Viaggia otworzyła oczy, lecz zaraz je zmrużyła, chroniąc przed światłem poranka. Zrobiła głęboki wdech. Wietrzyk niósł ze sobą zapach rozrzedzonej w nagrzanym powietrzu soli, pomieszany z woniami pobliskiej dżungli. Wokół rozbrzmiewały dźwięki przebudzonej przyrody – ranne ptaki, skryte pośród liści, śpiewały nawołując się wzajemnie do wspólnego żeru na chmarach pobudzonego robactwa.
Viaggia czuła na ciele, jak od oceanu wiała delikatna bryza, delikatnie muskając jej piersi, skąd opadała kaskadą na brzuch i dalej, do pękniętego wzgórka łona. Przyjemne, erotyczne uczucie, równoważone przez gryzącą skórę, naznaczoną kryształkami soli i piasku.
Ostrożnie otworzyła oczy. Przywitała ją doskonale złota tarcza słońca, zawieszona na sklepieniu czystego, błękitnego nieba tropików. Doskonałego obrazu nie zaburzało nic, nawet zwierzęta, skupione na pierwotnej walce pośród zieleni.
Podniosła głowę, szukając Carli, jej towarzyszki podróży, ale w pobliżu nie zobaczyła ani niej samej, ani samochodu, ani jakiejkolwiek innej rzeczy. Nawet pled, którym podczas nocy Viaggia była przykryta, też gdzieś zniknął.
– Cholibka, zostawiła mnie! – uderzyła pięścią o piasek. – A już myślałam, że się dogadujemy…
Wstała na nogi i otrzepała skórę z piachu. Oczyściwszy ciało, zaczęła szukać w oddali domu, do którego obie zmierzały, ale chociaż wytężała wzrok ile tylko mogła, przed sobą widziała tylko plażę, ciągnącą się w nieskończoność wzdłuż linii kontynentalnej. Poza tym żadnych zabudowań, znaków, ani widocznych zjazdów z drogi. Viaggia spojrzała więc w drugą stronę, a tam tak sam linii brzegowej nie towarzyszyło nic poza drogą i gęstą dżunglą.
Cóż zrobić, cóż począć?!, pytała siebie. Jak szukać prawdziwego światła tam, gdzie ginie w tępym blasku tego grzesznego światła?
– To było pytanie do ciebie! – zawyła Viaggia grożąc słońcu, które odpowiedziało jej nieskończonym spokojem przedwiecznej gwiazdy.
Nagle coś zaskrzeczało obok niej. Wyrwana z filozoficznych refleksji trwożnie spojrzała sobie pod nogi, a tam powitał ją kruk, żadna tam kawka czy wrona, lecz prawdziwy, wypasiony corvus corax. Patrzył na nią ciekawie, a ona też patrzyła na niego ciekawe, przynajmniej do momentu, kiedy coś ją ugryzło w tyłek. Pisnęła i obróciła się na drugą stronę, a tam też kruk!
– Ile was jest? – zapytała, a w odpowiedzi stanęły przed nią kolejne, nachodząc jeden na drugi, przebierająca nogami banda.
Viaggia przestraszyła się tej nawały czarnych ptaków. Próbowała od nich odbiec, ale zahaczyła o własne nogi i z piskiem upadła w piasek. Nim zdążyła podnieść głowę, wszystkie kruki zaczęły ją wszystkie boleśnie dziobać, a nie były to tylko ukłucia, lecz ostre jak brzytwa uderzenia, każde odcinające kawałek ciała Viaggi. Chciała krzyczeć, lecz jakiś wredny kruk odgryzł jej język, a drugi zabrał krtań i nim spostrzegła, już jej nie było.
Napełniwszy brzuchy, stado zostawiło krwawą plamę na plaży, frunąc w przestworza. Pomknęły na Zachód, ponad dżunglę ponad rzeczki, w zakolach których niczym grzyby wyrosły miasteczka biedy, ponad największą z gęstwin, gdzie nigdy nie ustawała walka podjazdowa między armią a partyzantami, ponad wzgórza, gdzie stanął czas, aż po Dolinę Śmierci, dawną Dolinę Życia, gdzie pośród dymiących bagien wzniesiono platformy świętego miasta Zacatecas, z szeregiem pomniejszych, czerwonych od krwi świątyń pośrodku oraz największą, straszną, lecz piękna Wieżą Zacatecas, wyrosłą niczym huba u skraju wieczności.
Miasto otaczały slumsy glinianych lepianek, krytych kredą i znaczonych czerwonymi pasami. Potem zaczynały się platformy handlowe oraz wybudowane wzdłuż kanałów pierwsze prawdziwe domy, wielorodzinne sześciany połączone szalonym systemem pomniejszych platform, przechodząc niepostrzeżenie w krąg dzielnicy pałacowej. Dalej, za wysokim, przegradzany pylonami murem, było już święte pole starych świątyń, a tam jeszcze jedno, najświętsze pole, te już przeznaczone dla nielicznych, którzy dostąpili zaszczytu stanięcia przed Zacatecas.
Kruki obniżyły lot, schodząc do pełnej krwi oraz ciał platformy, przy której kończyły się schody trzech piramid i kilkudziesięciu mniejszych, osadzonych na podwyższeniach świątyń. Wszędzie stały też rzeźby bogów, jednych o twarzach prawie ludzkich, lecz zdeformowanych przez kły, długich jak u dzika, albo ostrych jak u kojota, inne zaś, w ogóle nieludzkie, napawały grozą nieopisywalnego.
Był tam też gigantyczny, rzeźbiony w piktogramy i pełen ludzkich odpadków ołtarz, sam w sobie symboliczna platforma, pierwsze z wyniesień, jakiego dostępowały ofiary, nim zabierano je dalej.
Niezlęknione tym wszystkim kruki wyglądały na szczycie najwyższego stosu ludzkich zwłok, tych którym po wycięciu serca usunięto również oczy i penisy, leżące teraz osobno w kupach, jako ofiary na szczytach piramid. Niektórzy z zabitych nie mieli też języków, ponieważ odgryźli je podczas rytuału, zaciskając z bólu szczęki.
Zająwszy miejsca na czubku stosu, zbite w gromadę kruki zaczęły naraz defekować. Biało-zielone guano upadało pomiędzy zwłoki, stopniowo tworząc coraz większą plamę, z każdą kolejną kupą nabierając tyleż masy co kształtu, aż wkrótce uformowało poprawne kształty Viaggii,
Kruki odleciały, gdy tylko wyrwana z biało-zielonej skorupy zamachała gniewnie piąstką. Ich tumult wzruszył górę trupów, która zaczęła się osuwać, ściągając ze sobą Viaggię. Dziewczyna, wkręcona między zwłoki, spadła na sam dół, pod ołtarz, szczęśliwie upadając brodą na wydęty brzuch jakiegoś nieszczęśnika, który pierdnął pośmiertnie gazami.
Viaggia nie zdążyła nawet zakrzyknąć z obrzydzenia, bo nagle porwały ją męskie ręce, które należały do żołnierzy w skórach jaguarów. Zaszokowaną dziewczynę zaniesiono do drewnianej przybudówki, zupełnie niegodnej otaczających ją szacownych budowli, a tam bezzębne Indianki, chichocząc rozbawione jej białym ciałem, z zadowoleniem ją szczypały, polewały zimną wodą i tarły naturalnymi gąbkami. Kiedy skończyły, najstarsza ze posługujących przywaliła jej chodakiem, wyganiając na zewnątrz, gdzie znowu przejęli ją mężczyźni w skórach jaguarów, prowadząc teraz na przed kamienny tron, osadzony po drugiej stronie gigantycznego ołtarza. Siedział na nim stary kapłan, prawie karzeł, zasypany ozdobami ze złota i bogato zdobionymi tkaninami, którego twarz ledwie widoczna była spod wykonanej ze spiętych obręczą piór korony.
Viaggię brutalnie rzucono na ziemię. Chociaż obolała, uniosła butnie wzrok domagając się wyjaśnień. Kiedy tylko ujrzała oczy kapłana, przeszedł przez nią dreszcz trwogi, ponieważ był to człowiek o wielkiej mocy, dalece większej niż jakiegokolwiek innego śmiertelnika. Jego potężne spojrzenie przebiło świadomość Viaggi niczym włócznia, wbijając się ostrzem w źródło świadomość, a wtedy zobaczyła siebie samą, jak leżała na kamiennym ołtarzu, bezradnie wymachując sztywniejącymi rękoma, zaś na środku jej zakrwawionego ciała ziała okrwawiona dziura, gdzie między rozłupanymi żebrami wciąż biło czerwone serce.
Siedzący nad Viaggią kapłan pokazał jej nóż. Wyciągnął go na długość ramienia, by dokładnie zapoznała się z kształtem ostrza, nim go użyje, by odciąć jej serce od reszty ciała, które zaraz potem zmiażdży w dłoni, przed obliczem pokrytego łuską demona, którego widział jako boga. Jego usta były rozciągnięte w uśmiechu pożądania.
Viaggia zerwała się z wrzaskiem, wytrącając mu z dłoni obsydianowe ostrze i przytrzymując skórę na piersi, jakby miała tam ranę, pomknęła przed siebie. Potykając się o rozrzucone wszędzie zwłoki pędziła możliwie daleko, z dala od męskich krzyków, które, chociaż nie znała tego języka, doskonale rozumiała, gdyż czaił się w nich mord i gwałt.
Musiała uciekać, ale gdzie?
Przerażona wbiegła pierwszego budynku świątynnego jaki zobaczyła. Nie zapalono jeszcze pochodni, a jedynym otworem był ten, przez który przebiegła, dlatego całość tonęła w półmroku. Viaggia wykorzystała to, chowając się z pierwszą lepszą kolumną. Przestraszona, wyglądała, ale tylko trochę, za osłonę, wypatrując pościgu, lecz nikt nie nadbiegał. Wpierw odetchnęła z ulgą, lecz zaraz pomyślała, że chociaż teraz szukają gdzieś indziej, w końcu, jak tylko przetrząsną pozostałe miejsca, przyjdą i tutaj, a wtedy już żadna kolumna jej nie pomoże.
Spojrzała w drugą stronę. Była tam co najmniej jeszcze jedna komora. Może prowadziła dalej, na zewnątrz? Nie było to bezpieczne, nic a nic, lecz musiała przecież spróbować, nim ją pojmą i wyrwą serce. Albo jeszcze gorzej.
Ostrożnie, przebiegając od kolumny do kolumny, zbliżała się do drugiej komory. W tym mroku niewiele jednak widziała i znowu ciągle się o coś potykała, głównie ceramikę, porozstawianą po całym pomieszczeniu bez jakiegoś sensownego powodu. Raz wrzasnęła, bo pomyślała, że Indianie z zasadzki rzucili na nią sieć, ale nie, to tylko jakaś tkanina odpadła o ściany, poruszona podmuchem wiatru. Na szczęście krzyk Viaggi nikogo nie przyciągnął, nie zamierzała jednak kusić losu i poszła dalej już szybko, bez chowania za kolumnami. Jeżeli miała być pojmana, to właśnie teraz.
Druga komora okazała się przedsionkiem, równie mrocznym co poprzednie pomieszczenie, ale za nią była trzecia, gdzie zapalono dwie pochodnie. Na szczęście nikogo tam nie było, więc Viaggia mogła spokojnie rzucić okiem na otoczenie.
Pomieszczenie pełniło chyba funkcję przygotowawczą, albo kuchni, albo obu, bo śmierdziało tam marynowanym mięsem, a wszędzie po matach leżały noże, czasem nawet zakrwawione, podobnie jak wysokie naczynia z pokrywami. Viaggia podeszła do jednej z pochodni i spróbowała ją wyjąć z nasady; trochę jej przeszkadzały te naczynia, wiec je sobie przesunęła stopą, a potem zaparta nogami o ścianę pociągnęła najmocniej jak mogła. Pochodnia wreszcie ustąpiła za piątym stęknięciem Viaggii, a ona upadła z jękiem na kamienną podłogę, szczęściem nie zajmując sobie włosów ogniem.
Układ cieni zupełnie się zmienił. Viaggia nie widziała już żadnego z wyjść. Wstając musiała więc manipulować pochodnią, żeby wszystko dokładnie zobaczyć, a wtedy dostrzegła to, co przedtem spowijał cień, znów wydobywając jej gardła wrzask – na jednej ze ścian rozstawiono krótkie, zaostrzone kijki z mięsem. Szybko jednak zrozumiała, że to nie serca, lecz jakieś małe zwierzęta, ustawione tutaj do suszenia.
Pochyliła się nad nimi. Rozpoznała świnki morskie, albo przynajmniej coś podobnego. Powąchała je – pachniało całkiem fajnie, tak korzennie. Jej burczący brzuch też tak myślał. Musi dochodzić pora obiadowa, pomyślała. Trudno, dodała, głupiej kozie śmieć i wzięła sobie jedną świnkę, by zrobić odważnego gryza.
– Całkiem niezłe – powiedziała do siebie przechodząc z kijkiem i pochodnią do kolejnego pomieszczenia.
Dalsze komory nie były już oświetlone, dlatego Viaggia przemierzała je ostrożnie, na tyle długo, że po drodze zdążyła już zjeść całą świnkę. Tak jej smakowała, że pożałowała, że sobie nie wzięła jeszcze drugiej, a nawet trzeciej. Przynajmniej został jej zaostrzony kijek, akurat do obrony.
W końcu przeszła do sali, która musiała być znacznie większa od pozostałych, wnosząc po echu. Brakowało tam jakichkolwiek przedmiotów i draperii. Viaggia próbowała dostrzec sufit, ale nic to, kolumny ginęły jakby w nieskończonym mroku. Nie widziała też żadnych ścian zewnętrznych, jakby gigantyczna sala ciągnęła się w nieskończoność.
Nie mając żadnych punktów orientacyjnych, poszła środkiem. Szła tak przez chwilę, aż nabrała nagle ochoty, żeby zawrócić. Spojrzała nawet za siebie, ale wejście już zniknęło w cieniu. Przystanęła, podrapała się patyczkiem po plecach.
Co teraz?
Rozejrzała się jeszcze raz dookoła i teraz zauważyła, co przedtem jej umknęło przez pochodnię, że jest tutaj jeszcze jedno źródło światła. Słabe, lecz dość mocne, żeby same siebie podtrzymać. Viaggia po raz ostatni zwróciła się w kierunku wyjścia, zastanawiając jak odnajdzie to miejsce, jeżeli będzie musiała wrócić. Pomyślała o liczeniu kolumn, ale zrezygnowała – matematyka ponad dziesiątki nie należała do jej mocnych stron. Była kobietą czynu, skoro więc musiała coś zrobić, wybrała to, czego jeszcze nie próbowała.
Światło zdawało się jaśniejsze z każdym krokiem Viaggii. Teraz mogła rozpoznać, że nie miało żółtawego koloru, jak te od pochodni, lecz piękną, srebrną poświatę. Zaciekawiona, Viaggia przyspieszyła kroku, zupełnie nie myśląc o niebezpieczeństwie, aż ją oślepiło, gdy wreszcie doszła do źródła blasku. Zasłoniła oczy dłonią i, teraz idąc powoli, małymi kroczkami, przyzwyczajała oczy do tego widoku.
Uderzyło ją, z jaką siłą odebrała cudzą obecność. To on, nagi jak ona mężczyzna, w typie europejskim, zupełnie nie pasującym do tego miejsca, młodzieńczo piękny, o skórze jak platyna, niczym latarnia emanował tym srebrzystym światłem. Twarz miał delikatną, niemal chłopięcą, lecz zarazem męską. Był smukły, lecz atletyczny, o płaskim brzuchu i eleganckim penisie.
Mężczyzna opierał się o jedną kolumn, złożywszy ręce za plecami; patrzył gdzieś w bok zamyślony, gdy przyszła, lecz na jej widok uchylił jej kasku, srebrny hełm ze skrzydełkami, wydobywając spod rondla platynowe loki.
Viaggia przystanęła urzeczona jego pięknem. Mogłaby tak stać i gapić się jeszcze dłuższy czas, zupełnie zapomniawszy o pogoni. To on podszedł do niej pierwszy, z pewnością człowieka, który już miał to czego chciał.
– Nie bój się – przemówił zaskakująco niskim, donośnym głosem, kładąc dłoń na jej policzku. Była przyjemnie ciepła, Viaggia z przyjemnością wtuliła w nią skórę.
-K-kim jesteś?
Złapał gołą ręką za pochodnię i zgasił ją. Teraz jego światło było jedynym, które wydobywało Viaggię z mroku. Teraz byli tylko dwoje, pośród nieskończonego świata kolumn.
Pocałował ją władczo, nie poczuła nawet ziarna zaskoczenia ani oporu. Jego cudowny język wypełnił jej usta, na chwilę oszołamiając, a kiedy go wyjął, mężczyzna spojrzał na Viaggię diamentowymi oczami i powiedział:
-Jestem tym, który zna wszystkie odpowiedzi.
Viaggia zapragnęła poznać te odpowiedzi, nawet jeżeli nie znała jeszcze odpowiednich pytań, a wtedy poczuła na brzuchu prężący się, aksamitny członek, przyjemnie wschodzący po jej ciele. Wzięła go do ręki, nie mogąc nadziwić jego wspaniałością. Masowała delikatnie penisa, badając jego kształt, a był niczym żywa, miękka platyna, niemal rozpływająca w palcach.
Viaggia opadła na kolana, musiała mocniej doznać tej cudowności. Przeszedł ją dreszcz, kiedy dotknęła nasady członka koniuszkiem języka i zaraz go przesunęła dalej, kończąc już całą powierzchnią, niczym szeroki liść oplatający żołądź. Nie mogąc stracić z nim kontaktu, wzięła penisa do ust i zaczęła go mocno ssać.
Wpinając dłonie we włosy łonowe mężczyzny, pieściła jego członek nie śmiejąc spojrzeć mu w oczy, ani dać sobie własnej przyjemności, jakby było to świętokradcze i sam fakt, że w ogóle mogła wziąć do ust ten platynowy cud, był dla niej nagrodą. Pragnęła poczuć smak jego nasienia, żywe srebro, rozlewające się po języku; obfity rozbryzg wypełniający całe usta, a gdyby to łaskawie uczynił, ona nie przerwałaby pieszczoty, pozwalając mu się tryskać nieskończenie, jak gdyby od tego nektaru miało zależeć jej własne życie.
Nim jednak skończyła, on złapał ją za kark i stanowczo podciągnął do góry. Złapał ją za szczękę, patrząc triumfalnie na obślinione usta Viaggii. Przetarł je palcem wskazującym, a ona chwyciła ten palec i ucałowała, chcąc sobie włożyć go do ust, mężczyzna jednak wyrwał się i tą samą ręką spoliczkował dziewczynę.
– Po co ci część odpowiedzi – złapał ją za włosy – jeżeli możesz mieć całość?
Popchnął ją w kierunku kolumny i przycisnął, po czym włożył jej palce pod pośladki, uniósł do góry pozwalając złapać się za kark, a wtedy wsunął się w nią po sam koniec Stęknęła, gdy przeszedł gładko przez jej wilgotne wnętrze, wypełniając je całkowicie. Pasował doskonale.
Objęła go również nogami, żeby z niej nie wyszedł, nawet gdyby chciał. Uczepiona kochanka jak leniwiec gałęzi odpowiadała biodrami na jego ruchy, miarowymi uderzeniami wydobywające z niej głębokie jęki. Wreszcie czuła rozkosz jakiej potrzebowała; jedna jego dłoń pracowała na dole, pod jej pośladkiem, wbita palcem wskazującym w szczelinę odbytu, drugą ściskał pierś, ciągnąc ją rozkosznie.
Viaggia trzymała się tego cudu kurczowo, aż mężczyzna musiał ją trochę odpychać, żeby móc złapać poprawnie jej ciało, na co ona odpowiadała jeszcze mocniejszymi objęciami. Uprawiali te zapasy nad ziemią, jakby zawieszeni w pustce, bez poczucia kierunku. Wkrótce Viaggia straciła nawet świadomość swojego ciała, a jej poczucie bycia skupiło się na otworach i ich ekstazach, przeżywając z nimi kolejne fale rozkoszy, jedna za drugą, coraz mocniej, prawie całkiem tracąc poczucie istnienia, aż wreszcie usłyszała ich wspólny krzyk, a on, doznawszy własnego spełnienia, zalał ją upragnionym srebrem, które zrazu wyścieliło jej organ, niczym żywa istota, wciąż promieniując na nią przyjemnością, wnet, przebiwszy macicę, pomknęło ku górze, przez kręgosłup, napełniając niewysłowionym szczęściem i dotarło do mózgu, klejąc do neuronów, aż skumulowało przyjemność w szyszynce, z której odeszła promienna korona, wypełniająca światłością cały świat.
Viaggia już wiedziała. Zapłodniona przez boską mądrość sama osiągnęła boski status. Przechodząc w pozycję kwiatu lotosu, obejmowała nogami nie mężczyznę, ale wieczność. Szyszynka przepchnęła się przez mózg na czoło, tworząc Trzecie Oko, obejmujące spojrzeniem całość Wszechświata. Wiedza ta pozwoliła dojrzeć Viaggii, że nie jest istotą tego pojedynczą, ale potrójną, w przeszłości, teraźniejszości i przyszłości, świadomą każdego z tych punków. Miała teraz sześć ramion, zwróconych w otchłanie czasu, a jej czerwony język wyszedł z ust pośród zębów, które mogły pożerać światy. Była boginią-niszczycielką, boginią śmierci, boginią podtrzymującą, boginią płodności, boginią stworzenia, stojącą dużym palcem na słońcu, boginią Wszechrzeczy trzymającą pod kciukiem zrodzony z jej jaja świat…!
Przed jej boskie oblicze sfrunęło stado kruków, których czarne pióra zlewały się wzajemnie, rosnąc wraz z tym jak nadlatywały kolejne, aż pióra ustąpiły pod naporem brązowej skóry i tkanin, zaś kupa piór przeszła w znajomą figurę starego Indianina w typie męża opatrznościowego, którego spotkała już kilka razy podczas swoich wędrówek. Patrzył na nią bez należnego jej uznania, z widocznym wyrzutem.
– To wszystko na co cię stać?!
Wtedy z jej boskich ust dobył się głos dźwięczny jak ruch planet, słodki niczym rzeka miodu.
-Mnienawszystkostaćbojużrozumiemwszystkojesteśmywszyscyzjednoczeniatmanembarhmanemanatmanemzłożonymzwielujakościbrahmanaduszajestzłudzeniemniemazbawienialeczjestwyzwolenieoderegorayhvehpoprzezsofięlucyferazrodzonegozemanacjidemiurgagdyotwierasiętrzecisefiachesedtarotoweczórkiktórejatechnoantychryststawiamnaboskimstoletothaniechmidaodarzyplumplumbzykbzyk!
-Głupia! – zagrzmiał stary Indianin, grożąc jej laską. – Nie po to cię tutaj zabrałem, żebyś się dała zwieść pierwszej-lepszej prowokacji!
-Oczymbredziszdziadkuchybacisięczarktypomieszałymusiszzintegrowaćcieńczyniewidziszżeotworzyłamtrzecieokoodszyszynkoweajużwdrodzeczwarte?
Stary Indianin pokręcił z obrzydzeniem głową.
– Musisz się jeszcze wiele nauczyć. Do budy!
Po tych słowach przywalił jej laską, aż połknęła ten czerwony jęzor z leguminy, a Trzecie Oko, malowany kawałek szkła, wypadło i rozbiło się na kamienie. Elektryczna aura zgasła, odpadły mosiężne łapy, podnośnik się zepsuł, a trip siadał, strącając Viaggię w otchłań.
Oszołomiona, opadała w ciemności, najczarniejszej z nocy, sama, bezsilna. Moc znowu okazała się iluzją, potencja – oszustwem. Chciała przejść górę w poprzek, zamiast wspiąć się na sam szczyt. Złudzenia dla słabego umysłu. Indianin miał rację, był głupia. Czy to dlatego tamten kapłan pokazał ją pociętą na ołtarzu, jako ofiarę, którą była?
Wnet ciemność rozproszył blask. Prawdziwy, nie iluzyjny. Viaggia zobaczyła błękitne niebo, ocean, pas plaży i zieloną dżunglę.Jej duch przechodził przez kolejne warstwy chmur, coraz niżej,coraz niżej, do białego, wyciągniętego na pledzie ciała…
Usiadła. Czuła na skórze poranną bryzę, znad oceanu dało się usłyszeć mewy. Rozejrzała się. Widok na resztę plaży przesłaniał jej samochód Carli, lecz obok, w centrum obozu sama Carla, ubrana do już połowy, majstrowała przy imbryku i grzałce.
-Dzień dobry, robię nam kawę – powiedziała, po czym jej spokojne oblicze zmieniło wyraz wraz z idącymi do góry brwiami. – Coś się stało?
Viaggia wstała chwiejnie na nogi.
-Uprawiałam seks z platynowym bogiem, ale to nie rozwiązało żadnego problemu.
Carla zrobiła zaskoczoną minę. Sutki jej nagich piersi delikatnie stwardniały, po czym zaczęły drgać w rytm perlistego śmiechu.
-Piękni chłopcy nie są od rozwiązywania problemów, tylko od ich tworzenia – napełniła kawiarkę zagotowaną wodą. – Mleka?