
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Miałem ci ja twarz. Kupiłem co prawda na bazarze, ale zapakowana jak należy i raczej nie chodzona wcześniej przez nikogo. Sprzedał mi ją Bolec, zgrzybiały staruch, który od zarania mojej pamięci stał w tej swojej przegniłej budzie i handlował gotowanym makaronem. Buda jego była, od kiedy sobie przypominam, tak samo przegniła i zapleśniała, co wzbudzało moje podejrzenia, czy aby na pewno jest to prawdziwa pleśń i prawdziwa przegnilizna. Bolec, Henryk, jeśli się nie mylę, to był weteran. W sześćdziesiątym ósmym razem z Jaruzelskim do Pragi pojechał, ale w jakiejś spelunie pod Ostrawą dostał krzesłem. Zamiast zdobywać stolicę Czechosłowacji przeleżał w szpitalu, lecząc zaburzenia mowy. Tak mawiają ludzie. Dla mnie zawsze sprzedawał makaron. Zaburzeń mowy, nigdy zresztą nie doleczył.
To było lipcowe popołudnie. Śmierdziało słońcem, a ja przechadzałem się po bazarze przy ulicy Słomianej bez jakiegoś konkretnego celu, bez większych potrzeb. Ukradłem kilkuletniemu chłopcu butelkę lemoniady, więc miałem wszystko, czego mi w tamtej chwili było potrzeba. Szedłem przed siebie, czasem popychając staruszki obładowane siatkami pełnymi mandarynek i ryb. Zawsze bawiło mnie, jak taka starowinka próbowała złapać równowagę: podnosiła wtedy ręce z zakupami na wysokość piersi i zaczynała stawiać małe szybkie kroczki. Potem zazwyczaj upadała. Gorzej, jeśli nie upadła. Wtedy trzeba było ją popchnąć jeszcze raz, a to zakrawało na amatorszczyznę i było raczej pozbawione dobrego smaku. Nie cierpię amatorszczyzny i rzeczy niesmacznych. Na przykład brukselek.
Wracając do twarzy. Mijałem właśnie stragan, z którego sprzedawano odzież skórzaną. Jakiś punk mierzył właśnie zdartą do nieprzytomności kurtkę ze świnki, a handlarz trzymał wysoko lustro, żeby tamten mógł sprawdzić, czy kurtka jest wystarczająco zdarta. Wtedy właśnie ja, przechodząc obok, zobaczyłem odbitą… twarz. Wyglądała, jakbym miał za sobą co najmniej trzydzieści pięć lat życia. Akurat tyle miałem i wcale mi to nie odpowiadało. Nie podobała mi się moja trzydziestopięcioletnia twarz. Była stara i nieprzyzwoita… zupełnie jakby była brukselką.
Rzuciłem w punka butelką po lemoniadzie i ruszyłem przed siebie. Mijałem właśnie sklepik Bolca, gdy ten krzyknął do mnie:
– (cośtam krzyknął, ale tak seplenił, że trudno było zrozumieć. Zapewne chciał mnie przywołać).
Podszedłem bez entuzjazmu: muchy, które latały nad jego makaronem zniechęcały mnie. Bolec, Henryk, jeśli się nie mylę, pokazał mi twarz. Nie, że swoją. On dysponował taką mordą, że trudno pokazywać. Pokazał mi nowiuteńką, jeszcze zapakowaną twarz. Do tego zupełnie podobną do mojej i taniutką. Szatan zawsze zjawia się tam, gdzie może. Nowiuteńka, nowiusieńka twarz za flaszkę i kilogram mąki. „Biorę" – pomyślałem. I wziąłem.
Nie, żebym nie miał wątpliwości. Zawsze jakieś muszą być. Na przykład, czy aby twarz nie była z makaronu, albo nie daj Boże chińska.
Czem prędzej do domu. Przymierzać, przymierzać twarz. Już wychodziłem z bazaru, a tu widzę chłopca, któremu wcześniej ukradłem lemoniadę. Szedł zapłakany z dwoma policjantami. Nie lubię krzywdy dzieci – boli mnie ona gdzieś w środku. To prawie tak, jakbym się dobrze nie wypróżnił. Podszedłem do chłopca i powiedziałem, że mężczyzna, który jest temu wszystkiemu winien stoi przy stoisku z odzieżą skórzaną. Chłopiec spojrzał na mnie podejrzliwie i zniknął pośród falujących głów. Chwilę później wracali: dwóch policjantów prowadziło przed sobą skutego punka w nowej wytartej kurtce. Chłopiec szedł za nimi i raz po raz spluwał złoczyńcy na plecy. I dobrze. Zawsze mówiłem, że te brudasy nie tylko brzydko pachną i wyłudzają kasę, ale jeszcze niebezpieczne mogą być. Żeby małemu chłopcu butelkę lemoniady zachachmęcić, to się w głowie nie mieści. Poza tym, mało mnie ta cała sprawa obchodziła. Miałem swoją nową twarz.
Nie wytrzymałem do domu. Przymierzyłem w parku. Jak dzieciak, który dostał paczkę od świętego Mikołaja i z wypiekami na licach zrywa opakowanie z tajemniczego pudełka, rzucając papiery w górę coraz wyżej i wyżej, aż te wyglądają jak kolorowy ciepły śnieg, tak i ja folię z twarzy zrywałem. A potem bach twarz, na moja starą, brukselkowatą mordę.
I proszę: nagle jestem nowym człowiekiem. Śpiewać się chce, tańczyć się chce, staruszek popychać się nie chce. Przemiana, jakiej nawet się nie spodziewałem. A co tam, kopnąłem sobie w kosz na śmieci. Eksplodował. Nic to, nie moja sprawa. Przyznam, że wtedy byłem tak szczęśliwy, że mógłbym nawet zjeść bigos. A jak bigos, to do Bożenki. Bożena robiła najlepszą strawę w całym mieście. Do tego była we mnie zakochana po pachy, więc mogłem na niej żerować ile dusza zapragnęła. W tamtej akurat chwili pragnęła bigosu, no i oczywiście pochwalić się twarzą. Postanowiłem: do Bożenki.
Kumy Bożeny nie było akurat w domu, więc na przekór masie, nasikałem jej na drzwi – ot tak, dla hecy. Hecy nie było – tego dnia mój mocz miał wyjątkowo ostry zapach, a kilka kropel skapało mi na lewego buta. Lewego… to zły omen i to akurat w dniu zakupu nowej twarzy. Zląkłem się. Uciekłem na strych, ale tam rodzina szczurów akurat organizowała imieniny czy coś i nie było za bardzo jak zostawać. Z obsikanym butel (lewym), bez prezentu. Nie licowało się. Zbiegłem na dół i już chciałem wychodzić na podwórko, już nieomal czułem wolność od swego skrępowania, a tutaj (jak pech to pech) widzę plecy Bożeny. Stała do mnie tyłem i rozmawiała z zakonnicą. Pewnie znowu sprzedawała do klasztoru spirytus.
„Czy mam uciekać? Czy mam wracać? Poczekać przed drzwiami? Czy może raczej przebrać się za roślinę doniczkową i mieć nadzieję, że Bożena przejdzie obok i mnie nie rozpozna? Szlag by to!" myślałem.
Nie chciałem ryzykować – postanowiłem schować się w piwnicy.
Kilkanaście schodów pod powierzchnią rzeczywistości królowała wilgoć. Pachniało pleśnią i trupami utopionych szczurów (na górze musiała być stypa). Poza tym było ciemno jak w murzyńskim garnku z przykrywką. Ale co zrobić? Zszedłem na dół. Brnąłem przez miliony szczurzych topielców, po kolana, po pas, po ramiona, po szyję brodząc w ciemności. I przywaliłem nosem w ścianę. Kurwa mać! Moją nową twarzą.
To nie było dobre miejsce, a już na pewno nie miejsce dla mnie. Postanowiłem zawrócić. Niestety, zanim dotarłem do drzwi, te zdążyły skurczyć się do takich rozmiarów, że mogłaby się przez nie jedynie jakaś chiuaua albo coś równie śmiesznego przecisnąć, ale nie ja. Pogrążając się coraz bardziej w beznadziejnej ciemności, patrzyłam jak malutka kropka światła znika. Byłem odcięty. Poczułem wszechogarniającą bezradność. Ten typ bezradności, w którym człowiek chce tylko usiąść, zapalić papierosa i pogrążyć się w niebycie. Usiadłem, zapaliłem papierosa, ale jakoś miałem deficyt niebytu i tylko gorączkowo kombinowałem, co mogę ze sobą zrobić.
Zapaliłem zapalniczkę. W blasku płomienia zamajaczyły wszystkie szatany tego świata. potem okazało się, że to tylko ta piwnica. Nad sobą dostrzegłem szyb, w którym biegła drabina sznurowa. Może tamtędy właśnie udałoby mi się wydostać na powierzchnię? Nie ruszałem się. Myślę, myślę, a tutaj w paluchy gorąco. Krzyczę „aaa" oraz wiele innych brzydkich słów, choć tak naprawdę nie sparzyłem się. Raczej terapeutycznie. Odczekałem chwilę, aż znów będę mógł użyć zapalniczki (w tym czasie szatany dookoła odezwały się z takim szałem jak kopulujące koty) i zapaliłem. A tu przykra niespodzianka. Szybu, jak był, tak nie było. Czyżby wyobraźnia spłatał mi figla. Na wszelki wypadek postanowiłem sprawdzić. Stuknąłem pięścią w sufit. Sufit odpadł i kawałkami odkruszonego tynku przeorał mi policzki. Zakląłem terapeutycznie. Potem papieros i ciemność. Do momentu, kiedy na linii horyzontu żarzył się ognik fajki wszystko wydawało się być pod kontrolą. Tak bardzo nie chciałem, żeby to się skończyło, że aż wypaliłem filtr. Potem szatańska orgia rozhulała się na dobre.
Zacząłem biec przed siebie. Przerażony jak nigdy wcześniej, ładując czołem w ściany, które akurat przede mną wyrastały, biegłem. Czułem wodę w butach, ferment szczurzych ciał, czułem pot (a może krew) spływający mi po policzkach i biegłem. W tamtej chwili moja nowa twarz nie miała żadnego znaczenia. Niech sobie jest. Niech sobie jej nie ma. Stamtąd po prostu trzeba się było wydostać.
Po którymś z kolei uderzeniu w ścianę nie podniosłem się. Miałem dosyć. Poczułem zwątpienie. Zwątpienie w Boga. Krzyknąłem:
– BOŻE!
Echo odpowiedziało „że". A potem inny głęboki głos przemówił do mnie:
– Co?
– Boże? Czy to ty? – zapytałem.
– No tak jakby. Przechodziłem właśnie obok, więc jak chcesz mogę być twoim bogiem. Mam na imię Roman. Jak mogę ci pomóc?
– Roman? Jaki Roman? Czy ty sobie żarty ze mnie stroisz?
– Zasadniczo… tak. Ale jak chcesz to mogę powiedzieć ci, że za dwieście metrów znajdziesz jakieś światło.
– Światło? O czym ty mówisz?
Lecz on milczał.
– Boże!
– …że – odparło echo
– Nie z tobą rozmawiam – krzyknąłem wściekły.
– Pocałuj mnie w dupę – powiedziało echo.
W mordę bym je strzelił, ale było tak ciemno, że nie widziałem gdzie stoi. Nieważne. Grunt, żeby nie zapomnieć tego, co powiedział Bóg. Dwieście metrów do światła. Ale w którą stronę? Dlaczego ja nie chodziłem na religię? Pewnie bym wiedział o czym mówi. Postanowiłem zaufać swojej wierze. Powtórzyłem kilka znanych mi fragmentów modlitw, zaśpiewałem dwie kolędy i Barkę, i ruszyłem.
Nagle zrobiło się jakoś widniej. Im więcej ściany widziałem, tym szatany mniej krzyczały. Im mniej krzyczały, tym mnie było raźniej. Im mnie było raźniej, tym więcej ściany widziałem.Im, im, im, onym, tamtym. I tak aż zrobiło się zupełnie jasno. Trzy stopnie dalej nawet sucho. Przede mną rozciągały się korytarze. Identyczne widziałem w jednym filmie. A skoro były ściany, musiała być też tajemnica – jak w tamtym filmie. I ja, samotny bohater postanowiłęm rozwikłać tę tajemnicę (tak mi się jakoś w głowie przekręciło)… Tak jest! Zagadka to było coś, czego w tamtej chwili potrzebowałem. Poczułem, że mam nie tylko twarz, ale i jaja.
Skradałem się niczym kot. Trochę mi buty chlupały, ale to nic – koty jak z kałuży wyjdą też chlupią, a i tak są bezszelestne. Wróg mój wielki się nie zorientuje i dopadnę go – zdemaskowałuję.
Kiedy tak w wyobraźni demaskowałem wroga, doleciał do mnie jęk. Jakaś biedna istota była tutaj w poważnych opałach. Poddawana nieludzkim eksperymentom, z których ja miałem ją wybawić. Zacząłem skradać się szybciej.
Z impetem wbiegłem do pomieszczenia, z którego jęk dochodził. Fakt, że drzwi były otwarte trochę zepsuł mi wejście, ale nie od tego się jest bohaterem, żeby takie drobnostki mogły wyprowadzić z równowagi. Zrobiłem poważną minę, żeby dobrze przyjrzeć się sytuacji.
W środku, na dużym łóżku w kolorze spalonego sernika jakiś napompowany mięśniak rżnął panienkie śliczną jak z internetu. To ona jęczała. Poza nimi był tam jeszcze facet z kamerą, drugi facet z mikrofonem na drągu i grupka widzów za balustradką. Chyba kręcili film.
Stałem jak wryty i nie bardzo wiedziałem, czy mam ratować dziewczynę od razu, czy jeszcze chwilę poczekać. Ona potrzebowała pomocy. Każdy ruch jej łopatek każde drżenie włosów, każdy jęk był krzykiem skierowanym w moją stronę. Jednocześnie każdy jej krzyk sprawiał, że rodził się we mnie oprawca. Każde przekleństwo wyrzucane przez tę ślicznotkę w stronę znęcającego się nad nią materaca dmuchanego w kształcie osiłka uderzało mnie w krocze. Dokłądnie tam, gdzie nie lubię najbardziej, jak mnie coś uderza.
Szlachetność zwyciężyła. Z wrzaskiem rzuciłem się na mięśniaka i odepchnąłem go od dziewczęcia. Już chciałem odebrać swoją nagrodę, gdy potężne uderzenia zwaliło mnie z nóg. Dziewczę wcale nie chciało być wybawione. Poza tym było mężczyzną.
– Jacek – odezwało się dziewczę dudniącym głosem – może ten też zagra. Rola dla jakiejś dziewicy sie chyba znajdzie, co? He he he.
Zrozumiałem: to była zasadzka jaką zastawił na mnie Wróg. Ale ja byłem sprytny. Czekałem na odpowiedni rozwój sytuacji, żeby stamtąd prysnąć. Nic nie mówiłem i próbowałem dojść do siebie po uderzeniu.
– Z taką mordą… – powiedział facet zza kamery.
– Z taką mordą?! – usłyszałem swój własny głos – A w ryj byś nie chciał?
Spadło na mnie wiele pięści. Potem zrobili mi coś jeszcze, ale jakoś się wykaraskałem. Upragniony moment nadszedł i dałem drapaka.
Miałem tak spuchnięte policzki, że nie mogłem patrzeć, biegłem więc na oślep. Jedną rękę trzymałem przed sobą, drugą przytrzymywałem opadające spodnie. Jakoś udało mi się wydostać. Trochę to trwało. Raz chwyciłem nawet kogoś za piersi, ale nauczony doświadczeniami sprzed paru chwil, wolałem nie ryzykować niczego więcej. Przeprosiłem grzecznie i zapytałem o drogę. Rzeczywiście: droga tam była…
I tak wydostałem się na powierzchnię.
– Mój Boże! Znowu piłeś! Kto cię tak urządził? – wyrecytowała Bożena, kiedy zapukałem do jej drzwi.
– Źli ludzie Bożenko, źli ludzie. A Bóg ma na imię Roman.
– Ty ju lepiej usiądź, a ja przyniosę jodynę i trochę waty. Jakoś cię do kupy złożymy.
– Bigos przynieś, a twarzą się nie przejmuj – nie kosztowała mnie wiele.
I zerwałem twarz.
Bożenka krzyknęła przerażona. Potem umarła.
Nie bardzo rozumiem, o co kobietom zazwyczaj chodzi. Żeby to jakoś wyrazić, kopnąłem trupa Bożeny i podszedłem do lustra. Wszystko było na swoim miejscu. Troche brukselkowato, ale po staremu. Jak najbardziej ja.
Postanowiłem sobie, że już nigdy nie będę kupował twarzy, masek, czapek ani innych takich. Na wszelki wypadek spalę też budę Bolca. Jeszcze raz kopnąłem trupa Bożeny, bo nie wypadało, zasiadłem do stołu i zjadłem bigos. Był jak zawsze rewelacyjny.
Groteskowe, ale naprawdę świetne :) Początek trochę mi się kojarzył z "Mechaniczną pomarańczą". Potem była już taka psychodela, że z niczym mi się nie kojarzyło... no może trochę z Gombrowiczem. Bardzo fajne i wciągające.
Kapitalne! Przezwyciężenie formy i czego tam się jeszcze da! Humor rewelacyjny, ode mnie 6!
Wreszcie coś na poziomie.
Jestem pod wrażeniem. Jak rzadko. Kawał świetnej roboty!
Najbardziej mi się podobały sceny na bazarze, bardzo obrazowe (może dlatego, że mimowolnie wyobraziłam sobie targ w moim mieście), ale reszta też niezła. Sprawnie napisane.
niezłe, ale nieźle psychodeliczne
4/6
"Przychodzę tu od lat, obserwować cud gwiazdki nad kolejnym opowiadaniem. W tym roku przyprowadziłam dzieci.” – Gość Poniedziałków, 07.10.2066
Przemawia do mnie jak kiełbasa do psa. Chcę więcej, aż pęknę.
dziękuję wszystkim za pozytywne komentarze. aż mi się w brzuszku miło zrobiło... niestety potem brzuszek eksplodował i teraz nie mam.
@krzyskar - to wal do Bolca, może ma..
Pisane ze swadą, świetnym tempem, lekkie od pierwszych zdań do wieńczącej kropki. Wyjątkowo przyjemna lektura.
Totalny schiz. Prychodela jak się patrzy, a na dodatek świetnie napisana. Parę razy szczerze się roześmiałem.
Z jakiegoś niewiadomego, choć pewnie chorego, powodu bardzo mi się podobało.
Pozdrawiam.
"Powtórzyłem kilka znanych mi fragmentów modlitw, zaśpiewałem dwie kolędy i Barkę, i ruszyłem."
Wybuchnąłem śmiechem. Świetne!
Wreszcie jakieś opowiadanie, które jest naprawdę zabawne!!!
Opowiadanie przesiąknięte rosyjską deliryczna duchowością. Jakbym oglądał sztukę "Moskwa - Pietuszki" Jerofiejewa z brawurową rolą Mariana Opani. Tak samo odjechane. Rewelacja