- Opowiadanie: KoscianIx - 1944

1944

Dyżurni:

regulatorzy, homar, syf.

Biblioteka:

Użytkownicy IV

Oceny

1944

Wibracje… wibracje na całym ciele… i ten dźwięk… dziwnie znajomy. Coś zmusiło go do otwarcia oczu. Ból głowy był nie do zniesienia. Spod przymrużonych powiek dostrzegł… wirujący świat za oknem… błękit… zieleń… błękit… w pętli. 

Co się ze mną dzieje? – przemknęło mu przez myśl.

I ten dźwięk… ostry… nieustępliwy… jak syrena alarmowa… 

Syrena? Alarm! Alarm wysokościowy!

W jednej chwili ocknął się z letargu. Za oknem kokpitu błękit powoli zlewał się z zielenią w jedną rozmazaną plamę. Kątem oka uchwycił wysokościomierz, którego wskazówki tańczyły razem ze światem za szybami. Siedem tysięcy… sześć tysięcy… pięć tysięcy… Przeciążenie wbijało go w fotel, nie miał siły nawet oddychać. Jakimś nadludzkim wręcz wysiłkiem woli pchnął drążek sterowy od siebie i w lewo. Do oporu. Kopnął orczyk lewą nogą i przytrzymał go, mimo że ważył teraz chyba z tonę. Powoli zaczynał odzyskiwać wzrok i kontrolę nad maszyną. Jego „Dora” – jak pieszczotliwie nazywał Focke-Wulfa FW-190 D9 – szła płaskim korkociągiem ku zielonym przedpolom Buczacza. Po dłuższej chwili mocowania się z maszyną w końcu udało mu się odzyskać panowanie i wyrównać lot na niespełna siedmiuset metrach. Zlany zimnym potem rozejrzał się nerwowo w poszukiwaniu oprawców.

Są! 

Powyżej, na wysokości około dwóch kilometrów, krążyły dwa Jaki-9. Jak przez mgłę przypominał sobie wydarzenia ostatnich minut.

 

Lecieli na wymiatanie całą ósmą eskadrą z 54. pułku myśliwskiego, operującego w osłonie Grupy Armii Południe, feldmarszałka Ericha von Mansteina. Wystartowali rano, jeszcze przed ósmą, ze swojego bazowego lotniska Fliegerhorst Lemberg-Skniłów, zlokalizowanego niecałe pięć kilometrów na zachód od centrum Lwowa. Wyposażone w długi, ponad kilometrowy betonowy pas, było idealne jako baza i zaplecze techniczne zarówno dla 54. pułku myśliwskiego, jak również 2. i 77. pułku szturmowego latającego na Focke-Wulfach FW-190 F/G i Junkersach Ju-87 oraz trzech pułków bombowych: 4., 55. i 57., latających na Dornierach Do 217, Heinklach He 111 i Junkersach Ju 88.

To właśnie tam został przydzielony major Einar Koestian, przeniesiony tymczasowo z Erprobungsstelle Rechlin, Głównej Stacji Doświadczalnej Luftwaffe, czyli głównego niemieckiego ośrodka testów samolotów i uzbrojenia lotniczego pod Rechlinem w Meklemburgii. Miał za zadanie przetestować w warunkach bojowych nowinkę techniczną zakładów Focke-Wulfa, maszynę wczesnej serii przedprodukcyjnej – Fw-190 D-9. Raporty słał bezpośrednio do Ministerstwa Lotnictwa Rzeszy i zakładów Focke-Wulfa, z pominięciem wojskowej drogi służbowej, co nie do końca podobało się pilotom jednostki frontowej, z którymi przyszło mu latać. Nie mieli do niego zaufania, toteż w razie kontaktu bojowego z wrogiem mógł liczyć tylko i wyłącznie na samego siebie. I maszynę.

Pierwsze dwa tygodnie minęły względnie spokojnie. Na początku były to loty wokół bazy, weryfikujące zachowanie maszyny przy pełnym obciążeniu w paliwo i uzbrojenie. Nudne loty sprawdzające działanie dwunastocylindrowego, rzędowego, chłodzonego cieczą silnika Junkers Jumo 213A w warunkach polowych, weryfikujące temperaturę pracy, jakość i skład mieszanki paliwowej optymalnej dla osiągnięcia maksymalnych prędkości, mechanikę obsługi płatowca, zarówno na ziemi, jak i w powietrzu. Te wszystkie dane były kluczowe dla dalszego rozwoju konstrukcji i znacznie istotniejsze niż liczba zestrzelonych przez niego maszyn. Jednakże latanie „wokół komina”, jak to w żargonie opisywali piloci, to jedno, a test konstrukcji podczas walki na śmierć i życie to zupełnie coś innego. Dlatego też wyprosił u dowództwa udział w działaniach bojowych w ograniczonym zakresie, by mógł w pełni ocenić nową maszynę i przetestować główne uzbrojenie: dwa skrzydłowe działka MG 151/20 i dwa szybkostrzelne wkm-y MG 131 zamontowane w nosie Dory nad silnikiem. I dzisiaj rano nadszedł ten dzień – z rana zabrał się na „wymiatanie” razem z resztą pilotów ósmej eskadry.

Po starcie wzbili się na cztery tysiące metrów, utworzyli szyk schodkowy i weszli na kurs sto stopni, prawie idealnie na wschód. Zadanie było proste – osłona własnych kolumn pancernych, przechwytywanie samolotów szturmowych i zwiadowczych wroga. Widoczność była doskonała, praktycznie żadnej chmurki. Po stu pięćdziesięciu kilometrach, które pokonali w niecałe osiemnaście minut, dotarli w rejon akcji. Pod nimi widniało skrzyżowanie kluczowych dróg i linii kolejowych Lwów – Tarnopol – Czortków. Niestety, słońce biło prosto w pancerne przednie szyby kokpitów, oślepiając pilotów. Ten na szpicy, młody porucznik, przegapił ruskich, którzy umiejętnie manewrowali swoimi kluczami myśliwskimi tak, aby znaleźć się dokładnie pomiędzy słońcem a nimi. Rzucili się na niczego niespodziewających pilotów 8. Eskadry bez pardonu, wręcz ze zwierzęcą dzikością. Furia ataku była niesamowita. Po pierwszym przelocie z dwunastu maszyn w płomieniach poszybowało ku ziemi czterech pilotów. Einar nie zauważył ani jednego spadochronu. Jego grupa poszła w rozsypkę, a tymczasem czerwoni zamienili sprawnie energię kinetyczną na potencjalną, nabierając raptownie wysokości i półpętlą zaatakowali znowu. Kolejnych trzech kamratów szybowało ku ziemi w płomieniach, ciągnąc za sobą warkocze czarnego dymu. Po tym ataku jeden z Jaków przemknął koło Dory tak blisko, że strugi zaśmigłowe pchnęły ją w płaski korkociąg…

 

Teraz jednak to on zaczynał zyskiwać przewagę. Co prawda nadal znajdował się w położeniu taktycznym nie do pozazdroszczenia, ale tamci zdawali się go nie widzieć na tle zielonych pól. Pchnął manetkę gazu do oporu, a maszyna wyrwała do przodu. 

Całe szczęście, silnik nieuszkodzony – pomyślał i zaczął się wspinać ku słońcu. Dwunastocylindrowy motor Dory o mocy bagatela dwóch tysięcy dwustu czterdziestu koni mechanicznych ryczał wniebogłosy, ciągnąc w górę prawie pięć ton stali, aluminium, paliwa i amunicji, nic sobie z tego nie robiąc, jakby to była lekka awionetka.

W niecałe dziewięćdziesiąt sekund był już na pułapie wrogich myśliwców i pędził ku nim z lekkim przewyższeniem. Wskazówka na prędkościomierzu minęła sześćset kilometrów na godzinę i nadal pięła się w górę. W odległości niespełna kilometra dwie ciemne sylwetki Jaków-9 sunęły w łagodnym kręgu nad miejscem upadku jednej z niemieckich maszyn. Nie widziały go jeszcze.

Idealnie – pomyślał.

Einar wciągnął powietrze, lewa ręka na manetce gazu, palce prawej delikatnie muskające elektrospust na drążku sterowym. Wyświetlacz celownika kolimatorowego migotał jasno w słonecznym świetle. Tylko nieco ponad siedem sekund – i będzie przy nich. Dystans topniał błyskawicznie. Silnik grzmiał na wysokich obrotach, prędkość zbliżania niemal sto metrów na sekundę. Jakby przecinał powietrze rozżarzonym do czerwoności ostrzem miecza.

 

W kabinie Jaka starszy lejtnant Masłow jeszcze czuł adrenalinę wcześniejszego ataku. Kilka minut temu jego para wraz z resztą 18. Gwardyjskiego Pułku Myśliwskiego wspięła się ponad niemieckie zgrupowanie, uderzając z góry i z zaskoczenia. Masłow wiedział, że Niemcy latali jak szachiści – szybko, czysto, z wyczuciem przestrzeni. Ale tego dnia szachownica należała do nich, do ludzi, którzy nie kalkulowali manewrów, tylko lecieli naprzód, skrzydło w skrzydło.

– Ich jest dwunastu – meldował dowódca w radiu – nas dwa razy więcej. Atakujemy od słońca!

Masłow zerknął w bok. Z obu stron ciągnęły sylwetki Jaków. Klin formował się jak ostrze. Niemców widział już pod sobą – czarne punkty, w szyku, ale bez wsparcia. Technicznie doskonali. Ale samotni.

– Naprzód! – ryknęło w słuchawkach.

Masłów docisnął gaz. Silnik zawył, ziemia pod nim zamieniła się w smugę. Wiedział, że pociski faszystów będą celniejsze. Ale nie trafią we wszystko. Nie, kiedy nadchodzi fala.

Nie wygrasz z powodzią tylko dlatego, że umiesz pływać.

Palące się wraki niemieckich maszyn wciąż dymiły na ziemi, rozrzucone po polach jak porzucone zabawki. Rozkaz był jasny – krążyć nad rejonem i zidentyfikować ewentualnych ocalałych. Orłow w drugim Jaku przeczesywał teren, próbując dojrzeć jakikolwiek ruch.

– Siedem potwierdzonych! – meldował wcześniej Masłow przez radio, ledwo tłumiąc entuzjazm.  – Pięciu uciekło.

– Niech lecą – odburknął Orłow. – Dziś niebo należy do nas.

 

Pięć sekund. Kontury Jaków rosły, coraz wyraźniejsze. Czerwone gwiazdy na szarych kadłubach, jeszcze nieświadome swego losu. Słońce za nim, wiatr dźwięczy na owiewce.

Cztery sekundy. Einar przymknął lewe oko. Celownik zakotwiczony na Jaku z prawej.

Trzy. Ostatnia korekta – minimalne wychylenie drążka, wyrównanie lotu.

Dwie. Palce zaciskają się na spuście… Działka plują ogniem… Maszyna nie szarpie, tylko śpiewa głośniej…

Doskonałe wyważenie… – mruknął pod nosem.

 

– Masłow, sprawdź lewy sektor, coś widzę na ósmej… – Orłow urwał. W słuchawkach zapanowała nagła, obca cisza, jakby eter wstrzymał oddech.

A potem – eksplozja.

Powietrze rozerwał huk pocisków. Jeden… drugi… trzeci błysk – Masłow w drugim Jaku zniknął w fontannie metalu i ognia. Kadłub pękł jak orzech, skrzydło odpadło z trzaskiem, a potem tylko dym ciągnący się ku ziemi.

– Masłow! – wrzasnął Orłow, ale odpowiedziały mu tylko trzaski w słuchawkach.

W tym samym momencie w radiu odezwał się głos:

– Tu Szóstka, Orłow, co się tam dzieje? – głos był nerwowy, zadyszany.

– Masłow zestrzelony! Mamy kontakt! Chyba myśliwiec. Nie wiem, co to było…! – głos Orłowa trząsł się, dławił powietrzem.

– Szóstka do Orłowa. Nie damy rady wrócić, mamy rezerwę paliwa! Trzymajcie się!

Orłow nie miał nawet czasu krzyknąć. Instynkt pchnął go w lewo.

Drążek, gaz, próba ucieczki.

Krew uderzyła mu do głowy, serce dudniło w uszach.

Odwrót. Paliwo. Wysokość. Zniknąć.

Ryk silnika wzmógł się, ale nie miał znaczenia. Wiedział, że niemiecki myśliwiec był tuż na nim. Nie słyszał go. Nie widział. Ale czuł, że śmierć była blisko.

– Orłow, trzymaj się, wracaj na wschód, na Czortków! – głos Szóstki brzmiał coraz bardziej rozpaczliwie.

– On jest… jest tuż za mną… nie widzę go… – wycharczał Orłow. Jego oczy szukały w lusterku czegokolwiek, ale niebo pozostawało puste, ciche i bezlitosne.

– Faszystowska swołocz! – wyrwało się skrzydłowemu Szóstki. 

Wszystko działo się zbyt szybko. Echa triumfu sprzed kilku minut rozwiewały się jak dym. Orłow czuł, że nie ma już przewagi. Mimo tego, że przed chwilą wygrali starcie – teraz to on był celem. Jeden strzał. Jedna decyzja. I jeden wróg, którego nie widział.

 

Einar kopnął orczyk, korygując o kilkanaście metrów tor lotu, i przeniósł ogień na drugiego “Iwana”, by po sekundzie minąć go o centymetry w szaleńczym pędzie ku wolności. A przynajmniej to, co z niego zostało. Wychodząc świecą w górę, położył maszynę na skrzydło, obserwując przez owiewkę kabiny dwa czarne słupy dymu unoszące się nad palącymi się szczątkami wroga. 

Udało się! 

Wyrównał lot i obrał kurs na lotnisko macierzyste. Szybki rzut oka na wskaźnik paliwa utwierdził go w przekonaniu, że musi bardzo ostrożnie obchodzić się z manetką gazu. Zdusił więc obroty silnika i łagodnym łukiem wyszedł na kurs docelowy do bazy.

 

Po pół godzinie powolnego lotu na małej wysokości dotarł w końcu w rejon macierzystego lotniska. Nad pasem startowym, na wysokości niespełna trzystu metrów, kołowały niespiesznie trzy maszyny. Czwarta, mocno kopcąca, właśnie lądowała awaryjnie ze schowanym podwoziem na trawie równolegle do pasa. Szczęśliwie tym razem obyło się bez fajerwerków – choć wnosząc po pogubionych częściach płatowca, rozciągniętych na przestrzeni dwustu metrów, ten egzemplarz już raczej nigdy nie poleci.

Z dwunastu maszyn wróciły tylko cztery. Horror – przemknęło mu przez myśl.

Sięgnął do gałek radia, ustawił je na właściwej częstotliwości wieży kontroli lotów w Skniłowie i po wymianie uprzejmości z obsługą skontrolował prędkość maszyny. Następnie sięgnął do dźwigni hydraulicznego systemu opuszczania podwozia i pchnął ją w dół. Maszyną szarpnęło, a ze skrzydeł dał się słyszeć przeciągły jęk zakończony zgrzytem i kolejnym wstrząsem. Po nim Dora zaczęła nerwowo myszkować w powietrzu.

Verdammt! – rzucił przekleństwo w myślach i szarpnął ponownie za dźwignię. Nic się nie stało. Samolot stawał się coraz bardziej niesterowny. Einar docisnął manetkę gazu do oporu, by nabrać prędkości i nie skończyć w kraterze ze szczątkami maszyny.

– Wieża, tu Czerwona Jedynka, zgłaszam problem. Zacięte podwozie – rzucił do mikrofonu.

– Czerwona Jedynka, słyszę cię – rozbrzmiało w słuchawkach. – Spróbuj wykonać krąg wokół lotniska i przeleć na wysokości pięćdziesięciu metrów koło wieży. Rzucimy okiem.

– Zrozumiałem – odpowiedział pobladły pilot.

Po wykonaniu kręgu wokół lotniska Einar podleciał do wieży, przechylając nieco Dorę, by ułatwić obserwację spodu maszyny.

– Czerwona Jedynka, lewe koło oderwane, została sama goleń. Prawe zaklinowane o wygiętą osłonę wnęki podwozia – dobiegło z głośnika. – Skacz lub ląduj awaryjnie na trawie. Uważaj na rozbitą Siódemkę. Powodzenia!

W głowie Einara przemknął ekspres myśli: Jak wyskoczę, to maszynę szlag trafi. Nie pogłaszczą mnie za to w RLM. Jak spróbuję wylądować, nie będzie kogo opieprzyć za zniszczenie maszyny… Tak… ewidentnie trudny wybór… Kończąc tę myśl, uruchomił radio:

– Wieża, tu Czerwona Jedynka. Ląduję.

– Przyjąłem. Ekipy ratunkowe w drodze na pas – zabrzmiało w słuchawkach.

Dźwignia gazu drżała w dłoni, jakby sama czuła zbliżający się finał. Silnik rzęził na resztkach paliwa, gubił rytm – stukał metalicznie i głucho, jak ranny zwierz. Kontrolki migotały złowieszczo. Einar wyprostował maszynę, złapał kurs równoległy do betonu, nad nierównym poboczem, usianym grudami ziemi. Opuścił klapy, zredukował obroty do minimum. Dora ślizgała się nad ziemią jak drapieżnik przed skokiem. Tuż przed dotknięciem – krótkie westchnienie silnika. Kontakt. Pierwsze – uderzenie tylnego kółka, potem główne podwozie. Prawy punkt podparcia przyjął ciężar. Lewy – pusty. Samolot przechylił się gwałtownie, lewa krawędź skrzydła zaryła w darń. Trzask, szarpnięcie, metaliczny jęk. Maszyna sunęła po ziemi półokrakiem, siekąc trawę jak kosa w żniwa. Ziemia pluła trawą i pyłem na osłonę kabiny.

Gdy maszyna stanęła, wszystko ucichło – poza dźwiękiem stygnącego silnika i klikaniem uszkodzonych serwomechanizmów.

 

Te zdarzenia miały miejsce ponad dwa miesiące wcześniej. Pamiętał doskonale trzy tygodnie spędzone w szpitalu we Lwowie i kolejne dwa w sanatorium ulokowanym w zamku myśliwskim Gelbensande, w pobliżu Rostocka.

Gdy doszedł do siebie, pocztą kurierską otrzymał rozkaz o natychmiastowym stawieniu się w Ministerstwie Lotnictwa Rzeszy. Przybył tam jak na skazanie, pewny swego losu za utratę wartościowej, prototypowej, bądź co bądź, maszyny. Do tego dochodziły nieporozumienia zarówno z dowódcą 8. Eskadry, jak i 54. Pułku Myśliwskiego na froncie wschodnim. W głębi duszy szczerze dziwił się, że jeszcze ani Abwehra, ani – co gorsza – SD, nie „zaprosili” go na przesłuchanie.

 

Energicznie nacisnął klamkę do gabinetu swojego przełożonego, pułkownika Edgara Petersena, szefa ośrodków testowych Luftwaffe. Wszedł do środka, zamknął za sobą drzwi i odwrócił się w stronę biurka, stukając obcasami.

– Panie pułkowniku, major Einar Koestian melduje powrót z sanatorium! – wyrecytował na jednym wdechu, spodziewając się najgorszego.

Znad biurka uniosła się głowa, uzbrojona w zaczesane do tyłu, schludne, ciemnoblond włosy szczupłego mężczyzny po czterdziestce.

– Einar, mój drogi! – Petersen podniósł się sprężyście z fotela, obchodząc energicznie biurko i kierując się w stronę pilota, odsłaniając jednocześnie w pełni swój szaroniebieski mundur Luftwaffe ze złoto-srebrnymi naramiennikami okraszonymi złotą gwiazdką generała majora. – Dobrze cię widzieć w pełni zdrowia! – dodał.

– Dziękuję, Herr… Generalmajor! – Einar wyprężył się jak struna. – Gratuluję awansu!

– Dziękuję, dziękuję – odpowiedział Petersen. – Kurt Tank przysyła pozdrowienia i podziękowania za zebrane dane. Są dla nas praktycznie bezcenne. Prawie przypłaciłeś to życiem. Doceniamy to. Dlatego oficjalnie informuję cię, że otrzymałeś Krzyż Żelazny I klasy. Gwoli ścisłości – formalnie przyznał ci go dowódca JG 54., a nieformalnie to ja podpisałem wniosek i zatwierdziłem. Proszę.

Einar uniósł brwi, słysząc nazwisko. Tank. To nie był byle kto. Główny konstruktor Focke-Wulfa, ojciec Fw 190 – człowiek, którego podpis decydował o kształcie powietrznej wojny. Dla większości był legendą. Dla pilotów – kimś więcej. Jeśli Kurt Tank dziękował osobiście, to znaczyło, że poświęcenie Einara naprawdę coś znaczyło.

Poza odznaczeniem trzymał w dłoni również rozkaz jego nadania z uzasadnieniem. Na papierze, jak zawsze, widniała ta sama formuła: „w imieniu Führera”. Nawet jeśli sam Hitler nie miał pojęcia, kto to jest ten Koestian.

– Proszę, siadaj – kontynuował generał. – Skoro już wydobrzałeś, to mam dla ciebie nowe zadanie.

– Zamieniam się w słuch – odrzekł Einar.

Petersen podał mu dwie teczki: jedną brązową, z lakowanym sznurem i pieczęcią RLM. W środku – rozkaz przejęcia dowództwa nad jednostką specjalną EKdo 264. Rozkaz podpisany został przez samego Generalleutnanta Gallanda, z dopiskiem: „Dyrektywa zatwierdzona na szczeblu specjalnym”.

Druga była czarna, opatrzona pieczęcią SS. W środku znajdował się inny rozkaz:

Me 264 V3 „Schwarzvogel” – Sonderausführung – zostaje przekazany do testu bojowego pod dowództwem majora Einara Koestiana.

Jednostka: Erprobungskommando 264 (EKdo 264).

Prototyp nie figuruje w rejestrach Luftwaffe ani RLM.

Egzemplarz zbudowany na osobiste polecenie SS-Obergruppenführera Hansa Kammlera, w ramach Projektu „Schwarzvogel”.

Celem operacji jest przelot międzykontynentalny z wykorzystaniem eksperymentalnego systemu nawigacji “H-14”, ocena pełnego zasięgu operacyjnego oraz kompatybilności z urządzeniami nowej generacji.

Załoga ograniczona do minimum. Upoważniony do pełnej treści misji: wyłącznie major Koestian.

W przypadku naruszenia procedur obowiązuje natychmiastowa egzekucja, zatwierdzona przez dowództwo SS.

Einar spojrzał na ostatni wers. Egzekucja. Bez sądu. Bez raportu.

Petersen wyjął z kieszeni cienką zapalniczkę, zapalił dokument nad stalowym kubkiem i patrzył, jak płomienie pożerają literę po literze.

– EKdo 264 to już twoja jednostka – powiedział cicho. – Masz maszynę i zadanie, teraz skompletuj załogę. Nikt poza tobą nie pozna całego obrazu sprawy.

Po krótkiej przerwie dodał:

– I nie mów nikomu, że lecisz za ocean. Masz tylko jeden rozkaz: wróć żywy. Przygotuj się na przeniesienie do bazy w Alpach Austriackich. To, co robisz, nie zostanie zapisane w żadnym raporcie Luftwaffe. Ale będzie to najważniejszy lot tej wojny – skończył z pełną powagą.

– Dziękuję za zaufanie, panie generale. Nie zawiodę. – Zakończył rozmowę Einar.

 

W połowie stycznia 1945 roku znalazł się w końcu na terenach malowniczych Alp. Biała dolina, którą przemierzali, leżała w sercu niedostępnych gór, niczym zaklęte miejsce, wyjęte żywcem z kart nordyckich legend. Śnieżne szczyty otaczały ją pierścieniem milczenia, a lodowate powietrze niosło ze sobą gęstą, niemal namacalną ciszę. Właśnie tu, gdzie niegdyś brzęczały kilofy i turkotały wózki górnicze, skryto tajną bazę Luftwaffe o kryptonimie „Eisnest”.

Dawna kopalnia żelaza została przekształcona w górskie sanktuarium technologii. Zamaskowane hangary wtopiono w poszarpane skały tak umiejętnie, że nawet z powietrza trudno było je odróżnić od naturalnych formacji. Półkę skalną, służącą za pas startowy, utwardzono bazaltem i poszerzono do rozmiarów wystarczających, by przyjąć olbrzyma, jakim był czterosilnikowy bombowiec strategiczny Messerschmitt Me 264 o rozpiętości skrzydeł ponad czterdziestu metrów. Warunki były skrajnie trudne – lecz możliwe do opanowania przez najlepszych pilotów. Z uwagi na zacieśniający się pierścień okrążenia wokół III Rzeszy, tylko tu ta powietrzna bestia mogła wznieść się w spokoju ku misji, której nikt nawet nie śmiał nazywać po imieniu.

Wjazd do bazy prowadził przez wąską przełęcz, zamkniętą pancernymi wrotami o podwójnej warstwie stali i betonu. Po ich otwarciu konwój samochodów, na którego czele poruszał się Einar, wjechał do szerokiego tunelu pod górą. Wnętrze przypominało bardziej podziemne miasto niż wojskową instalację: boczne galerie prowadziły do kwater, laboratoriów i hal serwisowych, a przy ścianach widniały oznaczenia zakodowane cyframi i symbolami runicznymi SS.

Powietrze było wilgotne, pachniało ozonem i smarami technicznymi. W oddali buczały generatory. Czasami echo niosło metaliczny stuk łańcuchów albo zgrzyt przesuwanych skrzyń. Nad wejściem do centralnego hangaru widniał napis: „Nic nie jest niemożliwe”.

Zatrzymując pojazd, Einar zauważył kątem oka, że z drugiego auta wysiadł wysoki, ciemnowłosy SS-Obersturmbannführer, który sprężystym krokiem ruszył w jego stronę.

– Major Einar Koestian? – padło jak strzał z karabinu.

– Zgadza się. A kto pyta? – odparł Einar.

– SS-Obersturmbannführer Harry Sauer. – Skinął krótko. – Oto moje plenipotencje od SS-Gruppenführera Hansa Kammlera. – Wyciągnął rękę z plikiem dokumentów i podał je Einarowi.

– Pan dowodzi jednostką, ale misja leży w mojej gestii. Poleci pan tam, gdzie ja wskażę, kiedy ja rozkażę i z ładunkiem, który ja dostarczę! Żadnych pytań! – warknął Sauer, niemal wyrywając dokumenty z rąk Koestiana.

Duszą towarzystwa to on raczej nie jest… – pomyślał Einar.

Sauer spoglądał na niego lodowato jeszcze przez kilka sekund, po czym odwrócił się i ruszył w głąb kompleksu. Einar poszedł w ślad za nim, pragnąc jak najszybciej zobaczyć swoją nową maszynę.

 

Messerschmitt Me 264 V3 „Schwarzvogel” – został zmontowany w wydzielonej hali testowej przy zakładach Messerschmitta w Oberammergau, a następnie przetransportowany do bazy w Alpach. Teraz, gdy stał na alpejskim pasie startowym i patrzył na niego w porannym chłodzie, wydawał się… żywy. Coś w proporcjach, w wydłużonych gondolach silnikowych i ich matowym połysku mówiło mu, że nie był to już tylko zwykły bombowiec – była to maszyna zdolna do zapisania się na kartach historii.

Zmienili mu serce – pomyślał, podchodząc bliżej.

Zamiast pierwotnych silników tłokowych, samolot otrzymał eksperymentalne zespoły napędowe Jumo 219 T-Z, cztery turbośmigłowe bestie z podwójnymi, przeciwbieżnymi śmigłami. Einar nie musiał zaglądać do raportów. Wystarczył jeden rzut oka na to dzieło inżynierii: dwa współosiowe czterołopatowe śmigła, kręcące się w przeciwnych kierunkach, jakby każdy silnik toczył własną wewnętrzną wojnę z momentem obrotowym.

Wiedział, że turbiny nie pracowały jak zwykłe silniki spalinowe. Najpierw śmigła, potem sprężarka – pięć stopni, ciśnienie rosło, aż powietrze robiło się gęste jak przed burzą. Potem płomień, spalanie, a za nim turbina, odbierająca energię z piekła. I znów ruch, znów moc.

Einar przesunął dłonią po gładkiej powierzchni kadłuba. Metal był zimny, jakby chłonął mrok hali. Zatrzymał się przy jednej z gondoli silnikowych, gdzie mechanicy domykali ostatnie panele inspekcyjne.

– Te nowe jednostki… ile one naprawdę wycisną? – zapytał, zerkając na technika w kombinezonie z naszywką „Langlauf-V”.

– Każda po dziewięć i pół tysiąca koni mechanicznych. Razem trzydzieści osiem tysięcy. – Technik poprawił skórzane rękawice. – Prędkość przelotowa blisko sześćset. Maksymalna – siedemset. Przy tej masie? To jak koń wyścigowy z ładownością pociągu towarowego.

Einar gwizdnął cicho pod nosem.

– To więcej niż Dora z dopalaniem.

– I więcej niż Messerschmitt miał w marzeniach. Te śmigła… – Technik wskazał na przeciwbieżne łopaty, które w półcieniu wyglądały jak zakrzywione ostrza – o zmiennym skoku, są dodatkowo chłodzone. Obracają się w przeciwnych kierunkach, więc praktycznie nie masz efektu ściągania.

Druga komora bombowa, która pierwotnie mogła pomieścić kolejną partię ładunku, teraz kryła dodatkowy zbiornik na syntetyczne paliwo. Płyn był jasny jak wódka, ale jego zapach przypominał wszystko, czego należało unikać na poligonie.

– C-Stoff? – rzucił jeszcze Einar, wskazując na miejsce dawnej komory bombowej.

– Tak. 47K. Zbiornik pomocniczy w drugiej komorze. Wystarcza na 40% większy zasięg. Pod warunkiem, że nie będziesz trzymał wciśniętego gazu w podłogę przez całą drogę.

Einar uśmiechnął się. Dotknął kadłuba. Metal był chłodny, ale cichy, jakby wszystko, co mógłby powiedzieć, było ukryte pod warstwami kompozytu i stali.

To już nie jest tylko samolot. To nośnik decyzji. Latająca odpowiedź na pytania, których nikt nie odważył się zadać.

 

W kolejnych dniach do bazy przybyli członkowie załogi, zatwierdzeni przez szefostwo RLM zgodnie z listą Einara. Pojawili się kolejno: drugi pilot i mechanik pokładowy Rolf Träger z zakładów Junkersa; nawigator i operator systemu naprowadzania Max Höllenstein; bombardier i strzelec pokładowy Otto Wieczorek oraz strzelec ogonowy i radiooperator Emil Dornberger. Einar obserwował ich przybycie z satysfakcją – dobrani przez niego, zaufani i kompetentni. Pojawiła się również piąta osoba. Był nią technik ładunku specjalnego i fizyk pomiarowy, SS-Sturmscharführer Lukas Mehler, przydzielony z ramienia SS.

Przez dwa tygodnie trwał intensywny proces zgrywania się ludzi z maszyną. Dwa, czasem trzy loty dziennie. Sprawdzanie procedur. Symulacje. Z każdym dniem napięcie narastało. Czas misji zbliżał się nieuchronnie.

W końcu, pewnego lutowego popołudnia, gdy wszyscy szykowali się do kolejnego lotu treningowego, do sali odpraw wszedł Sauer.

– Panowie, dzisiaj nigdzie nie lecicie – powiedział krótko. – Właśnie dostarczono przesyłkę. Majorze, proszę ze mną. Höllenstein, Mehler – również.

Nie czekając na reakcję, odwrócił się i wyszedł. Chcąc nie chcąc trójka załogantów podążyła za nim.

Krętymi tunelami dotarli do hangaru, gdzie czekał na nich czarny jak noc Me 264. Za maszyną stały dwie ciężarówki. Mechanicy przenosili z nich stalowe skrzynie na pokład bombowca. Einar dostrzegł, że komora bombowa jest otwarta. Pod nią leżał ogromny, prostopadłościenny kontener oznaczony symbolami SS, przykryty niestarannie narzuconym brezentem. Wokół kręciła się uzbrojona ochrona w czarnych mundurach. Atmosfera była ciężka, jakby sam fracht emanował czymś… nienazwanym.

– Panowie – rzucił Sauer, zatrzymując się przy maszynie. – Oto ładunek.

Wskazał szpicrutą kontener.

– W środku znajduje się makieta ładunku specjalnego. Symuluje jego masę, opór i rozkład sił. Dodatkowo zamontowano w niej zestaw instrumentów pomiarowych do rejestracji danych balistycznych i elektromagnetycznych. Proszę teraz do środka.

Ruszył w stronę przedniego włazu do kokpitu. Weszli za nim, przeciskając się do stanowiska nawigatora. Technicy kończyli montaż dużej, czarnej konsoli, z której wystawały splecione wiązki przewodów.

– To jest „Gerät H-14" – oznajmił Sauer, uderzając szpicrutą w panel. – Eksperymentalny system naprowadzania, oparty na triangulacji radiowej. Powstał w Peenemünde we współpracy z działem radiołączności i bazuje na badaniach nad falami długimi prowadzonych przez niejakiego Schaubergera.

Zwrócił się do nawigatora:

– Höllenstein, masz tydzień na opanowanie obsługi. Pomogą ci technicy z zespołu ładunku.

Następnie spojrzał na Mehlera:

– Ty zajmiesz się kontenerem. Musisz znać każdą śrubę, każde urządzenie pomiarowe. Tydzień, panowie. Ani dnia dłużej.

Zamilkł i spojrzał na Einara.

– Majorze, proszę za mną.

Ruszając korytarzem, Einar poczuł, jak napięcie ściska mu kark. Maszyna gotowa. Załoga skompletowana. Teraz pozna cel.

 

Szli dobre dziesięć minut. Tunel wił się coraz głębiej. W końcu dotarli do trzech par stalowych drzwi, gdzie w wykuszach w ścianach tunelu znajdowały się zamaskowane stanowiska ciężkich karabinów maszynowych. Po przejściu przez ostatnią barierę weszli do ogromnej, dawnej komory kopalnianej. Przestrzeń zaadaptowano na centrum planowania strategicznego.

Stal, beton, miedź – pomieszczenie było w pełni ekranowane i odporne na zakłócenia elektromagnetyczne. Pośrodku znajdował się długi stół z czarnego drewna i metalu, ozdobiony wyżłobionymi symbolami runicznymi i strefami numeracyjnymi. Na jednej ścianie widniał relief orła Luftwaffe, na drugiej godło SS-WVHA. U góry wisiała kopuła z mapą półkuli północnej – wysuwaną automatycznie nad stół operacyjny. W kącie stał terminal Enigmy oraz skrzynki z plombami SS, przeznaczone do szyfrowanej komunikacji. Światło filtrowane przez matowe osłony tworzyło ponury półmrok.

Sauer podszedł do mapy.

– Niech się pan zapozna z trasą, strategią paliwową i prognozą pogody – rzucił sucho. Po chwili dodał ciszej: – Tu nie tylko o zrzut chodzi, majorze. Tu chodzi o to, czy tam w ogóle dolecimy… i czy wrócimy z odpowiedzią.

Einar spojrzał na niego uważnie.

– To znaczy… Pan też leci?

Sauer uśmiechnął się zimno.

– A jak pan myśli? – powiedział. – Nie pozbędzie się mnie pan tak łatwo. Od początku mówiłem: to ja dowodzę misją. Od startu po lądowanie.

 

Pod koniec lutego nadszedł wreszcie długo wyczekiwany dzień. Już od trzeciej nad ranem w bazie wrzało jak w ulu. Punktualnie na piątą wyznaczono okno startowe. Sauer i Einar przyglądali się ostatnim poprawkom wprowadzanym przez mechaników przy ich maszynie.

Me 264 V3, jeszcze niedawno spowity matową czernią prototypu, teraz prezentował się zupełnie inaczej. Przez kilka ostatnich dni zespół z warsztatu numer 4, sprowadzony specjalnie z Rechlina, pracował bez wytchnienia – dzień i noc – w świetle reflektorów UV i wojskowych lamp sodowych.

Najpierw na kadłub naniesiono ciemną, porowatą powłokę pochłaniającą promieniowanie radiowe. Gęsty, grafitowo-antracytowy lakier, który pod palcami przypominał coś pomiędzy kurzem a aksamitem. Technicy nazywali go „Wilcza skóra”. Einar przyglądał się temu zabiegowi z odległości.

– To ta sama formuła, co w Alberichu. Tylko zmodyfikowana pod pasmo metrowe – powiedział jeden z techników, starszy sierżant z wyraźnym akcentem z północy. – Testowaliśmy ją na kioskach U-Bootów. Działa. Brytyjczycy nie widzą nas do ostatniej chwili, a Amerykanie… jeszcze gorzej. Ich stacje radiolokacyjne na Islandii operują głównie w paśmie S, około 3 GHz. Ten lakier pochłania większość tego sygnału. Zwłaszcza pod kątem.

Einar tylko skinął głową, nie przerywając marszczenia brwi.

– A kamuflaż? Nie zrujnuje tego? – zapytał cicho.

– Nie. Farby maskujące zostały opracowane pod kątem kompatybilności. Niska refleksyjność, zero metalu w składzie. Zresztą – dodał z lekkim uśmiechem – górne warstwy to głównie dyfrakcja światła widzialnego. Radar tego nie widzi.

Po chwili pojawiły się znajome kolory: jasnoszary RLM 76 na kadłubie, rozmyte pasy RLM 75 na górnych powierzchniach, a pod spodem chłodny błękit RLM 65.

Nawet osłona kabiny nie została pominięta. Zastąpiono ją nowym typem oszklenia: „Aegis-Kristall V4”, opracowanym w Rechlinie we współpracy z zakładami optycznymi Zeiss i sekcją RLM do spraw lotów wysokościowych. Od zewnątrz przypominała wypolerowany grafit – ciemną, metaliczną taflę bez odbicia. Ale od środka… Einar pamiętał, jak dwa dni temu pierwszy raz spojrzał przez to szkło. Niebo, góry, śnieg – wszystko było ostrzejsze, bardziej nasycone. Jakby patrzył przez lustro, które zamiast odbijać, wchłaniało rzeczywistość.

„Kryształ duchów” – powiedział wtedy technik. I coś w tym było.

Mechanik zakończył nanoszenie ostatnich znaków na kadłubie. Nie było już krzyży, żadnych emblematów Luftwaffe. Zamiast nich – techniczny kod: TE+EZ. Z pozoru przypadkowy, lecz w rzeczywistości wszystko w nim miało znaczenie. Jeśli przechwyciłby ich aliancki myśliwiec nad oceanem, kod ten nie zdradziłby zupełnie nic.

Z galerii zawieszonej nad hangarem odezwał się głos Sauera:

– Teraz wygląda jak coś, co nie istnieje.

Einar jeszcze przez chwilę patrzył na maszynę. Teraz nie przypominała samolotu. Raczej artefakt – jakby wykopany z przyszłości, gdzie zacierają się granice między widzialnym a niewidzialnym.

 

Noc była jeszcze ciemna i spokojna. Niebo nad Alpami przypominało sklepienie planetarium – rozsiane gwiazdy nie dawały światła, lecz budziły niepokój. Me 264 TE+EZ stał gotów na końcu bazaltowego tarasu, niczym czterogłowy smok uwięziony pomiędzy skałami. Zbiorniki pełne, ładunek zabezpieczony, układy hydrauliczne gotowe. Einar po raz ostatni zerknął na wskaźniki – wszystkie w normie. Sięgnął do rozruszników.

Najpierw usłyszeli ten dźwięk – niski, gardłowy pomruk, jakby w stalowym wnętrzu maszyny budziło się do życia coś większego niż tylko mechanika. Cztery silniki turbośmigłowe Jumo 219 T-Z „Langlauf” zassały powietrze przez czołowe kanały i rozgrzały je w spiralnym ciągu sprężarek. Zaczął się charakterystyczny, wielostopniowy rozruch: wirniki turbin weszły na średnie obroty, sprężarki wciągnęły powietrze do komór spalania, a po sekundzie z dysz wyrwał się pierwszy, wyraźny impuls cieplny.

To nie był zwyczajny huk. To było mruczenie podziemnego wulkanu, zwiastującego niszczycielską moc erupcji. Dźwięk zdawał się pochodzić z wnętrza samego kadłuba – nie dudnił, lecz rezonował, jakby konstrukcja zaczęła grać własną pieśń.

Po chwili ruszyły przeciwbieżne zespoły śmigieł, wprawione w ruch przez przekładnie – jedne obracające się zgodnie z ruchem wskazówek zegara, drugie przeciwnie, niwelując tym samym siły odśrodkowe. Cztery pary łopat cięły powietrze z taką prędkością, że na ich końcach zaczęły formować się strugi kondensacyjne.

Mechanicy się spisali - pomyślał Einar.

Nacisnął hamulce. Maszyna jęknęła cicho i przysiadła na przednim kole.

Spojrzał na panel kontrolny. Temperatury gazów wylotowych przekraczały 650 stopni, ale chłodzenie działało bez zarzutu. Kadłub drżał lekko, w równym rytmie – niemal kojąco.

– Ciąg stabilny. Komory spalania pod kontrolą – rzucił Rolf Träger przez interkom, z pozornym spokojem, pod którym czaiło się napięcie.

Einar skinął głową, choć nikt nie mógł tego zobaczyć.

– I pomyśleć, że to wszystko napędzają wiatraki – mruknął z przekąsem Sauer.

– Nie wiatraki, tylko śmigła przeciwbieżne. Mniejsze drgania, lepszy ciąg. Tank mówił, że to przyszłość lotnictwa strategicznego – odparł Einar.

– Tank zawsze mówi, że to przyszłość… – dodał Sauer.

Einar spojrzał na Rolfa, który siedział po jego prawej stronie. Wymienili spojrzenie.

– Gotowość startowa! – rzucił przez interkom do załogi.

W tym samym momencie pchnęli cztery manetki przepustnic do oporu i zwolnili hamulce.

„Schwarzvogel” drgnął. A potem ruszył – najpierw powoli, ciężko, jakby przecząc własnej masie. Potem przyspieszył. Sprężona mieszanka syntetycznego paliwa i powietrza eksplodowała rytmicznie w komorach spalania, rozgrzewając turbiny do ponad tysiąca stopni. Dźwięk silników przypominał zjawisko naturalne – nie maszynę, ale zjawisko – jakby lodowiec pękający w ciszy.

Pięćdziesiąt siedem ton niemieckiej nadziei na zwycięstwo ruszyło powoli, jakby niepewnie, a potem – z jękiem przeciążonych goleni – zaczęło przyspieszać. Blisko czterdzieści tysięcy koni mechanicznych bezlitośnie cięło powietrze śmigłami.

Bazaltowy pas startowy, mimo codziennego równania, nie był dziełem cywilnej inżynierii. Gdy maszyna nabierała prędkości, zaczęła tańczyć na nierównościach. Dziób podskakiwał, lewe skrzydło opadło lekko przy przejściu przez geologiczną szczelinę.

– Kontruj w prawo! – rzucił Rolf.

Wskaźnik prędkości przekroczył 210 km/h. Einar pociągnął wolant. Maszyna oderwała się niechętnie – jakby musiała sobie przypomnieć, że potrafi latać. Gdy przednie koło zawisło swobodnie, Einar sięgnął do dźwigni chowania podwozia. Zatrzasnął ją w górnej pozycji – kontakt elektryczny zadziałał natychmiast.

Do kabiny dobiegł szum pompy hydraulicznej, potem przeciągły syk. Kolejno zaskoczyły blokady: najpierw goleń lewa, potem prawa, na końcu kółko przednie. Wskaźniki potwierdziły – trzy zielone lampki znikły, trzy czerwone się zapaliły.

– Podwozie schowane! – zameldował Rolf.

Kadłub zyskał pełną czystość aerodynamiczną. Drgania ustały. Pozostał tylko przybierający z każdą sekundą szum wiatru. Maszyna zaczęła nabierać wysokości.

Einar spojrzał na kompas żyroskopowy.

– Kurs 340°. Pierwszy zwrot w lewo za trzy godziny i czterdzieści pięć minut, nad Trondheim, na kurs 290° – rzucił do interkomu.

Pchnął wolant delikatnie w lewo. Me 264 wspinał się, jak ogromna strzała wypuszczona z alpejskiego łuku. Śnieżne szczyty znikały pod nimi. Przed nimi – pustka. Otwarta przestrzeń.

 

Maszyna pięła się w górę bez wysiłku. Cztery turbośmigłowe Jumo 219 T-Z mruczały cicho i równo, jakby nie pchały przez nieboskłon kolosa o masie ponad pięćdziesięciu ton. Gdy przekroczyli pułap dziesięciu tysięcy metrów, Niemcy zostały daleko pod nimi. Świat z tej wysokości wyglądał inaczej – jak makieta. Cienie Alp skracały się, rzeki przypominały zacieki na mapie, a miasta… były tylko domysłami.

Z kabiny nie było widać żadnych oznak życia na ziemi. Ale to działało w obie strony.

Powłoka pochłaniająca fale radarowe, nałożona warstwowo przez specjalistów z Rechlina, działała dokładnie tak, jak założono. Żadnych odbić. Żadnych sygnałów. Żadnych alarmów w stacjach radiolokacyjnych Luftwaffe. Dla niemieckich radarów „Schwarzvogel” nie istniał. W paśmie VHF i UHF, w jakim pracował najczęściej używany system wczesnego wykrywania „Freya”, odbicie bombowca było mniejsze niż krążącego bociana.

Z poziomu gruntu, nawet przy czystym niebie, Me 264 wyglądał najwyżej jak ptak – srebrzysty cień na tle świtu, który znikał za pierwszym refleksem.

Obrona przeciwlotnicza nie zareagowała, bo nie miała na co. „Flakartillerie” nie dysponowała sprzętem zdolnym do skutecznego śledzenia celów powyżej ośmiu tysięcy metrów, a tym bardziej nie spodziewała się bombowca, który na takim pułapie zbliżałby się z głębi Rzeszy.

Mimo to, największe ryzyko niosło niebo.

Einar spojrzał w bok, potem w dół. Alianckie myśliwce, w tym P-47 i P-51, patrolowały zazwyczaj wysokości do pięciu tysięcy metrów, chroniąc formacje bombowców B-17 i B-24 lub polując na niemieckie bomby latające typu V-1, szturmowce Hs 129 i nisko lecących zestawów Mistel. Na wyższe pułapy nie zapuszczali się niemal nigdy – nie spodziewali się wrogich maszyn zdolnych latać tak wysoko.

Zresztą – co tam miało być?

Rzesza była już pod ogromną presją aliantów. Jej produkcja zbrojeniowa chwiała się z dnia na dzień. Próby tworzenia wysokościowych myśliwców kończyły się na prototypach lub papierowych założeniach. Dla aliantów warstwa powyżej ośmiu tysięcy metrów była pusta. Nie istniała w ich taktyce. A gdy radar milczy, pilot nie patrzy w górę.

– Pułap dziewięć tysięcy trzysta. Prędkość sześćset kilometrów na godzinę. Kurs stabilny – zameldował Rolf spokojnym tonem.

Nie było żadnych odgłosów wojny. Żadnych alarmów, żadnych myśliwców, żadnych świateł.

– Niewidzialni – mruknął w końcu, spoglądając na milczący ekran radiolokatora, który jeszcze przed godziną zbierał odgłosy niemieckiej przestrzeni powietrznej jak instrument sejsmiczny.

I tak właśnie miało pozostać.

 

Lecieli w absolutnej ciszy radiowej, z wyłączonym transponderem i systemem „Gerät H-14” gotowym do działania. Finalnie wspięli się na wysokość przelotową rzędu dwunastu tysięcy metrów. 

Nad Skandynawią niebo jaśniało, jakby samo zorientowało się, że w jego granicach przemyka coś, co nie powinno istnieć. Słońce wschodziło znad Bałtyku, rysując długie, czerwone smugi na poszarpanych brzegach Norwegii. Gdzieś w oddali, pod nimi, wąska nitka fiordu odbijała światło jak wypolerowany metal.

– Zwrot na kurs 290°, pod nami Trondheim – rzucił Höllenstein.

Einar potwierdził skinieniem i lekko przechylił wolant. Maszyna reagowała gładko, bez oporu – jakby nie była bombowcem, lecz szybującym drapieżnikiem.

W kabinie panowała cisza, przerywana tylko pracą systemów. Wskaźniki świeciły na zielono. Ciśnienie utrzymane. Napięcie – stabilne. Silniki śpiewały swój długi, niskotonowy hymn. Załoga nie mówiła wiele. Wiedzieli, że to nie był zwykły lot. To było coś pomiędzy eksperymentem, a legendą. Bombowiec, który nie istniał. Trasa, która nie istniała. I ładunek, którego istnienia nikt nie miał prawa potwierdzić.

Na jednym z monitorów w kabinie nawigacyjnej pojawił się komunikat:

„Przejście do fazy II – lot nad Atlantykiem potwierdzony.”

Rolf spojrzał na ekran detektora fal radarowych, zsynchronizowany z analizatorem odbić powłoki.

– Żadnych aktywnych impulsów radarowych. Ani VHF, ani UHF. – rzucił. – Systemy Freya i Chain Home nie wykrywają nas.

Höllenstein skinął głową, analizując rozkład widma.

– W tym pułapie szacunkowy profil odbicia spadł poniżej dwóch metrów kwadratowych. Jesteśmy jak albatros, nie samolot.

– Dokładnie tak miało być – odparł Einar. – Poza tym RAF nie ma niczego, co szukałoby tak wysoko. A do tego ich myśliwce patrolują zazwyczaj na wysokości pięciu do siedmiu tysięcy metrów. Góra.

– Freya i Chain Home Low pokrywają wybrzeże do około dziewięciu tysięcy. Chain Home High trochę więcej, ale w paśmie metrowym. A to nie złapie nic, co nie odbija się ostro. Ich systemy opierają się na detekcji ostrych krawędzi. A my ich nie mamy – dodał Rolf.

 

Kiedy Me 264 opuścił wybrzeże Norwegii, w kabinie zapanowała cisza. Maszyna przeszła w długi, stabilny lot tranzytowy. Słychać było tylko szmer aparatury oraz cichy, nienaturalny puls pochodzący z jednostki „Gerät H-14”, zamontowanej w specjalnym gnieździe przed fotelem nawigatora.

Porucznik Höllenstein zajął się panelem odbiorczym. Dłonie miał pewne, ale nieobojętne – nawet on czuł, że ma do czynienia z czymś… osobliwym. Zanim zdołał odczytać amplitudę, do kabiny wszedł Harry Sauer. Jego czarny mundur zajął przestrzeń jak cień. Podszedł do pulpitu i nachylił się nad lampą oscyloskopu.

– Już go łapiesz? – zapytał beznamiętnie.

– Tak jest, Herr Sturmbannführer. Zgodnie z instrukcją: fale główne w paśmie VLF, kanał z przesunięciem fazy 21,3… i rotacją na 4 kHz.

Sauer kiwnął głową. On wiedział, skąd pochodził sygnał – nie była to żadna europejska stacja. Nadawano z Nowej Szwabii, z kontynentu skutego lodem, gdzie od lat trzydziestych rozbudowywano tajne zaplecze techniczne Kriegsmarine, a potem SS. Tam, pod lodem, mieściła się stacja „Nibelheim”, zasilana przez eksperymentalny reaktor plazmowo-radiacyjny, o kodowym oznaczeniu „Glocke A-III/Thorkern” i przesyłająca sygnały odbijane od jonosfery niczym światło od powierzchni rtęci.

Fale przemieszczały się daleko nad oceanem – z południa ku północy – przeskakując kulistość planety, jak drgająca nić pajęczyny. „Gerät H-14” odbierał je niezależnie od pogody, pory dnia czy zakłóceń magnetycznych. Sygnał był kodowany, zmienny i zupełnie nieczytelny dla alianckich systemów.

Sauer kliknął przełącznik.

– Przejdź na tryb zintegrowany. Przekaż kurs do autopilota. Korektę ręczną wprowadzimy tylko przy skrajnych odchyleniach.

Nawigator zawahał się przez ułamek sekundy – a potem skinął głową. Ręką przełączył dźwignię i uruchomił sprzęg. System nawigacyjny połączył się z układem sterowania lotem bombowca, zsynchronizowany z autopilotem „Kursgerät IVc”. Na głównym ekranie pojawiła się cienka linia prowadząca przez ocean.

– System sprzężony. Autopilot przejął stery – zameldował.

Sauer rzucił jeszcze jedno spojrzenie na pulsujący wskaźnik.

– Na tej wysokości „Gerät H-14” powinien prowadzić nas aż do punktu zwrotnego nad Nową Fundlandią. Jeśli nie zawiedzie, za pięć godzin zobaczymy Grenlandię.

Odwrócił się bez słowa i zniknął w środkowym przedziale, pozostawiając załogę w ciszy – prowadzoną przez sygnał, którego nikt inny na tej półkuli nie potrafiłby odczytać. Einar zdrzemnął się. Czuwanie nad maszyną przejął kapitan Träger.

 

Lot do wybrzeży Grenlandii trwał zakładane pięć godzin plus dwadzieścia minut z uwagi na wiatr czołowy. Po osiągnięciu punktu zwrotnego drugi pilot odłączył autopilota, przejął stery i wprowadził bombowiec na nowy kurs dwieście pięć stopni do Nowej Fundlandii. Kolejne godziny minęły spokojnie.

– Einar, obudź się – Rolf szturchnął dowódcę. – Ostatnia prosta.

Minęły dwie godziny i czterdzieści minut, odkąd przekroczyli skaliste brzegi Nowej Fundlandii. Me 264 sunął przez warstwy cirrusów na wysokości dziesięciu kilometrów. Poniżej zalegał ocean, milczący i obojętny.

– Uwaga, załoga. Trzydzieści minut do punktu zrzutu. Rozpoczynamy sekwencję podejścia – zabrzmiał w interkomie głos Einara.

Z głębi maszyny dał się słyszeć syk sprężonego powietrza – wewnętrzne pokrywy komór bombowych otwierały się mechanicznie, zwalniając zabezpieczenia ładunku.

Zgodnie z procedurą Sauer wszedł z tylnego przedziału i usiadł przed czarnym panelem kontrolnym z oznaczeniem „SS-Sendeknoten A-12”. Einar zerknął przez ramię.

– Sygnał z kapsuły jest stabilny? – zapytał.

– Tak. Transmisja telemetryczna aktywna. Mamy dane grawitacyjne, prędkość opadania i pomiar odległości. Wszystko przesyła się z opóźnieniem trzech sekund – odparł Sauer beznamiętnie.

Jego palce spoczywały przy dwóch czerwonych przyciskach. Jeden z nich był oznaczony „Zünderbereit”, drugi – „Vernichtungscode”. Pierwszy z nich aktywował licznik czasowy samozniszczenia, uzbrajał ładunek niszczący elektronikę i strukturę makiety oraz aktywował kanał kodowanej transmisji zwrotnej. Drugi z nich to ręczna komenda uruchamiająca procedurę samozniszczenia.

Głos nawigatora ponownie zabrzmiał w słuchawkach:

– Dwadzieścia minut. Kurs dwieście dwadzieścia osiem. Wiatr boczny zerowy. Nad Manhattanem będziemy idealnie w zenicie.

Prawa ręka Einara przesunęła dźwignię. Mechaniczny wskaźnik „Bereit zum Abwurf” zapalił się żółtą lampką. Kabina wypełniła się wyczekującym szumem.

Z tyłu rozległo się pikanie. Sauer monitorował dane.

– Makieta gotowa. Zasilanie stabilne. Czułość detonatora: sto procent.

Gdy zegar pokładowy wyświetlił ostatnie pięć sekund przed zrzutem, Einar nawet nie drgnął. Zewnętrzne pokrywy komory bombowej otworzyły się automatycznie – a ładunek, pozornie martwy, opuścił się w przestrzeń pod nimi. Od tego momentu był zdany na siebie. Ciszę w kabinie przerywał tylko pulsacyjny dźwięk transmisji, który informował: wysyłam dane, nadal żyję.

 

Minęły trzydzieści dwie sekundy od momentu zrzutu. Na czarnym ekranie nad pulpitem Sauera ciągle pulsacyjnie falował zielony sygnał synchronizacji, oznaczający, że kapsuła funkcjonuje poprawnie. Przesyłała dane telemetryczne niemal w czasie rzeczywistym – wysokość, przeciążenia, stabilność lotu, rotację wokół osi. Każda linia miała znaczenie. Każdy impuls mówił: obserwuję.

I nagle – zgasła.

– Zerwane połączenie! – SS-Sturmscharführer Mehler oderwał oczy od oscyloskopu.

– Nie może być… – zaczął Einar, ale w tym momencie Sauer już działał. Jego palce zawisły nad przełącznikiem oznaczonym „Vernichtungscode”.

– To może być zakłócenie jonosferyczne. Sygnał się odbija – rzucił Mehler.

Sauer nie odpowiedział. Spojrzał na zegar. Minęło kolejne dziesięć sekund od ostatniego kontaktu. W ich procedurze oznaczało to potencjalne przechwycenie kapsuły lub awarię nadajnika. Ryzyko kompromitacji.

– Jeszcze chwila! – Mehler zbliżył się do pulpitu. – Jeśli wybuchnie teraz, nie pozyskamy danych końcowych.

– Nie chodzi o dane. Chodzi o to, by nic nie zostało – ton Sauera był ostateczny.

Palec powędrował do czerwonego przycisku. W ciszy kabiny słychać było tylko: puls – pustka – puls – pustka.

I nagle, w ostatniej sekundzie, ekran ponownie ożył. Dane wróciły – skompresowane, ale kompletne. Kapsuła nie została przechwycona. Fala z danymi poszybowała w bok, poza główny tor transmisji, z uwagi na chwilowe zwiększenie odchylenia bocznego spowodowanego gorętszym powietrzem przy powierzchni ziemi.

Po odesłaniu ostatniej porcji danych ładunek zdetonował implozyjnie. Kiedy kapsuła uderzyła w ziemię, nie powstał grzyb atomowy. Ale dla tych, którzy byli wystarczająco blisko – powietrze uderzyło ścianą ciśnienia, a ziemia zachwiała się niczym po uderzeniu meteorytu.

Makieta eksplodowała zgodnie z planem – ładunki konwencjonalne symulowały implozję sferyczną, a dziesiątki czujników przesyłały ostatnie dane zarejestrowane milisekundy przed zniszczeniem. Miejsce uderzenia przypominało czarną plamę, jakby niebo upuściło na ziemię rozżarzoną kulę żelaza.

W kabinie Me 264, Sauer spojrzał na pulsującą linię transmisji:

– Nie ma potrzeby próbować ponownie. To wystarczy. Jeśli zrobimy to z prawdziwym ładunkiem, miasta znikną i…

– Kontakt! Godzina czwarta! Poniżej! – głos w słuchawkach był zimny i spięty.

Strzelec ogonowy jako pierwszy dostrzegł migotliwy błysk odbitego światła – refleks od owiewki jednego z myśliwców. Formacja znajdowała się niecałe trzy kilometry o nich, na pułapie około siedmiu tysięcy metrów, na kursie odejścia.

– Potwierdzam wizualnie – trzy sylwetki. Jednosilnikowce. Muszą być ślepi – zameldował Dornberger.

Natychmiast aktywował zdalne podkadłubowe działka MG 213, jednocześnie włączając zintegrowany system naprowadzania: optyczny celownik Zeissa ze wspomaganiem radarowym „S-Gerät”. Na ekranie pojawiły się trzy impulsy. Oddalały się powoli, bez świadomości zagrożenia.

– Mustangi. P-51. Lecą w szyku patrolowym, nie szukają nas – powiedział spokojnie, ale z napięciem.

– Nie możemy ryzykować, że coś zauważą i przekażą meldunek – rzucił Einar. – Wchodzimy od góry, pełna moc.

– Przy takiej prędkości nie trafimy precyzyjnie – odparł Dornberger. 

– Nie chodzi o celność – przerwał mu Einar. – Zasypiemy ich stalą. Pół tony ołowiu w powietrzu. Jak nie trafi pierwszy, to dziesiąty.

Pchnął manetki wszystkich czterech silników na pozycję “MW-50 Notleistung”. Maszyna zareagowała natychmiast. Turbośmigłowe Jumo 219 T-Z zaryczały nisko i gardłowo. Przeciwbieżne śmigła cięły powietrze z taką intensywnością, że końcówki łopat wytworzyły pełne pierścienie wirów, tłocząc za sobą strugi kondensacyjne jak włókna wciągane w próżnię.

Me 264 przechylił się w prawo i zanurkował płasko z pułapu dwunastu tysięcy metrów, schodząc łagodnym ślizgiem w kierunku formacji przeciwnika. Przy takim opadaniu – pod kątem nie większym niż piętnaście stopni – bombowiec zyskiwał prędkość bez nadmiernego przeciążenia. Powietrze świstało na krawędziach skrzydeł, kadłub trząsł się, ale nie chaotycznie – z mechaniczną precyzją.

– Odległość tysiąc siedemset. Utrzymuję blokady radarowe. Wektor celowania stabilny – zameldował Dornberger.

– Gotowość ogniowa – rzucił Einar przez interkom. – Trzy cele. Trzy stanowiska. Każde bierze jednego.

– Zgrywam linie. Gotów na otwarcie ognia – rzucił Dornberger. – Odległość siedemset.

Kadłub drżał w rezonansie. Strzelec wspomagany radarowo systemem „S-Gerät” trzymał cele w sektorze ognia, chociaż nikt nie liczył na chirurgiczną dokładność.

Formacja Mustangów wciąż leciała spokojnie, nieświadoma niebezpieczeństwa. Me 264 zsunął się z nieba jak stalowy drapieżnik.

– Teraz! – krzyknął Einar.

Trzy działka plunęły jednocześnie ogniem. Pierwszy Mustang eksplodował natychmiast – trafienie w zbiornik paliwa wywołało kulę ognia, która znikła równie szybko, jak się pojawiła. Drugi, trafiony w skrzydło i kadłub, przechylił się i zsunął w korkociągu. Trzeci próbował poderwać nos maszyny w górę, ale ogonowe działko przecięło mu kabinę na pół.

Trwało to nie więcej niż cztery sekundy.

– Cele zneutralizowane. Brak nowych kontaktów. Radar czysty – zameldował Dornberger.

Einar pociągnął za wolant, przywracając lot poziomy. Maszyna znów pięła się ku stratosferze.

– Tak kończy się ciekawość – mruknął Sauer.

W kabinie zaległa cisza, przerywana jedynie jednostajnym hukiem silników. Einar zerknął przez ramię. Drugi pilot wskazał milcząco na wskaźniki: lewy zbiornik – 48%, prawy – 31%.

Einar popukał palcem w osłonę wskaźników i spojrzał ponownie na Rolfa.

– Damy radę.

Sauer, dotąd milczący, uniósł głowę znad pulpitu.

– Höllenstein, dostrój „H-14” do drugiej częstotliwości. Zgodnie z instrukcją kodową z punktu „Birkheim”.

Nawigator bez słowa przełączył pokrętła na czarnym module. Dwa kliknięcia, jeden impuls testowy. Na ekranie autopilota zapaliła się żółta kontrolka – system przejął sterowanie. Bombowiec położył się łagodnym łukiem na prawe skrzydło.

– Dokąd on nas prowadzi? – zapytał Einar.

Sauer nie oderwał wzroku od wyświetlacza.

– Kurs 160°. Do Nowej Szwabii.

– A co z paliwem? – dodał drugi pilot.

– W połowie drogi przełączymy się na zbiornik w komorze bombowej. To powinno wystarczyć – skonkludował Sauer.

 

Z każdą minutą lotu na południe zmieniało się światło.

Słońce, które jeszcze niedawno padało ostrym kątem na skrzydła bombowca, teraz zdawało się stać nieruchomo na niebie, rozmyte w mlecznej poświacie. Niebo było jasne, ale niebieski horyzont zanikał – zastąpiony przez nieskończone połacie lodu i śniegu. 

Pod nimi, jakby spod mgły, zaczęły wyłaniać się regularne struktury geometryczne: cienkie linie, proste kąty – zbyt precyzyjne, by były naturalne.

Sauer dostrzegł je pierwszy.

– Punkt orientacyjny Alfa potwierdzony. Zwrot na kurs sto osiemdziesiąt siedem – rzucił do nawigatora.

Autopilot, wciąż sprzężony z urządzeniem „H-14”, dostosował lot.

Samolot przeszedł w długi, spokojny ślizg.

Silniki Me 264 przeszły na jałowy ciąg. Cztery „Jumo 213” wciąż pomrukiwały, gdy maszyna wślizgiwała się w strefę pełnego zlodowacenia.

– Zasięg stacji „SS-Sendeknoten A-12” potwierdzony. Sygnał „H-14” stabilny.

Lodowaty wiatr uderzył o poszycie. Po lewej stronie, w oddali – ciemny cień na lodzie. Wyróżniał się linią prostą wśród krzywizn natury. Strefa lądowania.

 

Zamaskowany pas startowy, oświetlony teraz rzędem ukrytych reflektorów, rozpościerał się przed nimi – wyciosany w lodowej równinie, tuż przy podnóżu skalistego masywu. Hangary, półwtopione w ścianę lodowca, przypominały grobowce.

Autopilot zakończył prowadzenie – Einar przejął kontrolę ręczną.

– Widzę go. Skoryguj kurs na sto sześćdziesiąt cztery stopnie. Obniżenie o dwieście metrów.

– Kontrola ruchu, tu „Schwarzvogel Jeden”. Zbliżamy się od północy. Prośba o zgodę na lądowanie – wyrecytował Einar na paśmie radiowym podanym przez Sauera.

W słuchawkach zatrzeszczało:

– „Schwarzvogel Jeden”, udzielono zgody. Witamy.

Einar wyrównał lot i pchnął w dół dźwignię podwozia. Mechanizmy zaskrzypiały, pokrywy klap zadrżały, ale układ zareagował bezbłędnie. Trzy zespoły kół opadły i zaryglowały się z ciężkim stukiem.

– „Schwarzvogel Jeden” do bazy. Jesteśmy na podejściu. Proszę o wyznaczenie ścieżki.

– Tu „Nibelheim”, sektor 6A. Zezwolenie na lądowanie. Siła wiatru: 3, temperatura: minus 31. Jesteście w korytarzu, powodzenia – zaskrzeczało w słuchawkach.

Chwilę później maszyna dotknęła pasa.

Zatrzeszczały opony. Cały kadłub zakołysał się na nierównym lodowym podłożu. Hydraulika głównego podwozia pracowała jak w gorączce, próbując utrzymać stabilność. Hamulce pneumatyczne zadziałały z opóźnieniem. Z przodu podwozia wystrzeliła mgiełka – para techniczna z zaworów bezpieczeństwa.

Po zatrzymaniu samolotu zapadła cisza.

 

Zza hangaru ruszył gąsienicowy pojazd z zamkniętą kabiną, przypominający krzyżówkę ambulansu i bunkra. Zatrzymał się pięćdziesiąt metrów od maszyny.

Z wnętrza wysiadło trzech ludzi – wszyscy w białych kombinezonach bez dystynkcji, z twarzami zasłoniętymi goglami i maskami przeciwmrozowymi.

Szli wolno, w równym rytmie i w ciszy. Po chwili dołączył do nich oficer SS w czarnym, długim kożuchu – jedyny z widoczną rangą: SS-Obersturmbannführer.

Zatrzymał się pięć kroków od kokpitu i zdjął osłonę twarzy.

– Majorze Koestian! Czekaliśmy na was. Prawdziwy ładunek… też czeka.

Powoli przeniósł wzrok na kadłub bombowca.

– Wasza obecność została już zarejestrowana w centrali. Pojedziecie z nami. Samolot zostanie przejęty przez załogę techniczną bazy.

Einar skinął głową i bez słowa ruszył wraz z pozostałymi w stronę pojazdu.

Za ich plecami, wewnątrz hangaru, zaczęły się uruchamiać dźwigi. Padające światło z halogenów nie pokazywało niczego znajomego.

Tu kończyła się Rzesza – i zaczynało coś innego.

 

W powietrzu czuć było metaliczny chłód i napięcie, które nie miało nic wspólnego z pogodą. Dwóch wartowników w czarnych mundurach prowadziło majora Koestiana przez wyłożony grafitowymi płytami korytarz. Każdy krok odbijał się echem od łukowatych ścian. Nie było tu wilgoci ani zapachu ziemi – tylko sterylna pustka, przerywana co kilkanaście kroków sykiem zaworów, szumem wentylatorów lub dyskretnym migotaniem świetlnych paneli.

Automatyczne drzwi otworzyły się bezszelestnie. Wewnątrz Einar zastał owalną salę konferencyjną, niemal całkowicie pozbawioną mebli poza jednym długim stołem z ciemnego metalu, kilkoma fotelami z wysokimi oparciami oraz dużą, projekcyjną mapą ścienną, która dopiero po chwili zaczęła świecić wewnętrznym światłem.

Przy stole czekało czterech mężczyzn. Nie byli zwykłą radą naukową. Każdy z nich był figurą na szachownicy tej wojny – nie tej z komunikatów Ministerstwa Propagandy Rzeszy, lecz tej cichej, prowadzonej pod lodem, w cieniu i milczeniu.

Einar zasalutował instynktownie. Najwyższy z nich odwzajemnił gest tylko spojrzeniem.

– Majorze Koestian. Tu nie obowiązują już protokoły Luftwaffe. Proszę pozwolić, że przedstawię obecnych:

– Kurt Diebner – niewysoki, z ostrym, ptasim nosem i siwymi włosami zaczesanymi gładko do tyłu. Jego dłonie poruszały się nerwowo: przyciskały stalowe wieczko aktówki, poprawiały okulary, dotykały mankietu. Głos miał cichy, ale nie sposób było mu przerwać, gdy mówił. Był mózgiem niemieckiego programu atomowego.

– Profesor Walther Gerlach – ubrany nie w mundur, lecz w ciemnoszary garnitur z przypiętym złotym zegarkiem na łańcuszku. Spokojny, niemal filozoficzny. Twarz okrągła, zmęczona, ale w oczach tlił się ogień pasji. Jego dziedziną była fizyka pola, rezonans, wpływ grawitacji na materię. Eksperymentalny reaktor plazmowo-radiacyjny, o kodowym oznaczeniu „Glocke A-III/Thorkern”, który zasilał bazę, był równie mocno dziełem jego teorii, co i Diebnera.

– Viktor Schauberger – odstawał od reszty. Nie nosił munduru ani garnituru, lecz kombinezon roboczy z plamami oleju i popiołu. Włosy miał rozczochrane, czoło pokryte cienką warstwą potu. Był inżynierem, ale nie akademickim. Przyrodnik, wizjoner, człowiek, który twierdził, że przepływ rtęci może unosić statki wbrew sile grawitacji. Jego dzieckiem był system „Haunebu III” – stalowy dysk, który miał sięgnąć mezosfery.

– I ja, SS-Obergruppenführer Hans Kammler, odpowiedzialny za Projekt „Schwarzvogel” i jego kontynuację.

Kammler był postawnym mężczyzną przed pięćdziesiątką, o twarzy rzeźbionej jak z granitu. W jego oczach nie było gniewu ani entuzjazmu – tylko stalowa celowość. Mundur SS był czysty, czarny jak noc, zdobiony srebrnymi detalami, które nie błyszczały, lecz pochłaniały światło. Nie gestykulował. Każde jego słowo było rozkazem samym w sobie.

Włączył ścienny rzutnik. Pojawiły się linie zaopatrzeniowe wiodące przez Atlantyk.

– Od 1938 roku, przez program „Neuschwabenland”, zaczęliśmy osiedlać się tutaj. „Ubootwaffe” admirała Dönitza – najpierw „dojnymi krowami”, u-bootami zaopatrzeniowymi, a potem okrętami typu XXI – przerzucała rozmontowane linie produkcyjne, ludzi, dokumentację i urządzenia. Tutaj, pod lodem, działa nasz prawdziwy przemysł.

Na stole rozświetlił się model reaktora. Diebner zabrał głos spokojnym, chłodnym tonem:

– „Heisenberggerät A-III”, znany jako „Die Glocke”, to nie tylko reaktor. To źródło stabilnej energii wysokoenergetycznej. Zasila bazę, badania i to, co zaraz zobaczysz.

– Ładunek, który zrzuciłeś, to makieta. Ostateczna wersja broni jest gotowa. Nasz problem to nośnik – i pilot. Schauberger?

Inżynier skinął głową. Jego głos był szorstki, nienaukowy, jakby wyjęty z warsztatu, nie z sali obrad:

– „Haunebu III” to nasza ostatnia szansa. Napęd grawitacyjny, manewrowość na granicy fizyki, zdolność do suborbitalnego lotu. Ale jeszcze nikt go nie pilotował w warunkach bojowych. To prototyp, ale ukończony.

Einar poczuł, że wchodzi do innego świata. Wojna, jaką znał, kończyła się na froncie. Tutaj, pod lodami Antarktydy, trwała inna – milcząca, obsesyjna, apokaliptyczna.

Wtedy rozsunęły się drzwi. Do sali wszedł Harry Sauer, w czarnym, idealnie skrojonym mundurze, z dystynkcjami „Ahnenerbe” i błyszczącym krzyżem żelaznym z liśćmi dębu, mieczami i brylantami pod szyją. Twarz miał jak zwykle zamkniętą, jakby wyciętą z kamienia, ale oczy świeciły inteligencją i cyniczną swobodą. Nie czekał na zaproszenie. Podszedł do stołu i lekko skinął głową.

– Przepraszam za spóźnienie. Musiałem dopilnować, żeby nasz ptaszek szczęśliwie wylądował.

Spojrzał na Einara z cieniem uśmiechu.

– Major Koestian – dodał – wykonał misję próbną z perfekcją. W trudniejszych warunkach, niż przewidywaliśmy. Osobiście go rekomenduję jako pilota „aparatu”.

Spojrzał na Kammlera, potem na Schaubergera.

– I zgłaszam się jako drugi członek załogi.

Kammler zmrużył oczy. Spojrzał na Diebnera i Gerlacha, którzy nie zaprotestowali. W końcu skinął głową.

– Dobrze, Sauer. Ale pamiętajcie – to już nie jest walka z wrogiem. To wyścig z czasem. Nad Moskwą nie ma miejsca na najmniejszy błąd.

– Moskwą? – zapytał zdezorientowany Sauer.

Kammler zaciągnął się głęboko papierosem, po czym powoli odłożył go do popielniczki. Spojrzał na obu tak, jakby chciał ich przebić wzrokiem.

– Zmiana celu nie jest kwestią wyboru. To konieczność.

Wskazał dłonią aktualizowaną mapę ścienną. Front wschodni nie był już linią, lecz raną – otwartą, pulsującą, pochłaniającą kolejne miasta. Czerwone strzałki rozlewały się wzdłuż Odry, zbliżały do Berlina.

– Jesienią jeszcze wierzyliśmy, że uderzenie w Nowy Jork może wymusić panikę, przetasowanie wśród aliantów. Ale to było przed Ardenami. Przed upadkiem Budapesztu. Przed tym, jak Armia Czerwona przekroczyła Wisłę i zaczęła dusić Wrocław. Dziś to już nie jest wojna o prestiż. To walka o przetrwanie.

Kammler przeszedł kilka kroków i zatrzymał się przy mapie, dotykając szpicą wskaźnika pulsującego punktu oznaczonego: „Moskau”.

– Moskwa to nie tylko symbol. To rdzeń sowieckiej hydry. Tu zbiegają się rozkazy, łańcuch dostaw, decyzyjność. Wszyscy ich wodzowie – Stalin, Żukow, Malenkow, Beria – są tam. Jeśli zniknie stolica, rozpadnie się aparat dowodzenia. Uderzymy w serce – i odetniemy krew od frontu.

Spojrzał na Einara chłodno, bez patosu.

– Nie mamy zasobów na kolejne próby. Jeden lot. Jedna maszyna. Jeden cel. Nowy Jork już się nie liczy. Tam zostawiłbyś zgliszcza. Tu zmienisz bieg historii.

Zamilkł, a ciszę przerwał tylko cichy stuk mechanizmu mapy aktualizującej ruchy wojsk.

– Cel został zatwierdzony przez samego Führera. Moskwa. Jutro ma pan lot testowy, majorze. Proszę zapoznać się z maszyną. Pojutrze, lot bojowy – dodał Kammler bez cienia emocji.

Einar zamarł. Zamiast odpowiedzieć, wpatrywał się przez chwilę w punkt na stole, jakby próbował zrozumieć, czy dobrze usłyszał.

– Jeden lot testowy? – odezwał się w końcu, powoli, z niedowierzaniem. – Przecież to nie wystarczy. Nie znam tej maszyny, co więcej, nie znam tej technologii. Jak mam w jeden dzień to wszystko opanować? – uniósł głos, ale bez złości, raczej z wyraźną frustracją. – Jestem dobry w tym, co robię, ale nie jestem cudotwórcą dodał ciszej, bardziej do siebie niż do kogokolwiek w sali.

Kammler nawet nie mrugnął. Poprawił rękawiczkę, spojrzał na Einara z chłodną kalkulacją i przeniósł wzrok na Schaubergera.

– Pan mu wyjaśni, co i jak – rzucił beznamiętnie.

Schauberger wstał zza stołu i ruszył w stronę Einara, niemal rozpromieniony.

– Proszę się nie martwić, majorze – zagaił miękkim tonem. – Jak pan słusznie zauważył, nie zna pan tej technologii, ale… nie musi się pan jej bać. Jutro polecę z panem. Zobaczy pan, że wszystko się zgra. Ten statek nie wymaga walki o każdy kąt natarcia i nie słucha drążka jak rozkapryszona bestia.

Einar uniósł brew, nieprzekonany.

– To nie jest samolot, który się prowadzi. To maszyna, której się wydaje polecenia. Kierunek, wysokość, prędkość. Resztą zajmuje się system. Całość działa na zasadzie przetwarzania intencji pilota w działania sterownicze. Żadnych klasycznych układów. Wystarczy podać dane wejściowe. Ona sama dobierze trajektorię, kąty natarcia, korekty grawitacyjne… wszystko.

– Czyli mam jej tylko… mówić, dokąd chcę lecieć? – spytał Einar, coraz bardziej skonfundowany.

– Raczej… myśleć – odpowiedział Schauberger z uśmiechem. – Ale spokojnie. Mamy przed sobą cały jutrzejszy dzień. W powietrzu wszystko się wyjaśni. Obiecuję, że na koniec dnia będzie pan wiedział więcej, niż wszyscy oficerowie Luftwaffe razem wzięci.

Einar westchnął.  Nigdy nie ufał ludziom, którzy twierdzili, że „to działa samo”.

Ale Moskwa nie mogła czekać. 

Einar odetchnął. Powoli, głęboko. Wiedział, że ten rozdział wojny nie ma już nic wspólnego z frontem. To była gra o przyszłość – w cieniu lodu, atomu i rzeczy, które nie powinny istnieć.

 

Następnego dnia z samego rana po nieprzespanej nocy, Einar przybył do hangaru przed Schaubergerem. Stał już dobry kwadrans, przyglądając się dyskowi, jakby patrzył na coś, co nie powinno istnieć. „Haunebu III” spoczywał spokojnie na hydraulicznych wspornikach, lśniąc matowym, metaliczno-ceramicznym blaskiem, który pochłaniał nie tylko światło, ale i sam czas. Dysk mierzył niemal 25 metrów średnicy, a jego powierzchnia była zupełnie gładka – bez nitów, bez poszyć, bez luków. Sprawiał wrażenie nie tyle zbudowanego, co odlanego z jednej bryły metalu.

– To jest… – zaczął Einar, ale urwał. Brakło słów.

– Wiem – rzucił Schauberger, podchodząc z tyłu. – Nie musi pan mówić nic więcej. To za dużo, jak na pierwszy kontakt.

Koestian uśmiechnął się gorzko.

– A mimo to mam to… pilotować. Jutro. Z jednym lotem testowym. – Skrzyżował ramiona. – To nie jest myśliwiec, to nie jest bombowiec. To nie jest nic, co znam. Jak mam się nauczyć sterować tym czymś w jeden dzień?

– Bo tu nie chodzi o pilotowanie – Schauberger poklepał go po ramieniu. – Tu się niczym nie steruje w klasycznym sensie. Nie ma lotek, sterów, przepustnicy. Wszystko ustawia się przez interfejs parametrów lotu: kurs, wysokość, prędkość, profil wejścia, wektor podejścia. Maszyna robi resztę.

Einar spojrzał na niego z niedowierzaniem.

– „Lorenz K-35”. Sprzężony z mechanizmami korekcyjnymi układu „Thule-Tachyonator”. Wszystko zintegrowane – dodał Schauberger. – To nie jest samolot. To platforma trajektorii kontrolowanej. Ustala pan punkt docelowy, dane lotu – a ona wybiera najbardziej efektywną ścieżkę.

– A jeśli podam złe?

– System nie pozwoli wystartować. Algorytm bezpieczeństwa analizuje dane w kontekście trajektorii i zasobów. Poprzednie wersje tego nie miały. Jeden z prototypów wystrzelił w stratosferę w pionie. Do dziś go nie znaleźliśmy.

– Budujące. – Einar spojrzał na kabinę. – Lecisz ze mną?

– Tak. Pierwszy lot testowy zawsze z załogą pomocniczą. Potem już pan sam. Kabina hermetyczna, kontrola atmosfery z automatycznym obiegiem, sprzężenie z „Die Glocke A-III/Thorkern”. W razie czego… damy radę ręcznie przejąć kontrolę nad parametrami.

Haunebu III był wyposażony w hybrydowy napęd implozyjno-grawitacyjny typu Thule-Tachyonator, zasilany przez reaktor Die Glocke A-III/Thorkern, którego komora wirującej rtęci chłodzona była płynnym berylem. Trzy główne turbiny grawitacyjne rozmieszczono symetrycznie wokół osi rotacyjnej. Kabina była szczelnie izolowana i wyposażona w systemy podtrzymywania życia, sprzężone z automatycznym zarządzaniem atmosferą i temperaturą.

Wejście do kabiny odbyło się przez skrzyniowy trap pod spodem, prowadzący przez śluzę ciśnieniową. Wnętrze było ciasne, ale funkcjonalne. Panel sterowania przypominał konsolę danych z pulsem cyfrowych oznaczeń. Żadnych klasycznych przyrządów.

Einar usiadł przy centralnym stanowisku. Przed nim znajdował się szklany interfejs projekcyjny.

– Kurs: sto osiemdziesiąt. Prędkość: Mach 3. Wysokość: trzydzieści tysięcy metrów. Profil lotu: stratosferyczny. – Schauberger naciskał kolejne pola. – Proszę spróbować.

Einar wprowadził dane.

Haunebu uniósł się cicho i bez ostrzeżenia.

Nie było przyspieszenia, nie było hałasu. Po prostu kontakt z podłożem przestał istnieć. Na wskaźniku wysokości cyfry zaczęły rosnąć.

– To wszystko? – zapytał Einar z niedowierzaniem.

– Nie. To dopiero faza pierwsza. – Schauberger wskazał górny pasek: STUFE 2 – MEZOSPHÄRISCH.

Maszyna zaczęła przyspieszać. Wibracji nadal brak. Tylko nacisk na klatkę piersiową, jakby coś wypychało ich ku górze. Z zewnątrz nie było już nic, tylko cień Ziemi i czerń nad nimi.

– Pułap pięćdziesiąt… sześćdziesiąt… siedemdziesiąt dwa… siedemdziesiąt osiem kilometrów. Stabilizacja – odczytywał Schauberger.

Einar wpatrywał się w ekran.

– A jeśli coś pójdzie nie tak?

– Nie pójdzie. System grawitacyjny sam wyrównuje wektory. Pan nie steruje. Pan podaje dane. Reszta to fizyka.

Haunebu zawisł. Niewidoczny dla radarów, poza zasięgiem dział, nienamierzalny.

– To nie jest samolot – szepnął Einar. – To już nawet nie jest broń.

– To przyszłość – podpowiedział Schauberger.

 

Z pierwszymi godzinami kolejnego dnia, gdy światło sączyło się przez szczeliny w lodowym sklepieniu, hangar główny Nowej Szwabii budził się do życia. Echo metalicznych uderzeń i syczenie hydrauliki wypełniło przestrzeń.

W głębi hangaru mechanicy w białych kombinezonach przesuwali pancerny kontener na szynowym wózku. Otwarte pokrywy ujawniły wnętrze – „Siegvater”, bombę atomową typu implozyjnego, z pełnym systemem zasilania, zapłonu i transmisji telemetrycznej, oznaczoną kodem „A-VII-E”. Urządzenie miało masę prawie dwóch i pół tony, a jego opływowa, grafitowo-czarna, matowa powierzchnia pochłaniała światło. Przypominała brutalne połączenie kunsztu i grozy: korpus długości niemal trzech metrów, o walcowatym kształcie z łagodnie zaokrąglonymi końcami, spoczywał spokojnie na szynach prowadzących. Po bokach widniały wloty wentylacyjne osłonięte ceramiczną siatką – chłodzenie aktywne, chroniące wrażliwą elektronikę oraz komorę zapalnika. Szkło pancerne osłaniało panele telemetryczne, teraz już sprzężone z interfejsem „Haunebu III”.

Zespół techniczny operował w milczeniu. Ładunek został zamontowany w centralnym gnieździe pod pierścieniem wirującym pojazdu, zabezpieczony trzema niezależnymi blokadami elektromagnetycznymi. System zapłonowy był w pełni zautomatyzowany, oparty na danych dostarczonych przez załogę Me 264. Gdy zaskoczył pierwszy pierścień, posłano kod „Zünderbereit” – gotowość inicjalizacji. Potem aktywowano blokadę „Vernichtungscode” – na wypadek konieczności zdalnego samozniszczenia. Całość została zabezpieczona przez SS-Obersturmbannführera Sauera, który osobiście nadzorował procedurę instalacji. Mechaniczny klik zamknięcia ostatniego pierścienia wybrzmiał jak koniec rozmowy. Potem zapadła cisza tak głęboka, że słyszalny był szum generatorów reaktora „Die Glocke” z niższego poziomu.

Trasa przewidywała wzniesienie się do pułapu mezosferycznego i skok suborbitalny z trajektorią na Moskwę. Prędkość ponad Mach 5, z planowanym zrzutem ładunku z wysokości trzydziestu pięciu kilometrów. System nawigacji opierał się na uruchomionym ponownie module „H-14”, który odbierał sygnały z jonosfery, nadawane ze stacji „Nibelheim”.

W kabinie panował półmrok.

Einar siedział nieruchomo. Sauer dopinał uprząż przeciążeniową. Obaj w ciśnieniowych kombinezonach z tytanowymi okuciami.

– Gotowy? – spytał cicho Sauer.

– Na nic już nie czekamy – odpowiedział Einar, otwierając oczy.

Centralny ekran pulsował linią kursu: Nowa Szwabia → Pacyfik → Syberia → Moskwa.

Za nimi zamknęła się z sykiem śluza. Haunebu III był gotów.

 

Zgrzyt stalowych zamków odbił się echem od pokrytych lodem ścian hangaru. Silniki hydrauliczne zawyły głucho, a potężne wrota kompleksu „Nibelheim” rozsunęły się powoli, odsłaniając smaganą wichrem płytę startową. Wraz z otwarciem hangaru chłód Antarktydy skroplił się na zewnętrznych powierzchniach kabiny – para osiadła na rozgrzanych panelach i zamarzła w postaci lodowej koronki, podczas gdy wnętrze statku trwało w ciszy i sterylnym cieple sztucznego klimatu.

– Centrala do „Schwarzvogla”. Zgoda na start. Powodzenia.

Głos z głośnika był suchy i rzeczowy, ale w osobnym kanale odezwał się ktoś inny – mniej formalnie:

– Niech bogowie czasu was prowadzą – rozległ się głos Kammlera. – Powrót nie jest wymagany. Dowód – tak.

Einar spojrzał na Sauera, siedzącego po jego prawej stronie. Obaj w uszczelnionych kombinezonach ciśnieniowych, przypięci uprzężami do foteli – jakby szykowali się do lotu międzyplanetarnego. Na ramieniu Sauera błyszczał czarny herb „Sonderstab Kammler”.

– Uruchamiam reaktor główny. Stabilizacja pola… – zameldował Einar.

W kokpicie zapaliła się zielona kontrolka.

– Potwierdzam. Wszystkie układy gotowe – odparł Sauer.

Powietrze wokół kadłuba zadrżało. „Haunebu III” nie grzmiał jak konwencjonalne samoloty, nie dymił, nie wyrzucał płomieni. Unosił się cicho, niemal dostojnie, jakby z własnej woli ignorował ciężar ziemskiej grawitacji.

– Wznoszenie… dwa kilometry… pięć…

Einar mówił spokojnie, bez cienia emocji. Cała kabina otulona była miękkim, bladym światłem. Systemy działały bez zarzutu. Wirująca rtęć w rdzeniu reaktora wchodziła na pełne obroty, chłodzona berylową spiralą.

– Pięćdziesiąt kilometrów… sześćdziesiąt…

– Systemy stabilne. Prędkość przelotowa – osiągnięta. Mach 5 – rzucił Sauer z cieniem dumy.

Za iluminatorami ciągnęła się zakrzywiona linia horyzontu. Srebrne pasmo atmosfery stykało się z granatem stratosfery. „Haunebu III” przelatywał ponad cieniem Pacyfiku.

W środku było niemal cicho. Sterowanie nie wymagało ruchów drążków – dłonie Einara przesuwały się po podświetlanym panelu dotykowym, jakby prowadził bardziej myślą niż przyrządami.

– Wchodzimy nad ląd – zameldował Sauer.

 

Nagle z głębi komory napędu pod nimi dobiegł głośny trzask.

– Co to było? – spytał Einar, prostując się w fotelu.

– System filtracyjny zawodzi! Dostarczanie tlenu do skafandrów niestabilne! – zawołał Sauer, gwałtownie odrywając wzrok od wskaźników.

Na panelu kontrolnym pulsowały czerwone diody ostrzegawcze. Ciśnienie w przewodach zasilających skafandry skakało nierównomiernie – raz zbyt wysokie, raz niemal zerowe.

– Przełączam na rezerwowe zasilanie! – odparł Einar, przesuwając dźwignię zasilania awaryjnego z butli.

Z sykiem sprężonego gazu system wstrzyknął porcję czystego tlenu do głównego kolektora dystrybucji. Przez chwilę oba wskaźniki ustabilizowały się… po czym znów zaczęły opadać.

Nagle kabiną wstrząsnął gwałtowny impuls – nie fizyczny wstrząs, lecz coś głębszego, jakby sama przestrzeń wewnątrz statku zapadła się na ułamek sekundy, zagęszczając powietrze do ciężaru ołowiu.

– Coś się dzieje z izolacją rotora! – krzyknął Sauer. – Pole grawitacyjne sprzęga się z elektromagnetyczną siatką obiegu! Mamy interferencję!

Na przednich ekranach pokładowych pojawił się rozmazany wzór – ni to błysk, ni to fala zakłóceń, która zniekształciła obraz horyzontu.

– Pole ochronne destabilizuje się! – meldował z trudem Sauer, który zaczął oddychać ciężko, jakby sam skafander go dusił.

– Tracimy chłodzenie rdzenia. Zaczyna się przegrzewać! – dodał Einar, próbując zapanować nad ręcznym sterowaniem.

Zawory regulacyjne zaczęły drgać, a obudowy lśniących przewodów chłodzenia pokryły się cienką warstwą szronu. Filtry atmosferyczne zapchały się lodem. Wskaźniki temperatury w skafandrach skoczyły powyżej wartości krytycznych.

– Układ podtrzymywania życia… nie działa… – wyszeptał Sauer, osuwając się półprzytomny w fotelu.

Zgasły trzy wskaźniki, a czwarty – od chłodzenia rtęci w głównej komorze toroidalnej – nagle się rozżarzył.

Drżenie przeszło w szarpnięcie. Potem drugie. Trajektoria zaczęła pływać. System „H-14” tracił synchronizację z autopilotem.

A potem… zaczęli spadać.

 

Awaria rozpoczęła się nad północnym łukiem Gór Ałdańskich, na wysokości miasta Ałdan. Z mezosferycznej wysokości osiemdziesięciu kilometrów maszyna zaczęła niekontrolowany lot ku powierzchni, pchana wypadkową sił grawitacji i chaosem rozrywanych pól magnetycznych. Wewnątrz statku pękało oświetlenie, wysiadały zabezpieczenia, a kadłub rezonował pod wpływem gwałtownych różnic ciśnień.

– Systemy awaryjne… nie reagują – wyszeptał Sauer, przyciskając drżącą ręką zawór przy skafandrze.

– Promieniowanie rośnie – dodał po chwili, patrząc na wskaźnik, którego skala kończyła się zbyt wcześnie.

Einar trzymał się bocznej ramy kabiny. Czuł, jak metal trzeszczy, jakby wszystko wokół zaczęło się miękko zapadać. Temperatura gwałtownie rosła, a potem znów spadała. Nic nie działało już zgodnie z logiką.

Krew zaczęła mu dzwonić w uszach.

Chwilę później Sauer stracił przytomność. Einar zdołał jeszcze raz spojrzeć na główny ekran systemu nawigacyjnego, gdzie przez kilka sekund tlił się sygnał lokalizacyjny – Tunguska. W ostatnich chwilach kontroli trajektorii lotu wskaźniki czasowe „H-14” przestały pobierać współczesne dane. Sygnały synchronizacji odbijały się od jonosfery… i wracały z opóźnieniem o dekady.

W ostatnim impulsie świadomości zrozumiał, że nie było już nic do ocalenia. Reaktor przeciążył się. Wirująca rtęć przekroczyła próg stabilności.

A potem, gdy maszyna przebiła górne warstwy troposfery i zbliżyła się do syberyjskiej tajgi, stało się coś, czego nie doświadczył jeszcze żaden człowiek.

W ułamku sekundy „Haunebu III” eksplodował – nie jak konwencjonalna bomba, ale jak zderzenie dwóch światów. Anomalia świetlna rozerwała niebo. Fala uderzeniowa ogarnęła setki kilometrów kwadratowych, łamiąc drzewa jak zapałki i unosząc pył w górę na wysokość stratosfery.

Tunguska zapłonęła.

 

Einar Koestian… nie umarł od razu.

Gdy maszyna, rozrywana przez własne pole grawitacyjne, wirowała w spirali ku ziemi, a metalowe wnętrze kabiny zamieniało się w piekło roztapiającego się rdzenia, jego ciało zgasło – ale świadomość… nie.

Przez ułamki sekund, które rozciągnęły się w wieczność, Einar unosił się ponad sobą. Widział siebie pochylonego nad kontrolkami, słyszał urwane westchnienie Sauera i brzęczące ostrzeżenia gasnących systemów. A potem – cisza. Głęboka jak dno oceanu.

Nie było już bólu, ani ciężaru. Tylko jasność – nie ta z eksplozji, lecz czegoś większego i nie do końca obcego.

Jego świadomość, wyszarpnięta z ciała, widziała świat w skali, jakiej nigdy wcześniej nie pojmował: krzywiznę Ziemi, zorzę rozdzieraną przez smugę ognia, wzburzone chmury, które zamarły w niemym oczekiwaniu.

Zobaczył też fragment przyszłości. Wojen niepotrzebnych. Miejsca, gdzie broń zrodzona w umyśle Gerlacha czy Diebnera znów miała urosnąć do rangi bóstwa. Zobaczył ludzi – wielu ludzi – patrzących w niebo z tą samą naiwnością, z jaką on kiedyś podniósł wzrok do „Haunebu III”.

To już było… i znów będzie.

Ostatnim wysiłkiem jaźni zarejestrował jeszcze obecność piasków pustyni pod sobą.

Wtedy wszystko zgasło.

 

 

Czerwiec 1908. Rzeka Podkamienna Tunguska.

Choć słońce jeszcze nie wzeszło, niebo nad syberyjską tajgą zdawało się tlić dziwnym, nienaturalnym światłem. Starszy Evenk, Nokolaj Czunat, wychylił się z namiotu, marszcząc brwi pod naporem blasku, który nie powinien istnieć. Cisza była absolutna. Żadnych ptaków. Żadnego wiatru. Tylko ziemia… jakby wstrzymała oddech.

A potem niebo rozdarło się w błysku światła.

Grzmot – nie jak burza, lecz jak rozdzieranie skał przez bogów – przetoczył się po horyzoncie. Oślepiający błysk przeciął firmament niczym oko otwarte ku innemu światu. Wysoko przelatywał ogień – nie ogień, lecz błękitna linia rzeczywistości, przeciągnięta jakby ktoś usiłował poprawić błąd w tkaninie wszechświata.

Sekundę później… niebo spadło na ziemię.

Fala uderzeniowa zwaliła ludzi z nóg, zerwała namioty, zmiażdżyła pnie drzew jak trzciny. Zwierzęta ryczały. Obłok w kształcie grzyba rósł, rozprzestrzeniając żar i ciszę – nie zwykłą ciszę, lecz taką, która zdawała się pochodzić z miejsca, gdzie dźwięk już nie istnieje.

Potem noc wróciła. Ale inna.

Jeszcze przez wiele dni nad tajgą unosiła się łuna. Wodę można było pić, lecz smakowała jak popiół. Zwierzęta omijały wypalony krąg, nawet ptaki nie przelatywały ponad. Coś tam było – coś, co nie miało prawa istnieć… w tym czasie.

Wieści rozchodziły się szeptem. Jedni mówili o gniewie niebios, drudzy – o słońcu, które spadło. Ale nikt nie wiedział, co naprawdę się wydarzyło.

Historia nie znała Einara Koestiana.

Ale znała świt 30 czerwca 1908 roku, gdy w syberyjskiej tajdze – niczym wyrwa w samej strukturze czasu – nastąpił wybuch, którego nikt nie potrafił wytłumaczyć.

 

Koniec

Komentarze

Witaj. :)

Dziękuję za zaproszenie oraz otagowanie. :)

Chylę czoła przed takimi drobiazgowymi szczegółami co do strony techniczno-wojskowej. :)

Niemieckich zapisów nie sprawdzam, bo języka nie znam, przepraszam. :)

 

Jeśli chodzi o kwestie językowe, mam następujące wątpliwości oraz sugestie, pojawiające się podczas czytania (zawsze – tylko do przemyślenia):

Po 150 kilometrach, które pokonali w niecałe 18 minut, dotarli w rejon akcji – skrzyżowania ważnych dróg i linii kolejowych Lwów–Tarnopol–Czortków. – zastanawia mnie, czy nie lepiej by brzmiało: skrzyżowanie (= rejon akcji), ale pewności nie mam, decyzja zawsze należy do Autora, lecz warto to przemyśleć

 

Ogólnie jest przyjęte, aby zapisywać liczebniki słownie, lecz tu w nazwach technicznych jest ich tak wiele, że – jak przypuszczam – raczej owa zasada tego nie dotyczy (?)

 

12-cylindrowy motor Dory o mocy bagatela 2240 KM ryczał w niebogłosy, ciągnąc w górę prawie pięć ton stali, aluminium, paliwa i amunicji, nic sobie z tego nie robiąc, jakby to była lekka awionetka. – razem?; nie mam pewności, czy skrótu: KM (czy to „konie mechaniczne”?) nie zapisać słownie (?)

 

W niecałe 90 sekund był już na pułapie wrogich myśliwców i pędził ku nim z lekkim przewyższeniem. – końcówka zdania lekko mi zgrzyta, ale może w kręgach wojskowych się tak mówi (?)

 

Idealnie. - pomyślał. – zapis myśli jest zły, trzeba go poprawić, ale nie mogę teraz znaleźć linku, sory, postaram się go odszukać i Ci tu wkleić, edit, już mam z HP:

https://fantazmaty.pl/pisz/poradniki/jak-zapisywac-dialogi/#zapis_mysli

Doskonałe wyważenie… – mruknął pod nosem. – zapis wypowiedzi też raczej nie powinien być kursywą

Sięgnął do gałek radia, ustawił je na właściwej częstotliwości wieży kontroli lotów w Skniłowie i (albo tu też przecinek, albo kolejny usunąć?) po wymianie uprzejmości z obsługą, skontrolował prędkość maszyny.

– Wieża (przecinek?) tu Czerwona 1, zgłaszam problem. – tu już raczej cyfrę trzeba słownie

– Czerwona 1, słyszę cię – rozbrzmiało w słuchawkach. – Spróbuj wykonać krąg wokół lotniska i przeleć na wysokości 50 metrów koło wieży. – te liczby podobnie (i dalej w dialogach też)

Kończąc myśl, uruchomił radio: – gramatyczny – „ta” w Bierniku brzmi: „TĘ”

 

Maszyna sunęła się po ziemi półokrakiem, siekąc trawę jak kosa w żniwa. – tu nie wiem, co chciałeś napisać – albo: „osunęła się”, albo „sunęła”?

 

Sauer spoglądał na niego lodowato jeszcze przez kilka sekund, po czym odwrócił się i ruszył wgłąb kompleksu. – ort. – osobno?

 

Zastąpiono ją nowym typem oszklenia: „Aegis-Kristall V4”, opracowanym w Rechlinie we współpracy z zakładami optycznymi Zeiss i sekcją RLM ds. lotów wysokościowych. – ten i inne skróty – słownie

 

– Einar, obudź się – szturchnął dowódcę Rolf – ostatnia prosta. – tu też niepoprawny zapis, czyli wszystkie dialogi jeszcze sobie dokładnie posprawdzaj (np. wymienianie polityków w bazie pod lodem – gdzie mowa, a gdzie didaskalia).

 

Po chwili dołączył do nich oficer SS w czarnym, długim kożuchu(brak spacji?) – jedyny z widoczną rangą: SS-Obersturmbannführer.

 

– Moskwa to nie tylko symbol. To rdzeń sowieckiej hydry. Tu zbiegają się rozkazy, łańcuch dostaw, decyzyjność. Wszyscy ich wodzowie – Stalin, Żukow, Malenkow, Beria – są tam. – jak rozumiem, to tylko symboliczne, tak? – bo wodzowie radzieccy byli wtedy na frontach

 

Einar odetchnął. Powoli, głęboko. Wiedział, że ten rozdział wojny nie ma już nic wspólnego z frontem. To była gra o przyszłość – w cieniu lodu, atomu i rzeczy, które nie powinny istnieć. – czemu ta część kursywą?

 

Zastanawia mnie tytuł – większość wydarzeń m miejsce w 1945 roku.

Awaria rozpoczęła się nad północnym łukiem gór Ałdańskich, na wysokości miasta Ałdan. – nie znalazłam w necie takich gór, ale czy oba człony nazwy nie powinny być wielkimi literami?

 

Tunguska zapłonęła. – czy to całe zdanie?

 

Ciekawe zakończenie wybuchem asteroidy w 1908 roku. :)

 

Świetna opowieść akcji, trzymający do końca w napięciu dramat wojenny sf. :)

Fachowych nazw mnóstwo i, przyznam, ja się w nich często gubiłam, bo znawcą nie jestem. :)

 

Pozdrawiam serdecznie, zaryzykuję podwójny klik, aby Ktoś bardziej doświadczony ode mnie przeczytał i zadecydował, powodzenia. :) 

Pecunia non olet

surprise

No i poszło wczoraj (a właściwie już dzisiaj, bo dobrze po północy) w kosmos,

tak to bywa w Necie – pójdzie bokiem i nie znajdziesz. Ale co się odwlecze, to… smiley

nie znalazłam w necie takich gór,

Voilà:

https://pl.wikipedia.org/wiki/G%C3%B3ry_A%C5%82da%C5%84skie

Oczywiście duże G

Zamienił bym jeszcze słówko radzieckie (żaden Niemiec by tak się nie wyraził

ani nie pomyślał) na sovieckie lub rosyjskie.

Ciekawy pomysł na katastrofę tunguską. Chwilami niemiecka (laugh) wręcz precyzja

w opisywaniu szczegółów technicznych i procedur trochę nuży, ale warto było

dotrwać do końca. Jak piszą niektórzy na portalu: misię… smiley

Pozdrawiam.

 

 

Dum spiro spero. Albo coś koło tego...

Fa­scy­na­tor – dzięki za recenzję. Radzieckie zamieniłem na “Iwana” i czerwone gwiazdy, będzie bardziej klimatycznie. Co do procedur, to starałem się maksymalnie odchudzić… ale lata nawyków wzięły górę angel

bruce – bardzo dziękuję za dogłębną analizę. smiley Błędy poprawione, mam nadzieję, że nic nie pominąłem (bo trochę tego było). Poza:

W niecałe 90 sekund był już na pułapie wrogich myśliwców i pędził ku nim z lekkim przewyższeniem. – końcówka zdania lekko mi zgrzyta, ale może w kręgach wojskowych się tak mówi (?)

Dokładnie tak. Terminologia lotnicza.

– Moskwa to nie tylko symbol. To rdzeń sowieckiej hydry. Tu zbiegają się rozkazy, łańcuch dostaw, decyzyjność. Wszyscy ich wodzowie – Stalin, Żukow, Malenkow, Beria – są tam. – jak rozumiem, to tylko symboliczne, tak? – bo wodzowie radzieccy byli wtedy na frontach

Członkowie Politbiura i Sztab Generalny cały czas rezydowali w Moskwie. Dowódcy liniowi najwyższego szczebla, jak chociażby dowódcy frontów (Żukow, Koniew, Rokossowski, Tołbuchin …) byli wzywani na cotygodniowe odprawy do stolicy, o czym wiedziała Abwehra i SD – stąd taki opis.

Zastanawia mnie tytuł – większość wydarzeń m miejsce w 1945 roku.

Przygodę rozpoczynamy w 1944 roku (nie retrospekcją), stąd taki wybór.

Tunguska zapłonęła. – czy to całe zdanie?

Tak. Wyodrębniłem je dla podkreślenia wagi zdarzenia.

 

Bardzo się cieszę, że akcja wciągnęła. laugh. Tym samym biorę się za następne devil

Wspaniale, ja równie dziękuję; wszystko oczywiście jasne, każda moja uwaga to tylko wątpliwość do rozważenia przez Autora. :) 

Życzę Piórka i pozdrawiam serdecznie. :)

Pecunia non olet

Siemka :) Dzięki za zaproszenie do czytania. Przeczytałem :)

 

 

Ogólnie opowiadanie oceniam na plus. To moja subiektywna ocena oczywiscie ale bardziej mi przypadło do gustu niż “1920”. 

 

Plusy

 

 

– Zmiana scenerii i narodowości. Po pierwszym opowiadaniu trochę się obawiałem, że Polacy będą mieli monopol w tych opowiadaniach, cieszę się, że tak nie jest. Zmiana na kolejną wojnę światową i niemiecki punkt widzenia to odważny ruch i ciekawa zmiana. Nie grozi czytelnikowi monotonia, że wszystko na jedno kopyto. 

 

– Plusem jest też rozmach i swoboda z jaką traktujesz te wszystkie popularne teorie spiskowe o niemieckich Wunderwaffe i innych tajemniczych zjawiskach. Są zgrabnie wpięte w jedną dość sensowną historię. To mi się podobało. Doceniam tym bardziej, że kiedyś prowadziłem kampanię RPG w podobnej, alternatywnej historii II WŚ z udziałem mocy i technologii nadnaturalnych. 

 

– Na plus oceniam techniczno-technologiczne opisy (z pewnym zastrzeżeniem ale to za chwilę). Dodają one uroku i właśnie inżynierskiego sznytu opowiadaniu. Biorąc pod uwagę, że chodzi o Hi Tech lotniczy i nie tylko z końca II WŚ to dobre rozwiązanie. “Robią klimat” jak to się mówi w RPG-ach. Zwłaszcza przyjemnie jest rozpoznać pewne nazwy z prawdziwej historii, są sprytniw wpiętę w tą opowieść. 

 

– Ogólnie tekst dobrze mi się czytało, zaciekawił mnie. Dostrzegam potenciał Twój jako autora i pomysłodawcy/reżysera jak i tej serii opowiadań. Pierwsze było takie sobie, dość nijakie. W tym widać rozmach i fantazję, ma swój sznyt, to bardzo dobrze, tak trzymać :)

 

 

Minusy

 

– Znów popełniasz ten sam błąd co poprzednio czyli cytujesz pełne nazwy sprzetu “jak z wiki”. Sam sobie odpowiedz na pytanie: To ma być tekst fabularny czy artykuł do Nowej Techniki Wojskowej? :) Bo jak ten pierwszy to raczej powinny być fabularne opisy sprzętu. Czyli (Tak na mojego czuja) nie “Mescherschmit Me 109” tylko “Me 109”, “Sto dziewiątka”, “Hun”, “Mescherschmit”. “Emil” itd. To samo było w poprzednim opowiadaniu z karabinami maszynowymi, tutaj masz powtórkę tego nawyku. 

 

 

– Tekst jest historyczny i to z II WŚ o jakiej chyba czytałem kiedyś jakąś książkę. Więc trudno mi przejść do porządku dziennego na błędami lub nieścisłościami historycznymi. Postaram się je opisać poniżej. Zdaję sobie sprawę, że jako autor masz prawo do wlasnej kreacji świata i adaptacji realiów historycznych ale jeśli coś zmieniasz to powinno to być zaznaczone w tekście. Jeśli dana zmiana nie wynika z tekstu to czytelnik ktory nieco zna realia historyczne może być skołowany/zirytowany, że coś tu nie gra. Zwłaszcza, że np. masz bardzo detaliczne opisy techniczne co sugeruje, że chociaż po łebkach znasz ten fragment historii. 

 

 

Inne

 

 

– Nie wiem jak mam ocenić fragment perspektywy rosyjskich pilotów. Ogólnie zabieg zmiany perspektywy jest zwykle ciekawy. Samemu zdarza mi się go stosować. Tutaj jednak jest to krótki fragment na kilka linijek jaki niewiele wnosi. Miałoby to więcej sensu gdyby walka z tymi pilotami trwała dłużej lub gdyby pojawił się jakiś zwrot akcji czy też ci pilocy wróciliby w pewnym momencie przed kamerę. Nic takiego się jednak nie dzieje. Zostają szybko zestrzeleni i giną. Ale to moje subiektywne odczucie, nie uznaję tego za błąd, tylko dzielę się opinią na ten temat.

 

 

Detale

 

Siedem tysięcy… sześć tysięcy… pięć tysięcy… 

 

– Podoba mi się to odliczanie. Też mi się zdarzało stosować coś takiego. Świetnie dodaje dramatyzmu :)

 

 

Jego „Dora” – jak pieszczotliwie nazywał swojego Focke-Wulfa FW-190 D9 – szła płaskim korkociągiem ku zielonym przedpolom Buczacza.

 

– Ja kojarzę, że kolejne modele niemieckich maszyn, miały numery alfabetu a tym dla ułatwienia nadawano imiona. Chociaż bardziej kojarzę to o 109. D – Dora. Nie jestem pewien czy tak było w Fw 190. Więc raczej była to ksywa modelu a nie konkretnej maszyny. Ale oczywiście akurat ta, mogła mieć indywidualne imię Dora. No i szacun za płaski korkociąg. Słyszałem, że to bardzo niebezpieczne sytuacja, zwłaszcza jak się jest na niskiej wysokości. Fajno poczytać o takim kokrecie :)

 

 

Lecieli na wymiatanie całą ósmą eskadrą, z trzeciej grupy, 54. pułku myśliwskiego, operującego w osłonie 1. Armii Pancernej, Grupy Armii Południe, feldmarszałka Ericha von Mansteina.

 

– Ja rozumiem, że wypada wprowadzić czytelnika gdzie i kiedy dzieje się akcja. Ale ten początek wygląda jak wpis z wikipedii :)

 

 

Raporty słał bezpośrednio do Ministerstwa Lotnictwa Rzeszy – RLM i zakładów Focke-Wulfa,

 

– Zdanie brzmi dla mnie dziwnie. Znaczy ja kojarzę, że RLM to właśnie Ministerstwo Lotnictwa Rzeszy ale tutaj masz to napisane tak, że masz pełną, polską nazwę i niemiecki skrótowiec jednocześnie. Albo – albo. Lub możesz wziąć to w nawias: (RLM), to myślę, że bedzie czytelniejsze. Lub dodać numerki i pod tekstem zrobić mini słowniczek ze skrótami, nazwami, stopniami bo masz tego całkiem sporo. Jak ktoś niezbyt się interesuje tematem to zapewne mogą brzmieć one obco. 

 

 

: dwa skrzydłowe działka MG 151/20 kalibru dwadzieścia milimetrów i dwa szybkostrzelne wkm-y MG 131 kalibru trzynaście milimetrów zamontowane

 

– Znów te pełne nazwy, to samo co w poprzednim opowiadaniu :) Raczej bym tu lepiej widział “działa kalibru 20 milimetrów” lub “działka MG 151” czy coś w ten deseń. Tak aby to bardziej było zbliżone do tekstu fabularnego/mówionego a nie opisu technicznego z artykulu dla NTW. 

 

 

Z dwunastu maszyn wróciły tylko cztery. Horror. – przemknęło mu przez myśl.

 

– Też tak sądzę. Takiego przebiegu walki spodziewałbym się raczej po zamianie stron. Czyli gdyby to Niemcy zestrzeliwali Rosjan jak leci. Niemcy utrzymali panowanie w powietrzu nad Frontem Wschodnim prawie do końca wojny. A tu się nagle dają zeszteliwać jak leszcze. I to nie amerykańskim czy brytyjskim weteranom ale Rosjanom. Dziwne. Ale nie niemożliwe. To tylko moja uwaga i wrażenie, nie przejmuj się tym. 

 

 

 

W głowie Einara przemknął ekspres myśli: Jak wyskoczę, to maszynę szlag trafi. Nie pogłaszczą mnie za to w RLM. Jak spróbuję wylądować, nie będzie kogo opierdolić za zniszczenie maszyny… Tak… ewidentnie trudny wybór… Kończąc tę myśl, uruchomił radio:

 

– Nie znam genezy słowa na “o…”. Ale na czuja, niezbyt mi pasuje do realiów epoki. Opieprzyć, ochrzanić, wezwać na dywanik, już bardziej by mi pasowało. Ale nie czuję się znawcą epoki. 

 

 

Pamiętał doskonale trzy tygodnie spędzone w szpitalu we Lwowie i kolejne dwa w sanatorium ulokowanym w zamku myśliwskim Gelbensande, w pobliżu Rostocka, zbudowanym w latach 1880–1885 jako letnia rezydencja wielkiego księcia Fryderyka Franciszka III Meklemburskiego.

 

 

– Znów wklejka z wiki :)

 

 

Kurt Tank przysyła pozdrowienia i podziękowania za zebrane dane.

 

– Ja wiem kim był Kurt i domyślam się czemu przesyła pozdrowienia. Ale jak tekst ma być przyjazny także dla laików to dobrze by było chociaż krótko wspomnieć ocb :)

 

 

Zamaskowane hangary wtopiono w poszarpane skały tak umiejętnie, że nawet z powietrza trudno było je odróżnić od naturalnych formacji.

 

– Tylko, że tak ogromną bazę zapewne dłubano by miesiącami jak nie dłużej a przy alianckim panowaniu w powietrzu zapewne by alianci byli w stanie wykryć takie prace i choćby profilaktycznie zbombardować. Ale to moja opinia w sprawie “zabawy w realizm”, rozumiem, że priorytetem była główna oś intrygi opowiadania. 

 

 

 

Wokół kręciła się uzbrojona ochrona w czarnych mundurach.

 

– Ja wiem, że na filmach każdy SS-man czy gestapowiec paraduje w stroju kominiarza no ale to mit :) SS miało czarne mundury ale to były galowe mundury, używane do parad czy oficjalnych uroczystości. Normalnie chodzili w “panterkach” też z powodu początkowych zatargów z Heers jaki utrudniał im zdobycie mundurów i broni. Rozwiazano to przez opatentowanie owych “panterek”, to był mundur polowy SS-manów. Oczywiście jeśli chcesz, możesz u siebie adaptować strój kominiarza jako normalny dress code w SS :)

 

 

W końcu dotarli do trzech par stalowych drzwi, przy których czuwali strażnicy z ciężkimi karabinami.

 

– Czyli jakie karabiny mieli ci strażnicy? Zwykłe Mausery jakie wydawały się pilotowi ciężkie? StG 44? Jakieś ckm? Bo “cięzkie karabiny” silnie mi się kojarzy z ciężkim karabinem maszynowym czyli ckm. To jednak mało typowy sprzęt dla strażników.

 

 

Na jednej ścianie widniał relief orła Luftwaffe, na drugiej: trupia czaszka Totenkopf i godło SS-WVHA.

 

– Po polsku to jeszcze jako tako to brzmi. Ale jakby oba zwroty przetłumaczyć albo na polski albo na niemiecki to wyjdzie mało maślane. Bo niemieckie “Totenkopf” to właśnie czaszka lub trupia czaszka. Domyślam się, że chodzi o symbol czaszki jakiego używała Totenkopf. Tylko może chodzić o obsługę obozów koncentracyjnych, 3 Dywizję SS lub jeszcze jakąś autorską organizację. Przydałoby się to uściślić. Zwłaszcza dla kogoś kto zna niemiecki albo choć trochę ogarnia takie detale z II WŚ :)

 

 

Najpierw pokryli kadłub jasnoszarym odcieniem RLM 76.

 

– Malowaniem samolotów się nie interesuję ale doceniam detal z nazwą barwy z epoki :)

 

 

Po niecałych czterech godzinach lotu samolot minął zamarznięte wyloty fiordów w rejonie Trondheim,

 

– Zaznaczyłem ten fragment ale chodzi mi o zasięg. Sorry ale nie mogę tego przełknąć :) Sprawdziłem na GM. Za Alpy wziąłem Innsbruk jako punkt startowy. Do Trondheim jest ok 1 800 km. Do Lunenburg (Nowa Szkocja; Kanada) to ok 6 800 km. Do Nowego Jorku (USA), jest ok 7 650 km. I na okolice Nowej Szwabii (Antarktyda) jest ok 21 200 km. I to wszystko licząc po liniach prostych, bez takich detali jak jakieś zboczenie kursu, przeciwne wiatry, przelot nad Danią, Atlantykiem, wschdnim wybrzeżem Kanady i USA a potem po najmniejszej linii oporu czyli w poprzek Ameryki Pd. Taka idealna, abstrakcyjno-matematyczna trasa. I wychodzi ok 21 000. Gdyby ominąć Amerykę Pd i lecieć nad Atlantykiem wyszłoby jeszcze więcej. Tymczasem wedle wiki Me 264 miał max zasięg 15 000 km. No myślę, że mógłby się pokusić o lot z Europy do NY i z powrotem ale w wzdłuż Atlantyku czy Ameryki Pd to jakoś mi się nie klei :) Oczywiście znów jeśli stosować pi x oko realia historyczne z zaledwie 3 wybudowanych prototypów tej maszyny bo jak powiesz, że “użyto magicznego paliwa” no to pewnie, może być. Ale jakoś ten zwiększony zasięg powinien wynikać z tekstu. 

 

 

– Mustangi. P-51. Trzy sztuki. Idą szybko!

– Nie mają szans nas dogonić… ale nie możemy ryzykować – rzucił Einar i pchnął manetki gazu wszystkich czterech silników na pozycję „MW-50 Notleistung”.

 

– Drugi moment “techniczny” co mi najbardziej zgrzytnął. Mustangi nie są w stanie dogonić ciężkiego bombowca? :) Wedle wiki to Me 264 ma prędkość przelotową ok 350 km/h a max ok 550-560 km/h. Podczas gdy Mustang ma odpowiednio ok 580 km/h i 710 km/h. Czyli, że Mustang nie wysilając silnika był w stanie dogonić taki bombowiec (ok 20-30 km/h przewagi) a jak zwiększył moc na pełne obroty to jeszcze szybciej (ok 150 km/h przewagi). A jeśli Mustangi lub bombowiec mają jakieś inne staty niż w realu to powinno to wynikać z tekstu. 

 

 

Z pierwszymi godzinami dnia, gdy światło zaledwie sączyło się przez szczeliny w lodowym sklepieniu, hangar główny Nowej Szwabii obudził się do życia. Echo metalicznych uderzeń, komend rzucanych w niemieckim dialekcie i jęku hydrauliki wypełniło przestrzeń, gdy technicy rozpoczęli przygotowania do ostatniego aktu tej misji.

 

– Czyli jak pilot przesiadał się z myśliwskiego Fw 190 na ciężki, 4-silnikowy bombowiec to potrzebowal ok 2-3 tyg szkolenia na nowej maszynie. Być może miał wcześniej doświadczenia jako pilot średnich bombowców np. He 111. A teraz z dnia na dzień po prostu sobie wsiada do UFO i startuje? :) 

 

 

----


 

– Z innych rzeczy rzucił mi się w oczy brak przeciwdziałania. Niemcy właściwie robią co chcą i nikt im nie przeszkadza. Dajmy na to wykonują lot w poprzek Europy i nie ostrzeliwuje ich niemiecka artyleria p.lot. A przecież to końcówka wojny gdzie alianci mieli całkowitą dominację w powietrzu. Jak coś latało na niebie to prawie zawsze było to coś alianckiego. Dlatego niemiecka p.lot była przewrażliwiona i miała szybkie cyngle. A tu chodzi o nieznany, prorotypowy bombowiec, czterosilnikowy jakich Niemcy prawie nie mieli, za to alianci używali ich masowo. Sylwetka ogólnie podobna jest do amerykańskiego B-29 ale w sumie każdy 4-silnikowy bombowiec mógłby się plot pomylić. Do tego samolt leciał bez oznaczeń czyli tym bardziej Niemcy mogli go wziąć za wrogi. I nikt nie strzelał do nich nad okupowaną Europą? Nawet pilotom brewka nie drgnęła z takiego ryzyka? :) 

 

– Drugi zarzut podobny. Taka totalna dominacja w powietrzu aliantów, tyle godzin lotu przez połowę Europy, cały pn Atlantyk, wschodnie wybrzeża Kanady i USA i Niemcy nie spotykają żadnego alianckiego samolotu? Poza ślimaczymi Mustangami nad NY co pisałem powyzej. To gdzie ta dominacja? Gdzie to wymykanie się aliantom? To powinno przypominać wymykanie się U-Bootów na Atlantyk pod koniec wojny. W ogole nie czuć tego ryzka, zupełnie jakby plansza była wykupiona tylko na ten jeden lot. A przecież alianci też mieli radary, oplot, nocne i dzienne myśliwce, maszyny kurierskie, loty transportowe, nad USA to nawet ruch cywilny a tu nic. Cisza i pustka na tym niebie, leci sobie jedna maszyna i poza tym koniec ruchu powietrznego przez Atlantyk i oba kontynenty :) 

 

 

 

----

 

– Oki, ode mnie tyle. Ogólnie oceniam tekst na plus. Tak trzymaj i powodzenia przy klawiaturze :)

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Pip­boy­79 – bardzo dziękuję za drobiazgową ocenę – przez pryzmat osoby znającej się na opisywanych zagadnieniach. Właśnie takowej mi brakowało. smiley Już teraz sygnalizuję, że będę podsyłał kolejne trzy opowiadania z prośbą o dogłębną analizę.  laugh

Dziękuję również za dobre słowo, buduje to we mnie chęć dalszego dzielenia się moimi koncepcjami ze światem laugh

Drobne zmiany wprowadziłem. Duże przede mną.

W aspekcie elementów technicznych, to mamy w tekście sygnalizację nowych prototypowych silników (prędkość) oraz paliwa syntetycznego (zasięg), ale faktycznie jest to dość lakonicznie opisane. I faktem jest, iż priorytetem dla mnie było “dowieźć” ich do Nowej Szwabii (stąd brak kontaktu z własną i wrogą techniką wojskową…). Co do kwestii nauki latania Wunderwaffe – założyłem inny rodzaj sterowania, bardziej intuicyjny czyli mniej nauki dla doświadczonego pilota-oblatywacza, choć może pójdę w deseń sterowania myślami…? W kwestii porównania z nauką obsługi Me264 faktycznie trochę zgrzyta, choć tam mamy do czynienia z koniecznością wyrobienia nawyków “walki z prawami fizyki” ciężkiej maszyny, a tu mamy latające cudo bez żadnych prawie ograniczeń fizycznych – taki koncept… 

 

Pipboy79 – bardzo dziękuję za drobiazgową ocenę – przez pryzmat osoby znającej się na opisywanych zagadnieniach. Właśnie takowej mi brakowało. 

 

– Szpoko, nie ma sprawy. Tematyka II WŚ i lotnicwa mnie skusiły a tekst napisany nieźle to ciekawie mi się go czytało :)

 

 

Już teraz sygnalizuję, że będę podsyłał kolejne trzy opowiadania z prośbą o dogłębną analizę. laugh

 

 

– Szpoko, trzymam kciuki aby serię udało się dokończyć i wrzucić :)

 

 

W aspekcie elementów technicznych, to mamy w tekście sygnalizację nowych prototypowych silników (prędkość) oraz paliwa syntetycznego (zasięg), ale faktycznie jest to dość lakonicznie opisane.

 

– Tak, kojarzę te elementy. Ale aż taka różnica? To znaczy oczywiście to kwestia podejścia jak z sf. Czy ma być bardziej science czy fiction. To już od Ciebie zależy. Im mniej realu tym mniej można porównywać do realu. Więc zależy na czym Ci zależy. Mnie się tylko rzuciło to w oczy jako porównanie do historycznych maszyn o jakich mowa. No i mówię jak jest inaczej niż u nas, to raczej to powinno wynikać z tekstu lub jakiegoś dołączonego omówienia tekstu. 

 

 

I faktem jest, iż priorytetem dla mnie było “dowieźć” ich do Nowej Szwabii (stąd brak kontaktu z własną i wrogą techniką wojskową…).

 

– Kawał drogi :) Dzisiejszy B-52 to chyba by musiał korzystać z tankowania w powietrzu aby przelecieć pomiędzy trzema kontynentami. Ale mówię, to zależy od możliwości tej maszyny z opowiadania. Aha jeszcze nie ma upływu czasu zaznaczone. Masz oderwane od siebie sceny, właściwie tylko start jest podany o samym świcie. A z gołej matmy to 21 200 km / ok 350 km/h = ok 60 h lotu. Oczywiście możesz to zmodyfikować odpowiednio do możliwości maszyny. To jest przelot na 2,5 doby przeliczeniowej i przez kilka stref czasowych. A poza startem masz dość abstrakcyjnie opisane kiedy to się dzieje. 

 

 

 

Co do kwestii nauki latania Wunderwaffe – założyłem inny rodzaj sterowania, bardziej intuicyjny czyli mniej nauki dla doświadczonego pilota-oblatywacza, choć może pójdę w deseń sterowania myślami…? W kwestii porównania z nauką obsługi Me264 faktycznie trochę zgrzyta, choć tam mamy do czynienia z koniecznością wyrobienia nawyków “walki z prawami fizyki” ciężkiej maszyny, a tu mamy latające cudo bez żadnych prawie ograniczeń fizycznych – taki koncept… 

 

– Takieg UFO do dziś nie ma w realu. A opis tego UFO, sprzętu z lat 40-tych to brzmi jakby dzisiaj, 80 l po tamtych wydarzeniach nadal nie mamy takich technologii. Mnie to zgrzyta i sprawia, że moja niewiara w świat przedstawiony wzrasta. Ale to mój prywatny punkt widzenia. Z tym UFO to Ci nie pomogę bo dla mnie to artefakt w stylu “bo to magia” i niezbyt jest sens odnosić się do porównań z reala. A skoro ewidentnie chodzi o fantazję to już masz pole do popisu, dobierz co uznasz za stosowne. :)

Koscianiksie, nie przepadam za tematyką wojenną, ale opowiedziałeś całkiem zajmującą historię z pomieszaniem czasu i szalenie zaskakującym finałem, choć, jak na mój gust, jest tu zbyt wiele szczegółów technicznych i drobiazgowych opisów samolotów, które niewiele mi mówiły, a chwilami wręcz utrudniały płynne czytanie. Rozumiem, że dane te były niezbędne do należytego zbudowania klimatu i wykazania się wiedzą, ale nic z tego nie zostało mi w pamięci.

Wykonanie pozostawia nieco do życzenia.

 

Jego „Dora” – jak piesz­czo­tli­wie na­zy­wał swo­je­go Foc­ke-Wul­fa FW-190 D9… → Czy oba zaimki są konieczne?

 

 → Nieprawidłowe użycie wielokropka.

Proponuję: !

 

dwa szyb­ko­strzel­ne wkm-y MG 131… → Czy tu nie powinno być: …dwa szyb­ko­strzel­ne WKM-y MG 131

 

i linii ko­le­jo­wych Lwów–Tar­no­pol–Czort­ków. → …i linii ko­le­jo­wych Lwów – Tar­no­pol – Czort­ków.

Półpauzy wymagają spacji po obu stronach.

 

słoń­ce biło pro­sto w ich pan­cer­ne przed­nie szyby kok­pi­tów, ośle­pia­jąc pi­lo­tów. → Czy zaimek jest konieczny?

 

za­czął się wspi­nać ku słoń­cu. dwu­na­sto­cy­lin­dro­wy motor… → Postawiwszy kropkę, kolejne zdanie rozpoczynamy wielka literą.  

 

ry­czał w nie­bo­gło­sy, cią­gnąc w górę… → …ry­czał wnie­bo­gło­sy, cią­gnąc w górę

 

Ide­al­nie – po­my­ślał. → Zamiast dywizu powinna być półpauza: Ide­al­nie po­my­ślał.

 

Po pół go­dzi­nie po­wol­ne­go lotu na ni­skiej wy­so­ko­ści→ Niska wysokość, moim zdaniem, brzmi dość osobliwie.

Proponuję: Po pół go­dzi­nie po­wol­ne­go lotu na małej/ niewielkiej wy­so­ko­ści

 

Z dwu­na­stu ma­szyn wró­ci­ły tylko czte­ry. Hor­ror. - prze­mknę­ło mu przez myśl. → Druga kropka jest zbędna. Zamiast dywizu powinna być półpauza: Z dwu­na­stu ma­szyn wró­ci­ły tylko czte­ry. Hor­ror prze­mknę­ło mu przez myśl.

 

do tyłu, schlud­ne, ciem­ne blond włosy… → …za­cze­sa­ne do tyłu, schlud­ne ciem­noblond włosy

 

– Dzię­ku­ję, Herr… Ge­ne­ral­ma­jor! – wy­prę­żył się jak stru­na Einar. – Gra­tu­lu­ję awan­su! → – Dzię­ku­ję, Herr… Ge­ne­ral­ma­jor! – Einar wy­prę­żył się jak stru­na. – Gra­tu­lu­ję awan­su!

Tu znajdziesz wskazówki jak zapisywać dialogi.

 

 

– Dziękuję za zaufanie, panie generale. Nie zawiodę – zakończył rozmowę Einar. → Skoro zakończył rozmowę, to przestał mówić, więc kropka po wypowiedzi, a didaskalia wielką literą: – Dziękuję za zaufanie, panie generale. Nie zawiodę.Zakończył rozmowę Einar.

 

Po­le­ci pan tam, gdzie JA wska­żę, kiedy JA roz­ka­żę i z ła­dun­kiem, który JA do­star­czę. → Umiał mówić wielkimi literami???

 

Po­ja­wi­ła się row­nież piąta osoba. → Literówka.

 

– Pa­no­wie, dzi­siaj ni­g­dzie nie le­ci­cie. – po­wie­dział krót­ko. → Zbędna kropka po wypowiedzi.

 

Wska­zał szpi­cru­tą na kon­te­ner. → Wska­zał szpi­cru­tą kon­te­ner.

Wskazujemy coś, nie na coś.

 

U góry wi­sia­ła pół­ku­li­sta ko­pu­ła z mapą pół­ku­li pół­noc­nej… → Nie brzmi to najlepiej. Kopuła to czasza, a ta jest półkulista z definicji.

Proponuję: U góry wi­sia­ła ko­pu­ła z mapą pół­ku­li pół­noc­nej

 

 …sekcją RLM ds. lotów wysokościowych. → …sekcją RLM do spraw lotów wysokościowych.

Nie używamy skrótów.

 

za­czę­ła tań­czyć po nie­rów­no­ściach. → …za­czę­ła tań­czyć na nie­rów­no­ściach.

 

– Tak jest, Herr Sturmbannführer. Zgodnie z instrukcją: fale główne w paśmie VLF, kanał z przesunięciem fazy 21,3… i rotacją na 4 kHz. → – Tak jest, Herr Sturmbannführer. Zgodnie z instrukcją: fale główne w paśmie VLF, kanał z przesunięciem fazy dwadzieścia jeden koma trzy… i rotacją na cztery kiloherce.

Liczebniki zapisujemy słownie; nie używamy skrótów – zwłaszcza w dialogach.

https://bookowska.pl/jak-zapisywac-liczby-w-tekstach/

 

– Na tej wy­so­ko­ści „H-14” po­wi­nien pro­wa­dzić nas aż do punk­tu zwrot­ne­go nad Nową Fun­dlan­dią. Jeśli nie za­wie­dzie za pięć go­dzin zo­ba­czy­my Gren­lan­dię. → – Na tej wy­so­ko­ści „H-czternaście” po­wi­nien pro­wa­dzić nas aż do punk­tu zwrot­ne­go nad Nową Fun­dlan­dią. Jeśli nie za­wie­dzie, za pięć go­dzin zo­ba­czy­my Gren­lan­dię.

Unikaj dodatkowych półpauz w dialogach; sprawiają, że zapis staje się mniej czytelny.

 

po­zo­sta­wia­jąc za­ło­gę w ciszy – pro­wa­dze­ni przez sy­gnał… → …po­zo­sta­wia­jąc za­ło­gę w ciszy – pro­wa­dzoną przez sy­gnał

 

Lot do wy­brze­ży Gren­lan­dii zajął za­kła­da­ne pięć go­dzin… → A może: Lot do wy­brze­ży Gren­lan­dii trwał za­kła­da­ne pięć go­dzin

 

– Einar, obudź się – szturch­nął do­wód­cę Rolf – ostat­nia pro­sta. → – Einar, obudź się. – Rolf szturch­nął do­wód­cę Rolf. – Ostat­nia pro­sta

 

pod­ka­dłu­bo­we dział­ka kal. 20 mm… → …pod­ka­dłu­bo­we dział­ka kaliber dwadzieścia milimetrów

 

– Za­wra­ca­ją! – po­wie­dział. → Skoro powiedział, to po co wykrzyknik?

 

bez słowa wska­zał na wskaź­ni­ki pa­li­wa. Wskaź­nik le­we­go zbior­ni­ka skrzy­dło­we­go pul­so­wał po­ni­żej pięć­dzie­się­ciu pro­cent. Wskaź­nik pra­we­go… → Czy to celowe powtórzenia?

 

 – Tu „Ni­bel­he­im”, sek­tor 6A. Ze­zwo­le­nie na lą­do­wa­nie. Siła wia­tru: 3, tem­pe­ra­tu­ra: minus 31. → – Tu „Ni­bel­he­im”, sek­tor sześć A. Ze­zwo­le­nie na lą­do­wa­nie. Siła wia­tru: trzy, tem­pe­ra­tu­ra: minus trzydzieści jeden.

 

Pa­da­ją­ce świa­tło z ha­lo­ge­nów nie oświe­tla­ło ni­cze­go zna­jo­me­go. → Nie brzmi to najlepiej.

Proponuję: Światło padające z halogenów nie pokazywało/ ujawniało niczego znajomego.

 

Na­tu­ry­sta, wi­zjo­ner, czło­wiek, który twier­dził… → Czym objawiał się jego naturyzm?

 

Wska­zał dło­nią na ak­tu­ali­zo­wa­ną mapę ścien­ną. → Wska­zał dło­nią ak­tu­ali­zo­wa­ną mapę ścien­ną.

 

– Niech bogowie czasu was prowadzą. – rozległ się głos Kammlera. → Zbędna kropka po wypowiedzi.

 

– Po­twier­dzam. Wszyst­kie ukła­dy go­to­we. – od­parł Sauer. → Jak wyżej.

 

– Systemy stabilne. Prędkość przelotowa osiągnięta. Mach 5. – rzucił Sauer z cieniem dumy. → – Systemy stabilne. Prędkość przelotowa osiągnięta. Mach pięć – rzucił Sauer z cieniem dumy.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

 

 

@Reg

 

– Nie każdy tekst jest luźną fabularką aby dało się go podporządkować ogólnym zasadom polonistyki np. przy zapisywaniu liczb, numerów czy skrótów. Niektóre profesje czy tematyki mają swoje żargony, slangi, skróty i tradycje które są zrozumiałe w środowisku a zapewne polonistę przyprawiłyby o zawał. Ale wypada uszanować te tradycje. Tak jest właśnie w tym tekście. Zwłascza, że sama przyznajesz na początku, że nie jesteś z branży a w ciemno przeklejasz zasady ogólnej polonistyki do specjalistycznego tekstu. 

 

 

 

…dwa szybkostrzelne wkm-y MG 131… → Czy tu nie powinno być: …dwa szybkostrzelne WKM-y MG 131…

 

– Nie. Tu chodzi o wkm, to skrót od wielkokalibrowy karabin maszynowy czyli coś podobnego do ckm – ciężkiego karabinu maszynowego. A ckm piszemy z małej. 

 

 

Po pół godzinie powolnego lotu na niskiej wysokości… → Niska wysokość, moim zdaniem, brzmi dość osobliwie.

Proponuję: Po pół godzinie powolnego lotu na małej/ niewielkiej wysokości…

 

– Brzmi osobliwie dla Ciebie bo nie jesteś fanem lotnictwa. Ale w tekstach historycznych lub monografiach spotyka się takie określenie. Można by zastąpić “niską wysokość” na “niski pułap” ale sens pozostaje taki sam. Dla mnie jest całkowicie czytelny i oczy mi nie krwawią jak to czytam.

 

 

 

– Tak jest, Herr Sturmbannführer. Zgodnie z instrukcją: fale główne w paśmie VLF, kanał z przesunięciem fazy 21,3… i rotacją na 4 kHz. → – Tak jest, Herr Sturmbannführer. Zgodnie z instrukcją: fale główne w paśmie VLF, kanał z przesunięciem fazy dwadzieścia jeden koma trzy… i rotacją na cztery kiloherce.

Liczebniki zapisujemy słownie; nie używamy skrótów – zwłaszcza w dialogach.

 

– Absolutnie się nie zgadzam. Ja nie kojarzę tekstu gdzie byłyby podane częstotliwości i byłyby podane wyłącznie słownie. 

 

 

– Na tej wysokości „H-14” powinien prowadzić nas aż do punktu zwrotnego nad Nową Fundlandią. Jeśli nie zawiedzie – za pięć godzin zobaczymy Grenlandię. → – Na tej wysokości „H-czternaście” powinien prowadzić nas aż do punktu zwrotnego nad Nową Fundlandią. Jeśli nie zawiedzie, za pięć godzin zobaczymy Grenlandię.

Unikaj dodatkowych półpauz w dialogach; sprawiają, że zapis staje się mniej czytelny.

 

– W tym wypadku “H-14” to nazwa urządzenia. Jego model. Moim zdaniem powinien być traktowany tak samo jak model samochodu np. Volvo M340 czy Peugeot 206 albo Me 109 czy Colt 1911.

 

 

…podkadłubowe działka kal. 20 mm… → …podkadłubowe działka kaliber dwadzieścia milimetrów…

 

– Nie. Jest dobrze. Kalibry w podaje się liczbowo. Conajwyżej można dyskutować czy “20 mm” czy “20 milimetrów”. Bo spotykałem się z oboma zapisami np. “Niemcy ostrzelali atakujących Amerykanów z dział przeciwlotniczych 88 mm i haubic 105 mm”.

 

 

 – Tu „Nibelheim”, sektor 6A. Zezwolenie na lądowanie. Siła wiatru: 3, temperatura: minus 31. → – Tu „Nibelheim”, sektor sześć A. Zezwolenie na lądowanie. Siła wiatru: trzy, temperatura: minus trzydzieści jeden.

 

Sektory w żargonie wojskowym podaje się albo kodowymi nazwami albo jakimiś skrótami. Zapis jak w tekście dla mnie jest zrozumiały i czytelny.

 

Siłę wiatru też podaje się w stopniach: https://pl.wikipedia.org/wiki/Skala_Beauforta 

 

W roku 1946 Międzynarodowy Komitet Meteorologiczny rozszerzył skalę Beauforta do 17 stopni, obejmując nią wiatry do 61,2 m/s.

 

– Jak widać, jest “do 17 stopni” a nie “do siedemnastu stopni”. 

 

– Temperatury też podaje się liczebnie: https://www.wakacje.pl/pogoda/wielka-brytania/ 

 

Wielka Brytania to kraj piękny przez cały rok. Wielu naszych klientów wypoczywa tam w czasie wolnym od szkoły. W lipcu w Wielkiej Brytanii średnia temperatura wynosi 21 st. C, w sierpniu sięga 20 st. C. Do opalania się trochę za chłodno, ale do zwiedzania idealnie! Ci, którzy wolą wypoczynek poza sezonem, kiedy jest nieco spokojniej, mogą wybrać czerwiec, kiedy termometry pokazują 18 st. C – lub wrzesień – kiedy najwyższa temperatura wynosi 18 st. C. Zimą w Wielkiej Brytanii możesz spodziewać się temperatur na poziomie ok. 7 st. C. Bez względu na to, który miesiąc wybierzesz, mamy pewność, że wakacje w Wielkiej Brytanii będą udane. A do zwiedzania fantastycznych atrakcji tego kraju, każda pogoda będzie dobra!

 

 

– Systemy stabilne. Prędkość przelotowa – osiągnięta. Mach 5. – rzucił Sauer z cieniem dumy. → – Systemy stabilne. Prędkość przelotowa osiągnięta. Mach pięć – rzucił Sauer z cieniem dumy.

 

– Prędkość dźwięku podaje się w Machach. Coś osiąga prędkość Mach 5 lub w języku potocznym “prędkość 5 Machów”. Obie są czytelne i zrozumiałe. https://clubgaleria.pl/3848/z-jaka-predkoscia-leci-samolot-f-16/

 

 

F-16 jest samolotem o napędzie turboodrzutowym, który może osiągnąć prędkość do 2,4 Macha, czyli około 2930 km/h na poziomie morza. 

– Jak widać jest “do 2,4 Macha” a nie “do dwa i cztery Macha”. 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

re­gu­la­to­rzy – bardzo dziękuję za komentarz. Zmiany wprowadziłem, za wyjątkiem kilku. W fragmentach takich jak:

– „Mach 5”

– „kanał z przesunięciem fazy 21,3”

– „system H-14”

– „sektor 6A, siła wiatru: 3, temperatura: –31”

zastosowanie cyfr miało na celu:

– zachowanie realizmu wypowiedzi postaci wojskowych i technicznych,

– wzmocnienie rytmu i zwięzłości dialogu,

– oraz czytelność tam, gdzie zapis słowny mógłby być sztucznie rozwlekły lub niezrozumiały.

Kierowałem się w tych przypadkach wskazaniami Wielkiego słownika ortograficznego PWN pod red. E. Polańskiego oraz Nowego słownika poprawnej polszczyzny PWN, gdzie zapis cyframi jest dopuszczalny w beletrystyce, o ile wynika z charakteru kontekstu (np. dokumentacja, komunikaty, kodowe oznaczenia, dane techniczne). Podobną elastyczność podkreśla prof. Andrzej Markowski w opracowaniach Rady Języka Polskiego, wskazując, że „styl tekstu oraz intencja nadawcy mają pierwszeństwo nad sztywnym stosowaniem reguły zapisu słownego liczb”, stąd taki a nie inny wybór. 

Jeśli jednak uzna Pani, że mimo wszystko warto złagodzić ten zabieg, chętnie rozważę wersję pośrednią.

W aspekcie opisów technicznych, a zwłaszcza fragmentów dotyczących wyposażenia samolotów czy systemów, faktycznie mogą być one trudniejsze w odbiorze, zwłaszcza dla czytelnika mniej oswojonego z tą tematyką. Starałem się zachować równowagę między autentyzmem a przystępnością, jednak z perspektywy osoby, dla której wojskowa specyfika nie jest naturalnym kontekstem, te szczegóły mogą miejscami przytłaczać. Pani reakcja pokazuje mi jasno, że warto jeszcze uważniej pracować nad tym, by technika nie zaciemniała opowieści, a raczej ją wspierała. W przyszłych tekstach postaram się lepiej ważyć te proporcje tak, by klimat i realizm nie stawały na drodze narracyjnej energii.

 

Jeszcze raz bardzo dziękuję za czas, uważne czytanie i ten sygnał – jest dla mnie naprawdę cenny.

 

 

 

 

Pozwolę sobie wtrącić, bo ja sama moim komentarzem niewiele pomogłam Szanownemu Autorowi (za co przepraszam), gdyż nie jestem absolutnie żadnym znawcą – tutaj zawsze jedynie radzimy, zaś to Autor podejmuje decyzję ostateczną, co zrobić z tekstem; a do tego jeszcze jedna sprawa – opowiadanie jest zamieszczone na Portalu, nie będącym stricte wojskowym, a tym bardziej – dotyczącym tylko lotnictwa. Ma trafić do ogółu Czytelników, zatem pewne zwroty po prostu dla takiego laika, jak ja, są zwyczajnie niejasne. To zrozumiałe, że każdy z nas na czymś zna się bardziej, a na czymś mniej. Cieszy mnie, że Szanowny Autor znalazł nic porozumienia i Czytelnika, będącego Znawcą dziedziny, o której traktuje tekst, lecz w Przedmowie nie jest zaznaczone, że tylko takich Znawców się tu szuka. :) 

Pozdrawiam. :) 

Pecunia non olet

Pipboju79, ograniczę się do wyznania, że tak jak nie czytam Twoich tekstów, tak nie tracę czasu na lekturę Twoich komentarzy.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Zmiany wprowadziłem, za wyjątkiem kilku. W fragmentach takich jak:

– za­cho­wa­nie re­ali­zmu wy­po­wie­dzi po­sta­ci woj­sko­wych i tech­nicz­nych,

– wzmoc­nie­nie rytmu i zwię­zło­ści dia­lo­gu,

– oraz czy­tel­ność tam, gdzie zapis słow­ny mógł­by być sztucz­nie roz­wle­kły lub nie­zro­zu­mia­ły.

KoscianIksie, rozumiem Twoje podejście do sparwy, ale zważ, że zwróciłam uwagę na zapis cyfr i liczb w dialogach, albowiem w tych przypadkach są one wypowiadane słownie.

Jeśli umawiasz się z kimś i chcesz się upewnić, że dobrze zapamiętałeś termin, mówisz: – Spotykamy się dwunastego czerwca o osiemnastej, tak?

Dodam jeszcze, że wszystkie moje uwagi to tylko sugestie i propozycje. Cieszę się, jeśli skorzystasz choć z jednej, ale zrozumiem, gdy będziesz wolał pozostać przy własnych sformułowaniach – to przecież Twoje opowiadanie i wyłącznie od Ciebie zależy, jakimi słowami będzie napisane.

 

Wiedz także, że na tym portalu nigdy nie było i nie ma pań ani panów. Wszyscy zwracamy się do siebie per ty. 

 

Powodzenia w dalszej pracy twórczej. :)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

bruce – każdy komentarz jest istotny, bo prezentuje punkt widzenia z innej perspektywy. I tak – tekst ma być przeznaczony do ogółu czytelników, tym bardziej wszelkie uwagi mile widziane. W docelowej konwencji będą przypisy, które będą kumulować właśnie te techniczne “dyrdymały”, by tekst był bardziej przejrzysty.

Jednocześnie proszę nie odbierać źle mojego entuzjazmu spotkania fana/znawcy tego typu twórczości pod postacią Pip­boy­79. Po prostu cieszę się, że natrafiłem na taką osobę, gdyż pozwoli mi to skonfrontować również moje techniczne opisy. 

Reasumując doceniam wszystkie komentarze i jestem wdzięcznym za podsyłane korekty, bo to prowadzi do mojego rozwoju pisarskiego, a o to przecież chodzi laugh

re­gu­la­to­rzy – to fakt, muszę to zgłębić przy szklaneczce szkockiej dziś wieczorem. Poza tymi skorzystałem ze wszystkich. W przyszłości pozwolę sobie podsyłać kolejne opowiadania do weryfikacji. wink Dziękuję za skrócenie dystansu, tak faktycznie jest łatwiej i wydajniej laugh

KoscianiIksie, niezmiernie mi miło, że mogłam się przydać. :)

 

W przyszłości pozwolę sobie podsyłać kolejne opowiadania do weryfikacji. 

Nie chcę Cię martwić, ale nie betuję. Jeśli jednak zależy Ci na mojej łapance, staraj się dodawać teksty w dniach (środa i sobota), w krórych jestem dyżurną. Te opowiadania czytam bowiem w pierwszej kolejności.

Sugeruję też, abyś – w ramach ułatwień i poprawienia wydajności – zamiast długich regulatorów, używał krótkiego Reg. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Cieszę się bardzo, KoscianIx, że tak rozsądnie do tego podchodzisz. Ja pomagam, zamieszczając komentarz, na ile umiem. Cieszy mnie, że masz Czytelnika-Znawcę, biegłego w tej materii, naprawdę, lecz pewne fragmenty znane są tylko Wam-Znawcom. :) 

Pozdrawiam. :) 

Pecunia non olet

Reg – będę smiley (Jak bulterier! Jak wściekły byk! Jak Tommy Lee Jones w 'Ściganym'!)

 

bruce - 

 

KoscianIksie, bardzo się cieszę! ;D

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Pipboy79 – dzięki za wsparcie laugh

– Szpoko, nie ma sprawy :) 

 

 

Pipboju79, ograniczę się do wyznania, że tak jak nie czytam Twoich tekstów, tak nie tracę czasu na lekturę Twoich komentarzy.

 

– Nic tylko oprawić w ramki Twe złote mysli Reg i wystawić przed głównym wejściem forum aby wszyscy wiedzieli jak na tym forum powinni traktować jedni forumowicze drugich.

 

 

@Bruce

 

– Atak z przewyższenia oznacza atak z wyższej wysokości. Zwykle to jest korzystne dla atakującego. Bo pytałaś gdzieś tam powyżej w komentach to wyjaśniam. 

Bardzo dziękuję; powinnam dopytać o 99,99% tutejszego fachowego tekstu. ;) 

Pecunia non olet

bruce – służę uprzejmie.

 

Tylko właśnie w tym tkwi problem, KoscianIx. :) Sam rozumiesz, ja dziękuję, że mogę pytać w komentarzach, a Ty z pewnością mi wyjaśnisz, bo widać, że znasz się na rzeczy, lecz ktoś inny po prostu może nie zechcieć doczytać opowiadania do końca, zarzucony ogromem fachowych nazw i szczegółów. :) I szkoda by była. No nic, miejmy nadzieję, że znajdą się jeszcze inni “Znawcy Tematu”. ;) Pozdrawiam. :) 

 

Pecunia non olet

bruce – spokojnie, plan jest taki, że po zakończeniu serii całość idzie do druku i wtedy po bożemu odchudzimy tekst a technikalia wylądują w przypisach. wink

Aaaa… No to trzeba oddać teksty do sprawdzenia fachowcom. :) 

Pecunia non olet

bruce – wszystko w swoim czasie angel

Ok, powodzenia, pozdrawiam. :) 

Pecunia non olet

Nowa Fantastyka