofiarę.
On okazał się być lepszym lokum. To nie światło wypierało mrok. Ciemność potrzebowała pokarmu. Otchłani nie można zatrzymać. Oni, ludzie, umierają, ich czas jest ograniczony. Byt uzależniony od ich opakowań – śmiertelnych ciał, znalazł dla siebie nowy dom.
Przynajmniej do chwili, kiedy zniszczy ostatnie dobro, które w nim żyje.
Ilustracje: Bartłomiej Kalinowski/ Hesket
To ja bardzo dziękuję. :)
Niezwykle mroczny, pełen tajemnic i niedopowiedzeń, oryginalny horror, moje gratulacje i brawa! :)
Ilustracje – jak zawsze – genialne! :)
Pozdrawiam serdecznie, klik. :)
Pecunia non olet
Na parapecie od zewnątrz przysiadł kowalik – harcował, podskakując; zaglądał do wnętrza domku, jakby chciał się przywitać. Po chwili wzbił się w powietrze z gracją, jakiej mógłby mu pozazdrościć niejeden ptaszek.
Drobinki kurzu leniwie krążyły po sypialni – jej jedyni całoroczni mieszkańcy.
Przekręcił się na lewy bok, podniósł prawą rękę i ziewnął przeciągle.
Brakuje podmiotu. Kto się przekręcił? Kowalik? Drobinka kurzu?
Nie miał zamiaru siedzieć z założonymi rękami i czekać na rozwój wypadków.
Brak podmiotu, wcześniejszy dialog kończy Peter, a rozumiem, że “nie miał zamiaru” Frankie.
Myślał nawet, żeby krzyknąć: mam to wszystko gdzieś!
Wcześniej zapisywałeś myśli kursywą, chyba uciekło.
Mam wrażenie, że bohater trochę zbyt spokojnie przyjmował do wiadomości to, co się działo. Bielma na oczach, olbrzymia ryba i jajo – niby się zastanawiał o co chodzi, ale wypierał to.
Zakończenie jest moim zdaniem za szybkie, trochę jakbyś się spieszył.
Ale to takie małe uwagi, ogólnie mi się podobało, bardzo ciekawy pomysł. Z racji, że boję się wszystkiego co pod wodą, udało ci się trochę wystraszyć. Ilustracje świetnie oddają klimat. Gratuluję.
Pozdrawiam!
You cannot petition the Lord with prayer!
Bruce, dzięki jeszcze raz. Za pomoc przede wszystkim i za dobre słowa. Cieszy mnie to, że Ci się podoba. Pozdrawiam
Cześć, MichaelBullfinch, wprowadziłem poprawki. Dzięki za wyłapanie. Masz rację, trochę się pośpieszyłem. Pracowałem nad tym opkiem zbyt długo, może dlatego czuć to szybkie zakończenie. Nie wiem, o co chodzi, ale czasami tworzy się lepiej, czasami gorzej.
Pozdrawiam
I ja dziękuję, powodzenia, gratulacje pomysłu. :)
Pecunia non olet
Hej Hesket,
o, ble ryby! :D
Stworzyłeś dużo ładnych i poetyckich opisów natury. I jeszcze więcej obrzydliwych, typowych dla horroru. Opowieść wciąga – rozwija się leniwie. Zakończenie trochę pędzi, ale ogólnie opowiadanie zostawia dobre wrażenie. :)
Kilka drobnostek rzuciło mi się w oko:
– A ty nie? – Najwyraźniej Peter traktował sprawę poważnie. – Wszystkim chłopakom podobał się jej biust.
Tutaj nie rozumiem tego wtrącenia. Chyba naturalniej brzmiałoby:
– A ty nie? – obruszył się Peter. – Wszystkim chłopakom podobał się jej biust.
Zaświecił światło.
Może lepiej włączył światło?
Sytuacja przypominała stare horrory, które oglądał w tajemnicy przed rodzicami, kiedy z okazji szesnastych urodzin dostał mały, czarno-biały telewizor.
Wydaje mi się, że w wieku 16 lat już nie trzeba się zbytnio kryć przed rodzicami :D
Nie świeć światła… – Frankie zastanawiał się leżąc w łóżku.
Tutaj też bym zmieniła na nie zapalaj/ nie włączaj światła.
W ciemności panującej dokoła, niczym wycięta z nieprzeniknionej czerni, wciągała w siebie otaczającą roślinność.
Hm… nie bardzo rozumiem drugiej części tego zdania i nie umiem sobie tego wyobrazić. Tak jakby coś ją porastało? Albo ciągnęła za sobą wodorosty?
Serdecznie pozdrawiam! :)
Klasyczny horror z umiejętnie zbudowanym napięciem – czytelnik szybko dowiaduje się, że coś jest nie tak, ale nie wie tak do końca co, ani jak to się wszystko skończy. Aż do samego zakończenia czytałem z autentycznym zainteresowaniem, żeby nie powiedzieć “z wypiekami na twarzy”.
Niestety, jak już pozostali użytkownicy pisali, zakończenie istotnie było raczej mało satysfakcjonujące, jakby urwane.
Poniżej kilka nieśmiałych uwag co do języka, czy też logiki w paru miejscach (oczywiście mogę gdzieś nie mieć racji):
albo nie dojada, lub, co gorsza u niego w domu rodzice oszczędzają na jedzeniu
Hmmm jestem prawie pewien, że albo dwa razy "albo", albo samo "lub".
Lubił tych gości i chyba nie było równie dobrze zgranej ekipy, jak ich troje. Nie oznaczało to, że chłopaki nigdy się nie pokłócili, czy nie doświadczyli tzw. milczenia owiec, kiedy obrażeni, nie rozmawiali przez kilka dni.
Minęło ponad dwadzieścia lat i teraz tylko się mijali. Ale raz w roku, od kiedy skończyli szkołę średnią, wyjeżdżali do domku letniskowego, który należał do wujka Petera.
Ten dwa opisy wzajemnej relacji przyjaciół nijak do siebie nie pasują IMO. Jeśli tylko się mijają, to raczej nie są wyjątkowo zgraną ekipą, a kilka dni bez rozmowy nie byłoby niczym dziwnym.
Na co dzień wystarczały zwierzęta – ryby, jako przekąska – w ostateczności, ale to nie zaspokajało potrzeby istoty z dna.
Czy tu nie miało być: Na co dzień wystarczały zwierzęta – ryby, jako przekąska, w ostateczności – ale to nie zaspokajało potrzeby istoty z dna.
Nie spoglądają za siebie, bo gdyby to zrobili, zobaczyliby, że istota wypełza na brzeg.
To "bo" brzmi, jakby wiedzieli, co się dzieje, i celowo odwracali wzrok.
Nie świeć światła… – Frankie zastanawiał się leżąc w łóżku.
Orzeczenie powinno być chyba pierwsze ("zastanawiał się Frankie)?
ryba zamknęła powiekę.
“Mrugnęła”? Byłoby chyba zgrabniej i uniknęłoby powtórzenia.
W jaju wielkości piłki siatkowej, zatopiony w żółtej cieczy, pływał embrion podobny do ludzkiego. Mała głowa, połączona z tułowiem wyjątkowo cienką szyją, kołysała się na boki. Trzy pary owadzich kończyn dotykały czaszki tuż nad oczodołami, w których połyskiwały metaliczne, czarne oczka. Stworzenie nie posiadało nóg. Długi, wężowaty ogon, zakończony rybią płetwą, poruszał się rytmicznie.
Hmm, no jeśli ma płetwę i trzy pary owadzich kończyn, to nie brzmi, jakby był szczególnie podobny do ludzkiego… Jeśli chodziło o kolor/teksturę embriona, to może warto by to uściślić? Ciężko powiedzieć.
Pozdrawiam
Dlaczemu nasz język jest taki ciężki
Cześć, Marszawa
Wprowadziłem poprawki. Dziękuję Ci za wyłapanie i wskazanie. Jakby Ci to wyjaśnić. To coś, jest tak czarne, hmmm… jak sadza. Albo wyobraź sobie, że pomimo ciemności nocy, jest ciemniejsze, to jakby skupienie czarni, rodzaj otchłani, która pożera wszystko co napotyka na swojej drodze. Jakiego wyrazu można jeszcze użyć? Pochłania, wsysa, wciąga – zakrzywia przestrzeń, a materia dokoła wpada, znika w czeluściach istoty. :-) Mam nadzieję, że wyjaśniłem trochę, o co mi chodziło.
Z tym wiekiem niekrycia się przed rodzicami, to zapewne masz rację, ale myślę, że w czasach Frankiego, takie prezenty, jak telewizor, który znajduje się w pokoju w sumie jeszcze dzieciaka, nie były częste, a jeśli już, to w pewien sposób trochę cenzurowane i kontrolowane przez rodzicieli. Chociaż sam fakt, że mu go sprawili na urodziny, jest trochę nieudanym prezentem, biorąc pod uwagę, że chcą i tak mieć wpływ na to, co Frankie ogląda. Z jednej strony wolność, a z drugiej, nie do końca. Coś jakby, masz łuk chłopaku, ale strzelaj tylko do tarczy, a nie np. do koguta sąsiadki :-) Możliwe, że porównanie nie jest zbyt dobre, ale mam nadzieję, że wyjaśniłem chociaż trochę.
Pozdrawiam Cię również serdecznie :-)
Cześć, GalicyjskiZakapior
Wprowadziłem poprawki. Dzięki za wyłapanie i wskazanie. Czyli, trochę Cię zaniepokoiłem swoim opowiadaniem. Nie mam pojęcia, dlaczego pisze mi się lepiej w tych klimatach, czyli (może grozy to za dużo napisane), ale tak, inaczej trudno to określić. Hepi Endy są też spoko, opowieści pozytywne, jak najbardziej ok, ale obecnie, bardziej skłaniam się do tworzenia straszności i dziwności, niż lukrowych opowieści. W ogóle nie ujmując słodkim i sympatycznym rzeczywistościom, to też jest spoko. Kiedyś może napiszę, coś tak słodkiego, że aż będzie mdliło – to wysoce prawdopodobne :-)
Dziękuję za przeczytanie i pozdrawiam serdecznie :-)