– Ile razy powtarzałem, żebyś przestała za nami łazić! – Uderzył ją od niechcenia. Nigdy nie bili jej mocno, gdyż wyglądała tak mizernie, jakby po mocniejszym ciosie miała się rozpaść na kawałki. A cóż, trup przy świadkach, to już mógł być problem.
– Chcę do was dołączyć, tyle – burknęła Zavla, ocierając nos i wstając z ziemi.
Righ patrzył na nią gniewnie, choć głęboko w oczach miał jakąś obawę.
– Zav, przeszkadzasz nam. Jesteśmy starsi i mamy no… chłopacką bandę – powiedział mniej agresywnie.
– Zawsze biorą mnie za chłopaka – żachnęła się, na tyle dumnie, na ile może to zrobić ubłocona dziesięciolatka.
Właściwie nie było w tym powodów do dumy, po prostu chciała wkurzyć Righa. Naprawdę to wcale jej się nie podobało, że była brana za chłopaka. Z tym, że szczerze nie lubiła całego swojego życia, więc to jedno akurat się nie wyróżniało na tle innych parszywych okoliczności.
– Poza tym jesteśmy sierotami. Ty nie – dodał jeden z członków bandy Righa.
To już obruszyło Zavlę.
– Przecież moja matka…
– Nie, Zav! – przerwał Righ, grożąc jej brudnym palcem. – Jeszcze raz się do nas przyczepisz i to się skończy źle.
– A teraz skończyło się dobrze, hę? Albo ostatnio? – burknęła i jeszcze raz dostała w twarz, tym razem trochę mocniej.
Zatoczyła się i przewróciła na błotnistą drogę. Grupa chłopców odeszła, zostawiając ją samą w zaułku.
– Gnojki. Mogliby mnie przyjąć. To dla nich nic wielkiego, a dla mnie… – mamrocząc, zebrała się z ziemi i ponownie otarła nos.
W Darmness, mieście, w którym miała wątpliwą przyjemność mieszkać jako dziecko ulicy, z dnia na dzień zaczynało robić się coraz zimniej. Jej katar był tylko objawem, że może być jeszcze gorzej. Przysłowie mówiło: „biednemu wiatr w oczy”, a skoro Zavla była bardziej niż biedna, to w jej twarz najwyraźniej wiał istny huragan niepowodzeń. Grupa Righa była sprawą straconą. Chłopcy ewidentnie jej nie chcieli i nie dostrzegali, by wygłodzona dziesięciolatka miała jakiekolwiek przydatne umiejętności. Poza tym, wyrażali dziwną obawę względem wytrzymałości dziewczynki. Każdy z tych chłopców znalazł się na ulicy z jakichś przyczyn, a Zavla tutaj się właściwie urodziła i nie miała żadnej głębszej historii swego losu. Odkąd pamiętała wszystkie chwile jej życia były „gorsze” do tego stopnia, że przerażało to Righa i jemu podobnych. Jej przypadek był tak fatalny, że aż innym źle się robiło, gdy go widzieli.
– Pieprzona matka i pieprzony dziadek. Musiał… umrzeć. – Chciała powiedzieć „zdechnąć”, ale dziadek nie zasługiwał na takie słowo. Na matkę Zavla nie zamierzała nawet marnować myśli. Jedyne, co rodzicielka dla niej zrobiła, to psuła status sieroty.
Przeklinając świat, udała się do innej dzielnicy, żeby spróbować ukraść dla siebie jakieś jedzenie. Nie jadła od ponad dnia i głód jej doskwierał. Prześlizgnęła się bocznymi drogami do dzielnicy połedniowej. Południowej? Zavla nie miała pojęcia, jak to się wymawia, nikt jej nigdy nie nauczył, czym jest to całe „południe”. W każdym razie, gdzie kupcy i handlarze, tam jest i co ukraść, a że do portu zawinęło kilka statków, tłum był odpowiednio duży, by się w nim rozmyć.
Najwięcej ludzi oczywiście zgromadziło się przy nowej świątyni Baera, Ojca Ludzkości, chcąc podziękować mu za dobrą podróż. Niewielki, ale ładnie pomalowany budynek, zdobił na przedzie wysoki pomnik Pierwszego z Ludzi. Między zebranymi chodzili handlarze, sprzedający wszystko, od pieczonych krabów, przez noże marynarskie, po święcone artefakty.
Zavla również zatrzymała się przed świątynią i popatrzyła na ciepło uśmiechającego się Baera z pomnika.
– Ta, wielkie dzięki, Ojcze Ludzkości. Jakbyś kiedyś chciał mnie zauważyć, to daj znać. A tak w ogóle to niech ci pryszcze wyjdą. I wszystkim w Zakonie i Fonoborze też – rzuciła.
Zawsze, gdy tędy przechodziła miała w zwyczaju zwyzywać Pierwszego z Ludzi oraz Fonobor, przeklęte królestwo, w którym przyszło jej żyć. A że akurat ostatnio przy jej nosie pojawił się pryszcz, to tego samego życzyła Ojcu Ludzkości, królowi i jego przewspaniałej administracji. Jednak o dziwo, pomnikowi nie przybyło pryszczy od tej groźby.
Lawirując w tłumie, Zavli udało się zerwać niewielką rybę z tyczki handlarza. Kupczyk próbował ją złapać, ale zwinna i niewielka dziewczynka szybko zniknęła między ludźmi. „A Righ uważa, że się do niczego nie nadaję” pomyślała dumna.
Już miała opuścić plac ze zdobyczą, gdy w nozdrza uderzył nieznany, a niezwykle przyjemny zapach. Był tak świeży i odmienny od stęchłego powietrza Darmness, że nie mogła się oprzeć podążaniu za nim.
Doprowadziło ją to do zakapturzonego mężczyzny z torbą i sakwą, ewidentnie zagubionego w tłumie. Nie wyglądało, by miał przy sobie miecz lub inną broń, co najwyżej gdzieś mógł upchnąć sztylet. W każdym razie nie wydawał się groźny.
„Świetnie, podróżny, nie znajdzie mnie w zaułkach” uśmiechnęła się. Och, oczywiście mógł ją zgłosić na policję, ale były w Darmness miejsca, gdzie i policja się nie zapuszczała, w przeciwieństwie do dziesięcioletniej Zavli.
Zakradła się i szybkim, zwinnym ruchem sięgnęła do torby nieznajomego, wyciągnęła z niej pierwsze, na co natrafiły palce i dała susa w tłum. Nawet się nie oglądała, wiedziała, że nieznajomy jej nie złapie. Wybiegła z placu, skręciła kilka razy, aż wreszcie znalazła się w zaułku dość parszywym, by poczuć się w nim, jak u siebie.
Wreszcie mogła przyjrzeć się woreczkowi, który skradła. On również pachniał świeżo, niczym las. Zajrzała do środka i westchnęła rozczarowana.
– Liście… naprawdę? – jęknęła. Po porannym niepowodzeniu miała nadzieję, że wreszcie coś się jej udało.
W środku faktycznie znajdowały się ususzone liście, które choć pachniały pięknie, do niczego nie mogły się jej przydać. Pociągnęła nosem i wytarła katar obdartym rękawem.
– Niech Las i Niebo sprzyjają twemu rozczarowaniu. – Choć głos, który odezwał się tuż obok niej był łagodny, to przerażona Zavla podskoczyła i bez patrzenia rzuciła się do ucieczki. Drogę zablokowała jej jednak jakaś postać. Zderzyli się, nieznajomy ją przytrzymał, a część ziół rozsypała się na ziemię.
Zavla wyszarpnęła się i przyjrzała bliżej prześladowcy, który okazał się mało prześladujący. Zamiast ją atakować i chwytać, przykucnął i zebrał rozsypane zioła do woreczka. Po sakwie i torbie, a przede wszystkim po zapachu, Zavla poznała, że to człowiek, którego okradła. I dlatego, jak najszybciej się dało, pobiegła przed siebie.
Znalazł ją, gdy zatrzymała się kilka zaułków dalej, znów pojawiając się znikąd.
– Puść mnie, już ci wszystko oddałam! – warknęła i rozpaczliwie zamachnęła się na niego pięścią.
Nieznajomy zwinnie pochwycił jej rękę w połowie drogi, ale nie szarpał ani nie zrobił jej krzywdy.
– Nie mam nic twojego, daj mi spokój! – jęknęła Zavla, nie chcąc, by ten dzień stał się jeszcze gorszy. Ten człowiek zaczynał napawać ją strachem, a ponadto nie miała pewności, czy zniesie dziś więcej niepowodzeń. Naprawdę, jaki sens miało takie życie?
Ku jej zaskoczeniu nieznajomy odpuścił. Odskoczyła i mogła mu się lepiej przyjrzeć. Miał na sobie prosty, ale bardzo ładny strój podróżny, który wyglądał, jak zrobiony z pozszywanych ze sobą liści. Oczy mężczyzny miały dziwną barwę amarantową, a spod kaptura wystawało kilka pasemek srebrnych włosów. Jego twarz, skryta w półmroku, wyrażała więcej dostojności niż wszystkie pomniki Baera razem wzięte.
Amarantowe oczy wpatrywały się w Zavlę. Nigdy jeszcze nie czuła na sobie takiego spojrzenia. Nie było w nim ani odrazy, ani gniewu, a nieogarniony spokój. Tak patrzył ktoś, kto wie i rozumie wszystko. Taki wzrok mógł mieć sam Baer, o ile tylko istniał.
– Potrzebujesz suszu teneri. Dlaczego? – zapytał głosem, który sugerował, że kompletnie nie pojmował, na czym polega uliczna kradzież. Cóż, na tym Zavla akurat znała się lepiej od większości.
– „Szuszu”? – Już pierwsze słowo było dość trudne. – Tak, tak właśnie – rzuciła, sądząc, że taka odpowiedź będzie lepsza.
– Dlaczego zatem chciałaś go ukraść? Podarowałbym ci porcję, gdybyś tylko poprosiła – powiedział. Przez cały czas praktycznie się nie poruszył, wbijając w dziewczynkę ten swój magiczny wzrok.
– Nie… nie wiedziałam – odparła, bo nie miała pojęcia, co innego może powiedzieć.
– Kradzież narusza harmonię – stwierdził sucho mężczyzna. – Ale to, że jeden ma wiele, a inny mało, również ją narusza. Tej antyharmonii nie zmieni kradzież, a jedynie podarunek i podzielenie się – wyjaśnił, a sądząc po głosie, był to jego naturalny sposób wysławiania się.
– Tak, tak. Cóż, to ja już nie będę naruszać twojej harmonii i…
Złapał ją za rękę. Zrobił to tak szybko, że nawet nie zdążyła zareagować, ale nie sprawił jej bólu.
– Poszukuję harmonii. Brakuje ci jej, tak, jak i mnie. Matka chce, byśmy wspólnie to zmienili – rzekł poważnie.
– Moja matka tak nie mówiła – rzuciła Zavla, już żałując, że zdecydowała się powiedzieć coś takiego.
– Twoja również. Matka nas wszystkich i wszystkiego co nas otacza. Matka Natura – wyjaśnił krótko, cały czas mówiąc bez większych emocji.
– Matka Natura… – Zavli przed oczami stanęła jedna z abstrakcyjnych historii dziadka. – Jesteś tym… no… mirtisem? Mirtisi istnieją?
Nieznajomy milczał, a nawet puścił jej rękę.
– Tak – odparł krótko.
Teraz Zavla wcale nie miała już ochoty uciekać, bowiem w jej nędznym życiu wydarzyło się coś ogromnie ciekawego, nawet jeśli było to niebezpieczne. Pamiętała, jak dziadek mówił, gdy poślizgnął się na mchu, który obrósł nierówny bruk, że „chodnik zmirtisiał”. Albo, gdy przyszły ulewy: „mirtisi płaczą”. Albo, gdy pokaleczyła się dzikim bluszczem: „mirtisi mają ząbki”. Wspomnień było trochę, ale nie miały wiele sensu, jak większość dziadkowych powiedzeń.
– Jesteś rośliną? – wymsknęło się jej.
Mężczyzna tym razem chyba dał się zaskoczyć pytaniem, ponieważ ściągnął z głowy kaptur, ukazując pociągłą twarz i długie włosy. Były czysto srebrne, nie jak u starych ludzi, ale prawdziwie błyszczące.
W każdym razie nie wydawał się być rośliną.
– Jestem poszukiwaczem harmonii. I sądzę, że możesz mi pomóc, tak jak ja muszę pomóc tobie. Pozwól, że potraktuję cię tak, jak ostatni znany przypadek złodzieja wśród mirtisów.
Zavla poczuła nieprzyjemny dreszcz strachu i ucisk w żołądku.
Po jakimś czasie okazało się, że zdaniem nieznajomego, ostatnia kradzież wśród mirtisów miała miejsce trzysta lat temu. Dla Zavli „trzysta” mogło równie dobrze znaczyć niedawno jak i bardzo dawno, ale zrozumiała, że chyba chodzi o to drugie. Zaś ostatni mirtisański złodziej, zdruzgotany swym czynem, sam oddał to, co zabrał i przyszedł się pokajać, a wtedy zaproszono go na posiłek, by „przywrócić harmonię”. Dlatego Zavla z rozkoszą spałaszowała „podarowaną” kaszę z sosem, wraz z uczciwie skradzioną rybą oraz popiła kubkiem wina, bo, jak to w Fonoborze, nie dało się dostać nic innego do picia.
– Poszukuję drzewa z niebieskimi jabłkami. Znajduje się ono na samotnym dziedzińcu, tutaj, w Darmness. Tyle wiem – powiedział cicho mirtis, gdy Zavla jadła. Na głowę ponownie włożył kaptur, by nie rzucać się w oczy.
– Niebłbieskie jabłbłka, hm? – powtórzyła z pełną buzią Zavla. Baerze, ale dobrze było zjeść coś ciepłego.
Mirtis milczał, wpatrując się w nią.
– Dlaczego nie wiesz, gdzie to jest? Skoro wiesz, że na dziedzińcu? – zapytała. Co jakiś czas wolała sprawdzić, czy to aby nie jakiś udawany mirtis i czy jego historia jest spójna.
– Z biegiem lat mirtisi zaczynają mieć wizje, które ukazują im antyharmonię. Źródłem mojej ostatecznej harmonii będzie przywrócenie równowagi temu drzewu – powiedział.
– Ostatecznej harmonii drzewu, hmmm… – „To faktycznie dość mirtisańskie” dodała w myślach Zavla. – To ile masz tych lat? Wyglądasz młodo – rzuciła, nie przejmując się grzecznością.
– Nie liczymy tego w taki sposób jak wy, ale około dwóch tysięcy – wyjaśnił.
Zavla nie miała pewności, co o tym myśleć. Głównie dlatego, że „tysiąc” mógł albo stanowić jakąś wysoką liczbę, albo to samo co „tydzień”. Mirtis nie wyglądał jednak na kogoś, kto przeżył tylko te kilka dni (nie pamiętała, ile dokładnie), które oznaczały „tydzień”, więc przyjęła, że zapewne jej rozmówca jest wiekowy.
– A ty ile masz lat? – zapytał niespodziewanie, po raz pierwszy mówiąc więcej niż musiał.
Zavla poważnie zastanowiła się nad odpowiedzią. Mieszkała w przeklętym Fonoborze, więc ktoś kiedyś na pewno przygotował kartkę, na której zapisał jej imię, nazwisko i datę urodzenia i następnie informację tę, Baer jeden wiedział po co, zamknął w jakimś archiwum. Inna sprawa, że Zavla żyła już na świecie na tyle długo, by liczenia było jak na nią za dużo.
– Osieeedeem… dziesięć! Na pewno mniej więcej dziesięć! – oznajmiła dumna, tak, że już cała karczma o tym wiedziała.
– Jest między nami harmonia. Starość i młodość. – Mirtis chyba był ukontentowany, choć zapewne wielu ludzi weselej przemawiało na pogrzebach najbliższych.
– Nie wyglądasz na starego – zauważyła dziewczynka, znów sprawdzając jego mirtisańskość i przypatrując się skrytej pod kapturem twarzy.
– Ciało i dusza starzeją się odmiennie – odparł, ponownie brzmiąc nie jak człowiek. A przynajmniej nikt, kogo Zavla znała z Darmness, nie mówił w tak dziwny sposób.
– Czy pomożesz mi znaleźć drzewo z niebieskimi jabłkami? – powtórzył swoje pytanie mirtis.
Jego amarantowy wzrok nie odstępował Zavli, jakby badał każde drgnięcie jej twarzy.
– Powiedziałeś, że to będzie współpraca – dziewczynka zaczęła mówić, przechodząc do tego, co było dla niej istotne.
Mirtis mógł stanowić intrygującą ciekawostkę, ale zapewnienie sobie przeżycia było codziennością, o którą należało zadbać.
– Potrzebowałaś suszu z liści drzewa teneri – przypomniał.
– Tja… Ale, czy on mi się na pewno przyda? W zimie? – powiedziała, szczerze licząc, że mirtis zdradzi, co wartościowego może jej dać.
Zima faktycznie się zbliżała, a Zavla miała względem niej obawy. Jakieś dwa lata temu chłód i mróz wycisnęły resztkę życia z dziadka. Od tego czasu dziewczynce było o wiele trudniej, a choć jeszcze trwała jesień, już teraz męczył ją katar. Śmierć, obecna w jej życiu cały czas, nie robiła na niej wrażenia, ale nie chciała umrzeć z zimna, bo to chyba najgorszy ze wszystkich sposobów odejścia.
– W zimie również. Ale jeśli chcesz leki, to nie mam wiele. Zostawię ci cały zapas ziół, ziaren, kwiatów i wywarów, który przywiozłem z mojego domu w Halmitarze. Większość uodparnia na waszą zimę – wyjaśnił krótko i wygrzebał z sakwy średniej wielkości wypchany worek.
„Halmitar”. Zavla zapisała sobie w pamięci tę dziwną nazwę i sięgnęła po podarunek, a mirtis ku jej zdziwieniu nie zaprotestował. Worek pachniał kwiatami, igliwiem, żywicą i paprociami, choć dla dziewczynki z ulicy, która nigdy nie opuściła miasta, to po prostu był zapach lasu, którego i tak nie widziała w życiu. W środku było wiele małych, elegancko ułożonych woreczków.
– Większość należy rozpuścić w gorącej wodzie, ale można też żuć lub połykać, efekt będzie zbliżony – dodał mirtis, chyba wreszcie zdając sobie sprawę, że Zavla nie jest kimś, kto ma dostęp do gorącej wody.
Dziewczynka zadowolona położyła sobie worek na kolanach, myśląc już o tym, jak zgubić nieznajomego i zachować zdobycz. Poprzednio podejrzanie szybko ją znalazł, ale przecież był mirtisem. Zavla nie wiedziała o nich wiele, więc może potrafił latać? Albo widział przez ściany? Ta cała harmonia, o której mówił, musiała mu coś dawać.
Były jednak w Darmness miejsca tak mroczne, że nawet takie umiejętności na nic by się tam zdały. W niektórych, pełnych zaułków i przejść, dzielnicach, zorientować mógł się tylko ktoś, kto je znał. A Zavla, chcąc nie chcąc na przebywanie w takich miejscach była skazana od zawsze.
– Znam dzielnicę z wieloma opuszczonymi domami. Pełno tam dziedzińców z dzikimi zielska… roślinami – powiedziała, w głowie mając już wizję zgubienia mirtisa. „I czego, jak czego, ale niebieskich jabłek tam nie znajdziesz, panie Harmonia”.
Ona zaś miała wielką szansę zdobyć coś cennego.
Księżyc schowany był za chmurami, toteż poruszali się w zupełnym mroku. Budynek po budynku, przechodzili przez kolejne, większe lub mniejsze ruiny, wspinając się przez nadkruszone mury lub wchodząc przez zniszczone drzwi. W części pomieszkiwali ulicznicy, inne były zupełnie puste, jednak na razie nikt nie zwracał uwagi na dwie dodatkowe osoby.
W wielu budowlach natura rozgościła się już na dobre, choć oczywiście nie w formie niebieskich jabłek. Te rosły tylko w jednym miejscu, któremu daleko było do mizerności Dzielnicy Duchów, jak nazywali okolicę mieszkańcy Darmness.
W każdym budynku mirtis oznajmiał krótko: „nie tutaj”. Zavlę lekko irytowało, że słowa te za każdym razem musiał poprzedzić długim myśleniem i chodzeniem między dziką roślinnością, której dotykał i coś szeptał. Na początku jeszcze zaciekawiło ją, że rośliny reagowały na słowa, owijały się wokół jego palca albo głaskały liśćmi. Wydawały się naprawdę z nim rozmawiać.
Problem w tym, że za drugim razem Zavlę zaczęło to już poważnie nudzić. Ot, okazało się, że nie wiedziała czegoś o świecie, Baerze kochany, nikogo to zaskoczyć nie mogło, skoro co do zasady miała wiedzę poziomu rynsztokowego szczura.
Dwa razy próbowała sprawdzić, na ile mirtis będzie w stanie ją odnaleźć i wolnym krokiem, niby spacerując, oddaliła się. Nie miał problemu, by po krótkiej chwili być obok niej i oznajmić: „nie tutaj”. Co więcej, poruszał się tak delikatnie, że nawet nie było słychać jego kroków.
– Sprężaj się, bo tu wcale nie jest tak bezpiecznie – burknęła niezadowolona.
– Niebezpieczeństwo i spokój. Harmonia – odpowiedział szeptem, czym nie zmniejszył jej irytacji.
Zavla wciąż czekała na dobry moment, ale mirtis wydawał się nie tracić koncentracji i podzielności uwagi. Zawsze mniej więcej wiedział, gdzie znajduje się dziewczynka, mimo, że nie mógł jej przecież widzieć w ciemnościach.
Wreszcie, gdy na wschodnim niebie zaczęły pojawiać się fioletowe pasemka, zwiastujące nadchodzenie poranka, Zavla zrozumiała, że musi to zrobić teraz.
Poczekała, aż mirtis będzie w połowie swojej medytacji i najciszej, ale też najszybciej, jak potrafiła, rzuciła się biegiem. Kosztowało ją to wywrotkę i zdarcie łokci o kamienie, które wydały nieprzyjemny, głośny zgrzyt. Udało jej się jednak wydostać z budynku, przebiec przez kilka uliczek, skręcić parę razy i zaszyć się w rogu pustego zaułka. Dyszała ciężko z wysiłku, ale też ze strachu. Kto wiedział, co takiego mógł zrobić mirtis? Jedynym co ją uspokajało był dotyk wypchanego worka, który mógł podtrzymać jej zdrowie w zimie. W najgorszym razie mogła jego zawartość komuś sprzedać. Stara zielarka na pewno wysupłałaby jakieś drobniaki, żeby to nabyć, a dla Zavli i tak byłby to majątek.
Czekała w bezruchu chwilę, dwie, trzy (a także więcej, lecz kolejność liczebników lekko się mieszała). Nikt jej nie zaczepiał. Zaczynało robić się widno i nawet w tak parszywej dzielnicy na ulicach zaczęli pojawiać się ludzie. A gdzie byli przechodnie, tam mogła między nimi zniknąć.
Wstała i otarła nos z kataru. Gotowa była ze swoją zdobyczą wejść w nowy, zapewne lepszy niż ostatnie, dzień. Nawet ona mogła mieć szczęście.
– Las i Niebo nie sprzyjały moim poszukiwaniom. Ty, jak widzę, również – odezwał się za nią głos mirtisa.
Zavla krzyknęła ze strachu i pędem pobiegła w kierunku ulicy. „Gdzie są ludzie, tam nie zrobi mi krzywdy” powtarzała w głowie, choć wcale nie była tego pewna. Może nawet wolałaby umrzeć z zimna, niż z rąk tego mirtisa.
Wypadła na drogę, zderzając się z jakimś podejrzanie dobrze ubranym, jak na tę okolicę, mężczyzną. Przewróciła się, a worek wypadł jej z rąk, tak, że mniejsze woreczki rozsypały się po drodze.
– Błogosławieństwo Baera – pozdrowił ją mężczyzna, z którym się zderzyła. Na piersi kaftana wyszyte miał dziesięć gwiazd, symbol Zakonu Baera.
„Tego tylko brakowało” jęknęła w myślach. Mirtis także zaraz znalazł się przy niej.
– To wszystko on, to ten mirtis, ja nic nie zrobiłam! – krzyknęła panicznie, oczyma wyobraźni widząc, jak wściekły mirtis się na nią rzuca.
Wyobraźnia Zavli chwilę jeszcze szalała, ale rzeczywistość mocno od niej odbiegała. Mirtis schylił się i zebrał rozsypane woreczki. Urzędnik zakonny podszedł do niego i porozmawiali krótko. Zavla w tym czasie zebrała się z ziemi i umknęła w jeden z zaułków, gdzie z powrotem upadła na ziemię.
Wreszcie mężczyźni uścisnęli sobie dłonie i gdzieś poszli.
Zavla z szoku ledwo zebrała się z brudnej drogi. Żyła i to było najważniejsze, zniknęło również owo okrutne uczucie przerażenia. Znów skora była zaryzykować, by jej życie trochę się poprawiło, dlatego ukradkiem podążyła za dwójką mężczyzn.
Zmierzali do dzielnicy południowej, a konkretnie do nowej świątyni Baera. Jej drzwi były zamknięte, ale urzędnik wszedł do środka, a mirtis został na zewnątrz, oczekując spokojnie.
Zavla przyglądała się mu uważnie i nie dostrzegła nic groźnego. Zrobiło się jej głupio, że chciała go oszukać i okraść. Wyrzuty sumienia nie stanowiły najprzydatniejszego uczucia wobec potrzeby przetrwania w Darmness, ale mimo to nie potrafiła się ich pozbyć. Powoli i ostrożnie podeszła do oczekującego mirtisa, który od razu ją zauważył.
– Przepraszam, że chciałam cię okraść – wymamrotała, nie patrząc mu w oczy.
– Dobrze, że przyszłaś. Muszę ci oddać to, co twoje – odparł i wręczył jej pełen worek.
– Wiedziałam, że niebieskie jabłka rosną tylko w świątyni. Każdy w Darmness to wie – odpowiedziała zawstydzona, nie odbierając prezentu z jego rąk.
– Rozmawiałem dziś z wieloma roślinami. Podniosło mnie to na duchu przed najważniejszą chwilą próby. To dzięki tobie. Zasłużyłaś na to – powiedział nieco cieplejszym głosem niż dotychczas. Nawet jego poważne oblicze nie wydawało się aż tak zdystansowane i groźne.
– Dlaczego jesteś dla mnie miły? Oszukałam cię i chciałam cię okraść – wypaliła Zavla, obawiając się tego, czego nie rozumiała.
– Właśnie dlatego. To, jak postąpiłaś, jest tylko harmonicznym odbiciem zła, które cię spotyka. Ale harmonię można osiągnąć wyłącznie równoważąc. Niemiłe, miłym. Stare, młodym. A przede wszystkim wielkie, małym. Pamiętaj o tym, mała dziewczynko, es git nyc gyrss dem kissd, „nie ma nic większego od małości” – powiedział i pierwszy raz się do niej uśmiechnął.
Zavla poczuła głębokie wzruszenie, podobne do tego, które czuła, gdy umarł dziadek. Wtedy jednak było jej bardzo smutno, teraz nie potrafiła powiedzieć, co czuje, bo nawet nie była w stanie zrozumieć, co mirtis do niej powiedział.
– Mogę poczekać aż wyjdziesz. Wiesz, jest jeszcze wiele dzikich ogrodów w Darmness, za parę ziół i maści mogę cię oprowadzić – powiedziała i odwzajemniła uśmiech.
Mirtis przykucnął, by ich twarze były na tej samej wysokości. Wszystko to, co wcześniej wyglądało w nim groźnie, teraz wydawało się tak odległe. Był łagodny i spokojny, jakby chciał dawać światu coś dobrego i prostego, jak roślina wypuszczająca owoce, bez zastanawiania się dla kogo to robi i co z tego będzie miała.
– Wierzę, że tak jest. Ale istotą harmonii jest, by znaleźć dokładnie to, czego się szuka, nie więcej i nie mniej. Harmonia mojego życia jest w tamtym drzewie. Taka jest natura mojej osoby – powiedział ciepło.
Powoli wyciągnął dłoń i pogłaskał Zavlę po ramieniu. Dotyk jego delikatnej dłoni był przyjemny i przypomniał dziewczynce, jak dziadek głaskał ją po głowie.
– Las i Niebo będą ci sprzyjały, nawet jeśli ich nie dostrzegasz – zapewnił mirtis.
Zaraz potem wszedł z odźwiernym do środka świątyni, a drzwi się za nim zamknęły.
Zavla nie widziała go już nigdy więcej. Kilka następnych dni kręciła się w okolicy świątyni, ale mirtisa tam nie było i coś jej podpowiadało, że nigdy nie opuścił tych murów. Że, czymkolwiek by nie była ta cała harmonia, to w pełni zrealizował ją właśnie przy drzewie z niebieskimi jabłkami. I tam zakończył swoją długą podróż.
– Nie ma nic większego od małości – powtarzała sobie, gdy nadeszły zimniejsze dni, a ona zaczęła zażywać zioła, mniej więcej zgodnie z zaleceniami mirtisa.
Czuła, że właśnie ten suchy liść, który trzyma w rękach, to coś wielkiego, przy czym mały wydawał się nawet jej parszywy los.