- Opowiadanie: Marszawa - Śmierć w dziale fantastyki

Śmierć w dziale fantastyki

Uwaga! Tekst zawiera wulgaryzmy oraz brutalne sceny.

 

Cześć,

 

bu! Mam nadzieję, że Was trochę przestraszę (oby nie błędami!).

Zastanawiałam się nad wrzuceniem tekstu do betalisty, ale nie byłam pewna czy ktoś chciałby się tym katować i... trochę też zabrakło mi śmiałości, żeby kogoś o to poprosić :) 

Po postawieniu ostatniej kropki, jak to zazwyczaj u mnie bywa, nabrałam mnóstwo wątpliwości, co do tego tekstu. Kopię jednak wewnętrznego krytyka w zadek i publikuję z nadzieją, że mnie to opowiadanie nie pokonało. To chyba najdłuższa rzecz jaką kiedykolwiek nastukałam :O

Będę Wam wdzięczna za każdą radę i opinię!

 

Pozdrawiam :)

 

PS Biblioteka z opowiadania to inspiracja wrocławskim Hogwartem, czyli gmachem dawnej Biblioteki Uniwersyteckiej :) Wiele zawartych w tekście detali jest prawdziwych. Zawsze chciałam, żeby stała się miejscem akcji jakiegoś opowiadania, więc kiedy zobaczyłam konkurs „Nawiedzone miejsca” to... poszło!

 

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Biblioteka:

GalicyjskiZakapior, Ślimak Zagłady

Oceny

Śmierć w dziale fantastyki

2025

– Jak Boga kocham, wywieszę tabliczkę „Nie budzić, aż do sądu ostatecznego” – jęknął, zakładając kapcie i wychodząc na korytarz.

Zatrzymał się przy lustrze, skrzywił do starego dziada w odbiciu i przeczesał palcami potarganą, siwą czuprynę. Zanim nacisnął klamkę, spojrzał przez wizjer. Policjanci. Natychmiast poznał swoich, choć byli w cywilnych ubraniach.

– Dobry wieczór. Podkomisarz Bakuła – przedstawiła się kobieta. – A to mój kolega aspirant Downar – dodała, wskazując towarzysza, który jedynie skinął głową.

– No i? – mruknął Leszek, zastanawiając się, gdzie wcześniej obiło mu się o uszy nazwisko aspiranta.

– Szukamy pana komisarza Jeziornego – odezwał się Downar służbowym tonem.

– Znaleźliście.

– Przepraszamy za najście o tak późnej porze – zaczęła policjantka. – Wiemy, że jest pan już na zasłużonej emeryturze, ale pracujemy nad pewną sprawą i utknęliśmy w martwym punkcie. Sądzimy, że może być powiązana z dochodzeniem, które prowadził pan w…

– W dziewięćdziesiątym piątym – dokończył Jeziorny.

Bakuła spojrzała zdumiona i niepewnie skinęła głową. Leszek zaklął pod nosem. Z tysiąca spraw ta była jedyną, do której nie chciał wracać.

– Przykro mi, nie mogę wam pomóc – rzucił pospiesznie, zamykając drzwi. W ostatnim momencie zablokował je but Downara.

– Dwa trupy w dziale fantastyki. Brak śladów. Brak świadków, dokładnie jak trzydzieści lat temu. Niech pan tylko spojrzy na to, co udało nam się zgromadzić – powiedział, nie cofając stopy.

Leszek wzniósł oczy ku niebu. Też był kiedyś taki uparty i wciskał buty w niejedne drzwi.

– Wchodźcie – burknął, wpuszczając ich do środka.

Zaprowadził policjantów do gabinetu, którego ściany od podłogi po sufit piętrzyły się od książek. Było tu mnóstwo kryminałów, reportaży, ale także fantastyki oraz mrocznych woluminów o czarnej magii i demonologii.

Komisarz rozsiadł się za biurkiem pokrytym plamami po kawie, a aspiranci, nieco zmieszani, stanęli na środku pokoju.

Policjantka odłożyła teczkę na biurko, a gdy ją otworzyła, wysypały się zdjęcia z miejsca zbrodni. Komisarz sięgnął po jedno z nich i drżącą ręką wyciągnął lupę z szuflady biurka. Wahał się przez moment, zanim przystawił szkło powiększające do fotografii. Wreszcie przemógł się i powrócił wspomnieniami do miejskiej biblioteki oraz jej pełnego trupów działu fantastyki.

1995

Przeklinając swojego poloneza, biegł brukowanym chodnikiem, a rozpięty, prochowy płaszcz powiewał za nim jak peleryna. Uniósł wzrok ku majaczącej w oddali wieży zegarowej, wznoszącej się ponad dachy miasta jak milcząca strażniczka czasu. Kiedy dotarł na ulicę Sienkiewicza, gmach biblioteki wyrósł spomiędzy kamienic w pełnej okazałości. Majestatyczna fasada z czerwonej cegły, wysokie okna i strzelisty dach, zdobiony kilkoma wieżyczkami, nadawały bibliotece wygląd średniowiecznego zamku z dawnych opowieści. Nie pasowała do miejskiego zgiełku, natrętnych gołębi ani zgrzytających na nierównych torach tramwajów.

– Wszyscy są już na górze. Trzecie piętro – powiedział młody posterunkowy, witając go skinieniem głowy.

Gdy tylko komisarz przekroczył próg, poczuł chłód marmurowego holu, który prowadził na reprezentacyjny dziedziniec. Szerokie schody z kamiennymi balustradami pięły się aż po barwne witraże w dachu, które rozpraszały światło w odcieniach żółci i fioletu.

Komisarz Jeziorny ruszył na górę, przeskakując co drugi stopień. Kiedy dotarł na trzecie piętro i pchnął szklane drzwi, uderzył go zapach drewna oraz papieru.

– Jeziorny! – dobiegło z głębi sali. – Co tym razem? Gaźnik, alternator, czy po prostu postanowiłeś rekreacyjnie jechać przez Związek Radziecki? – zawołał partner z głupawym uśmiechem.

– Zamknij się, Ślusarczyk – burknął komisarz. – Co mamy? – zapytał, przechodząc pod policyjną taśmą.

– Mężczyzna, około czterdziestki. Leży między Tolkienem a Lovecraftem. I… raczej niczego już nie wypożyczy – podsumował Ślusarczyk, prowadząc Leszka w głąb bibliotecznych alejek.

– Klasyka – skwitował Jeziorny, rozglądając się i zakładając lateksowe rękawiczki.

Im dalej zapuszczali się w gąszcz regałów, tym bardziej zapach starego papieru mieszał się z czymś nowym – metalicznym i wilgotnym. Po tylu latach w policji dobrze wiedział, co to oznacza. Krew. Dużo krwi.

Na końcu jednej z alejek Jeziorny dostrzegł na ziemi ciemną plamę, która z każdym krokiem nabierała coraz bardziej ludzkich kształtów. Wreszcie zobaczył ciało i przeszedł go dreszcz.

Martwy mężczyzna leżał na wznak, z głową nienaturalnie odchyloną, jakby ktoś wyginał ją aż do złamania karku. Żuchwa zwisała z lewej strony, częściowo wybita ze stawu. Brakowało też kilku zębów. Oczy i usta nadal były otwarte – zastygłe w przerażeniu. Nieszczęśnik wyglądał, jakby patrzył śmierci w oczy i nie zdążył odwrócić wzroku.

Klatka piersiowa była rozorana. Kilka równoległych cięć ciągnęło się od mostka po udo. Nie wyglądały na zadane nożem. Krawędzie były na to zbyt postrzępione. W powietrzu unosił się dziwny odór. Nie był to zwyczajny zapach śmierci – ten znali, aż do znudzenia. Tu było inaczej. Mieszał się z wyraźnym i ostrym zapachem ziół, ale komisarz nie potrafił go zidentyfikować.

– Chryste… – Jeziorny kucnął przy zwłokach. – Kto mu to, do diabła, zrobił?

– Gdyby nie fakt, że jesteśmy w pierdolonej bibliotece, to powiedziałbym, że… niedźwiedź? – zawahał się Ślusarczyk.

Jeziorny rozejrzał się na boki. Po obu stronach, na regałach, widoczne były ślady krwi. Zupełnie, jakby ktoś wziął puszkę ciemnoczerwonej farby i chlusnął jej zawartością na książki. Ich tytuły zniknęły pod zaschniętą czerwienią.

– I nikt nic nie słyszał? – zapytał komisarz z niedowierzaniem.

Ślusarczyk pokręcił głową i cofnął się o krok, jakby miał nadzieję, że odległość osłabi stęchły zapach śmierci.

– Dobra, niech technicy przyjdą i dokończą robotę – rzucił Leszek, zdejmując rękawiczki.

Ruszył wraz z partnerem w stronę głównego holu.

– Musimy jeszcze przepytać pracowników – powiedział Ślusarczyk, prowadząc Leszka w stronę kamiennych schodów. – Janek już spisał większość zeznań. Została tylko ta dwójka. – Wskazał brodą dwoje młodych ludzi siedzących przed drzwiami do czytelni. Atrakcyjną brunetkę o przygaszonym spojrzeniu i chłopaka w grubych okularach, który gapił się w podłogę, trzęsąc nogą.

Jeziorny bez słowa uniósł zaciśniętą pięść i zaczął nią rytmicznie poruszać, w oczywistej propozycji: „Papier, kamień, nożyce”. Ślusarczyk westchnął teatralnie, ale przyjął wyzwanie.

*

Leszek gestem zaprosił dziewczynę do czytelni. Wybrali stolik stojący najbliżej drzwi i usiedli naprzeciw siebie. Przez moment komisarz milczał, zapatrzony w jej kasztanowe włosy spływające kaskadami na ramiona. Było w niej coś magnetyzującego. Odchrząknął i uciekł wzrokiem gdzieś w bok. Dostrzegł starą mapę biblioteki, przybitą do ściany. Skrzydła, piętra, działy. Wyglądała jak schemat jakiejś świątyni, pełnej skomplikowanych labiryntów. Sięgnął do kieszeni płaszcza i wyjął wysłużony dyktafon, po czym położył go ostrożnie na blacie.

– Pani… – urwał.

– Ewa Demska – przedstawiła się. – Czy mi się wydawało, czy wygrał pan przesłuchanie ze mną? – zapytała z rozbawieniem.

– Nie – skłamał. – Właściwie to miałem zamiar przepytać tego w okularach. Jednak skoro już padło na panią, to czy widziała pani coś podej…

– Nikt podejrzany się tu nie kręcił. Rozmawiałam też z naszym dozorcą, on też nic nie widział. Tadeusz, ten w okularach, którego chciał pan przepytać, znalazł zwłoki krótko po ósmej. Wszystkie drzwi były zamknięte. A okna… – zawahała się. – Dział fantastyki jest na trzecim piętrze, więc raczej odpadają. Choć… może niekoniecznie. – Wyjęła notatnik i zapisała coś.

Leszek uniósł brew, lekko rozbawiony. Kto tu właściwie kogo przesłuchuje?

– Muszę obejrzeć zwłoki! – powiedziała nagle, unosząc wzrok znad notatnika.

– Wykluczone!

– To jak mam dokończyć swoje śledztwo?

– Pani śledztwo?

– Dziennikarskie – odpowiedziała niedbale. – Z tą biblioteką od lat jest coś nie tak i mam zamiar odkryć co – dodała, stukając długopisem w notatnik.

– To jest pani bibliotekarką czy dziennikarką? – zapytał Jeziorny, żałując, że jednak nie wziął na przesłuchanie tamtego chłopaka. Pewnie poszłoby znacznie sprawniej.

– A jak pan myśli? – zapytała, odchylając się na krześle i krzyżując ręce.

Jeziorny milczał przez chwilę. Zdecydowanie nie była bibliotekarką.

– Myślę, że jeśli nie zaczniesz współpracować, będę musiał postawić ci zarzut utrudniania śledztwa – powiedział sucho, odkładając na bok wszelkie uprzejmości.

Dziewczyna westchnęła. Uznał to za oznakę kapitulacji.

– Zacznijmy od tego, kim jesteś? Dla jakiej gazety piszesz? – zapytał, splatając dłonie.

– Dla Nocnego Kuriera.

– Nie znam.

– To magazyn dla osób, które fascynują się paranormalnymi zjawiskami.

– Na litość boską… – wymamrotał i schował twarz w dłoniach.

Ewa, jakby przyzwyczajona do takich reakcji, nie wyglądała na speszoną. Jej pewność siebie była niemal irytująca.

– Wydaje mi się, że mamy do czynienia z duchem, który powraca co trzydzieści lat, by siać śmierć. Teraz znów wrócił i właśnie rozpoczął nowy cykl – powiedziała poważnie.

Komisarz uniósł głowę, wpatrując się w nią przez chwilę w milczeniu. Zastanawiał się, jak ktoś tak uroczy mógł mieć aż tak nierówno pod sufitem. Westchnął ciężko i wbrew sobie poczuł coś… dziwnego. Chłodny podmuch. Jakby ktoś przeszedł tuż obok niego, choć w czytelni byli tylko we dwoje. Obrócił głowę. Duchy – prychnął w myślach, widząc otwarte okno i powiewającą firankę.

– Dobrze. Wystarczy tego. – Wyłączył dyktafon, uznając przesłuchanie za zakończone.

Nie lubił wielu rzeczy. Grzybów ze słoika, psa sąsiadki, który uporczywie obsikiwał błotnik jego poloneza, ale najbardziej, gdy robiono z niego idiotę i wciskano mu jakieś niestworzone opowieści.

– Gdyby policji naprawdę zależało na rozwiązaniu tej sprawy, wysłuchałby pan tego, co mam do powiedzenia. Ta biblioteka aż kipi złą energią! Nie czuje pan tego? – zapytała.

– Jedyne, co czuję, to… – Pociągnął teatralnie nosem. – Kurz i stęchliznę. Może zamiast tropić duchy, ktoś powinien raz na jakiś czas umyć tu podłogę.

Ewa posłała mu zirytowane spojrzenie.

– Mam dowody – syknęła, krzyżując ręce.

Leszek oparł się ciężko o blat biurka.

– Zamieniam się w słuch…

Zawahała się. Na moment zniknęła jej pewność siebie.

– To znaczy… nie mam dowodu, w ścisłym tego słowa znaczeniu, ale to nie pierwsze morderstwo w dziale fantastyki – zaczęła, po czym spojrzała na dyktafon. – Powinien pan włączyć, może się przydać do śledztwa.

– Nie wiem, czy się opłaca – burknął komisarz.

– Czy ciało wydzielało ostry, ziołowy zapach?

Jeziorny w odpowiedzi wcisnął przycisk „ON” w dyktafonie.

*

Ewa dotykała opuszkami grzbietów książek z fantastycznymi światami, które tylko czekały, by je otworzyć. Jeziorny przystanął i wbił w nią spojrzenie. Była młoda, ładna i miała w sobie tę mieszaninę zawziętości i szczenięcej fascynacji, którą sam gdzieś zgubił po latach w policji. Nie łudził się, że mogłaby widzieć w zrzędliwym czterdziestoletnim glinie ze śladem po obrączce na palcu kogoś więcej niż tylko pomocnika do swojego pseudośledztwa, które zaczęło go intrygować. 

Ewa uśmiechnęła się na widok komisarza. Jej uśmiech był tak szczery, jak obietnice przedwyborcze Kwaśniewskiego. Mimo to nie potrafił jej odmówić, więc gdy zapytała ponownie, czy pokaże jej miejsce zbrodni, pokiwał głową szybciej niż plastikowy piesek, którego woził na półce bagażnika.

– Miałaś poczekać na zewnątrz – powiedział cicho, przechodząc pod taśmą policyjną i zerkając za siebie.

– Spokojnie, nikogo tu nie ma. Technicy już zabrali sprzęt, a jakieś pół godziny temu spod biblioteki odjechał karawan – rzuciła lekko.

Jej głos odbił się, jak echo w pustym kościele.

– Robi wrażenie, prawda? – Spojrzała na szereg ciemnych regałów stojących w idealnym szyku niczym uśpieni rycerze.

Jeziorny nie odpowiedział. Nie przyszedł tu na wycieczkę.

– Wiesz, że te regały zostały zrobione z drzew ściętych zimą przy pełni księżyca? – zapytała, przyspieszając, by dorównać mu kroku.

– I co? Dzięki temu znają jakieś magiczne sztuczki? – mruknął, zerkając na nią z ukosa.

 – Niezupełnie – ucięła. – Wtedy soki odpływają z drzew, co sprawia, że drewno jest mniej łatwopalne i bardziej odporne na robactwo.

Jeziorny zatrzymał się i zastukał w najbliższy regał. Nie słyszał żadnej różnicy. Drewno jak drewno.

– Brzmi całkowicie normalnie.

– Nie wszystko musi wyglądać na niezwykłe, żeby takie było. Zresztą… nieważne. I tak uważasz mnie za wariatkę… – powiedziała cicho.

– Nie. – Wzruszył ramionami. – Raczej za żądną sensacji młodą dziennikarkę, która naczytała się za dużo fantastyki. Ale… – zawahał się. – Nie wierzę w zbiegi okoliczności. Te morderstwa faktycznie mogą być powiązane.

Doszli do przedostatniej alejki. Ciało zostało zabrane, ale podłogę i regały nadal pokrywała krew, jakby zbrodnia dopiero co się wydarzyła. Ewa odwróciła wzrok.

– Wracamy – powiedział ostro komisarz i chwycił ją za ramiona.

– Nie… – szepnęła, wyswobadzając się z jego uścisku. Jej wzrok zatrzymał się na czerwonej smudze na podłodze. – To… to nie wygląda jak robota ducha – dodała zszokowana.

– Jak na dziennikarkę z paranormalnego magazynu, szybko tracisz wiarę – mruknął, chowając ręce do kieszeni. Chociaż od początku nie wierzył w bajki o duchach, i tak cień ulgi przemknął mu po twarzy.

– Nie rozumiem… Nigdy się jeszcze nie pomyliłam.

– Dziwne… – mruknął Jeziorny, omijając Ewę i kucając. Wyciągnął z kieszeni lateksowe rękawiczki i przesunął leżącą pod regałem książkę. Jej okładka była zabrudzona krwią.

– Legendy Indian Ameryki Północnej – przeczytał ze strony tytułowej, po czym spojrzał na dziewczynę. – Mówi ci to coś?

Ewa zbladła.

– To chyba niedobrze – powiedział sam do siebie, zamykając książkę.

*

Wystarczyły zaledwie trzy dni, by zapach śmierci i wrotyczu zniknął z działu fantastyki, a biblioteka znów tętniła życiem.

Czytelnię wypełniał przytłumiony szmer. Ludzie szeptali, przesuwali krzesła, unosili wzrok ku stolikowi na podwyższeniu, przy którym siedział Piotr Dunajewski. Promocja jego najnowszej książki ruszyła pełną parą i z każdym kolejnym spotkaniem przyciągała coraz liczniejsze grono czytelników.

Jednak tym razem nie on był główną atrakcją wieczoru. Musiał dzielić się zainteresowaniem z przedwczorajszym trupem w dziale fantastyki. I choć tajemnicza śmierć powinna mrozić krew w żyłach, większość obecnych wyglądała raczej na podekscytowanych niż przestraszonych. Wiele osób zerkało ku górze, jakby próbując zgadnąć, gdzie dokładnie rozegrała się nagłośniona przez prasę „Masakra w bibliotece”.

– Nie mamy na to czasu – przypomniał, łapiąc dziewczynę za łokieć, zanim otworzyła drzwi do czytelni.

– Co ci się tak spieszy do tych archiwów? – prychnęła, mierząc go spojrzeniem. – Nagle mi wierzysz i chcesz zapolować na potwora?

Jeziorny nie odpowiedział od razu. To nie potwory go niepokoiły, a fakty. W przeszłości naprawdę znaleziono w bibliotece ciała i żadna z tych spraw nie doczekała się wyjaśnienia. Z czasem tajemnicze morderstwa stały się pożywką dla miejskich legend. Komisarz podejrzewał, że Ewa nie była jedyną, którą ten temat fascynował. Ona wydawała się niegroźna – może zbyt ciekawska, ale nieszkodliwa. Co, jeśli istnieli ludzie, których ciekawość przerodziła się w chorą obsesję, by utrzymać legendę przy życiu?

– Nie – odpowiedział bez wahania. – Ktoś chce, żebyśmy się bali cienia. Ja wolę znaleźć tego, kto go rzuca. – Zacisnął usta, gdy Ewa z demonstracyjną przesadą przewróciła oczami.

– To zajmie tylko chwilkę – powiedziała ustawiając się w długiej kolejce po autograf.

Leszek westchnął, rzucił nerwowe spojrzenie na zegarek, po czym bez wahania wyciągnął policyjną legitymację.

– Policja! Przepraszam! – zawołał, chwytając Ewę za rękę i przeciskając się przez tłum.

Chwilę później stali już twarzą w twarz z pisarzem. Dunajewski uniósł wzrok znad książki, którą właśnie podpisywał. Jego spojrzenie zawisło na Ewie, a uśmiech zgasł – zastąpiony czymś trudnym do odczytania. Leszek schował legitymację i szturchnął lekko dziewczynę, by się pospieszyła.

– Pamiętasz mnie? – zapytała pisarza.

Dunajewski zawahał się.

– Pani twarz… wydaje się znajoma.

– Całkiem możliwe – odparła. – Opisałeś ją w „Deratyzatorach”. Trzy razy. W każdym tomie trochę inaczej, jakbyś nie mógł sobie przypomnieć, jak właściwie wyglądam.

Pisarz zamarł z długopisem w dłoni.

– To jakiś żart?

– Nie. – Uśmiechnęła się lekko. – Po prostu przyznasz, że to niesamowite podobieństwo. – Odgarnęła włosy za ramię.

– Zbieżność osób i nazwisk przypadkowa – wyrecytował po chwili ciszy, mierząc ich uważnym spojrzeniem. – Podpisać coś?

– Nie przyszłam tu po autograf – odpowiedziała szorstko. – Chciałam zapytać, czy naprawdę zasłużyłam tylko na takie zakończenie.

Dunajewski prychnął cicho.

– Nie piszę bajek. W moich powieściach nikt nie żyje długo i szczęśliwie – skwitował, sięgając po kolejną książkę, którą ktoś podał mu z tłumu.

Ewa odwróciła się gwałtownie i ruszyła w stronę wyjścia. Leszek, zdezorientowany, ruszył za nią. Po chwili dogonił ją, położył delikatnie dłoń na ramieniu. Dziewczyna wzdrygnęła się.

– Wyglądasz, jakbyś zobaczyła ducha – rzucił, choć żart wcale mu nie wyszedł. – Wszystko w porządku?

– Nie rozpoznał mnie… – szepnęła i przetarła oko, rozmazując czarny tusz.

Leszek tylko skinął głową. Nie znał całej historii, ale było jasne, że coś ich kiedyś łączyło.

– Archiwum… Przepraszam, ale dzisiaj… – urwała, obejmując się ramionami, jakby nagle zrobiło jej zimno. – Może weź ze sobą Tadeusza, on pokaże ci drogę – dodała, wskazując podbródkiem stojącego w kolejce bibliotekarza.

– Pójdę sam – powiedział spokojnie, wyciągając rękę po klucz.

*

– Wyjęte trzy godziny z życia – burknął Leszek, mijając kantorek dozorcy.

– Pan komisarz jeszcze tutaj? Służba nie drużba, co? – zagaił starszy mężczyzna, unosząc kubek od termosu.

Leszek odpowiedział wymuszonym uśmiechem i skinięciem głowy. Nie miał siły na uprzejmości. Wychodząc z biblioteki, odetchnął głęboko chłodnym, miejskim powietrzem i odkaszlnął. W archiwum nawdychał się więcej pyłu niż cykliniarz przez całą swoją karierę.

Nie znalazł żadnych śladów włamania, ale nie wyszedł z pustymi rękami. Zgodnie z sugestią Ewy zaczął przeszukiwać zbiory w poszukiwaniu informacji o organizacji, która jeszcze przed wojną, pod pretekstem działalności konserwatorskiej, prowadziła badania w archiwach. Na jej czele stał profesor Rau. Wśród materiałów natrafił na stare, niespójne notatki, których, znaczenia nie potrafił w pełni pojąć. Wspominano w nich o „eksperymentalnych sesjach grupowych” i „rytuałach przejścia”. Na marginesie jednej z nich ktoś dopisał koślawym pismem: „Brama może być otwarta tylko z zewnątrz”.  Znalazł także zdjęcie. Czarno-białe i ziarniste, ale wciąż dało się dostrzec sylwetkę mężczyzny w otoczeniu młodych ludzi. Domyślał się, że to Rau i jego pracownicy, z których dwójka była ofiarami pierwszych tajemniczych morderstw w 1935 roku.

Komisarz wsiadł do swojego zielonego poloneza. Po wizycie u mechanika, który wymienił pasek rozrządu, samochód odpalił bez problemu – przynajmniej rano. Teraz silnik zakasłał kilka razy i zgasł. Jeziorny zatrzasnął drzwi i zaklął tak siarczyście, że szczury buszujące w pobliskim śmietniku rozbiegły się w popłochu. Oparł się plecami o samochód i spojrzał na pogrążoną w mroku bibliotekę.

Nagle, na trzecim piętrze, dostrzegł światło. Wątpił, by dozorca tak szybko odstawił herbatę i wspiął się po krętych schodach. Drgnął na myśl, że do tej pory znaleźli tylko jedno ciało. Trzydzieści i sześćdziesiąt lat temu były dwa.

Zerwał się do biegu i wyciągnął broń.

Wpadł do holu, pogrążonego w niemal całkowitym mroku. Po omacku zaczął szukać włącznika światła, ale zamiast niego natrafił na uchylone drzwi kantorka dozorcy. Wnętrze było puste. Zabrał z biurka latarkę i włączył ją, ale żarówka jedynie zamrugała i zgasła. Uderzał nerwowo w obudowę, aż na ścianie rozbłysła wąska struga światła. Rozglądając się uważnie, ruszył w stronę schodów. Choć starał się poruszać bezszelestnie, jego kroki odbijały się ponurym echem.

Na drugim piętrze, w słabym świetle latarki, przemknęła jakaś sylwetka. Pochylona. Jakby się skradała. Komisarz wstrzymał oddech, unosząc broń. Rozległ się męski głos:

– Proszę nie strzelać! To ja!

Jeziorny skierował światło latarki na postać z rękami w górze.

– Okularnik? Znaczy się… Tadeusz? – Głos komisarza zabrzmiał nienaturalnie wysoko.

– Ale mnie pan przestraszył tą giwerą… – wykrztusił chłopak, łapiąc się za pierś.

– Co ty tu, do cholery, robisz?

Komisarz ściągnął brwi i ścisnął mocniej pistolet.

– Ja tylko… no, mieszkam. W sensie, pomieszkuję. Czasami – wyjaśnił w pośpiechu.

– Mieszkasz w bibliotece? A co to, kurwa, pensjonat? – warknął Jeziorny.

– Ojciec… – zaczął Tadeusz, zerkając raz po raz na broń. – To przez ojca. Ale nikomu nie przeszkadzam, przysięgam. Wyniosę się niedługo…

Komisarz opuścił broń. Wiedział, jak to jest z rodziną. Sam też przespał wiele nocy na komisariacie, gdy rozwodził się z Judytą.

– A światło? To twoje?

– Nie. Niczego nie włączałem.

– Może dozorca? Robi obchód?

– Pan Ernest? – roześmiał się. – O tej godzinie zawsze robi drzemkę na kanapie w socjalnym.

Nagle z wyższego piętra dobiegł huk, jakby coś spadło na podłogę. Komisarz wzdrygnął się, jakby ktoś chlusnął mu lodowatą wodą za kołnierz. Gestem nakazał Tadeuszowi zostać, sam zaś ruszył na górę. Snop latarki przecinał ciemność, omiatając ściany migotliwym światłem. Jeziorny pchnął powoli drzwi do działu fantastyki i skrzywił się słysząc długie skrzypnięcie. Wszedł ostrożnie, omijając przewrócony wózek z książkami. Biblioteka trzeszczała, jakby jej ściany naprężały się pod niewidzialnym ciężarem – jak kadłub tonącego statku.

Leszek przełknął ślinę i powoli ruszył naprzód. Przyspieszył, gdy usłyszał szloch. Im dalej wchodził w głąb regałów, tym płacz stawał się wyraźniejszy.

– Ewa! – rzucił się w jej stronę, wkładając broń do kabury.

Dziewczyna stała w alejce z rękami przywiązanymi nad głową do bibliotecznej drabiny.

– On… zabił mnie jednym zdaniem… – wyszeptała, a z jej ust spłynęła cienka, granatowa smuga, jakby nagryzła pióro i poplamiła się atramentem.

– Kto? Co ty wygadujesz? – spytał, sięgając do paska, którym skrępowano jej ręce.

Zanim odpiął sprzączkę, usłyszał za sobą zachrypnięty głos.

– Proszę się od niej odsunąć, panie komisarzu.

Leszek zamarł, słysząc znajome kliknięcie odbezpieczanej broni. Uniósł ręce i odsunął się od dziewczyny.

– Ona nie jest prawdziwa – zaczął Dunajewski. – Wymyśliłem ją. Każdy detal. – Zbliżył się do nich, roztaczając wokół siebie gryzącą woń alkoholu.

Jedną ręką celował z pistoletu, w drugiej kurczowo ściskał swój bestseller „Deratyzatorzy”.

– Strona siedemnasta – polecił, podając książkę Jeziornemu.

Komisarz zawahał się, ale posłusznie otworzył na wskazanej stronie. Czytał. Opis bohaterki był niezwykle dokładny. Zgadzały się nie tylko długie brązowe włosy i bystre zielone oczy, ale nawet takie detale jak drobna blizna pod uchem i stary zegarek z rysą na szybce.

Przeszedł go dreszcz. Spojrzał na Ewę, a ona skinęła w milczeniu głową, jakby już dawno chciała mu to powiedzieć.

– Przestańcie. Przestańcie oboje. – Jeziorny cofnął się o krok.

– Naprawdę jestem z tamtej historii. Ktoś… coś ściągnęło mnie tutaj… – urwała.

– Chęć zemsty – warknął Dunajewski, zaciskając mocniej drżący palec na spuście.

Ewa westchnęła i oparła z rezygnacją głowę o szczebel drabiny. Jedna z książek wysunęła się powoli z półki, jakby pchana przez kogoś z drugiej strony, i z głuchym plaskiem uderzyła o podłogę. Strony zaczęły się przewracać niczym targane silnym wiatrem. Kartki furkotały, coraz szybciej, aż nagle przestały, jakby ktoś odnalazł odpowiednią stronę. Litery zaczęły się zlewać w ciemną masę. Plama granatowego atramentu, gęsta i mroczna, rozlała się poza krawędzi powieści. Wyglądała jak dziura w podłodze lub portal do innego świata. Nagle coś się w niej poruszyło. Jeziorny zamrugał i przetarł twarz w próbie oddzielenia rzeczywistości od halucynacji.

– Ewa, przestań! Wskrzeszę cię! Napiszę inne zakończenie! – krzyknął rozpaczliwie pisarz. Jego wzrok padł na książkę. Z ciemnej atramentowej plamy wypełzło kilka małych, włochatych pająków. Piotr cofnął się spanikowany i zaczął strzelać. Jeden z pocisków trafił. Stworzenie zaskwierczało i zmieniło się w skrawek nadpalonego papieru. Ewa szarpnęła gwałtownie więzy, próbując się uwolnić.

Jeziorny, wykorzystując nieuwagę pisarza, powalił go na podłogę i wytrącił mu broń, która z metalicznym brzękiem potoczyła się pod pobliski regał. Skuł Piotra za plecami, po czym dźwignął go na nogi. Kiedy spojrzeli w głąb alejki, Ewy już nie było. Pod drabinką leżał jedynie pasek, którym miała skrępowane ręce, a książka leżąca na podłodze wyglądała całkowicie zwyczajnie.

– Gdzie ona jest? – zapytał oszołomiony Dunajewski.

– Nie wiem, czy chcę wiedzieć… – mruknął Jeziorny, rozglądając się niepewnie.

Bez słowa popchnął zakutego pisarza w stronę głównej alejki. Biblioteka nocą, skąpana w świetle migoczących jarzeniówek, nie była tym samym miejscem, co za dnia. Szelest przewracanych stron, niby tak zwyczajny, w pustym gmachu stawał się złowrogi i przyprawiający o dreszcze.

– To już jest przegięcie… – jęknął pisarz, gdy kolejna książka wysunęła się i z głuchym łupnięciem uderzyła o podłogę tuż przed nimi.

Litery znów zlały się tworząc atramentową plamę połyskującą jak powierzchnia jeziora. Z jej wnętrza wyłoniły się splątane, mokre włosy, jakby coś wynurzało się z głębin. Topielec wyciągnął długie, obślizgłe ręce i po omacku szukał ofiary, którą mógłby wciągnąć pod wodę.

Tuż obok kolejna książka wypadła z półki. Strony zatrzepotały jak skrzydła, po czym z wnętrza wystrzeliło stado nietoperzy.

Dunajewski wraz z Jeziornym pochylili się instynktownie. Ruszyli w stronę wyjścia najpierw szybkim krokiem, potem biegiem. Mieli wrażenie, że alejki zwężają się wokół nich niczym gardło potwora. Książki zaczęły wyskakiwać z półek, świszcząc nad głowami jak artyleryjskie pociski.  Jeden z ciężkich tomów trafił pisarza prosto w skroń. Padł na ziemię, a skute ręce sprawiły, że uderzył twarzą o posadzkę.

– Rozkuj mnie, do cholery – warknął, podnosząc głowę. Z rozciętego łuku brwiowego popłynęła strużka krwi.

Jeziorny zawahał się, ale sięgnął po niewielki kluczyk.

– Uważaj! – krzyknął pisarz.

Zanim Leszek zdążył zareagować, czyjeś ramię zacisnęło się mu na szyi jak stalowa obręcz. Leszek szarpał się walcząc o oddech, aż wreszcie kopnął napastnika w kolano. Usłyszał obrzydliwe chrupnięcie. Uścisk zelżał. Odwrócił się, sapiąc, i zobaczył pokracznego trupa w zbroi wikinga, z nogą wykręconą, jak źle złożony scyzoryk. Jeziorny sięgnął po broń i pociągnął za spust. Potwór zaskwierczał i zamienił się w niewielki kopczyk popiołu.

– Jakiś kolejny twój kolega? – prychnął komisarz, siląc się na swobodny ton. Jednak, gdy sięgał do kajdanek, nie mógł ukryć drżenia rąk.

– To chyba Draugur. Wiecznie nieumarły wiking – wycharczał pisarz i splunął krwią.

– To teraz jeszcze wiecznie kulawy. Wstawaj! – Pomógł mu się podnieść.

Piotr zatoczył się, wyciągnął piersiówkę z wewnętrznej kieszeni marynarki i upił łapczywie.

– Jak szybko potrafisz biegać, Dunajewski? – zapytał komisarz, spoglądając na zatłoczoną główną alejkę działu fantastyki.

*

Tadeusz wbiegł na zdewastowane trzecie piętro, a Ernest, sapiąc, wlókł się tuż za nim. Dozorca rozchylił usta w niemym przerażeniu i upuścił radiówkę, która ze stuknięciem uderzyła o podłogę.

Biblioteka przypominała teraz pole bitwy, gdzie zatarła się granica między wyobraźnią a rzeczywistością. Potwory, które przed chwilą istniały tylko w baśniach, legendach i mitach, teraz snuły się oszołomione i rozjuszone pośród bibliotecznych regałów. Z oddali dobiegało wycie wilkołaka, szczęk stali i sygnał bojowego rogu, a ciężkie kroki górskiego trolla wprawiały podłogę w drżenie.

Dunajewski i Jeziorny wyłonili się z głębi biblioteki. Pędzili, jakby sam diabeł chwytał ich za kołnierze, i w rozpędzie przeskoczyli nad przewróconym regałem.

– Chodu! – wrzasnęli, a trzepot skrzydeł nietoperzy nad ich głowami zamienił się w coś cięższego i bardziej złowrogiego.

Tadeusz instynktownie padł na podłogę, a Ernest zaczął biec ku drzwiom. Skrzydlata bestia, z precyzją orła i siłą lwa, wbiła szpony w plecy dozorcy, unosząc go niczym szmacianą lalkę. Zatoczyła krąg nad działem fantastyki i wyleciała na korytarz.

Jeziorny wybiegł za gryfem. W dłoniach trzymał gotową do strzału broń, ale bał się, że kula dosięgnie nieszczęsnego dozorcę. Stał bezradnie, patrząc, jak bestia wzbija się coraz wyżej, aż wreszcie z impetem przebija witrażowe okno w sklepieniu dachu. Deszcz ostrych kawałków szkła spadł na komisarza, po czym zadźwięczał, rozbijając się o kamienną posadzkę. Oddalający się gryf stawał się coraz mniejszy, aż nagle zaczął się rozpadać, jakby poza murami biblioteki tracił formę. Potężne ciało bestii rozsypało się w skrawki papieru, które wirowały w powietrzu niczym tysiące ciem. Dozorca zawisł na moment w powietrzu, po czym runął z krzykiem i przeleciał przez rozbite okno.

Jeziorny dopadł do kamiennej barierki i spojrzał na schody. Ernest leżał w powiększającej się kałuży krwi. Metaliczny zapach natychmiast zwabił wychudłe i poruszające się jak sępy ghule. Komisarz zdusił krzyk i zaczął strzelać. Trafione stwory zamieniły się w strzępy papieru, pozostałe z syknięciem ruszyły schodami na górę.

– Tędy! – zawołał w oddali Tadeusz, otwierając boczne drzwi. 

Dunajewski szarpnął Leszka za ramię i pociągnął w stronę bibliotekarza. Weszli za Tadeuszem do wąskiego, dusznego korytarza, pogrążonego w półmroku. Ściany były pokryte kurzem i pajęczynami, a drzwi po lewej i prawej stronie wyglądały, jakby nikt ich nie otwierał od lat. Zatrzymali się, słysząc skrzypiący dźwięk zawiasów z końca korytarza. Dunajewski i Jeziorny wymienili pełne napięcia spojrzenia, wiedząc, że nie wróży to niczego dobrego.

Z mroku wysunęła się koścista strzyga. Jej czarne, zakrzywione pazury uderzyły o ścianę, zostawiając głębokie rysy w starej cegle. Leszek błyskawicznie wycelował, ale zamiast charakterystycznego dźwięku strzału, rozległo się tylko kliknięcie pustego magazynku. Zamarł, ściskając bezużyteczny kawałek metalu. Strzyga niespiesznie ruszyła w ich stronę, szurając pazurami po kamiennej posadzce. Grymas przypominający uśmiech odsłonił jej ostre jak igły zęby.

– To miejsce zaczyna mnie porządnie wkurwiać… – Dunajewski usiadł na ziemi i drżącą ręką wyciągnął piersiówkę. Oparł głowę o zimną ścianę i upił łyk alkoholu, nadal czując pulsowanie w zranionej skroni. Wyciągnął piersiówkę w stronę Tadeusza, ale ten tylko pokręcił głową, mamrocząc coś i wpatrując się w strzygę. 

– Módl się, chłopcze, módl… – mruknął Piotr i ponownie się napił. – Żeby nam ziemia lekką była! O ile nas nie zeżrą ghule albo inne plugastwa – dodał, spoglądając na Leszka, który miotał się przy drzwiach, szarpiąc najbliższe klamki, a potem w desperacji uderzając w nie barkiem.

Nagle rozległ się suchy trzask pękającego drewna. Dunajewski poderwał się z ziemi, zaskoczony krzepą komisarza. Jednak to nie Jeziorny wyważył drzwi. Leszek cofnął się, gdy z mroku wyłoniła się istota w pokiereszowanej zbroi, utykająca jak weteran wojny. Długie czerwone pióro, przypięte do hełmu, omiatało niski strop korytarza, a metal zgrzytał przy każdym kroku. Rycerz bez słowa stanął przed nimi, zastępując drogę strzydze.

Ta odpowiedziała przeraźliwym skrzekiem i rzuciła się do szarży. Rycerski miecz z sykiem przeciął powietrze, a precyzyjny cios trafił strzygę. Jej spadająca głowa zamieniła się w skrawek urwanej kartki, jeszcze zanim dotknęła ziemi. Rycerz obrócił się powoli. Miecz znów błysnął w słabym świetle, a ostrze zatoczyło łuk. Nim Tadeusz zareagował, broń przeszyła jego brzuch. Jęknął, spojrzał z niedowierzaniem, a potem osunął się bezwładnie na kolana.

*

Biegli, nie oglądając się za siebie, aż wpadli do czytelni i z trzaskiem zatrzasnęli drzwi. Przesunęli regał, zastawiając wejście, i oparli się o niego, ciężko sapiąc.

– Dlaczego nas nie zabił? – wychrypiał pisarz.

Jeziorny milczał. Nie znał odpowiedzi. Nie mógł zrozumieć, dlaczego Ewa bawiła się nimi jak kot ranną myszą. Miała już wiele okazji, by to wszystko zakończyć.

W czytelni panowała cisza, taka głęboka, że słyszeli bicie własnych serc. Wzdrygnęli się, gdy przerwało ją rytmiczne walenie w drzwi, które prowizorycznie zastawili regałem. Komisarz podbiegł do wyjścia z drugiej strony czytelni i nacisnął klamkę. Zamknięte. Uderzył pięścią we framugę.

– Czekaj. – Dunajewski wyciągnął tom z regału obok. – To „Podstawy ślusarstwa”. Może da się tego użyć, żeby… – Nie zdążył dokończyć.

Z książki buchnęło światło. Obok nich stanął brodaty mężczyzna w niebieskim kombinezonie trzymający w rękach torbę z narzędziami.

– To co, panowie, pomóc z zamkiem?

Skinęli w osłupieniu głowami.

Ślusarz kucnął przy drzwiach i nucąc pod nosem, zaczął szukać odpowiednich narzędzi. Dunajewski rzucał niespokojne spojrzenia ku zaryglowanym drzwiom, za którymi narastał upiorny rytm: „łup… łup… łup…”. Jeziorny podbiegł do nich i z całej siły naparł na regał. Podeszwy ślizgały się bezradnie na posadzce, a drewno boleśnie wbijało w dłonie.

Odskoczył, czując, że barykada nie wytrzyma. Regał runął na ziemię wraz z drzwiami. Na przewrócony mebel wdrapało się dziwne stworzenie o wydłużonych kończynach. Jego głowa przypominała jelenią czaszkę z wielkim porożem poplątanym niczym korzenie drzewa, a zamiast oczu miało dwie czarne, głębokie jamy. Każdy jego ruch był powolny, jakby wiedział, że i tak nikt mu nie ucieknie.

– Windigo – szepnął pisarz, wpatrując się w bestię.

– Pospiesz się pan! – krzyknął Jeziorny, podbiegając do ślusarza.

Coś cicho zgrzytnęło.

– Tylko nie idźcie do wypożyczalni. – Przestrzegł, otwierając drzwi. – Tam pająk! – zawołał za nimi, gdy ruszyli schodami w dół.

Zatrzymali się gwałtownie, gdy na półpiętrze dostrzegli Szelobę, skutecznie odcinającą im drogę ucieczki. Nie mając innego wyboru, znów pobiegli na górę. Ku Fantastyce.

Trzecie piętro przypominało krajobraz po katastrofie. Porozrzucane książki wyglądały jak martwe ptaki o rozpostartych skrzydłach. Zaś przewrócone regały, zamiast dumnie stać w szeregu, leżały w nieładzie jak figury na planszy szachowej po zakończonej grze.

Jeziorny wyciągnął z kieszeni srebrną zapalniczkę i obrócił ją w palcach. Jego spojrzenie zatrzymało się na windigo wchodzącym do działu fantastyki.

– Sprawdźmy, jak bardzo magiczne są te regały… – mruknął cicho.

– Zwariowałeś? Chcesz nas puścić z dymem? – zapytał Dunajewski, lecz zamilkł spoglądając na potwora, który zatrzymał się ledwie kilka kroków od nich i prychnął zimnym oddechem.

Dunajewski, nie widząc innego wyjścia, wyciągnął piersiówkę, ale nie przyłożył jej do ust. Chlusnął zawartością przed siebie. Alkohol błysnął w mroku, tworząc na podłodze mokrą, lśniącą linię. Potwór parsknął, jakby chciał wyśmiać tak marną obronę, ale jego demoniczny śmiech przecięło metaliczne kliknięcie pokrywki. Płomień zapalniczki odbił się w oczach Jeziornego, zanim rzucił ją wprost pod nogi windigo. Potwór zaryczał, a suche kości i strzępy futra zaczęły płonąć zimnym, niebieskim ogniem.

2025

Policjanci wymienili spojrzenia. Bakuła nachyliła się nad biurkiem i dotknęła dłoni komisarza, którą kurczowo trzymał zdjęcie.

– Panie komisarzu?

Leszek mrugnął i wypuścił fotografię na stół. Sztywność karku podpowiadała mu, że gapił się na nie stanowczo za długo. Bez słowa wytarł wierzchem dłoni kilka kropel potu z czoła i sięgnął po następne zdjęcie. Uchwycono na nim główną alejkę działu fantastyki, której regały były zbroczone krwią. W tle rozciągała się policyjna taśma, jak cieniutka linia oddzielająca grozę od codzienności. Przysunął fotografię bliżej i zamarł, widząc znajomą twarz.

Raptownie wstał i otworzył karton, stojący pod ścianą. Wyrzucał z niego pożółkłe akta, fotografie i wycinki z gazet, aż natrafił na to, czego szukał. Zdjęcie pracowników biblioteki na wycieczce do Kazimierza Dolnego datowane na rok 1965. Drgnął, widząc tę samą twarz.

Podniósł się z trudem prostując plecy. Szarpnął za szufladę biurka i zanurkował w papierach. Opadł na krzesło, znów widząc tę samą twarz na ziarnistym, czarno-białym zdjęciu z archiwum z 1935 roku.

– M-muszę… iść – wychrypiał. – Traficie do wyjścia.

Sięgnął pod biurko po czarną torbę i wsunął do niej dyktafon. Po chwili, w kapciach oraz flanelowej piżamie, zniknął za drzwiami.

Downar podniósł zdjęcia, które sparaliżowały starego śledczego, i podał je partnerce.

*

Jeziorny stał na schodkach i walił w drzwi z coraz większą irytacją. W końcu usłyszał niemrawe szuranie kapci i szczęk otwieranych zabezpieczeń. Drzwi uchyliły się tylko na tyle, by mógł zobaczyć jedno oko i kawałek siwego wąsa. Po kilku sekundach znów się zatrzasnęły.

Komisarz westchnął. Czekał cierpliwie, słuchając, jak ktoś po drugiej stronie grzebie w kilkunastu łańcuszkach blokujących drzwi, jakby rozbrajał bombę. Wreszcie drzwi zaskrzypiały, a w przejściu stanął Dunajewski – nieogolony, rozczochrany, w starym swetrze z dziurą pod pachą, który pamiętał jeszcze komunę.

– Leszek? – Piotr wybałuszył oczy. – Co ty tu robisz o tej porze? I to w kapciach? Zwiałeś ze szpitala? – wysunął głowę na ganek, rozglądając się nerwowo.

– Przestań bredzić! – zdenerwował się Jeziorny. Złapał Dunajewskiego za rozciągnięty sweter i wyciągnął przed dom. Kiedy tylko zbliżył się do pisarza otoczyła go woń taniej wódki i papierosów, a w bujnym siwym wąsie dopatrzył się resztek z obiadu. Całkiem możliwe, że wczorajszego. 

– Jak ty wyglądasz? Znowu pijesz? – zapytał, brzmiąc jak świętej pamięci żona Piotra.

– Skąd! – czknął. – Ja nigdy nie przestałem, mój drogi przy…

– Musimy wrócić do biblioteki – przerwał mu Jeziorny i ruszył w stronę samochodu, ale po kilku krokach stanął i spojrzał przez ramię. – Znowu kogoś zamordowano – dodał.

– To niemożliwe! Przecież dałem jej nowe zakończenie. Wskrzesiłem! Napisałem całą nową serię. Dałem męża, dzieci, nawet, kurwa, jamnika! – wrzasnął Dunajewski, wspominając serię książek, które pogrzebały jego pisarską reputację.

– To nie Ewa przywołała potwory. Przynajmniej nie wszystkie. Wydaje mi się, że rycerz i ślusarz to jej sprawka, ale cała reszta… – urwał komisarz.

– W takim razie kto? 

– Wyjaśnię ci po drodze. Ona miała pewną teorię, ale wtedy jej nie uwierzyłem…

W samochodzie Leszek wyjął z kieszeni stary dyktafon i wcisnął przycisk „PLAY”, pozwalając, by z głośnika popłynął znajomy głos Ewy.

*

– Na czym ja stanęłam? Ach tak, ostry zapach!  Zazwyczaj wrotycz lub werbena. Od setek lat używane w czarnej magii. Jeśli ich zapach unosi się w powietrzu, możesz być pewny, że ciało miało kontakt z czymś… nie z tego świata.

– No proszę. I co, uczysz się tego na wieczorowych sabatach?

– Dorabiam w.… powiedzmy, że deratyzacji.

– Deratyzacji? 

– Usuwaniem szkodników. Duchy, strzygi, topielce, wampiry… Nie wstawaj! W porządku. Jeśli chcesz twardych dowodów, to słuchaj. Od 1935 roku, co trzydzieści lat ktoś jest tutaj mordowany. Zbieg okoliczności? Seryjny morderca grubo po siedemdziesiątce? Nie mów mi, że wierzysz w takie przypadki… Zaczęłam szukać głębiej. Cofnęłam się do dwóch najstarszych morderstw i natknęłam się na wzmiankę o tajemniczej organizacji nazywającej się „Zakon Słowa Żywego”. Jej wyznawcy działali w cieniu bibliotek, uniwersytetów i archiwów. Ukrywali się pod przykrywką bractw bibliofilskich, konserwatorów i religijnych instytucji badawczych. W rzeczywistości byli grupą mistyków, igrających z okultyzmem, i coś musiało pójść bardzo nie tak. Albo doszło do jakiejś wewnętrznej schizmy, która zakończyła się rozszarpaniem dwójki członków zakonu, albo te okultystyczne oszołomy zadarły z czymś, nad czym nie mogły zapanować. Ich mistrz, profesor Rau, popadł w obłęd i zmarł kilka lat później w zakładzie pod Dreznem. Krótko po tym słuch o zakonie zaginął. Pewnie został po cichu rozwiązany. Ale to nie znaczy, że zamordowani doczekali się sprawiedliwości. Może wracają, by się zemścić? Albo to ten ich profesor chce dokończyć jakieś rytuały? Nie zdziwiłabym się, gdyby wcale nie został pochowany pod Dreznem, ale tu w murach tej biblioteki.

– To wszystko brzmi, jakbyś wymyślała na poczekaniu…

– Po prostu głośno myślę… Jest jeszcze coś. W materiałach o zakonie często przewijało się jedno zdanie. Może to jakieś ich motto. Miałam gdzieś tu w notatkach… O! Maldrien porta, aeon’quessa. Animar celin qui in verbo salvenari est. Próbowałam to tłumaczyć, ale nie jest to łacina. Brzmi jak zlepek fikcyjnych języków z literatury.

– Atramentowa bramo, otwórz się. Przepuść tych, co wykuci zostali w słowie.

– Skąd…?

– Widocznie moja babka też była okultystycznym oszołomem, bo tymi słowami kończyła czytanie bajek na dobranoc.

– I z takim rodowodem nie wierzysz w duchy?

– Wierzę w ludzi. I to tych najgorszego sortu. Ale proszę, rozwiń. Jak niby „usuwa się” ducha? Wzywa się egzorcystę na umowie-zleceniu?

– Egzorcyści są jak strażacy. Przydatni, jak już się pali. Ja działam, zanim ktoś spłonie. Sposobów na przepędzenie ducha jest kilka. Po pierwsze należy…

*

Jeziorny nacisnął przycisk „STOP” i wsunął dyktafon do kieszeni piżamy. 

– Tak, tak, po co słuchać do końca – prychnął Dunajewski. – Im mniej wiemy, tym bardziej ekscytująco umrzemy!

– Przesłuchałem już setki razy. Wiem, co robić – odpowiedział, skręcając w brukowaną uliczkę. – Jesteśmy na miejscu – dodał, parkując przed biblioteką i przewracając plastikowy kubeł na śmieci.

Piotr puścił uchwyt znajdujący się nad drzwiami i rozmasował zdrętwiałą dłoń. Nie był pewien, czy ściskał tak mocno przez opowieść Ewy, czy styl jazdy komisarza.

Wysiedli z samochodu. Jeziorny uniósł klapę bagażnika i bez słowa podał pisarzowi masywny młot. Dunajewski aż ugiął się pod jego ciężarem. Komisarz zgarnął jeszcze sportową torbę i rewolwer, załadowany pociskami, które na polecenie Ewy zanurzył wcześniej w krzyżmie.

Kiedy przekroczyli próg biblioteki, portierka podniosła wzrok znad lektury. Widok dwóch starszych mężczyzn (jednego we flanelowej piżamie, drugiego z potężnym młotem przerzuconym przez ramię) sprawił, że powoli sięgnęła po telefon. Leszek pokręcił głową w cichym sprzeciwie. Chwilę później kobieta siedziała skrępowana w kantorku, a w jej żyłach krążył środek odurzający.

– Proszę tu grzecznie siedzieć. Chyba że wolisz pofruwać sobie z gryfem… – mruknął Leszek, sprawdzając więzy.

Upewniwszy się, że dozorczyni jest bezpiecznie zamknięta, zeszli do piwnic.

 – Po powodzi, kiedy badano tu poziom zwilgotnienia, odkryto, że ściany nie odpowiadają starym planom budynku. Kilka pomieszczeń zostało zamurowanych. Georadar wykrył coś za tą ścianą, ale nikt nie miał odwagi jej rozbić. – Jeziorny zatrzymał się przed murem z czerwonej cegły. 

Dunajewski nie tracąc czasu zamachnął się i uderzył młotem. Cegły kruszyły się jedna po drugiej. Pracowali na zmianę, aż wybili otwór, przez który mogli zajrzeć do środka. Jeziorny poświecił latarką.

– Jest – rzucił komisarz. 

– Co? 

– Trumna. 

Dunajewski wyrwał mu latarkę i spojrzał przez dziurę. Cofnął się natychmiast, ledwo powstrzymując krzyk. Po drugiej stronie wpatrywał się w niego Tadeusz. Blada twarz i sine usta rozciągnęły się w szerokim uśmiechu, jakby cieszył się na widok starych znajomych. Jeziorny strzelił w otwór.

– Szybko, nie wiem, na jak długo go to zatrzyma!- Leszek odrzucał kolejne cegły, by poszerzyć otwór w ścianie.

Wreszcie dziura była wystarczająco duża, by mogli przecisnąć się do wnętrza krypty. Podbiegli do prostej, drewnianej trumny ustawionej w rogu. Wieko było zabite gwoździami. Komisarz doliczył się trzydziestu. Na ich szerokich łebkach widoczne były dziwne symbole.

– To wygląda jak coś, czego nie powinniśmy otwierać… – powiedział ostrożnie Dunajewski, obserwując, jak Jeziorny sięga do torby po łom.

– Ewa mówiła, że trzeba pozbyć się zwłok. Swoją drogą… – zaczął, wbijając metalowe narzędzie w niewielką szczelinę pod wiekiem trumny. – Skoro ty ją napisałeś, nie powinieneś tego wszystkiego wiedzieć? – zapytał, szarpiąc się z gwoździami.

– Też się nad tym zastanawiałem, ale chyba powieści żyją swoim własnym życiem – odpowiedział, pomagając komisarzowi zsunąć wieko.

Zajrzeli do trumny. W środku leżały kości i strzępy zbutwiałego materiału.

– Chryste, pochowali go żywcem… – szepnął Dunajewski, patrząc na podrapane od środka wieko.

Komisarz ponownie sięgnął do torby i wyciągnął niewielki pojemnik z benzyną. Oblał kości i podpalił je. W milczeniu obserwowali, jak płomienie trawią szczątki Tadeusza.

– Uff, gorąco. Całe szczęście, że już ich nie potrzebuję.

Głos za plecami sprawił, że obaj odwrócili się gwałtownie.

– Ale powinienem wam podziękować. Te runy wiążące były cholernie irytujące – dodał Tadeusz z uśmiechem.

Piotr natychmiast spojrzał na Leszka, z miną „a nie mówiłem?”. Komisarz zacisnął usta. Uniósł rewolwer i w serii strzałów opróżnił magazynek z magiczną amunicją. Jednak Tadeusz powrócił, zanim zdążyli wyjść z piwnicy.

– Nie rozumiem, jak… – urwał komisarz.

– Zabicie mnie to niełatwa sprawa – odparł z lekkim uśmiechem. – Wielu już próbowało. Nawet mój ojciec.

Zrobił krok w stronę schodów, a jego głos, spokojny i chłodny, odbił się echem w pustym holu.

– Trzydzieści lat temu los odebrał panu komisarzowi przyjemność przesłuchania mnie. Myślę, że najwyższy czas to nadrobić. Zapraszam do działu fantastyki – powiedział, wchodząc na kamienne schody.

Na chwilę się zatrzymał i spojrzał przez ramię.

– Ktoś bardzo chce was znowu zobaczyć…

*

W dziale fantastyki było cicho i pusto, jak w teatrze po spektaklu. Jedynym dźwiękiem był ciężki oddech Windigo, który krążył za Tadeuszem, niczym pies stróżujący.

Jeziorny i Dunajewski westchnęli jednocześnie. Nie takiego spotkania się spodziewali.

– No dalej, pytaj, panie komisarzu! – zawołał Tadeusz z dziwną ekscytacją.

Komisarza ogarnęła bezsilność. Nie wiedział, czym właściwie był Tadeusz, ale zdecydowanie nie należał do istot, które potrafiła unieszkodliwiać Ewa. To było coś starszego. Mroczniejszego. I o wiele trudniejszego do pokonania.

– Pytaj! – krzyknął zniecierpliwiony.

Komisarz drgnął, a Windigo poruszył się nerwowo, czując narastające napięcie w głosie pana.

– To może… kim był twój ojciec? – zapytał, choć domyślał się odpowiedzi. Teraz, gdy wiedział, na co patrzeć, podobieństwo do profesora Rau było uderzające.

– Nie o ojca! O mnie! – wrzasnął Tadeusz. – On był tchórzem. Miał dar, ale bał się go użyć. Ja nie! Otwieram bramy i sprawiam, że słowa stają się ciałem, choć inni nie wierzyli w moją… – Urwał.

Drzwi działu fantastyki otworzyły się gwałtownie. Bakuła i Downar wpadli do środka z uniesioną bronią wymierzoną w Tadeusza. Bibliotekarz roześmiał się nieprzyjemnie.

– Muszę przyznać, że nie doceniłem tego waszego małego szczurołapa… – zaczął spoglądając na policjantów. – Wciąż nie pojmuję, jak u diabła otwiera te bramy, i to z tego koszmaru, w którym ją uwięziłem… – mruknął, jakby mówił bardziej do siebie niż do nich.

– Ewa… – szepnął pisarz. Zacisnął pięści rozumiejąc, że nigdy nie poznała szczęśliwego zakończenia, które dla niej napisał.

– Dunajewski… – parsknął Tadeusz, jakby dopiero sobie o nim przypomniał. – Gdybym wiedział, że tak trudno doprowadzić do obłędu kogoś, kto zostawił rozum na dnie kieliszka, oszczędziłbym sobie kłopotu i od razu cię zabił. – Spoważniał i szepnął coś w obcym języku.

 Zza regałów znów wydobył się dźwięk książek wypadających z półek i charczenie istot przeciskających się do rzeczywistego świata. W tej samej chwili Windigo rzuciło się naprzód, jego kościste łapy błyskawicznie przecięły powietrze i z impetem wbiły się w tors Piotra. Policjanci otworzyli ogień, potwór syknął i odsunął się od pisarza, który tonął w czerwieni.

– Komisarzu! – zawołał Downar. – Musisz pomóc otworzyć bramę! – Rzucił pod nogi Jeziornego książkę, Boską Komedię.

Leszek nie słuchał. Podbiegł do pisarza i mamrocząc przeprosiny przyciskał ranę, próbując zatrzymać uciekające życie.

– Czego chcesz? – wychrypiał Jeziorny, wpatrując się w dłonie ociekające krwią przyjaciela.

– No, panie komisarzu, nareszcie padło sensowne pytanie – ucieszył się Tadeusz. – Teraz kiedy jestem wolny, chcę… wszystkiego. Po co miałbym zadowalać się tylko działem fantastyki, skoro słowa nauczyły się wypełzać daleko poza mury biblioteki? – Spojrzał na policjantów, ku którym zmierzała parada słowiańskich bóstw i demonów.

Komisarz podążył za jego spojrzeniem i nagle uświadomił sobie, dlaczego nazwisko aspiranta brzmiało znajomo. Przeczytał je w starym kryminale.

– Jeziorny! Brama! – wrzasnął Downar, przyciśnięty do ściany przez strzygę.

Tuż obok niego Bakuła kopała rozpaczliwie w powietrzu, gdy leszy uniósł ją wysoko niczym trofeum.

Leszek wstał, wpatrując się w książkę u swoich stóp, jakby trzymała w sobie zaklęcie, którego nie umiał wypowiedzieć. Tadeusz wstrzymał oddech, ale po chwili parsknął śmiechem.

– Wiedziałem. Nie jesteś tym, który ma władzę nad słowami.

Z wnętrza księgi wydobył się cichy, zawodzący szept. Komisarz natychmiast rozpoznał słyszane słowa. Wyciągnął z kieszeni kraciastej piżamy dyktafon, który ślizgał się w jego zakrwawionej dłoni.  

– Ale mam znajomości – rzucił, przewinął taśmę i kliknął przycisk „PLAY”. Stare nagranie zacięło się i powtarzało jak mantrę słowa Ewy: Maldrien porta, aeon’quessa. Animar celin qui in verbo salvenari est. 

Tadeusz skoczył, poruszając się z zaskakującą zwinnością. Jednym ruchem wyrwał dyktafon z dłoni starego komisarza i zmiażdżył go, a plastik trzasnął w jego palcach jak suchy chrząszcz. Jeziorny spojrzał ponad jego ramieniem, jakby coś za Tadeuszem nagle nabrało kształtu. Pchnął go mocno, prosto ku rozwierającej się bramie. Ręce Tadeusza desperacko łapały powietrze, aż w końcu zacisnęły się na dłoni komisarza. Pociągnął Jeziornego za sobą, znikając w ognistej otchłani piekieł Dantego.

Wszystko, co fantastyczne, zniknęło. Zapadła cisza, przerwana jedynie przez dźwięk przewracającej się książki, jakby sama biblioteka chciała zamknąć tę historię raz na zawsze.

 

Koniec

Komentarze

Cześć.

 

Wykonanie jest dobre. Językowo opowiadanie trzyma na tyle wysoki poziom, że nie potykałem się przy czytaniu absolutnie o nic. Może inni czytelnicy się czegoś dopatrzą, ale raczej drobnostek. Stężenie plastycznych opisów na paragraf nie jest tak wysokie jak w “Nici”, ale na tyle wysokie, żeby tekst mógł się podobać. Bohaterowie też mnie przekonują, mają te swoje słabostki, albo motywacje, które nadają im charakteru.

 

Natomiast sama treść opowiadania mnie jakoś szczególnie nie zachwyciła, co stwierdzam z przykrością. Nie, żeby coś konkretnego bardzo mi się nie podobało – raczej w tekście dużo się dzieje i doszło do swoistej “inflacji fabularnej”. Żaden z wielu wątków nie wydaje mi się na tyle rozwinięty, żeby na dłużej został w pamięci. Przynajmniej takie było moje odczucie, mogę nie mieć racji :O

 

Pozdrawiam, klikam i powodzenia w konkursie

GalicyjskiZakapiorze,

dziękuję Ci za komentarz i że przebrnąłeś przez te 50 tys. znaków, choć fabuła Cię nie wciągnęła :).

Bardzo się cieszę, że językowo było ok. Pokornie przyjmuję zarzut odnośnie do fabuły. Kierowałam się tym, co napisał Bruno, że widownia chce igrzysk i chleba. Przesadziłam i napiekłam go za dużo? Jeśli ktoś się przejadł, to przepraszam!

Przyznam, że historia mi rosła jak drożdżowe ciasto (że tak sobie zostaniemy w tematyce kulinarnej, hehe) i limit nie pozwolił mi na rozwinięcie wszystkiego.

Pewnie największy zarzut co do niezamkniętych wątków dotyczy babki Jeziornego. Przyznaję, że zabrakło dla niej znaków. Nie mogłam jej jednak całkowicie usunąć. Komisarz, który bez jakiegoś prywatnego impulsu i rodzinnej tajemnicy pomaga Ewie w „śledztwie” wydawał mi się jeszcze mniej wiarygodny niż Windigo wyskakujące z książki :D.

 

Jeszcze raz bardzo Ci dziękuję za komentarz, bo dałeś mi na pewno dużo do myślenia. Może następnym razem wyjdzie lepiej. Będę próbować! :D

 

Pozdrawiam serdecznie i Tobie też życzę powodzenia w konkursie (jeszcze zabrakło mi czasu, żeby przeczytać Diablicę, ale na pewno zajrzę!).

> Pewnie największy zarzut co do niezamkniętych wątków dotyczy babki Jeziornego.

 

Raczej chodziło mi o wątki nie bardzo rozwinięte, niż niepodomykane. Np. chętnie bym więcej poczytał o Ewie, która wylazła z książki, bo wydaje mi się ciekawą postacią, ale ona sobie w połowie opowiadania znika i dzieją się inne rzeczy.

 

> Jeśli ktoś się przejadł, to przepraszam

 

Przepraszać absolutnie nie masz za co, a w ogóle to moja uwaga może być całkowicie chybiona. Tak sobie tylko piszę, co mi się wydaje :O

Uwaga spoilery! :D 

 

chętnie bym więcej poczytał o Ewie, która wylazła z książki

Aaaa… no tak Ewa znika. Niestety musiała. Chciałam was niecnie zmylić, że to ona za wszystkim stoi, tymczasem została zatrzaśnięta w powieści Dantego. Na pocieszenie wraca jako szept z książki :D 

Ale może kiedyś wrócę do tej postaci. Też ją polubiłam :) 

 

Tak sobie tylko piszę, co mi się wydaje :O

Jeśli miałeś odczucie, że wszystkiego jest za dużo, to fajnie, że się tym podzieliłeś. Zbieram każdy feedback! :) 

Tak właśnie myślałem, że z tym Tadeuszem coś jest nie tak. Zmyliłaś mnie, bo kiedy zginął od miecza, nie zamienił się w strzępki papieru, a tego się spodziewałem. Ale, że aż taką grubą rybą będzie, to się zdziwiłem (pozytywnie).

Bardzo dobrze mi się czytało, 50 tys. znaków, a weszło pięknie do drugiego śniadania. Wyraźni bohaterowie, ciekawa historia, świetny język. Ja nie mam zarzutu do niepodomykanych wątków, bo czego nie domknęłaś, to ja sobie domknąłem w wyobraźni, ja akurat lubię jak autor daje mi przestrzeń do mojego prywatnego zrozumienia historii.

Szkoda, że nie mogę jeszcze klikać, bo z pewnością bym to zrobił. 

Serdecznie Cię pozdrawiam!

You cannot petition the Lord with prayer!

Cześć, Marszawo! Chyba jeszcze nie miałem okazji nic Twojego komentować?

Językowo opowiadanie trzyma na tyle wysoki poziom, że nie potykałem się przy czytaniu absolutnie o nic.

To może zacznę od przeglądu językowo-redakcyjnego. Nie to, żebym chciał Wam coś koniecznie udowadniać, ale w tym zakresie najłatwiej udzielić obiektywnych wskazówek, które przydadzą się na przyszłość i pozwolą trwale podnieść poziom literacki… Zaznaczę, że będzie tego dużo, ale dramatu naprawdę nie ma. Dobór słów bywa trochę niefortunny, potrzeba więcej uwagi dla uniknięcia literówek, przyswojenia paru reguł interpunkcyjnych, dwóch czy trzech ortograficznych, ale masz już więcej niż podstawy, jeżeli będzie Ci zależało, dasz radę to szybko doszlifować do bardzo przyzwoitego poziomu.

– Jak boga kocham

Jeżeli chodzi mu o Boga chrześcijańskiego (lub innej religii monoteistycznej), a nie jakiegoś losowego boga, to wielką literą.

Leszek przeklął pod nosem.

Właściwiej: zaklął.

Komisarz rozsiadł się za mahoniowym biurkiem pokrytym plamami po kawie

Sugerujesz dość kunsztowne wykończenie mieszkania – on się na pensji policjanta tak dorobił? Może powinienem wziąć to za wskazówkę, że przyjmował łapówki, która odpali gdzieś w dalszej części fabuły?

Policjantka odłożyła teczkę na biurko, a gdy ją otworzyła, wysypały się z niej zdjęcia z miejsca zbrodni.

Raczej nadmiarowy zaimek.

– Jeziorny! – dobiegło z głębi sali.

Raczej małą literą (tu jest pewna kontrowersja, chyba nawet wśród językoznawców, ale komentarz odnosi się bezpośrednio do wypowiedzi i zaczyna czasownikiem).

Gaźnik, alternator, czy po prostu postanowiłeś rekreacyjnie jechać przez Związek Radziecki?

Nazwa państwa wielkimi literami. Przecinka przed “czy” współrzędnym zwykle się nie stawia, ale jest tu dopuszczalny, jeśli ma sygnalizować dopowiedzenie.

I… raczej niczego już nie wypożyczy. – podsumował Ślusarczyk, prowadząc Leszka w głąb bibliotecznych alejek.

Tu z całą pewnością małą literą (podsumował paszczą).

Im dalej zapuszczali się w gąszcz regałów, tym bardziej zapach starego papieru mieszał się z czymś nowym – metalicznym i wilgotnym.

“Im” wymaga drugiego członu porównania. Albo: gdy zapuszczali się w głąb…

Po tylu latach w policji dobrze wiedział, co on oznaczał.

Nie “on” (zapach starego papieru), tylko “to” coś (metalicznego i wilgotnego).

Na końcu jednej z alejek Jeziorny dostrzegł na ziemi ciemną plamę, która wraz z każdym krokiem nabierała coraz bardziej ludzkich kształtów.

Nadmiarowe.

jakby ktoś próbował ją wygiąć, aż do złamania karku.

Chyba lepiej: jakby ktoś wyginał ją aż do złamania karku.

Nieszczęśnik wyglądał, jakby patrzył śmierci w oczy i nie zdążył odwrócić wzroku.

Po obu stronach są rozbieżne orzeczenia, więc stawiamy przecinek.

Kilka równoległych cięć ciągnęło się od mostka(-,) aż po udo.

Przecinek przed “aż” zwykle jest opcjonalny, co typowe dla członów o charakterze porównawczo-dopowiadającym, ale tutaj nie masz porównania ani dopowiedzenia, tylko integralny opis cięć (“od mostka aż po udo”), którego nie ma powodu rozdrabniać.

Mieszał się z wyraźnym i ostrym zapachem ziół, ale komisarz nie potrafił go zdefiniować.

Raczej “zidentyfikować”, zapachów się nie definiuje.

Po obu stronach(-,) na regałach widoczne były ślady krwi.

Grupy okolicznika na początku zdania nie oddziela się przecinkiem. Od biedy można potraktować “na regałach” jako wtrącenie, ale wtedy wydzielić obustronnie.

Janek, już spisał większość zeznań.

Nie stawiamy przecinka między grupą podmiotu a orzeczenia!

Ślusarczyk westchnął teatralnie, ale przyjął wyzwanie.

– Pani… – urwał, błysnąwszy nieprzygotowaniem.

Niejasne sformułowanie.

Jednak(-,) skoro już padło na panią, to czy widziała pani coś podej…

Połączonych wskaźników zespolenia (dwa spójniki, spójnik i zaimek względny) zasadniczo nie dzielimy przecinkiem, skoro stanowią pewną całość wspólnie porządkującą szyk zdania.

Tadeusz, ten w okularach, którego chciał pan przepytać

Wielką literą tylko wówczas, gdy postać zwraca się do kogoś listownie (lub do Pana w modlitwie).

odkrył zwłoki krótko po ósmej.

To nie jest odkrycie naukowe, lepiej “znalazł”, chyba że fizycznie odkrył, odwinął jakąś płachtę.

Kto tu właściwie, kogo przesłuchuje?

Bez przecinka (to wszystko stanowi proste zdanie pojedyncze, “kogo” jest dopełnieniem).

Dla, jakiej gazety piszesz?

Bez przecinka.

Zastanawiał się, jak ktoś tak uroczy(-,) mógł mieć aż tak nierówno pod sufitem.

Właściwy logicznie podział zdania.

Ta biblioteka, aż kipi złą energią!

Jak poprzednio, nie stawiamy przecinka między grupą podmiotu a orzeczenia.

– Jedyne, co czuję, to…

Ogonek i domknięcie wtrącenia.

Leszek oparł się ciężko o blat biurka z lekkim uśmiechem.

To celowe?

– Czy ciało(-,) wydzielało ostry, ziołowy zapach?

Tu już bezpośrednio między podmiotem a orzeczeniem…

Nie łudził się, że mogłaby widzieć w zrzędliwym czterdziestoletnim glinie ze śladem po obrączce na palcu(-,) kogoś więcej niż tylko pomocnika do swojego pseudośledztwa, które zaczęło go intrygować.

Człony w rodzaju “pseudo” razem z rzeczownikami, mimo że edytor podkreśla. Przecinek nieuzasadniony.

Ewa uśmiechnęła się, gdy go zauważyła.

Chyba “je zauważyła”, to znaczy spojrzenie Jeziornego.

– Robi wrażenie, prawda?

– Wiesz, że te regały(-,) zostały zrobione

Podmiot i orzeczenie.

 – Niezupełnie(-.) – ucięła.

Czynność paszczowa.

Wtedy soki odpływają z drzew, sprawiając, że drewno jest mniej łatwopalne i bardziej odporne na robactwo.

Chyba lepiej “co sprawia” – fakt odpływania sprawia, a nie soki sprawiają!

Zresztą… nieważne.

“Nie” z przymiotnikami razem, oprócz wyraźnych przeciwstawień.

Ciało(-,) zostało zabrane

Już wiesz, w czym rzecz, prawda?

– Legendy Indian Ameryki Północnej

O, czyżby wendigo nadciągał?

Czytelnię wypełniał przytłumiony szmer.

Wydaje mi się, że to ogólny opis sytuacji, a nie że nagle wypełnił.

Jednak tym razem nie tylko on był główną atrakcją wieczoru.

“Nie tylko on” znaczyłoby, że były dwie główne atrakcje, a co do zasady powinna być jednak jedna.

Wiele osób zerkało ku górze, jakby(-,) próbując zgadnąć, gdzie dokładnie rozegrała się nagłośniona przez prasę(-,) „Masakra w bibliotece”.

“Jakby” łączy się bezpośrednio z imiesłowem, a drugi przecinek niepotrzebnie oddzielałby dopełnienie (co nagłośnionego przez prasę?).

– Nie – odpowiedział bez wahania. – Ktoś chce, żebyśmy się bali cienia. Ja wolę znaleźć tego, kto go rzuca. – Zacisnął usta, gdy Ewa z demonstracyjną przesadą przewróciła oczami.

– To zajmie tylko chwilkę – rzuciła, ustawiając się w długiej kolejce po autograf.

Leszek westchnął, rzucił nerwowe spojrzenie na zegarek, po czym bez wahania wyciągnął policyjną legitymację.

– Policja! Przepraszam! – rzucił stanowczo, chwytając Ewę za rękę i przeciskając się przez tłum.

Co to, konkurs rzutów?

jakbyś nie mógł sobie przypomnieć, jak właściwie wyglądam.

Rozdzielone orzeczenia, więc przecinek.

Po chwili dogonił ją, położył delikatnie dłoń na jej ramieniu.

Raczej nadmiarowy zaimek.

wskazując podbródkiem bibliotekarza stojącego w kolejce.

Chyba bardziej naturalny szyk: stojącego w kolejce bibliotekarza.

Wychodząc z biblioteki, odetchnął głęboko(-,) chłodnym, miejskim powietrzem i odkaszlnął.

Odetchnął czym? – chłodnym, miejskim powietrzem – dopełnienie, brak przecinka. Od wielkiej biedy można to potraktować jako grupę wtrąconą, ale wtedy wydzielić obustronnie.

Zgodnie z sugestią Ewy(-,) zaczął przeszukiwać zbiory

Grupa okolicznika na początku zdania.

Jeziorny zatrzasnął drzwi i przeklął tak siarczyście

Jak poprzednio, lepiej “zaklął”.

Uderzył nerwowo w obudowę, na ścianie rozbłysła wąska struga światła.

“Aż” niezasadne przy jednokrotnej czynności, oczywiście można je zostawić i napisać “uderzał”.

Choć starał się poruszać bezszelestnie, jego kroki odbijały się echem od kamiennej posadzki.

Niejasne – jak dźwięk powstaje na posadzce, to echo raczej odbija się od ścian i sufitu.

Rozległ się męski głos:

– Proszę nie strzelać! To ja!

Nie mówię, że kropka jest ściśle niepoprawna, ale dwukropek moim zdaniem bardziej naturalny.

Nad ich głowami coś masywnego huknęło na podłogę.

Kompletnie niejasne wyrażenie. “Spadło na podłogę wyższego piętra”, o ten sens chodzi?

Snop latarki przecinał ciemność, omiatając ściany migotliwym światłem. Pchnął powoli drzwi do działu fantastyki

Ten snop latarki pchnął drzwi? Ja nie mówię, że fotony nie wywierają ciśnienia, ale…

i skrzywił się, słysząc długie skrzypnięcie.

Im dalej wchodził w głąb regałów, tym płacz stawał się coraz wyraźniejszy.

Jak poprzednio, “im” wymaga pary. Albo “gdy wchodził w głąb…”, tak czy inaczej przecinek też niezbędny.

Dziewczyna siedziała na ziemi z rękoma przywiązanymi nad głową do bibliotecznej drabiny.

Wolałbym formę “rękami”, stara liczba mnoga (a właściwie podwójna) “rękoma” lepiej pasuje do zastosowań abstrakcyjnych, typu “robić coś własnymi rękoma”. Poza tym mam kłopot z wizualizacją tej sceny. Spójrzmy: jeśli siedzi na ziemi, a ręce ma przywiązane nad głową, to mogłaby po prostu wstać, skręcając tors i zginając łokcie, żeby próbować się uwolnić pod kontrolą wzroku, nawet rozwiązać supeł (czy tam odpiąć sprzączkę) zębami. Mogę sobie dopowiadać na różne sposoby, jak ona byłaby skrępowana, żeby to miało więcej sensu, ale w tekście tego nie ma.

Zanim odpiął sprzączkę, usłyszał za sobą zachrypnięty głos.

– Proszę się od niej odsunąć, panie komisarzu.

Szczerze mówiąc, jak na doświadczonego policjanta dał się podejść nieprawdopodobnie łatwo. Nawet ja wiem, że jeżeli widzę związaną osobę, której nie grozi natychmiastowe niebezpieczeństwo, to warto ją najpierw okrążyć po obwodzie kontaktu wzrokowego…

– Ona nie jest prawdziwa – zaczął Dunajewski. – Wymyśliłem ją.

– Przestańcie. Przestańcie oboje. – Jeziorny cofnął się pół kroku.

Kto jest w tym miejscu postacią mówiącą, bo chyba nie Jeziorny?

Jedna z książek wysunęła się powoli z półki, jakby pchana przez kogoś z drugiej strony, i z głuchym plaskiem uderzyła o podłogę.

Domknięcie wtrącenia.

krzyknął(-,) rozpaczliwie pisarz.

Z ciemnej, atramentowej plamy wypełzło kilka małych, włochatych pająków.

Raczej bez pierwszego przecinka: “ciemna” opisuje atramentową plamę, a nie “ciemna” i “atramentowa” niezależnie opisują plamę.

Jeziorny, wykorzystując nieuwagę pisarza, powalił go na podłogę

Kiedy spojrzeli w głąb alejki, Ewy już nie było.

Ponownie wydzielanie zdań wtrąconych i podrzędnych.

Pod drabinką leżał jedynie pasek, którym miała skrępowane ręce

Literówka.

Biblioteka nocą, skąpana w świetle migoczących jarzeniówek, nie była tym samym miejscem co za dnia.

I ponownie. Przed “co za dnia” też dałbym przecinek, choć chyba nie jest obligatoryjny.

Litery znów zlały się, tworząc atramentową plamę, połyskującą jak powierzchnia jeziora.

Pierwszy przecinek niezbędny, drugi sugerowany (to raczej dodatkowy opis plamy niż jej niezbędna charakterystyka).

Mieli wrażenie, że alejki zwęża się wokół nich niczym gardło potwora.

Następstwo czasów w zdaniu podrzędnym dopełnieniowym – nie mieli wrażenia, że alejki zwężały się kiedyś tam wcześniej, lecz że w tym momencie.

czyjeś ramię zacisnęło się na jego szyi jak stalowa obręcz.

Lepiej: zacisnęło mu się na szyi.

Leszek(-,) szarpał się, walcząc o oddech

To chyba już jasne?

Odwrócił się, sapiąc, i zobaczył pokracznego trupa w zbroi wikinga, z nogą wykręconą, jak źle złożony scyzoryk.

Domknięcie wtrącenia. Nie dawałbym ostatniego przecinka, skoro to porównanie jest niezbędną częścią opisu nogi, a nie dodatkiem.

– Jakiś kolejny twój kolega? – prychnął komisarz

Jak wcześniej, nie zwraca się listownie.

Tadeusz wbiegł na zdewastowane trzecie piętro, a Ernest, sapiąc, wlókł się tuż za nim.

Pędzili, jakby sam diabeł chwytał ich za kołnierze, i w rozpędzie przeskoczyli nad przewróconym regałem.

Domknięcia wtrąceń.

Zatoczyła krąg nad działem fantastyki i wyleciała na korytarz.

które wirowały w powietrzu niczym tysiące ćm.

Jest taki dowcip – góralski gospodarz rozmawia z turystą:

– Zabiłem wczoraj pięć ćmów.

– Ciem?

– A kapciem.

Dozorca zawieszony przez moment w powietrzu runął w dół

Może raczej coś typu: zawisł na moment w powietrzu, po czym

Jej czarne, zakrzywione pazury(-,) uderzyły o ścianę

Grupa podmiotu i orzeczenia…

Leszek błyskawicznie wycelował, ale zamiast charakterystycznego dźwięku strzału(-,) rozległ się tylko klik pustego magazynku.

Grupa okolicznika na początku zdania (współrzędnego). Chyba lepiej “kliknięcie”.

Dunajewski usiadł na ziemi i wyciągnął drżącą ręką piersiówkę.

Wolałbym szyk “drżącą ręką wyciągnął”.

a potem w desperacji, uderzając w nie barkiem.

“W desperacji” to niewyraźne wtrącenie, wydzielić obustronnie lub wcale.

utykająca jak weteran niejednej wojny.

Może po prostu weteran wojenny? Jedna w zupełności wystarczy, żeby utykać.

Jej spadająca głowa zamieniła się w skrawek urwanej kartki, jeszcze zanim dotknęła ziemi.

Są rozbieżne orzeczenia (“zamieniła”, “dotknęła”), więc przecinek potrzebny.

Przesunęli regał, zastawiając wejście, i oparli się o niego, ciężko sapiąc.

Nie mógł zrozumieć, dlaczego Ewa bawiła się nimi jak kot z ranną myszą.

Bez “z” porównanie będzie czystsze.

Miała już wiele okazji, by to wszystko zakończyć.

Zdanie podrzędne.

które prowizorycznie zaryglowali regałem.

Zastawili, zablokowali, owszem, ale użycia regału jako rygla nie potrafię sobie wyobrazić.

z wielkim poplątanym porożem niczym korzenie drzewa

“Z wielkim porożem poplątanym niczym korzenie drzewa”, ewentualnie “z wielkim poplątanym porożem, niczym korzeniami drzewa”.

wydobywał się biały oddech

Może coś w rodzaju “przy każdym wydechu ziała biała para”?

– Pospiesz się pan! – krzyknął Jeziorny, podbiegając do ślusarza.

Jak wcześniej.

– Tylko nie idźcie w do wypożyczalni.

Literówka.

gdy na półpiętrze dostrzegli Shelobę

Ona w polskich wydaniach nie była przez “sz”?

Nie mając innego wyboru, znów pobiegli na górę.

Trzecie piętro przypominało krajobraz po katastrofie. Porozrzucane książki wyglądały jak martwe ptaki o rozpostartych skrzydłach. Zaś przewrócone regały, zamiast dumnie stać w szeregu, leżały w nieładzie, jak porozrzucane figury na planszy szachowej.

Usunąć powtórzenie.

Jeziorny wyciągnął z kieszeni srebrną zapalniczkę

– Sprawdźmy, jak bardzo magiczne są te regały… – mruknął cicho.

Rozbieżne orzeczenia.

Chlusnął jej zawartością przed siebie.

Raczej nadmiarowe.

jego demoniczny śmiech przecięło metaliczne kliknięcie pokrywki.

– Panie komisarzu?

Nie widzę uzasadnienia dla wielkiej litery.

Po chwili, w kapciach oraz flanelowej piżamie, zniknął za drzwiami.

A tym razem trafił się ciekawy błąd, wtrącenie bez początkowego przecinka.

Downar podniósł zdjęcia, które sparaliżowały starego śledczego, i podał je partnerce.

Ten był już “normalny”.

Kiedy tylko zbliżył się do pisarza, otoczyła go woń taniej wódki

Tu zwykłe oddzielenie zdania podrzędnego.

– Jak ty wyglądasz? Znowu pijesz? – zapytał, brzmiąc(-,) jak świętej pamięci żona Piotra.

To nie jest porównanie, lecz integralna część zdania, przecinek wykluczony.

Dałem męża, dzieci, nawet, kurwa, jamnika!

Jamnik nie bardzo może być stręczycielem.

W samochodzie Leszek wyjął z kieszeni stary dyktafon i wcisnął przycisk „PLAY”, pozwalając, by z głośnika popłynął znajomy głos Ewy.

I znów zdanie podrzędne.

Jego wyznawcy działali w cieniu bibliotek, uniwersytetów i archiwów.

Raczej “jej wyznawcy” (organizacji), może jeszcze lepiej “członkowie”.

W rzeczywistości byli grupą mistyków, igrających z okultyzmem, i coś musiało pójść bardzo nie tak.

Domknięcie wtrącenia.

albo te okultystyczne oszołomy zadarły z czymś, nad czym nie mogły zapanować.

Może wracają, by się zemścić?

– To wszystko brzmi, jakbyś wymyślała na poczekaniu…

Cała seria niewydzielonych zdań podrzędnych.

Próbowałam to tłumaczyć, ale nie jest to łacina. Brzmi jak zlepek fikcyjnych języków z literatury.

Jeżeli się nie mylę, możliwe, że oprócz łaciny trochę pobrzmiewa quenyą, ale lata międzywojenne to na nią tak jakby za wcześnie…

Wzywa się egzorcystę na umowie zlecenie?

“Na umowie zlecenia”, ewentualnie (potocznie) “na umowie-zleceniu”.

Ja działam, zanim ktoś spłonie.

– Przesłuchałem już setki razy. Wiem, co robić – odpowiedział, skręcając w brukowaną uliczkę. – Jesteśmy na miejscu – dodał, parkując przed biblioteką i przewracając plastikowy kubeł na śmieci.

Nie był pewien, czy ściskał tak mocno przez opowieść Ewy, czy styl jazdy komisarza.

Widok dwóch starszych mężczyzn (jednego w flanelowej piżamie, drugiego z potężnym młotem przerzuconym przez ramię)(-,) sprawił, że powoli sięgnęła po telefon.

Tu bardziej nieoczywisty przypadek, ale to też byłby przecinek między grupą podmiotu a orzeczenia.

Chwilę później kobieta siedziała skrępowana w kantorku, a w jej żyłach krążył środek odurzający.

Nie bardzo rozumiem, co tu się stało – może warto to było pokazać – nie wiem, jak Dunajewski, ale były policjant miałby chyba jakieś zastrzeżenia natury prawno-moralnej, starałby się raczej porozmawiać i wyjaśnić sytuację, może ułożyć jakieś zręczne kłamstwo.

sprawdzając więzy liny.

Po prostu “więzy” albo “węzły liny”, ale nie taka mieszanka.

Upewniwszy się, że dozorczyni jest bezpiecznie zamknięta, zeszli do piwnic.

Schodzić do piwnic, jednocześnie obracając się przez ramię i patrząc na stan zamknięcia drzwi, jest i niewygodnie, i niebezpiecznie.

 – Po powodzi, kiedy badano tu poziom zwilgotnienia, odkryto, że ściany nie odpowiadają starym planom budynku.

Dunajewski, nie tracąc czasu, zamachnął się i uderzył młotem.

– Szybko, nie wiem, na jak długo go to zatrzyma – rzucił Leszek, odrzucając kolejne cegły, by poszerzyć otwór w ścianie.

Coś masz z tym rzucaniem.

Na ich szerokich łebkach widoczne były dziwne symbole. Komisarz doliczył się ich trzydziestu.

Nadmiarowy zaimek (w ogóle mógłby sugerować, że komisarz liczył symbole, a nie po prostu gwoździe).

Swoją drogą… – zaczął, wbijając metalowe narzędzie w niewielką szczelinę pod wiekiem trumny.

– Też się nad tym zastanawiałem, ale chyba powieści żyją swoim własnym życiem – odpowiedział, pomagając komisarzowi zsunąć wieko.

Uniósł rewolwer i w serii szybkich ruchów opróżnił magazynek z magiczną amunicją.

Nie bardzo rozumiem tę “serię szybkich ruchów”.

Jednak Tadeusz powrócił, zanim zdążyli wyjść z piwnicy.

– Nie rozumiem, jak… – urwał komisarz.

Jeżeli piszesz “urwał” w znaczeniu “wymówił urwane zdanie”, to małą literą, jako “czynność paszczowa”. Jeżeli chodzi Ci o to, że miał coś więcej na myśli, a urwał, bo coś go rozproszyło (czyli osobna czynność, niezależna od mowy), to naturalny będzie odwrotny szyk i wtedy wielką literą, “Komisarz urwał”.

Zapraszam do działu fantastyki – powiedział, wchodząc na kamienne schody.

– To może… kim był twój ojciec? – zapytał, choć domyślał się odpowiedzi.

– Muszę przyznać, że nie doceniłem tego waszego małego szczurołapa… – zaczął, spoglądając na policjantów.

Wciąż nie pojmuję, jak u diabła otwiera te bramy, i to z tego koszmaru, w którym ją uwięziłem…

Tutaj charakter dopowiedzenia jest bardzo wyraźny, dałbym przecinek.

Zacisnął pięści, rozumiejąc, że nigdy nie poznała szczęśliwego zakończenia

 Zza regałów znowu wydobył się dźwięk wypadających z półek książek

Chyba bardziej naturalny szyk: “książek wypadających z półek”.

Bez wahania rzucił się naprzód, wpychając go do otwartej bramy i znikając z nim w ognistej otchłani piekieł Dantego.

A dlaczego nagle piekieł Dantego? Wydaje mi się, że nic wcześniej jasno nie wskazywało, iż bramy mają się otwierać właśnie do świata Boskiej komedii, wypowiedzi w nieznanym języku mogą sugerować też mnóstwo innych uniwersów, a jeśli były jakieś inne tropy, to całkiem je przeoczyłem.

 

Przyznam, że dawno nie robiłem tak obszernego przeglądu, było to zaskakująco czasochłonne. Spróbuję jeszcze rzucić okiem na całość fabuły. Zasadniczy rdzeń – pomysł z pogranicza fantasy, horroru i kryminału, gdy winnym okazuje się Tadeusz, a Ewa ląduje w książce – jest całkiem niezły. Akcja w bibliotece w środkowej części tekstu trochę mi się dłużyła. Odniesienia do głębszej przeszłości (konspiracja profesora Rau, babka Jeziornego) komplikują zrozumienie historii, a raczej niewiele do niej wnoszą. Zakończenie bardzo mało satysfakcjonujące: komisarz poświęca się jakoś nagle, bez rozterek i bez dobrego powodu (nie wynika jasno z tekstu, czemu nie mógł Tadeusza w tę bramę po prostu wepchnąć – pomijając wskazaną już kwestię, dlaczego pojawiła się brama właśnie w tym kierunku), nie wiadomo, co się stało z pozostałymi potworami i czy współpracownicy przeżyli, a wreszcie (przede wszystkim?) nie zostaje zamknięty wątek Ewy.

Tak czy inaczej, ciekawie opowiedziana historia, z pewnością widać potencjał, po poprawie błędów chętnie polecę ją do Biblioteki.

Pozdrawiam,

Ślimak Zagłady

MichaelBullfinch, dziękuję za miły komentarz i cieszę się, że Ci się podobało!

Tak, trochę bezczelnie zataiłam, co stało się z Tadeuszem po przebiciu mieczem. Wszystko po to by nie psuć niespodzianki.

czego nie domknęłaś, to ja sobie domknąłem w wyobraźni

Też lubię, gdy muszę się sama czegoś domyślić, dlatego (może zbyt) często zostawiam niektóre wątki otwarte. Cieszę się, że to Cię nie zraziło!

Szkoda, że nie mogę jeszcze klikać, bo z pewnością bym to zrobił. 

Też jeszcze nie mogę, piątka! :D

Jeszcze raz dziękuję i pozdrawiam!

 

Witaj Ślimaku Zagłady!

Nie, jeszcze nie komentowałeś. Za bardzo nie ma czego, bo to dopiero mój drugi tekst tutaj. :D

Tym bardziej, witam w mych skromnych, „świeżynkowych” progach i… WOW. Dziękuję, że poświęciłeś tyle czasu, żeby pokazać mi wszystkie usterki. Powinieneś wystawić mi fakturę za włożoną w to pracę! Miło, że piszesz: „dramatu nie ma”, ale jestem trochę przerażona ilością rzeczy do poprawy. Widać, że tekst kompletnie nie miał czasu „odleżeć”. Gdyby nie goniący termin, może późniejsza łapanka pomogłaby usunąć, choćby ten konkurs rzutów, nieszczęsnego „Pana” i inne literówki…

Biorę się za poprawianie! Postaram się odnieść do wszystkich kwestii dot. fabuły. O regułach interpunkcyjnych i ortograficznych nie ma co dyskutować :D

 

Komisarz rozsiadł się za mahoniowym biurkiem pokrytym plamami po kawie

Sugerujesz dość kunsztowne wykończenie mieszkania – on się na pensji policjanta tak dorobił? Może powinienem wziąć to za wskazówkę, że przyjmował łapówki, która odpali gdzieś w dalszej części fabuły?

Myślałam o mahoniowym kolorze, ale faktycznie to zdanie wprowadza w błąd. Nie jest to jednak nic ważnego, co warto by było zachować, więc usuwam.

 

– Jeziorny! – dobiegło z głębi sali.

Raczej małą literą (tu jest pewna kontrowersja, chyba nawet wśród językoznawców, ale komentarz odnosi się bezpośrednio do wypowiedzi i zaczyna czasownikiem).

Długo szukałam informacji, jak powinno to prawidłowo wyglądać. Znalazłam wzmiankę, że najlepiej nie zapisywać w ten sposób wcale, bo kwestię wypowiada jeden bohater, a słyszy ją inny i nie powinno się tego mieszać w jednej linijce. Mimo to postanowiłam to zostawić, bo wydaje mi się, że podkreśla to poczucie zatłoczonej sali, w której gdzieś z oddali przebija się czyiś głos. Ale oczywiście zmienię na małą literkę, bo tego też nie byłam pewna.

 

Mieszał się z wyraźnym i ostrym zapachem ziół, ale komisarz nie potrafił go zdefiniować.

Raczej “zidentyfikować”, zapachów się nie definiuje.

Poprawię, ale z bólem serca. Zdefiniować, to takie piękne słowo.

 

Janek, już spisał większość zeznań.

Nie stawiamy przecinka między grupą podmiotu a orzeczenia!

Na moją obronę, akurat ten przecinek to się tam ustawił kompletnie przez przypadek. :O

 

Leszek oparł się ciężko o blat biurka z lekkim uśmiechem.

To celowe?

Dopiero teraz widzę, jak kiepsko to zdanie wygląda. Pokombinuję.

 

– Legendy Indian Ameryki Północnej

O, czyżby wendigo nadciągał?

10 punktów dla Gryfindoru! :D

 

– Pani… – urwał, błysnąwszy nieprzygotowaniem.

Niejasne sformułowanie.

Racja. Skoro urwał i nie zna jej danych osobowych, to logiczne, że nie był przygotowany do tej rozmowy. Usunę!

 

odkrył zwłoki krótko po ósmej.

To nie jest odkrycie naukowe, lepiej “znalazł”, chyba że fizycznie odkrył, odwinął jakąś płachtę.

Tak, nietrafione określenie.

 

Dla, jakiej gazety piszesz?

Bez przecinka.

Ten przecinek też się tu ustawił bez mojej wiedzy! Sabotaż!

 

wskazując podbródkiem bibliotekarza stojącego w kolejce.

Chyba bardziej naturalny szyk: stojącego w kolejce bibliotekarza.

Fakt, zdarza mi się coś poprzestawiać. Nie, żeby mnie to usprawiedliwiało, ale na co dzień nie mówię po polsku i niestety czasami po prostu już mieszam…

 

Choć starał się poruszać bezszelestnie, jego kroki odbijały się echem od kamiennej posadzki.

Niejasne – jak dźwięk powstaje na posadzce, to echo raczej odbija się od ścian i sufitu.

Racja. Podaruję sobie tę „kamienną posadzkę”. Ej, niedługo przez to usuwanie będę miała mnóstwo wolnych znaków, by jeszcze bardziej przekombinować fabułę! :D

 

Nad ich głowami coś masywnego huknęło na podłogę.

Kompletnie niejasne wyrażenie. “Spadło na podłogę wyższego piętra”, o ten sens chodzi?

Tak. Tadeusz wraz z komisarzem znajdują się na drugim piętrze, a nad ich głowami (na trzecim piętrze) coś spadło na podłogę. Nie chciałam używać słowa „piętro”, więc kombinowałam z „głowami” i „podłogą”. Popracuję nad tym zdaniem.  

 

Snop latarki przecinał ciemność, omiatając ściany migotliwym światłem. Pchnął powoli drzwi do działu fantastyki

Ten snop latarki pchnął drzwi? Ja nie mówię, że fotony nie wywierają ciśnienia, ale…

A może to magiczna latarka? Dobra… zmieniam!

 

Dziewczyna siedziała na ziemi z rękoma przywiązanymi nad głową do bibliotecznej drabiny.

Wolałbym formę “rękami”, stara liczba mnoga (a właściwie podwójna) “rękoma” lepiej pasuje do zastosowań abstrakcyjnych, typu “robić coś własnymi rękoma”. Poza tym mam kłopot z wizualizacją tej sceny. Spójrzmy: jeśli siedzi na ziemi, a ręce ma przywiązane nad głową, to mogłaby po prostu wstać, skręcając tors i zginając łokcie, żeby próbować się uwolnić pod kontrolą wzroku, nawet rozwiązać supeł (czy tam odpiąć sprzączkę) zębami. Mogę sobie dopowiadać na różne sposoby, jak ona byłaby skrępowana, żeby to miało więcej sensu, ale w tekście tego nie ma.

Widać, że nie mam wprawy w związywaniu ludzi. I w pisaniu :) Ewa musiałaby w takim razie siedzieć i mieć do tego jeszcze związane nogi (tylko problem w tym, że Dunajewski nie ma dwóch pasków od spodni) albo po prostu stać. Postawię ją! Dzięki, że zwróciłeś na to uwagę.

 

I tym sposobem nie dotarłam jeszcze nawet do połowy, ale zegary niedługo wybiją godzinę duchów, więc uciekam. Także…

 

To be continued…

WOW. Dziękuję, że poświęciłeś tyle czasu, żeby pokazać mi wszystkie usterki. Powinieneś wystawić mi fakturę za włożoną w to pracę!

Wiesz, jak jest: forum wzajemnej pomocy literackiej. Ty już coś mojego komentowałaś, jestem pewien, że na dłuższą metę się wyrówna, w każdym razie nie czuj się zobowiązana. Wpisu Tarniny jeszcze nie doświadczyłaś…

O regułach interpunkcyjnych i ortograficznych nie ma co dyskutować :D

Błąd w korekcie zawsze może się trafić. Gdybyś gdzieś miała wątpliwości lub chciała którąś regułę lepiej poznać, śmiało pytaj.

Znalazłam wzmiankę, że najlepiej nie zapisywać w ten sposób wcale, bo kwestię wypowiada jeden bohater, a słyszy ją inny i nie powinno się tego mieszać w jednej linijce.

Też się zetknąłem z takim ujęciem sprawy, ale ta teza nie pokrywa się z praktyką większości uznanych pisarzy, więc właściwie brak jej wszelkiej podstawy.

Na moją obronę, akurat ten przecinek to się tam ustawił kompletnie przez przypadek. :O (…) Ten przecinek też się tu ustawił bez mojej wiedzy! Sabotaż!

Jeżeli te sformułowania oznaczają stosowanie autokorekty do interpunkcji, to raczej bym nie polecał na przyszłość.

10 punktów dla Gryfindoru! :D

Chyba się nie zdziwisz, jeśli powiem, że zawsze do mnie bardziej przemawiał Ravenclaw.

Nie, żeby mnie to usprawiedliwiało, ale na co dzień nie mówię po polsku i niestety czasami po prostu już mieszam…

Może i nie usprawiedliwia, ale tu muszę pochwalić, jak na kogoś niemówiącego na co dzień po polsku to piszesz naprawdę bardzo dobrze! I wybrałaś sobie miłe miejsce na utrzymywanie kontaktu z polszczyzną. Nie widzę też rażących anglicyzmów – chyba że posługujesz się zwykle jakimś innym językiem, którego nie znam wcale lub za słabo, żeby dostrzec na przykład kalkę frazeologiczną?

Widać, że nie mam wprawy w związywaniu ludzi. I w pisaniu :)

Żadne zmartwienie, jednego i drugiego można się spokojnie douczyć.

Ewa musiałaby w takim razie siedzieć i mieć do tego jeszcze związane nogi (tylko problem w tym, że Dunajewski nie ma dwóch pasków od spodni) albo po prostu stać. Postawię ją! Dzięki, że zwróciłeś na to uwagę.

Ona pewnie też miała na sobie coś użytecznego (pasek od spodni, rajstopy, sznurówki). A właściwie to najpierw wyobraziłem sobie, że mogła siedzieć wewnątrz wąskiej dwuskrzydłowej drabiny z rękami nad głową i wyprostowanymi nogami, tak że nie miałaby dosyć miejsca i punktu podparcia, żeby wydobyć kolana spod przeciwległego pierwszego szczebla. Też wystarczyłoby parę dobrze dobranych słów, żeby to uzupełnić.

zegary niedługo wybiją godzinę duchów, więc uciekam.

Jak widzisz, ja nie uciekam: Ślimakowi Zagłady duchy jakoś się nie naprzykrzają (możliwe, że śluz źle wpływa na kondycję ektoplazmy).

Także…

Ogólnie nie czepiam się takich rzeczy w komentarzach, ale skoro już dyskutujemy o poprawności językowej, “tak że” w znaczeniu wynikowym zapisujemy osobno (tak jak zrobiłem dwa akapity wyżej).

Jestem i działam dalej!

 

Zanim odpiął sprzączkę, usłyszał za sobą zachrypnięty głos.

– Proszę się od niej odsunąć, panie komisarzu.

Szczerze mówiąc, jak na doświadczonego policjanta dał się podejść nieprawdopodobnie łatwo. Nawet ja wiem, że jeżeli widzę związaną osobę, której nie grozi natychmiastowe niebezpieczeństwo, to warto ją najpierw okrążyć po obwodzie kontaktu wzrokowego…

Rozumiem. Rozumiem ten zarzut. Potrzebowałam sceny, która da Dunajewskiemu przestrzeń na spokojne wyjaśnienia. Nie chciałam, by od razu mierzyli do siebie z broni lub doszło do szarpaniny (zostawiłam ją na później). Może… załóżmy, że komisarz miał gorszy dzień? :D Jednak na przyszłość będę pamiętać, żeby nie iść łatwą drogą i lepiej dbać o realizm.

 

– Ona nie jest prawdziwa – zaczął Dunajewski. – Wymyśliłem ją.

– Przestańcie. Przestańcie oboje. – Jeziorny cofnął się pół kroku.

Kto jest w tym miejscu postacią mówiącą, bo chyba nie Jeziorny?

Tak, Jeziorny. Dunajewski opowiada mu, że Ewa jest bohaterką jego powieści, z kolei dziewczyna to potwierdza skinieniem. Komisarz niedowierza, cofa się i każe im się… przymknąć, by zebrać myśli.

 

czyjeś ramię zacisnęło się na jego szyi jak stalowa obręcz.

Lepiej: zacisnęło mu się na szyi.

 A tak mi się podobała ta stalowa obręcz! Przekombinowane? Usuwam.

 

które wirowały w powietrzu niczym tysiące ćm.

Jest taki dowcip – góralski gospodarz rozmawia z turystą:

– Zabiłem wczoraj pięć ćmów.

– Ciem?

– A kapciem.

Wstyd. Poprawiam.

 

Dozorca zawieszony przez moment w powietrzu runął w dół

Może raczej coś typu: zawisł na moment w powietrzu, po czym…

Tu od początku coś mi nie grało, ale nic lepszego nie wpadło mi do głowy. Twoja propozycja jest super! Dzięki.

 

które prowizorycznie zaryglowali regałem.

Zastawili, zablokowali, owszem, ale użycia regału jako rygla nie potrafię sobie wyobrazić.

Racja. Błąd logiczny. Do poprawki!

 

wydobywał się biały oddech

Może coś w rodzaju “przy każdym wydechu ziała biała para”?

Tak! Zdecydowanie lepiej do brzmi.

 

gdy na półpiętrze dostrzegli Shelobę

Ona w polskich wydaniach nie była przez “sz”?

Zrobiłam tu niezamierzony fikołek językowy. Wzięłam Shelob i dodałam „a”, jakbym chciała ją spolszczyć.  Swoją drogą ciekawe, Sheloba stała się Szelobą, ale Bagginsowie nie zostali przechrzczeni na Torbińskich. W Niemczech Szeloba to Kankr, a Bilbo Baggins otrzymał nazwisko Beutlin. I jak tu nie zwariować? :D

 

Dałem męża, dzieci, nawet, kurwa, jamnika!

Jamnik nie bardzo może być stręczycielem

Parsknęłam. 

Jak to było? Przecinek może uratować życie? 

„Rozstrzelać, nie wolno puścić!”

„Rozstrzelać nie wolno, puścić!”

 

Próbowałam to tłumaczyć, ale nie jest to łacina. Brzmi jak zlepek fikcyjnych języków z literatury.

Jeżeli się nie mylę, możliwe, że oprócz łaciny trochę pobrzmiewa quenyą, ale lata międzywojenne to na nią tak jakby za wcześnie

Faktycznie kompletnie zignorowałam fakt, że nie zgadza się tutaj czas! :O

 

Chwilę później kobieta siedziała skrępowana w kantorku, a w jej żyłach krążył środek odurzający.

Nie bardzo rozumiem, co tu się stało – może warto to było pokazać – nie wiem, jak Dunajewski, ale były policjant miałby chyba jakieś zastrzeżenia natury prawno-moralnej, starałby się raczej porozmawiać i wyjaśnić sytuację, może ułożyć jakieś zręczne kłamstwo.

Szczerze? Tekst jest już tak ciasny, że zabrakło mi tutaj znaków na rozmowę… Zastanawiałam się na usunięciu jej całkowicie, ale wtedy padłyby zastrzeżenia, że zbyt łatwo dostali się do biblioteki. Niech pozostanie związana. Jeziorny zawsze naginał reguły. Moralne pewnie też. 

 

Uniósł rewolwer i w serii szybkich ruchów opróżnił magazynek z magiczną amunicją.

Nie bardzo rozumiem tę “serię szybkich ruchów”.

Myślałam tutaj o szybkim naciskaniu na spust. Może zamienię po prostu na: Uniósł rewolwer i w serii strzałów opróżnił magazynek z magiczną amunicją.

 

Bez wahania rzucił się naprzód, wpychając go do otwartej bramy i znikając z nim w ognistej otchłani piekieł Dantego.

A dlaczego nagle piekieł Dantego? Wydaje mi się, że nic wcześniej jasno nie wskazywało, iż bramy mają się otwierać właśnie do świata Boskiej komedii, wypowiedzi w nieznanym języku mogą sugerować też mnóstwo innych uniwersów, a jeśli były jakieś inne tropy, to całkiem je przeoczyłem.

 

Moja wina! Byłam przekonana, że zapisałam tytuł książki, którą Downar rzucił pod nogi komisarzowi, ale wygląda na to, że zrobiłam to tylko w głowie. Zakładałam, że każda powieść otwiera bramę do własnego, odrębnego świata.

 

Akcja w bibliotece w środkowej części tekstu trochę mi się dłużyła.

Chyba próbowałam upchnąć zbyt wiele potworów naraz, przez co ta część mogła się dłużyć… Ale jest ich cała masa i trudno wybrać tylko garstkę. Muszę się nauczyć lepszej selekcji.

 

Odniesienia do głębszej przeszłości (konspiracja profesora Rau, babka Jeziornego) komplikują zrozumienie historii, a raczej niewiele do niej wnoszą.

Zastanawiam się, czy problem leży w mało atrakcyjnej formie, w jakiej to przedstawiłam, czy przeszłości ogólnie? Wydawało mi się, że jego historia jest potrzebna, żeby uzasadnić, skąd się wziął, dlaczego akurat ten trzydziestoletni cykl i cała reszta. Czy bez tego nie byłby jakiś taki… płaski? Ot, jakiś „duch”, który wyskakuje zza regału i robi zamieszanie.

 

Zakończenie bardzo mało satysfakcjonujące: komisarz poświęca się jakoś nagle, bez rozterek i bez dobrego powodu (nie wynika jasno z tekstu, czemu nie mógł Tadeusza w tę bramę po prostu wepchnąć

Jeziorny musiał zginąć. Ach, ta dramaturgia. Ale rzeczywiście, sposób, w jaki to przedstawiłam, nie do końca do niego pasuje. On nigdy nie był typem superbohatera. Zastanawiam się, czy drobna zmiana, w której to Tadeusz pociąga go za sobą w chwili upadku, choć trochę ratuje zakończenie?

 

nie wiadomo, co się stało z pozostałymi potworami i czy współpracownicy przeżyli. a wreszcie (przede wszystkim?) nie zostaje zamknięty wątek Ewy.

Wszystko znika, jakby wraz z odejściem Tadeusza ktoś nagle odłączył zasilanie. Ewa, Leszek i sam Tadeusz zostają uwięzieni w powieści – zakładam, że na zawsze.

Wcześniej pojawiało się tam zdanie, które to sugerowało, ale usunęłam je ze względu na limit znaków.  Uznałam, że nagłe zakończenie przez wciągnięcie w portal będzie ciekawsze. Najwyraźniej się pomyliłam. Jak tylko skończę poprawki, zobaczę, ile mam jeszcze miejsca i postaram się dopisać coś, co lepiej domknie całość.

 

10 punktów dla Gryfindoru! :D

Chyba się nie zdziwisz, jeśli powiem, że zawsze do mnie bardziej przemawiał Ravenclaw.

Pozdrowienia z Hufflepuff! Z moim roztargnieniem pasowałabym tam idealnie.

 

Nie, żeby mnie to usprawiedliwiało, ale na co dzień nie mówię po polsku i niestety czasami po prostu już mieszam…

Może i nie usprawiedliwia, ale tu muszę pochwalić, jak na kogoś niemówiącego na co dzień po polsku to piszesz naprawdę bardzo dobrze! I wybrałaś sobie miłe miejsce na utrzymywanie kontaktu z polszczyzną. Nie widzę też rażących anglicyzmów – chyba że posługujesz się zwykle jakimś innym językiem, którego nie znam wcale lub za słabo, żeby dostrzec na przykład kalkę frazeologiczną?

Trudno dziś uciec od wpływu angielszczyzny, więc jakaś kalka z angielskiego pewnie też się czasem przemknie. Bardziej boję się jednak, że przemycam germanizmy.

 

Tak czy inaczej, ciekawie opowiedziana historia, z pewnością widać potencjał, po poprawie błędów chętnie polecę ją do Biblioteki.

Bardzo dziękuję, że mimo potknięć chcesz polecić moje opowiadanie do biblioteki! 

I jeszcze raz dzięki za pomoc! Niech Ci Bóg w wenie wynagrodzi. 

 

Pozdrawiam serdecznie :) 

 

 

Tak, Jeziorny. Dunajewski opowiada mu, że Ewa jest bohaterką jego powieści, z kolei dziewczyna to potwierdza skinieniem. Komisarz niedowierza, cofa się i każe im się… przymknąć, by zebrać myśli.

Tak, to ma sens. Wczoraj wydało mi się jakby niejasne, ale może to był moment nieuwagi. Przy okazji spostrzegłem też:

– Ewa, przestań! Wskrzeszę cię! Napiszę inne zakończenie!

Wołacz wymaga oddzielenia przecinkiem (lub oczywiście dwoma przecinkami, gdy plasuje się w środku zdania).

 A tak mi się podobała ta stalowa obręcz! Przekombinowane? Usuwam.

Stalowa obręcz była jak najbardziej w porządku, pisałem tylko, że “zacisnęło mu się na szyi” to bardziej naturalna konstrukcja niż “zacisnęło się na jego szyi”. To drugie brałem zawsze za anglicyzm składniowy, ale może to też germanizm.

Wstyd. Poprawiam.

Bez żartów, wstyd to na przykład popełnić plagiat, a tu całkiem słodki pomysł – ostatecznie w języku czeskim czy walijskim są wyrazy bez samogłosek, to dlaczego nie w polskim?

Dozorca zawieszony przez moment w powietrzu runął w dół

Może raczej coś typu: zawisł na moment w powietrzu, po czym…

Tu od początku coś mi nie grało, ale nic lepszego nie wpadło mi do głowy. Twoja propozycja jest super! Dzięki.

Tu miałem jeszcze dopisać, że bardzo obszerną dyskusję o frazie “runąć w dół” mieliśmy pod tekstem https://www.fantastyka.pl/opowiadania/pokaz/32395.

Swoją drogą ciekawe, Sheloba stała się Szelobą, ale Bagginsowie nie zostali przechrzczeni na Torbińskich. W Niemczech Szeloba to Kankr, a Bilbo Baggins otrzymał nazwisko Beutlin. I jak tu nie zwariować? :D

Cóż, istniał ten przekład, w którym występował Bilbo Bagosz z Bagoszna, ale nikt go za bardzo nie lubi wspominać… Decyzja o tłumaczeniu lub nie nazw własnych mocno zależy i od konwencji przyjętej w danym języku, i od sensu oraz gatunku utworu.

Jak to było? Przecinek może uratować życie? 

„Rozstrzelać, nie wolno puścić!”

„Rozstrzelać nie wolno, puścić!”

Znalazłoby się parę takich ładnych przykładów.

Szczerze? Tekst jest już tak ciasny, że zabrakło mi tutaj znaków na rozmowę… Zastanawiałam się na usunięciu jej całkowicie, ale wtedy padłyby zastrzeżenia, że zbyt łatwo dostali się do biblioteki.

Tak podejrzewałem, rzeczywiście trudno to rozwiązać w kilku słowach. Tu jeszcze zwróciłem uwagę:

(jednego we flanelowej piżamie, drugiego z potężnym młotem przerzuconym przez ramię)

Myślałam tutaj o szybkim naciskaniu na spust. Może zamienię po prostu na: Uniósł rewolwer i w serii strzałów opróżnił magazynek z magiczną amunicją.

Tak, myślę, że będzie bardzo dobrze!

Wydawało mi się, że jego historia jest potrzebna, żeby uzasadnić, skąd się wziął, dlaczego akurat ten trzydziestoletni cykl i cała reszta. Czy bez tego nie byłby jakiś taki… płaski? Ot, jakiś „duch”, który wyskakuje zza regału i robi zamieszanie.

To na pewno jest znaczący argument. Być może problem nie leży w samym wprowadzeniu głębszej przeszłości, lecz w jakimś szczególe tego, w jaki sposób ją wprowadzasz – ale to nie interpunkcja, z którą mogę rozprawić się dosyć obiektywnie, warto więc poczekać na opinie kolejnych, może bardziej doświadczonych czytelników.

Zastanawiam się, czy drobna zmiana, w której to Tadeusz pociąga go za sobą w chwili upadku, choć trochę ratuje zakończenie?

Moim zdaniem, zauważalnie je poprawi.

Wszystko znika, jakby wraz z odejściem Tadeusza ktoś nagle odłączył zasilanie. Ewa, Leszek i sam Tadeusz zostają uwięzieni w powieści – zakładam, że na zawsze.

Wcześniej pojawiało się tam zdanie, które to sugerowało, ale usunęłam je ze względu na limit znaków.

Rzecz w tym, że na moje wyczucie to nie jest domyślne założenie i bardzo trudno będzie je podeprzeć jednym zdaniem tak, żeby czytelnik uznał je za niezaprzeczalnie wynikające z konstrukcji świata. Możliwe, że prędzej będzie to odebrane jako zanęta na sequel, który mógłby wyjaśnić, w jaki sposób wydostaną się jednak z wnętrza powieści.

Bardziej boję się jednak, że przemycam germanizmy.

Aber richtig, das ist ein gut Grund zum Furcht. Coś tam niemieckiego liznąłem, ale niestety jak dotąd nie tyle, żeby wychwytywać germanizmy składniowe czy frazeologiczne, może oprócz najbardziej rażących. Skądinąd może Cię zaciekawić, że interpunkcja polska jest w dużej mierze wzorowana na niemieckiej – co może sprawić, że będzie Ci dość łatwo stosować ją w miarę dobrze, ale znacznie trudniej opanować te rzadsze reguły, którymi się jednak różni.

Bardzo dziękuję, że mimo potknięć chcesz polecić moje opowiadanie do biblioteki! 

Z tego, co widzę, prawie wszystkie potknięcia językowe są już załatane, więc klikam.

Niech Ci Bóg w wenie wynagrodzi.

A takich życzeń to jeszcze nigdy nie dostałem! Patrząc po tym, co za rzeczy czasem wypisuję, chyba niewiele z mojej weny mogłoby pochodzić od Boga.

Nawzajem serdecznie pozdrawiam!

A tak mi się podobała ta stalowa obręcz! Przekombinowane? Usuwam.

Stalowa obręcz była jak najbardziej w porządku, pisałem tylko, że “zacisnęło mu się na szyi” to bardziej naturalna konstrukcja niż “zacisnęło się na jego szyi”. To drugie brałem zawsze za anglicyzm składniowy, ale może to też germanizm

Moje niedopatrzenie! Już poprawiam.

 

Dozorca zawieszony przez moment w powietrzu runął w dół

Może raczej coś typu: zawisł na moment w powietrzu, po czym…

Tu od początku coś mi nie grało, ale nic lepszego nie wpadło mi do głowy. Twoja propozycja jest super! Dzięki.

Tu miałem jeszcze dopisać, że bardzo obszerną dyskusję o frazie “runąć w dół” mieliśmy pod tekstem https://www.fantastyka.pl/opowiadania/pokaz/32395.

Z ciekawością przeczytałam Waszą dyskusję i zmienię tę frazę. Nie spodziewałam się, że jest taka… kontrowersyjna :D Jednak, wyobrażając sobie całą tę scenę, jedyna droga podczas spadania wiodła w dół, więc faktycznie może to być odebrane jako masło maślane.

 

Wydawało mi się, że jego historia jest potrzebna, żeby uzasadnić, skąd się wziął, dlaczego akurat ten trzydziestoletni cykl i cała reszta. Czy bez tego nie byłby jakiś taki… płaski? Ot, jakiś „duch”, który wyskakuje zza regału i robi zamieszanie.

To na pewno jest znaczący argument. Być może problem nie leży w samym wprowadzeniu głębszej przeszłości, lecz w jakimś szczególe tego, w jaki sposób ją wprowadzasz – ale to nie interpunkcja, z którą mogę rozprawić się dosyć obiektywnie, warto więc poczekać na opinie kolejnych, może bardziej doświadczonych czytelników.

Tak, oczywiście! I tak wielkie dzięki za zwrócenie na to uwagi. Na pewno przyda mi się na przyszłość.

 

Wszystko znika, jakby wraz z odejściem Tadeusza ktoś nagle odłączył zasilanie. Ewa, Leszek i sam Tadeusz zostają uwięzieni w powieści – zakładam, że na zawsze.

Wcześniej pojawiało się tam zdanie, które to sugerowało, ale usunęłam je ze względu na limit znaków.

Rzecz w tym, że na moje wyczucie to nie jest domyślne założenie i bardzo trudno będzie je podeprzeć jednym zdaniem tak, żeby czytelnik uznał je za niezaprzeczalnie wynikające z konstrukcji świata. Możliwe, że prędzej będzie to odebrane jako zanęta na sequel, który mógłby wyjaśnić, w jaki sposób wydostaną się jednak z wnętrza powieści.

Trafny punkt. Zmieniłam już nieco zakończenie, choć przypuszczam, że może teraz wyglądać jak… naprędce załatane. Z drugiej strony „otwarte” zakończenia zawsze mnie korcą i lubię niektóre rzeczy jedynie zasugerować oraz pozostawić do wyobraźni czytelnika. Oczywiście nie mają sensu, gdy nie tłumaczą kompletnie niczego :D Będę pracować nad znaleziemiem złotego środka.

 

Bardziej boję się jednak, że przemycam germanizmy.

Aber richtig, das ist ein gut Grund zum Furcht. Coś tam niemieckiego liznąłem, ale niestety jak dotąd nie tyle, żeby wychwytywać germanizmy składniowe czy frazeologiczne, może oprócz najbardziej rażących. Skądinąd może Cię zaciekawić, że interpunkcja polska jest w dużej mierze wzorowana na niemieckiej – co może sprawić, że będzie Ci dość łatwo stosować ją w miarę dobrze, ale znacznie trudniej opanować te rzadsze reguły, którymi się jednak różni.

O, to teraz mała poprawka z mojej strony :) Furcht jest rodzaju żeńskiego, więc poprawnie to zdanie brzmi: Aber richtig, das ist ein guter Grund zur Furcht.

Ogólnie żadna ze mnie germanistka i też robię błędy. A rodzajniki to horror! 

Nie wiedziałam, że polska interpunkcja jest wzorowana na niemieckiej. Muszę o tym więcej poczytać.

 

Jeszcze raz dzięki za Twój czas i klika! Pozdrawiam :)

Trafny punkt. Zmieniłam już nieco zakończenie, choć przypuszczam, że może teraz wyglądać jak… naprędce załatane. Z drugiej strony „otwarte” zakończenia zawsze mnie korcą i lubię niektóre rzeczy jedynie zasugerować oraz pozostawić do wyobraźni czytelnika.

Mnie ta nowa wersja podoba się wyraźnie bardziej, ale zmiana zakończenia zawsze jest dość intymną ingerencją w tekst, mocno zależy od tego, co tak naprawdę autor chciał pokazać. Naturalnie to również można przedyskutować z następnymi odbiorcami.

O, to teraz mała poprawka z mojej strony :) Furcht jest rodzaju żeńskiego, więc poprawnie to zdanie brzmi: Aber richtig, das ist ein guter Grund zur Furcht.

Słusznie, dziękuję! I ein guter – rzeczywiście, tak mnie uczyli, ale wobec tego w jakich sytuacjach używa się krótkiej formy przymiotnika, bo czasem ją przecież widuję? Tylko w konstrukcjach z orzecznikiem? A może to w ogóle zależy od regionu?

Nie wiedziałam, że polska interpunkcja jest wzorowana na niemieckiej. Muszę o tym więcej poczytać.

Z mojej strony to także wiadomość z lektur, a nie coś, co samodzielnie zgłębiałem i umiałbym wyjaśnić w szczegółach. Na pewno chodzi o takie cechy jak dominacja reguł logiczno-składniowych, z bardzo ograniczonym aspektem retorycznym, rygorystyczne wydzielanie zdań podrzędnych, brak Oxford comma.

 

Nawzajem dziękuję za ciekawą rozmowę i sumienne podejście do poprawek, pozdrawiam!

Nowa Fantastyka