
– Mamo, mamo, patrz tu!
Złapałem łyk powietrza, oblizałem spierzchnięte wargi i rozejrzałem się wokół, by sprawdzić, kto wyrwał mnie z majaków. Był to jakiś rozwydrzony dzieciak, który siedział w rzędzie przede mną.
– Lepiej panu? – zapytał gość przy oknie.
– A co?
– No, wie pan, marnie pan wyglądasz.
Nic nie odpowiedziałem. Nie mogłem przypomnieć sobie, co robię w samolocie, ale nie to było najgorsze. Czułem niepokój i nie byłem w stanie myśleć o niczym innym, dopóki nie dowiem się, czy ze mną wszystko w porządku.
– Przepraszam, yyy… ale muszę na chwilę, yyy… w celu, że tak się wyrażę, by udać się w ustronne miejsce – mówiłem nieskładnie, bełkocząc.
Chcąc zatrzeć niekorzystne wrażenie, spiąłem się i dopowiedziałem:
– Wrócimy do tej arcyciekawej konwersacji za chwilę, a teraz pan pozwoli, że się oddalę, by oddać mocz. – Jakoś wybrnąłem.
Spróbowałem wstać, ale pas bezpieczeństwa to uniemożliwił. Wymsknęło mi się głośne przekleństwo. Udałem, że to nie ja. Teatralnie obejrzałem się wokół. Rozpiąłem pas, wstałem i żałowałem tylko, że nie mam wąsa ani monokla. Efekt byłby lepszy. Nic to, połknąłem kij i udałem się do toalety.
W kiblu ciasnota, ale o tym potem, choć właściwie po co?… Takie standardy nam ta cywilizacja zafundowała. Tylko trzeba się zastanowić – bo ja to raczej jestem chudy, a i tak ciężko mi się zmieścić – co taki koleś, powiedzmy z BMI trzydzieści dwa albo i więcej (a to nie są rzadkie przypadki!), ma począć, gdy przyjdzie z potrzebą i nie chce dotykać wszystkiego wokół… Zaraz, zaraz, o czym to ja chciałem?…
Rozpiąłem zamek błyskawiczny i zajrzałem. Uff, pomacałem, obejrzałem – cojones na miejscu. To był tylko zły sen. Zapiąłem rozporek, wciągnąłem powietrze i już miałem wyjść, gdy mi się przypomniało, że skoro już tu byłem…
W trakcie czynności, wiadomo!, myśli się najlepiej, przeanalizowałem sytuację i z grubsza przypomniałem sobie, co robiłem w samolocie. Dla pewności sprawdziłem wszystkie ścianki kibla i nie znalazłem żadnych tajemnych przejść.
Wróciłem na swoje miejsce. Między mną a sąsiadem był pusty fotel, a przecież miałem silne wrażenie, że do Stanów nie leciałem sam.
Zaprosili mnie na bibę z jakiejś okazji związanej z polską sceną punkrockową. Nie wiedziałem, kto jeszcze został zaproszony, a jeśli to ja miałbym być główną atrakcją, to nie wróżyłem tej imprezie powodzenia. Owszem, miałem wkład w to badziewie i nawet od mojego imienia powstał nurt zwany aldon punkiem, ale nie mogłem się spodziewać, że będę robił za gwiazdę. Na wszelki wypadek zabrałem coś, co – jak sądziłem – podniesie moje notowania.
W osiemdziesiątym szóstym Chora Wątroba, w której byłem perkusistą, dostała szansę nagrania płyty. Mnie naszły wątpliwości, bo co tu dużo mówić, to pójście w komerchę i trochę obciach tak układać się z systemem. Poza tym bałem się, że w czasie profesjonalnej sesji nagraniowej wyjdą na jaw moje braki warsztatowe. Ale co mogłem poradzić, chłopaki były wniebowzięte.
Wszystko było już dograne, cały materiał zatwierdzony, cenzura przyklepała, bo mieliśmy same wesołe – a nie jakieś polityczne, trącące nihilizmem, czy też innym hedonistyczno-postmodernistycznym, nie wiadomo czym – kawałki. Oczywiście kombinowaliśmy, jaką interpretację dla tych naszych śmichów-chichów podsuwać fanom, że niby pod tymi, nomen omen, jajami, są drugie, może i trzecie, a dla twardzieli od egzegez nawet i kolejne dna.
W tym samym studiu akurat wtedy Piła nagrywała Nasz Babilon. Środowisko krzywo na to patrzyło, więc i my zaczęliśmy się łamać. Ostatecznie do całej inicjatywy przekonał nas taki jeden, co kręcił się przy różnych kapelach. Sam nie grał i nie wiadomo, co właściwie robił, czasem pomagał przy rozstawianiu sprzętu, trochę ochraniał imprezy, pilnował porządku po występach itepe. Z tego powodu nadaliśmy mu przydomek Goryl. Kto mu płacił? Bóg raczy wiedzieć. Z drugiej strony nam też nikt za bardzo nie płacił, a tułaliśmy się całe lata po pipidówach, więc nie wnikaliśmy.
I już mieliśmy wchodzić z naszym materiałem, gdy wybuchła afera. Menadżer Piły nie dostarczył jednego kawałka na czas, więc aby zgadzała się liczba utworów, w wersji demo zamiast Śmierdzi, technik umieścił Nastał pokój. Potem zapomniał zamienić utwory, czy też ktoś wziął nie tę, co trzeba ścieżkę i wyprodukowano cały nakład z niezatwierdzonym przez Mysią utworem. A może to sam lider Piły zrobił awanturę? Nie byłem za bardzo wprowadzony w temat. W każdym razie wytłoczyli jeszcze raz Nasz Babilon, a trefne płyty poszły na przemiał. Przepalono całą kasę, również tę, którą przeznaczyli na debiut Chorej Wątroby.
– Life is brutal and ful of zasadzkas. – Usłyszeliśmy od Mykola. – Sorry Batory, ale przynajmniej cieszcie się dziewictwem. Jeszcze będziecie wdzięczni, że nie splamiliście się współpracą. W ramach rekompensaty zapraszam was na jednego.
Chłopcy olali zaproszenie, zapakowali sprzęt do nyski i odjechali, zapominając przy okazji o mnie. Wcześniej zostałem oddelegowany do podpisania jakichś papierów.
– Solidarna ekipa! To co, skusisz się na parę fikołków?
Co było robić? Poszedłem w tango z tym Mykolem na jakąś chatę.
– Mam w dyspozycji. Nie pytaj!
Nie pytałem, bo co mi tam, a poza tym wcześniej nie przyszło mi do głowy, żeby zapytać, a jak już o tym wspomniał, to byłoby głupio.
Brałem go wcześniej za jakiegoś pracownika wytwórni, ale okazało się, że nie miał z nią nic wspólnego. Kręcił się w naszym środowisku na podobnej zasadzie, co Goryl. Taki brat łata. Elokwentny, szczodry, zawsze pomocny, umiał słuchać. Fajny typ, że do rany przyłóż.
– Śmieciu, kurwa, lubię cię, nie przejmuj się, tak to już jest, chamstwo, mówię ci, i drobnomieszczaństwo…
– Mykol, no, ale jak oni tak mogli? My, wiesz, jak bracia, te, no, papużki, wszędzie razem, wszelkie trudy tego życia na padole…
– Daj spokój, pij, ja to bym ci opowiedział, ale wiesz, są sprawy, że ja pierdolę, ale słuchaj… – Uniósł wzrok, wzdął wargi, jakby w zamyśleniu, jak sformułować tę epokową myśl, którą zdecydował się mi przekazać i tak w tej pozie zastygł.
Czekałem w napięciu, trzymając uniesioną pięćdziesiątkę, aż wydusi życiową mądrość.
– No, mów! – W końcu nie wytrzymałem.
– Ale co?
– No, czy ja wiem, co? Pij, bo mi się wódka zagrzeje.
Dokończyliśmy flaszkę. Mykol wstał, myślałem, żeby przynieść kolejną, ale on poszedł do pokoju obok i przyniósł pudło.
– Fajny chłopak jesteś, lubię cię. Powiem ci coś, ale cicho sza, jak się dowiedzą, to mi z dupy nogi powyrywają…
– Ale kto?
– Nieważne. Słuchaj! Zachowałem na pamiątkę parę płyt Piły z tym bezdebitowym kawałkiem. Kiedyś to będzie wiele warte. Zobaczysz. Ukryj to gdzieś i zapomnij.
I po tylu latach, jak dostałem zaproszenie od Polonii, odkurzyłem pudło i wyciągnąłem jeden krążek. Teraz z nim leciałem i w razie czego pokażę tego białego kruka. Wszystkim szczeny opadną!
Wróciłem na swoje miejsce. Facet przy oknie uważnie mi się przyglądał. Postanowiłem jakoś się wytłumaczyć natrętowi, choć za bardzo nie wiedziałem z czego.
– Wie pan, wątroba, trzustka, takie tam, lekarstwo wziąłem, a nie doczytałem, że skutki uboczne mogą wystąpić przy zmianie ciśnienia.
– Podwyższone libido?
– Co?
– Jak co? No, ten skutek uboczny. Film się panu urwał?
– Nie, nie, tylko trochę mnie zamroczyło. Wie pan te skoki ciśnienia…
Próbowałem wciskać kit i tylko czekałem na jakąś reakcję, która pozwoliłaby mi domyślić się, co zaszło.
– Panie, daj pan spokój. Tak po lekach nikt się nie zachowuje. Dobierać się przy ludziach do kobiety?
– Jakiej kobiety? – Zbaraniałem.
– No, tej, co tu z nami siedziała. Aż stewardesa pana uspokajała i zagroziła, że jak wylądujemy, to policja się panem zajmie. Ale tamta pani powiedziała, że nie wnosi oskarżenia i żeby nie robić afery, tylko jak jest jakieś wolne miejsce, to chętnie się przeniesie. O, tam siedzi. – Wychylił się i pokazał mi kobietę kilka rzędów od nas.
Ledwo widziałem jej profil, a wcześniej, jak wracałem z kibla, to też zwróciłem na nią uwagę. Coś kojarzyłem, ale nie przyjrzałem się, bo jak tylko na nią łypnąłem, to spiorunowała mnie wzrokiem.
– Ale na moje oko, to tak łatwo nie odpuszczą. Napruł się pan czymś, a w Stanach są wyczuleni. Jak nic nie przejdziesz pan przez kontrol. Pewnie już pilot nadał na pana przez radio…
– Dobra, już dobra – przerwałem. – Co to już lekarstwa na wątrobę nie można zażyć?
– A czy ja coś mówię? Tylko wiesz pan, możesz się pan tłumaczyć, makaron na uszy nawijać, ale jak złapią pana za jaja, to inaczej pan zaśpiewasz. Z takimi jak pan, nielegalnymi uchodźcami, cackać się nie będą, zaraz za wszarz i sru do Alcatraz albo innego Guantanamo. I dobrze, bo muszę powiedzieć, że tego barachła zjeżdża się do nas z całego świata, że już wytrzymać nie można. Nie zrozum pan źle, do pana nic nie mam, ale takie są fakty.
Czułem się fatalnie i ewidentnie narozrabiałem. Było kiepsko. W jaki sposób tak się urządziłem? W jakiś musiałem, bo nie mogłem sobie odtworzyć kilkunastu poprzednich godzin. Wolałem jednak więcej o nic sąsiada nie pytać. Już prędzej Jolkę. Jolkę? No, jasne! Jolka!… Leciałem z Jolką!
– Pozwoli pan, że się przedstawię. – Facet wyciągnął rękę. – Tymotyberiusz Stefański vel Słój.
– Aldon Kochany.
Koleś przyjrzał mi się z zaciekawieniem. Rzadko, bo rzadko, ale od czasu do czasu, z tym że bardzo rzadko, zdarza się, że ktoś mnie rozpozna. Czyżby to ten przypadek?
– Aldon? Niespotykane imię, trochę takie dziwne – powiedział Tymotyberiusz. – A pan, co mi się tak przyglądasz? Poznajesz pan?
– No, trochę. – Facet z nikim mi się nie kojarzył, ale może powinien? Nie chciałem mu robić przykrości. – Skąd mogę pana znać?
– Och, wie pan! No, skąd? – Zastanawiał się, jakby tego było tak dużo, że ciężko wybrać. – Filmy pan oglądasz?
– Nie za dużo, ale czasem mi się zdarzy.
– No, na przykład grałem w takim filmie o bitwie nad Mozą. Taki paradokumentalny. Grałem tam żołnierza, wie pan… okopy, błoto… martwy byłem. W telewizji Arte pokazywali. To taka zagraniczna telewizja jest.
– A! To nie widziałem.
– No, co by tu jeszcze? Wie pan, na przykład byłem na widowni…
Przestałem go słuchać. Ględził już tak do samego Kennedy’ego. Miałem inne sprawy na głowie. A poza tym próbowałem odegnać wizję, jak mnie przy wszystkich za jaja do Guantanamo ciągną.
Przez kontrole przeszedłem niezaczepiany. Czułem się fatalnie, ledwo powstrzymywałem się od puszczenia pawia. Trząsłem się cały ze strachu, pot mi zrosił czoło, miałem rozbiegany wzrok i chociażby z tego powodu powinienem być sprawdzony. I czy można czuć się bezpiecznie, jak te wszystkie służby lekceważą takie sygnały!?
Nie byłem pewien, czy oprócz plecaczka, który wniosłem na pokład, nadałem jeszcze jakiś bagaż. Dla pewności poszedłem do hali bagażowej. Gdy tak przyglądałem się sunącym po taśmociągu walizom, ktoś wyrwał mnie z letargu:
– A co ty, z Manili przyleciałeś?
Odwróciłem się gwałtownie. Jolka!
– Jesteś, jak dobrze!
– Pospiesz się, nie mamy czasu!
– A bagaż?
– Swój masz na plecach, a jak ci mało, to chwytaj mój. Wyjdźmy stąd jak najszybciej.
Szedłem posłusznie za pewną siebie Jolką. W końcu poczułem się bezpiecznie. Co prawda wiele zagadek pozostawało do rozwiązania, ale przynajmniej byłem zaopiekowany. Na wyjaśnienia przyjdzie czas.
– Aleś się urządził! Co ty sobie myślałeś? Co wziąłeś?
– Przed lotem trochę waleriany… na uspokojenie… wiesz, ja już w takim wieku jestem, że muszę dbać o zdrowie…
– Co!?
– Waleriana. Na uspokojenie.
– Co ty chrzanisz?
– Może była przeterminowana? Nie sprawdziłem daty ważności.
– Dobra, koniec. Później pogadamy. Teraz sza!
Miałem wrażenie, że mi nie wierzy. Tymotyberiusz też nie uwierzył, że wziąłem jakieś prochy na wątrobę, więc Jolce postanowiłem inaczej się wytłumaczyć, ale najwyraźniej nie byłem przekonujący.
Zapakowaliśmy się do taksówki. Atmosfera nie była najlepsza.
– Ostatnio żyję w napięciu. A teraz ten lot. Wypadki się zdarzają. Myślałem, że coś na uspokojenie nie zaszkodzi. No, wiesz Jimi Hendrix, Janis Joplin, Curt Cobain… i ten no… – Szukałem w pamięci.
– O czym ty mówisz? – przerwała.
– No, jak to? Ja też jestem muzykiem.
– Ha, ha, ha. Muzykiem? Ha, ha, ha… no, nie mogę, ha, ha, ha… co ty masz z nimi wspólnego?
– Jak to, co? No, wiesz, klub dwadzieścia siedem.
I co, zatkało ruskie kakao?
Popatrzyła na mnie uważnie, jakby zastanawiała się, czy ze mną wszystko w porządku.
– Ale przecież ty nie masz dwudziestu siedmiu lat.
O co jej chodziło? Teraz to ja jej się przyjrzałem. I nagle mnie oświeciło! A… No, tak. To o lata chodzi! Ale poruta! Tak się wygłupić?
– Wiesz, ale teraz to się traktuje bardziej rozszerzająco. No, choćby ten, no… Wiesz, a poza tym również wlicza się tych, co w chwili śmierci mieli dwadzieścia siedem lat w systemie szesnastkowym. – Tryumfowałem.
– Trzydziestu dziewięciu też nie masz! – zaripostowała błyskawicznie.
Ściemniałem, ale kto mógłby się domyślić, że Jolka będzie tak matematycznie hej do przodu? No, ja się nie domyśliłem. Zresztą nie byłem pewien, czy dobrze przeliczyła. Próbowałem to zweryfikować, ale się pogubiłem.
– Słuchaj, Jolu, nie gniewaj się. To był taki żart. Faktycznie musiałem się wczoraj czymś zatruć. I gdzieś mi umknęło kilkanaście ostatnich godzin. Możesz mi…
– Pogadamy później – przerwała gwałtownie, przy okazji przewracała oczami, wskazując na taksówkarza.
Tajemnica, nie tajemnica, ja też nie lubię przy obcych gadać o prywatnych sprawach. Dlatego wcześniej przyjrzałem się kierowcy. Ciemna cera, turban na głowie. Można swobodnie rozmawiać.
– Spokojnie – mówię. – Powiedz tylko…
– Nie teraz!
Nie to nie. Z kieszeni wyjąłem gazetkę, którą rozdawali na lotnisku. Nie brałbym, ale była po polsku i do tego na pierwszej stronie informowali o uroczystościach, na które jechałem. Czytam, a tam, że powinni odwołać, bo impreza nie otrzymała dofinansowania i nikt znaczący się na niej nie pojawi. Pismak żałował, bo zapowiadało się ciekawie, a tu taka klapa. No, bo kto potwierdził przybycie? Same odrzuty z eksportu, nonamy, barachło jednym słowem. Bo weźmy taki Aldon „Śmieciu” Kochany. Kto to w ogóle jest? Dziennikarzyna chwali się, że dobrze zna branżę, wręcz jak nikt, ale o żadnej Chorej Wątrobie nie słyszał. Musiał wyguglać. No i okazało się, że słusznie kapela poszła w zapomnienie, bo cała jej twórczość to szmira bez polotu, żenada jednym słowem. I zaraz porównuje nasze piosenki, zwłaszcza uwziął się na mój utwór Jaja na twardo, z tekstami The Billa i Lej Mi Pół.
Zmiąłem szmatławca i o mały włos nie rzuciłem pod nogi, ale się opanowałem. Kulturalnym trzeba być i nie śmiecić w taksówce.
Jolka przyglądała mi się uważnie. Uświadomiłem sobie, że podczas lektury mruczałem pod nosem.
– Dobrze się czujesz?
– Tak sobie, ale wkurzył mnie taki jeden, no…
Umknęło mi nazwisko pismaka, a chciałem je zapamiętać, bo postanowiłem, że jak się pokaże na imprezie, to mu wygarnę. Jakoś tak się podpisał pod artykułem, dość charakterystycznie, coś jak cesarz rzymski… Może Geta albo Karakala?
Używek raczej unikam. Żadnego alkoholu, poza różnymi sytuacjami, które tego wymagają i czasami dla przyjemności, dla towarzystwa, relaksu, przy filmie i takie tam. Narkotyków nie uznaję, chyba że terapeutycznie czasami trawkę, czy od wielkiego dzwonu jakąś kreskę wciągnę. A tak poza tym nic, pełna abstynencja. No oczywiście, jak ktoś czymś ekstra poczęstuje, to nie odmawiam. Raz, że warto w życiu wszystkiego spróbować, a dwa – trzeba umieć się zachować. I tyle. Powiedziałbym, że jestem ascetą, a i tak mam chyba mózg przepalony, luki w pamięci… W moim wieku powinienem raczej przerzucić się na suplementy z lecytyną. Ilość alkoholu tam zawarta powinna mi wystarczyć…
Streściłem Jolce, co mi leżało na wątrobie po przeczytaniu artykułu.
– A on mi z takimi tekstami wyjeżdża – żaliłem się. – I że niby „obmyślam nowy plan, wtedy kiedy sram” to takie wyrafinowane jest? On nie rozumie, w jakich czasach tworzyliśmy. My wtedy byliśmy prekursorami. A pod tym wygłupami to się poważne sprawy kryły, że że… walka z systemem! Rozumiesz? Bo wszystko naokoło musiało być seriozne. Weźmy taki Nastał pokój Piły. Tego się słuchać nie da! Ciągle krew, śmierć, wojna.
„Szczur się pęta zagubiony
Grzyby dały Ziemi pokój
Nikt już rakiet nie odpali…”
– „Szczur już nie ma towarzysza / Dzięki grzybom mamy pokój / Cienie rakiet nie odpalą…”
– Słucham? – przerwałem sikhowi, który nagle się uaktywnił zza kółka.
Jak to trzeba uważać! Wszędzie rodaka spotkasz! Nigdzie nie można poczuć się swobodnie.
– Słowa się panu pomyliły. Cytowałem piosenkę. To leci tak: „Szczur już nie ma towarzysza…” – wyjaśnia.
– Już wystarczy. Dziękuję bardzo. Wiem, co mówię. Znam ten utwór na pamięć.
– Gówno pan znasz. Pokręciło się panu.
– Co też pan, ja to mam na płycie.
– Niby na jakiej?
– Nasz Babilon – wypaliłem, nie zważając na ostrzegawcze miny Jolki. Szybko dotarło do mnie, że się wygłupiłem.
– Ha, ha, ha… Weź się goń, człowieku… Ha, ha, ha…
Jolka poszła do łazienki, a ja, jak tylko się przemogłem, bo syf w hotelu był straszny, i odłożyłem plecak na fotel, to zacząłem zsuwać łóżka. Było mi słabo, zbierało się na wymioty i ledwo stałem na nogach. Nie w głowie mi były jakieś bara-bara, ale przecież byłem dżentelmenem.
Jolka wyszła z łazienki owinięta w ręcznik. Muszę powiedzieć, że trochę zapomniałem o swoich chwilowych ograniczeniach. Jasne, czas jej nie oszczędził, miała swoje lata, ale teraz odświeżona, pachnąca…
– Co robisz?
– Będzie nam wygodniej.
– Zapomnij!
– Ale…
– Przesuń to łóżko z powrotem. No, już!
Co było robić? Chwyciłem za ramę i pociągnąłem z powrotem do poprzedniego położenia. Zakręciło mi się w głowie i ledwo utrzymałem równowagę. Musiałem chwilę odpocząć. Usiadłem na łóżku. Jolka zajrzała mi w oczy, położyła rękę na czole. Była zatroskana.
– Przyznaj się, co wziąłeś?
– Nic, jak Boga kocham, uwierz. Nie mam pojęcia, co się dzieje.
– A co pamiętasz? Wiesz, co tu robimy?
– Nie bardzo. Pamiętam, ale jak przez mgłę, że ktoś się ze mną kontaktował w sprawie tej imprezy. Sorry, ale ciebie też nie bardzo kojarzę… Spakowałem się, wziąłem płytę…
– Nasz Babilon?
– Tak! To wyjątkowa płyta. Ta konkretna. Wiesz, ta rozmowa w taksówce. Jestem pewien…
– Daj spokój. Nieważne! Co jeszcze pamiętasz?
– Nic szczególnego. Nigdy tak…
– Dobra, wierzę. Posłuchaj uważnie. Idź do łazienki, weź prysznic, umyj zęby! Porządnie! Ubierz się w coś czystego, bo strasznie cuchniesz. Ogarnij się! Wyjdę na chwilę, poszukam jakiejś apteki i coś przyniosę. Biorę klucze, nigdzie nie wychodź i nikomu nie otwieraj! Rozumiemy się?
– Tak, jasne, ale skąd wiesz, co kupić?
– Nie pamiętasz, że… A no tak, nie pamiętasz. Pracowałam w narkotykach. Nic się nie bój. Jak wrócę, to ci przypomnę, co tu robimy. OK? Tylko pamiętaj, nigdzie nie wychodź i nikomu nie otwieraj! Rozumiesz?
– Tak, spoko, jasna sprawa.
– No, to już, idź pod ten prysznic.
W łazience przyjrzałem się sobie. Lustro nie było łaskawe. Kiepski widok. Przekrwione, żółto-zielone oczy, cera z przebarwieniami, włosy przetłuszczone. Byłem w fatalnym stanie. I ja miałem jakieś wąty do wyglądu Jolki!? Śmiech na sali!
Puściłem pawia. Normalna sprawa, ale kto, do cholery, zamyka klapę od kibla?
Później repeta. Jedna, druga. Jak poczułem się trochę lepiej, wstałem z podłogi i zacząłem zrzucać ubranie. Unikałem lustra. Byłem już tylko w gatkach, gdy usłyszałem łomotanie do drzwi wejściowych. Szybko się ta Jolka uwinęła! Pewnie apteka była gdzieś w pobliżu. Nie wyglądałem zbyt reprezentacyjnie, ale co było robić. Wpuszczę dziewczynę i wrócę do toalety. Otworzyłem drzwi w samych slipach…
– A pan coś za…?
Zanim się obejrzałem, leżałem z zawiązanymi na plecach rękami i cuchnącym worem na głowie na pace jakiegoś samochodu. Wydarzenia z ostatniej chwili trochę mnie otrzeźwiły, ale ewidentnie nie miałem się z czego cieszyć.
Czyżby jednak służby mnie dopadły? – zastanawiałem się. Nie chcieli robić zamieszania na lotnisku, ale obserwowały, dokąd jadę, i w dogodnej chwili capnęły. Naciągane? Chyba, ale jakie może być inne wytłumaczenie? Pewnie były poważniejsze powody do zmartwień, ale nie mogłem pozbyć się myśli, że nie zmieniłem bielizny, bo… no… nie była pierwszej świeżości.
Potwornie rzucało po metalowej podłodze. Na szczęście długo nie jechaliśmy. Samochód się zatrzymał. Jakiś dwóch łachmytów chwyciło mnie pod pachy i zaciągnęło w miejsce pełne ludzi. Posadzili mnie na krześle i ściągnęli worek z głowy.
Pomieszczenie nie przypominało pokoju przesłuchań. Była to stara hala magazynowa, zaadaptowana na sztab jakiejś organizacji. Wszędzie było pełno plakatów, haseł i symboli namazanych sprayem po ścianach, zdezelowanych mebli – stolików, krzeseł, poglądowych tablic oraz ludzi kręcących się wokół i szprechających po angielsku.
Przede mną stał przyjaźnie uśmiechnięty facet. Gęba znajoma, ale nie mogłem sobie przypomnieć skąd.
– Śmieciu, jak dobrze cię widzieć.
– Cześć – odpowiedziałem. Gdyby nie okoliczności, a zwłaszcza wciąż skrępowane ręce, i fakt, że gościu trzymał strzykawkę, ucieszyłbym się z widoku rodaka.
– Doczekaliśmy się. To już! Nie wyobrażasz sobie, jaki jestem podjarany.
– Goryl? – zapytałem niepewnie.
– No, a któżby inny? Podobno w ogóle się nie zmieniłem. Wybacz stary, nie to, co ty! Marnie wyglądasz, ale może to ta misja nie wyszła ci na zdrowie. To już długo nie potrwa. Jesteśmy na ostatniej prostej. Tyle lat i w końcu się doczekaliśmy – ględził i ględził, a tymczasem jakiś łaps uwolnił moje ręce z więzów, trytką przytwierdził prawą do oparcia, a lewą położył na stoliku, który ni z tego, ni z owego ktoś podsunął, założył opaskę uciskową i przytrzymał.
Goryl postukał paluchami w żyłę wewnętrznej części łokcia i wbił w nią igłę. Widać, że nie robił tego pierwszy raz, bo poszło mu nad wyraz sprawnie. Ale nie można powiedzieć, żeby czynność odbyła się profesjonalnie! Co to, to nie! Miejsca nakłucia nie zdezynfekował! Brudas jeden! I kto mi zagwarantuje, że w takich warunkach nie wda się zakażenie?
Na początku próbowałem protestować, ale zakleili mi usta taśmą. Poza tym pobrali mi chyba z litr krwi, więc byłem tak osłabiony, że prawie odpłynąłem.
Podczas zabiegu, Goryl nie przestawał mówić. Po odsianiu propagandowej gadki ułożył mi się mniej więcej obraz całości.
Mykol, stary znajomy Goryla, miał hopla na punkcie stworzenia grzyba, który po przeniesieniu do organizmu człowieka, przejmie nad nim kontrolę i przekształci go w zombie. Goryl zainstalował się w Stanach, bo na początku planowali wykończyć w ten sposób Amerykę. Komuna padła szybciej i nie zdążyli, ale prace się toczyły. Gdy grzyb był gotowy, należało tylko przemycić go za ocean, a tu rewolucyjna siatka zarazi całą populację. I jak się okazało, to ja dokonałem tej kluczowej dla całej operacji kontrabandy.
– Pojebało? Planetę dwunastu małp chcecie nam urządzić? – nie kryłem oburzenia, gdy już skończyli spuszczać krew i ściągnęli taśmę z ust. – Jak widzisz, żaden ze mnie zombiak. Nikogo nie mam ochoty gryźć – skłamałem.
– Dziękuję, że pytasz. Grzyb do przemytu tak od razu nie mógł zadziałać. Mam nadzieję, że kumasz powody. Natomiast zarażać powinien błyskawicznie. I to jest powód, dlaczego zostałeś wybrany. Ale przecież o tym wiesz, nie zgrywaj się. Chyba nie chcesz się ze wszystkiego wycofać? Nie teraz, jak już jesteśmy tak blisko. No, nie drocz się. Dawaj hasło i kończymy.
– Nie wiem, o czym mówisz.
– Nie mamy czasu na te pierduły. Mów!
– Ale co?
– Tchórzysz? Wycofujesz się? Mykol ci zaufał, a ty się tak odpłacasz?
– Nie znam żadnego hasła. Czemu jego nie zapytacie?
Okazało się, że Mykol niedawno zmarł. Robił eksperymenty na sobie i się chłopina przekręcił. Jednak cały projekt został ukończony. Grzyb do zarażania był gotowy, ale dla poprawy skuteczności należało go lekko pobudzić. W zaszyfrowanym pliku, który przekazał do siatki w Stanach, opisał, w jaki sposób to zrobić. Niestety przed odwaleniem kity nie przekazał hasła. Na szczęście w notatkach zostawił wskazówki. I podobno ja to hasło znałem! To mnie uratowało, bo inaczej nie byłbym już do niczego potrzebny i kropli krwi, by mi nie zostawili. No, cyrk!
W notatkach było, że „Hasło u Śmiecia…” U śmiecia, w śmiechach? – nie od razu załapali, o co chodzi, ale potem przypomnieli sobie, że Mykol powtarzał, jak to mnie, Aldona Kochanego, pozyskał dla sprawy i że kiedyś miałem ksywkę Śmieciu. Wszystko stało się jasne, no, poza samym hasłem, bo w notatkach dalej było, że… Goryl podsunął mi przed oczy jakąś kartkę, ale wszystko mi się zamazało i dojrzałem jedynie słowa: „on będzie wiedział”.
– Nie mam pojęcia, o co chodzi – wymamrotałem.
Byłem tak osłabiony, że nie myślałem jasno. Zabrakło mi refleksu i zanim dotarło do mnie, co robię, powiedziałem:
– Mykola widziałem raz. Dał mi płytę Piły Nasz Babilon, tę felerną, co miała pójść na przemiał.
– Słuchaj, jak nie będziesz gadał, to ostatnie chwile twojego zasranego życia umili ci ten koleś. – Wskazał typa. Na oko śliska menda, sadysta ze szczypcami.
– Ale ja naprawdę…
– Jest twój – Goryl zwrócił się do psychola.
Zbir rozsunął mi nogi i dalej ze szczypcami do moich klejnotów.
– Czekaj! – Goryl w ostatniej chwili uratował mnie przed kastracją. – Chyba mnie oświeciło! Jeśli dobrze pamiętam, to na płycie było coś pomieszane z utworami. Tak? Jakiś utwór tam się przypadkowo znalazł. Co to było?
– Nastał pokój.
– No, tak! Jasne! Śmieciu, ależ ty masz farta. No, no.
Najwyraźniej uszczęśliwiłem Goryla, bo złapał mnie za twarz, pocałował w czoło i pogalopował do kantorka, do którego wcześniej odstawili krew. Z tego, co mogłem dojrzeć przez brudną szybę, domyśliłem się, że urządzili tam jakieś laboratorium.
Goryl usiadł przed monitorem. Coś tam wpisywał, czytał, liczył, gadał do siebie i w końcu uniósł w górę ręce.
W kantorku zrobiło się zamieszanie. W ruch poszły menzurki, próbówki, pipety, palniki. Jacyś kolesie gorączkowo przelewali różne ciecze ze słoja do słoja, dosypywali proszki, podgrzewali to wszystko i mieszali z moją krwią. Potem ciach na szkiełko i próbkę pod mikroskop. Coś nie tak! Do komputera, bicie się w czoło i dalej mieszać, dolewać, ważyć, podgrzewać… Wiedziałem, że nie powinienem, że tu dzieje się coś złego, ale rozum jedno, serce drugie. Kibicowałem, żeby wszystko się udało. W końcu to ja przelałem krew za powodzenie tego przedsięwzięcia, narażałem zdrowie, przemycając grzyba do Stanów i ledwo uniknąłem ciągnięcia za jaja do więzienia w Salwadorze czy Guantanamo. I to ja, najwyraźniej!, miałem jakąś ekskluzywną wiedzę, która mogła się przyczynić do sukcesu szatańskiego planu Mykola.
Nie miałem pojęcia, jak długo siedziałem spętany na środku hali magazynowej, zanim Goryl wyszedł z kanciapy.
– We got it! – wydarł się.
Wywołał umiarkowany entuzjazm, raczej wymuszony. Do wszystkich, co tu, w tej magazynowej hali biegali z kąta w kąt, chyba bez celu, pozorując działania, dotarło w końcu, że zabawa się skończyła, że to wszystko na poważnie i że trzeba będzie ponieść konsekwencje swojego zaangażowania. Tak to widziałem, tak czułem, a przecież nie byłem, tak jak inni, wtajemniczony.
Goryl zapytał, kto chce być pacjentem zero (hola hola, a to nie mi to miano przysługiwało?) i da sobie zaaplikować pierwszą dawkę. Uniósł strzykawkę z bladozielonym płynem. Nikt się nie zdecydował. Ktoś otworzył drzwi i wybiegł, zanim kolejni. Wybuchła panika i zanim kilku siepaczy opanowało sytuację, zostało nas zaledwie kilkanaście osób.
Goryl wskazał ochotnika. Ludzie z obstawy zaciągnęli nieszczęśnika do przywódcy, który wbił mu igłę w ramię i wtłoczył zgniliznę. Potem zdołali jeszcze powtórzyć zabieg tylko na trzech aktywistach, bo zarażeni szybko doznali metamorfozy i zaatakowali pozostałych. Jakiś bojówkarz spękał i uciekł, zostawiając otwartą bramę.
Co chwila któryś zombiak podbiegał do mnie, ale w ostatnim momencie po powąchaniu rezygnował z wbijania zębów. Gdy już nie było nikogo niezarażonego, cała horda wybiegła na zewnątrz.
W okolicy rozpętał się chaos. Co jakiś czas przez uchyloną bramę widziałem uciekających z wrzaskiem ludzi, ale nie trwało to długo. Na zewnątrz snuły się lub biegały z nieprawdopodobną prędkością żywe trupy. Zaraza zapewne szybko mutowała i przekształcała ludzi w różne gatunki zombie. Co chwila zaglądały do mnie, obwąchiwały, lizały, ale nic poza tym.
Ze mną było coraz gorzej. Czułem narastający strach, jakbym zapadał się w sobie. Przestałem kontrolować ciało. Odbierałem sygnały płynące od zmysłów, ale już nie byłem ich właścicielem. Wyostrzył mi się słuch i węch. Wzrok miałem zamglony. Pasożyt zostawiał mi coraz mniej miejsca, więził mnie. Odczuwałem jego narastający głód, jego pragnienia. Zacząłem je podzielać. Bałem się tego. Czy pasożyt miał świadomość mojego istnienia?
W pewnym momencie usłyszałem wybuchy, strzały, całe serie.
Do hali wpadli żołnierze. Szybko dokonali masakry. Mnie też drasnęła jakaś przypadkowa kula. Jeden z komandosów podszedł do mnie i przystawił lufę do czoła.
– Stój, tego nie!
I po co ta Jolka się wtrąca? Nie widziałem jej, ale wyczułem, zanim wbiegła za innymi. We mnie od razu wezbrała na nią ochota. Nie wiedziałem, czy zdołam się oprzeć. Na szczęście założyli mi kaganiec.
Dwóch wzięło mnie pod pachy i w te pędy cała ekipa szybko wybiegła na zewnątrz. Zewsząd w naszą stronę zmierzały stada zombiaków. Żołnierzy było za mało, by mogli długo się bronić. Za winklem na szczęście czekały dwa helikoptery. Załadowaliśmy się i w ostatniej chwili maszyny się poderwały. Uczepione do płóz ścierwa po strzałach w głowy szybko odpadły.
– Zabijcie mnie – wybełkotałem. – Jestem nosicielem.
Jolka wbiła mi igłę w ramię i wtłoczyła jakiś środek. Nie za wiele to pomogło, ale dzięki temu odzyskałem trochę miejsca w sobie. Rozjaśnił mi się wzrok.
– To pomoże na jakiś czas. Potrzebujemy cię żywego. Na razie.
– A oni? – Wskazałem na miasto.
– Udało nam się szczelnie odizolować dzielnicę. Nic ani nikt się nie wydostanie.
Opuszczaliśmy to miejsce, zostawiając za sobą zgliszcza i pożary. Nad dzielnicą latały helikoptery. Strzelali do wszystkiego, co się rusza. Nikogo nie oszczędzali. A przecież każdy z tych potworów więził w swoim ciele umysł przerażonego człowieka. Na ulicach i dachach walały się zmasakrowane ciała.
To koniec – pomyślałem. Ludzkość zginie i nastanie pokój.
Cześć AP!
Jak dobrze znów widzieć Aldona “Śmiecia” Kochanego, podstarzałego muzyka Chorej Wątroby!
Opowiadanie napisane brawurowo, akcja pędzi do przodu, Aldon jak żywy!
Fabuła w drugiej połowie skręca w zaskakującym kierunku. Takiej historii się zupełnie nie spodziewałam :)
Bardzo mi się podobało. Pozdrawiam i klikam!
Witaj. :)
Bardzo dziękuję za oznaczenie wulgaryzmów. :)
Ubawiłam się niesamowicie, humor doskonały, brawa! :)
I do tego znakomity pomysł na fantastykę. ;)
Pozdrawiam serdecznie, powodzenia, klik. :)
Pecunia non olet
Cześć, chalbarczyk!
Bardzo mi miło, że pamięć o Aldonie nie zginęła. Poprzednio trochę go skrzywdziłem i chciałem mu to wynagrodzić. Niestety znowu wpędziłem go w kłopoty.
Dziękuję i pozdrawiam!
Witaj, bruce!
Bardzo się cieszę, że humor podszedł. Zastanawiałem się, czy zbytnio nie zbliżam się do granicy dobrego smaku.
Dziękuję i pozdrawiam!
Przeczytałem poprzedni tekst i ten, jeden po drugim. Uśmiałem się niesamowicie. Absurd goni absurd, uwielbiam to. Dodatkowy plusik za wpomnienie o punkowych zespołach, przede wszystkim Lej Mi Pół, które umilało mi niejeden wieczór z kolegami, na koncertach. Czasem trzeba się odmóżdżyć i posłuchać głupot. Szkoda, że nie mogę jeszcze klikać. Powodzenia w konkursie.
Pozdrawiam!
You cannot petition the Lord with prayer!
Bardzo się cieszę, że humor podszedł. Zastanawiałem się, czy zbytnio nie zbliżam się do granicy dobrego smaku.
Humor bardzo podszedł, to fenomenalna fabuła. :)
Myślałam nawet, czy nie uraczysz bohatera dodatkowymi atrakcjami podczas lotu:
(kadr z “Spokojnie, to tylko awaria”, imdb)
Dziękuję i pozdrawiam!
Ja także. :) Powodzenia. :)
Pecunia non olet
Hyperion portalu fantastyka. Trochę mnie jeszcze mdli, ale najważniejsze, że się nie roztrzaskałam.
Tak poczułam związek z poprzednią częścią. Poczułam również zawroty głowy i usłyszałam syczenie własnego mózgu.
"nie mam jak porównać samopoczucia bez bałaganu..." - Ananke
MichaelBullfinch, bardzo dziękuję!
Oba teksty reprezentują inne gatunki. Pierwsze opowiadanie o Aldonie, zgodnie z wymogami tamtego konkursu, było napisane w konwencji snu. Tu tego nie ma, ale starałem się zachować podobny styl, charakter bohatera oraz poczucie humoru. Wspomnienie Lej Mi Pół to poniekąd zasługa Outty Sewera. Jak trafi pod to opowiadanie, to mu wspomnę od tym plusiku.
Pozdrawiam!
bruce, kolejne atrakcje już nie chciały się zmieścić. I tak lekko przekroczyłem limit.
A film, jak gdzieś się pojawia, to zawsze chętnie oglądam, choćby tylko fragment.
Łaaaaaał, Ambush, wielkie dzięki!
AP, wierzę.
Pecunia non olet
Poranek zaczęłam od Twojego opowiadania, które jest świetne. Czytało mi się płynnie, a akcja wciągnęła mnie całkowicie. Bardzo doceniam fantastyczne poczucie humoru. Całość dla mnie bardzo na tak, zatem klik.
Pozdrawiam
"bądź dobrej myśli, bo po co być złej" Lem
GOCHAW, bardzo dziękuję za przeczytanie, komentarz i klika.
Pozdrawiam!
Cześć,
Fajny tekst – zdecydowanie bardziej zabawny niż straszny. To opowiadanie mogłoby spokojnie służyć jako prequel (albo alternatywny prequel) do „The Last of Us”.
Czy w nazwisku Jimiego H. nie wkradła się literówka?
Pozdrawiam,
rr
Witaj, Robercie!
Filmów o zombie widziałem wiele, a to, co łączy moje opowiadanie z „The Last of Us” to źródło infekcji. W większości filmów albo za wiele nie mówi się, co stoi za epidemią albo domyślnie są to wirusy.
Nazwisko Jimiego poprawiłem.
Dziękuję za wizytę i opinię.
Pozdrawiam!
Szanowny AP, moje nawiązanie do The Last of Us bynajmniej nie było krytyką Twojego tekstu – wręcz przeciwnie. Niech HBO/Maks wykupi od Ciebie prawa do scenariusza prequela!
Ależ, wcale tak tego nie odebrałem! A co to prequela, takie prawa to nie są tanie rzeczy. Nie wiem, czy ich byłoby stać.
dołączam do braw;
klik i pozdrowienia :)
AS, dzięki. Kłaniam się nisko i pozdrawiam!
Hmmm. Pogubiłam się. I nie wiem nawet, co do tego doprowadziło. Fakt, że pierwszą część czytałam dawno i nic nie pamiętam? Nieznajomość tematyki muzycznej i filmowej? Silna niechęć do wczuwania się w bohatera pod wpływem dziwnych substancji? Trudno orzec, może wszystko po trochu.
Tym razem nie pykło.
Babska logika rządzi!
Finklo, dzięki za wizytę. Może pyknie następnym razem.