Sameh, jesteś tutaj uwięziony, chociaż nie jesteś sam. Dwa dni temu dołączenie do ekipy hien cmentarnych wydawało się doskonałym pomysłem, ale to już dawno za tobą. W zgęstniałym, dusznym i pełnym pyłu powietrzu mieszka również legion skarabeuszy oraz mnóstwo innego, przeklętego robactwa. Jednak to inna, dziwna obecność najbardziej cię zaniepokoiła. Grobowiec pustynny wedle wszelkiej logice i definicji powinien za wyjątkiem wspomnianego robactwa gościć jedynie formy nieożywione. Mimo to wciąż czułeś to cholerne drapanie. I wstrętny, oślizgły głosik, który zadomowił się w uchu niczym spasiony robal.
„Sameh. Iw.”
Na Ozyrysa, nigdzie nie chciałeś iść. Jedyne, o czym myślałeś, to jak wydostać się z tego pieprzonego grobowca, ale wyjście zostało zasypane gruzem i oprócz żałosnego skamlenia do Bogów niewiele mogłeś w tej chwili zrobić. Bezczynne siedzenie w miejscu również nie jawiło się jako wspaniały pomysł, toteż postanowiłeś zejść w głąb grobowca. Cholera, jeśli już ginąć, to niech chociaż będzie ciekawie.
„Sameh, Iw. Sameh.”
Znowu ten sam, denerwujący i swędzący w uchu głos. Wyraźnie kibicował twojej wyprawie w głąb, toteż postanowiłeś mu przyklasnąć. Znał twoje imię. Kolejne zdanie dużo bardziej agresywnie wdarło ci się do głowy.
„REMEN HENA-I DJEDU EN ANPU
HEDJ HENA-I SEBA EN WESIR”
Otumaniony, przytrzymałeś się ściany. Wszystko dookoła zaczęło wibrować w bardzo krótkich, ale niesamowicie intensywnych seriach. Wiedziałeś, skądś, nie wiadomo skąd, w którą stronę musisz iść.
„Wszyscy chcemy cię poznać, Sameh, wszyscy chcemy. Jesteś tutaj, jesteś mile
widzianym gościem. Wszystkie twoje fragmenty, fragmenty twoje, ugościmy, jak
najdoskonalej ugościmy.”
Szeptał słodyczą i śluzem.
Grobowiec otworzył się przed tobą niczym serce zakochanego chłopca, który po raz pierwszy poczuł przytłaczający pęd miłości. Szedłeś jego korytarzami niczym we własnym domu. Widziałeś potężne istoty, które potrafiły jednym oddechem zmieść z powierzchni ziemi całe pasma górskie, ale mimo to postanawiały budować. Jeziora ognia, one stały się przez twoją prostą duszę najbardziej ukochane, umiłowane.
„REMEN HENA-I DJEDU EN ANPU
HEDJ HENA-I SEBA EN WESIR”
ŁUP. ŁUP. ŁUP.
Ogromne bicie i stary jęk pracującego serca Egiptu. Byłeś świadkiem śmierci milionów niewolników, których zapomniana praca położyła podwaliny do niegasnącej chwały gwiazdy pustyni. Potężne istoty zawracały w gniewie, zniesmaczone pustą głupotą człowieczą. Czułeś i rozumiałeś ich rozczarowanie, jakby było twoim własnym. Szedłeś dalej, głębiej w nieznane. Po drodze jadłeś skarabeusze, a potem w głębokiej, szczerej agonii opłakiwałeś ich zmarnotrawione istnienia. Wizje i obrazy… stawały się coraz bardziej nieprzewidywalne.
„DRŻYJ ZE MNĄ SNY ANUBISA
ŚNIJ ZE MNĄ LĘKI OZYRYSA”
Tak. Teraz wszystko stało się jasne.
Nie wiesz, jak głęboko już zszedłeś. Metry zmieniały się w kilometry, a potem w centymetry. Sekundy stawały się dniami, a godziny miesiącami. Latami. Dekadami. Wiekami. Tysiącleciami. Eonami. Skarabeusze na dobre zadomowiły się w twoim ciele. Pod lewym płucem mieszkała cała ich kolonia, która obrzydliwie furczała przy każdym wydechu. Spłacałeś dług, który zaciągnąłeś bezmyślnie, pożerając ich rój.
Płynąłeś piaskami czasu. Stopniowo każdą część twojego ciała zaczęły oplatać ciepłe, pokryte misternymi inskrypcjami bandaże. Było ich coraz więcej i więcej, aż w końcu zakryły każdy dostępny centymetr.
Nagle, wszystkie na raz, bardzo mocno się zacisnęły. Nie było już tam ciebie. Nigdy nie było.
„REMEN HENA-I DJEDU EN ANPU
HEDJ HENA-I SEBA EN WESIR
DRŻYJ ZE MNĄ SNY ANUBISA
ŚNIJ ZE MNĄ LĘKI OZYRYSA”
Położyłeś się. Cisza ucięła wszystko niczym gilotyna.