System Podtrzymywania Niedoli I: Razer Zero
Rozdział 1 – Podziemia Grey City
Zanim dostał ksywę Razer, był po prostu „młodym z kanałów” – dzieciakiem z szarej dziury między szybami ewakuacyjnymi a windą serwisową numer cztery, która i tak częściej stała niż jeździła. To miejsce było dla niego zarówno domem, jak i więzieniem – labiryntem betonowych korytarzy, które znał lepiej niż własne palce u rąk. Jego świat to było szumienie rur, echo kropli wody spadających z przeciekających zaworów, świst zimnego powietrza przedzierającego się przez zatkane kratki wentylacyjne.
Jego stary – złomiarz z pokolenia zbieraczy, majsterkowicz i domorosły inżynier – był jedynym opiekunem, odkąd matka zginęła w eksplozji w szybie nr 7. To był jeden z tych wybuchów, o których się nie mówiło – „katastrofa techniczna” na papierze, ale w rzeczywistości masakra, która pochłonęła dziesiątki istnień. Kobieta, którą Razer ledwo pamiętał, została mu w głowie jako rozmyte wspomnienie ciepła i cichego śmiechu.
Ojciec był zmęczony, lecz twardy – człowiek z betonu, jak mówili inni. Walczył o każdy dzień w świecie, w którym walka była jedyną pewną walutą. To on nauczył Razera, jak odróżnić szum windy od jęku przeciążonego transformatora, gdzie znajdują się bezpieczne przejścia, a gdzie radiacja pożera skórę żywcem.
Naprawa wind była dla niego wszystkim – pracą, pasją i strategią przetrwania. Te maszyny – przypominające metalowe olbrzymy rozciągnięte przez trzewia miasta – były zarówno błogosławieństwem, jak i przekleństwem. Gdy działały, umożliwiały ludziom szybką ewakuację, przemyt, ucieczkę. Gdy stawały – zostawała tylko ciemność i niepewność.
Dzięki ojcu Razer znał Grey City lepiej niż niejeden patrol zbrojny. Od śmierdzących kanałów ściekowych po najwyższe platformy obserwacyjne, gdzie przez zaparowane szkło widać było ruiny powierzchni – martwe, przypalone, obce.
Grey City było dla niego nie tylko miejscem. Było żywe. Oddychało. Płakało kondensatem. Krwawiło rdzą. Ściany, włazy, drabiny – wszystko miało swój rytm, swoją pamięć. A on ją znał. Miał swoje trasy, swoje kryjówki, nawet swoje małe enklawy snów, gdzie mógł na chwilę wyłączyć alarm w głowie i pomarzyć.
Nie był bohaterem. Ani antybohaterem. Był jednym z tysięcy szczurów przetrwania, którym nie dano wyboru. Ich życie toczyło się wokół trzech zasad: przetrwaj, zdobądź, nie daj się złapać.
Aż któregoś dnia znalazł coś. Coś, co nie pasowało do układanki. Mały, świecący artefakt ukryty w zapomnianym korytarzu. Niepozorny, a jednak… inny.
I to wtedy właśnie zaczęła się historia, która miała odmienić jego życie. I życie dwojga innych ludzi – Mika i Szpadla.
Rozdział 2 – Pierwsze spotkanie
W Grey City nikt nie zawierał przyjaźni bez powodu. Zaufanie było rzadkim towarem, często droższym niż czysta woda.
Tego dnia Razer przemierzał znajomy korytarz między starym tunelem wentylacyjnym a zasypanym szybikiem. Miał przy sobie niewielki pakunek – kilka śrubek, kawałek miedzianego przewodu, plastikowy panel z uszkodzonej konsoli windy. Zwykły złom? Może. Ale dla niego – potencjalna waluta, narzędzie, może nowy mechanizm.
Z ciemności dobiegł szmer. Cichy, ale nieprzypadkowy. Razer zatrzymał się, jak nauczono go w dzieciństwie – bez gwałtownych ruchów. I wtedy ją zobaczył.
Drobna postać, schowana w cieniu. Dziewczyna z krótkimi, poszarpanymi włosami i wzrokiem ostrym jak stal. Mika. Miała na sobie skórzaną kurtkę z przyszytymi łatami i w ręku stary nóż – wyglądał na dobrze utrzymany, może jeszcze z czasów wojskowych.
– Co tu robisz? – zapytała cicho, jakby każdy dźwięk mógł przywołać zagrożenie.
– Zbieram części – odparł, unosząc ręce. – A ty?
– Szukam… jedzenia. I wyjścia. – Spojrzała na jego pakunek z niechętnym zainteresowaniem. – Nie ufam nikomu.
– Słusznie. Ja też nie.
Zanim zdążyli wymienić więcej słów, z ciemności wypadł trzeci – chłopak o barach szerokich jak właz serwisowy i spojrzeniu zmęczonego twardziela. Szpadel. Miał na plecach stary klucz francuski, który nosił jak broń rytualną.
– Kto tu kogo śledzi? – warknął, ale ton głosu zdradzał raczej ciekawość niż wrogość.
Wszyscy troje ocenili się wzrokiem, jak gracze przy stole, zanim zdecydują, kto pierwszy wyciągnie kartę.
I nagle… coś zaskoczyło.
Może to był los, a może zwykłe zmęczenie byciem samemu. Tak czy inaczej – ruszyli razem.
Rozdział 3 – Przekręt na starym szybie
Po akcji z lekarstwem – szybkim, desperackim wypadem dla lokalnej bandy zwaną Szramy – coś się zmieniło. Nie tylko w nich, ale i w sposobie, w jaki patrzyli na siebie nawzajem. Już nie tylko współtowarzysze niedoli. Coś więcej. Partnerzy w przestępstwie. Sojusznicy w chaosie.
Zaszyli się razem w opuszczonym pomieszczeniu po dawnej stacji monitoringu głębokiego sektora Sektor-12. Ściany obite blachą były pokryte rdzą i resztkami plakatów z czasów „ewakuacji tymczasowej”. Zrobili z tego miejsca swoją tymczasową bazę – plandeka zamiast drzwi, podgrzewany przewód do osuszania wilgotnych ścian, lampa zasilana bateryjnie, której światło nie sięgało rogów.
Mika, jak zwykle opanowana, mieszała w metalowym garnku zupę z suszonych grzybów, śladów korzonków i konserw ze starym znakiem wojskowym. Szpadel, siedząc na skrzynce z amunicją z wygaszoną zawartością, ostrzył klucz francuski, który służył mu za maczugę, młotek i czasem jako środek wyrazu. Razer tymczasem rozkładał na podłodze rozeskanowany schemat tuneli – pognieciony, poplamiony, ale nadal bardziej szczegółowy niż jakiekolwiek dane z ich implantów.
– Musimy znaleźć coś większego – powiedział, głos miał spokojny, ale w oczach tliła się iskra.
– Na przykład? – Mika spojrzała na niego znad łyżki, nie przestając mieszać.
– Stara centrala w szybie C7. Nikt tam nie chodzi. Nikt przy zdrowych zmysłach. Ale jeśli plotki są prawdziwe… można ją odpalić. Zasilanie, komunikacja, może nawet dostęp do starych terminali sieciowych. Dane sprzed Upadku.
Szpadel splunął w kąt. – Brzmi jak śmierć w puszce. Ale lepsze to niż siedzieć tu i czekać, aż mutanty z Dziurawego Kręgu nas znajdą.
Następnego dnia ruszyli. Razer prowadził ich pewnie, niemal bez słowa. Miał talent do wyczuwania pulsu miasta, do czytania map jak opowieści. Tunel za tunelem, szczelina za szczeliną. Cienie przemykały w kątach, szczury uciekały im spod nóg, a zapach stęchlizny i starego oleju nie opuszczał ich ani na chwilę. Szli głęboko. Głębiej niż zwykle. Głębiej, niż większość ludzi w ogóle się zapuszczała.
W szybie C7 – zimno. Takie, które wchodziło pod skórę. Metalowe ściany oddychały pleśnią, a na suficie wisiały sopelki zamarzniętej wilgoci. Coś tu było… w uśpieniu. Albo czekało.
I wtedy – kroki. Echo było inne. Cięższe. Zorganizowane. Razer podniósł rękę. Zbiry. Inna frakcja. Najemni łowcy z grupy Fenrir. Ubrani lepiej. Hełmy z noktowizją, broń impulsowa, pancerze kompozytowe z logotypem wilczego łba.
Razer tylko szepnął: – W cień.
Zaczęła się walka. Mika pierwsza zareagowała – błysk karabinka, czysty strzał. Szpadel – jak taran wpadł między przeciwników, wrzeszcząc i wymachując swoim kluczem jak toporem. Razer – cichy, precyzyjny. Nóż pod żebra, łom w kolano, szybkie ciosy. Walka była brutalna, szybka, pełna błędów – ale to oni zostali na nogach.
Zanim kurz opadł, Razer dotarł do starego pulpitu kontrolnego. Wtyknął przewód z własnego implantu. Światła zamigotały. Jeden po drugim włączyły się wskaźniki. Centralny panel – zardzewiały, ale sprawny – wydał z siebie piskliwy dźwięk startu systemu.
– Klik – powiedział, jakby to było zaklęcie. Centrala ożyła. Jakby coś w niej czekało tylko na impuls. Światła zamigotały, jak oczy zbudzonego kolosa.
– Mamy to – rzucił z dumą, uśmiechając się mimo bólu w boku.
Ale wiedzieli: to dopiero początek. Centrala nie była tylko celem. Była otwarciem drzwi. Do czegoś większego. Do przeszłości, która miała więcej zębów niż przyszłość.
I teraz… ktoś musiał być już w drodze.
Rozdział 4 – Echo artefaktu
Centrala działała, ale coś było nie tak.
Na pierwszy rzut oka – sukces. Terminale się włączyły, w wentylacji zawyło powietrze. Nawet jedna z kamer zamrugała jak ślepe oko po przebudzeniu. Ale wraz z prądem przyszło… coś jeszcze. Coś obcego.
Mika jako pierwsza poczuła zmianę. – Słyszycie to?
– Co? – spytał Razer, zbliżając się do konsoli.
– Ciszę – odpowiedziała dziewczyna. – Tu zawsze coś szumiało. A teraz jest… zbyt cicho.
I wtedy artefakt – ten sam, który Razer znalazł w zapomnianym tunelu – zaczął świecić. Intensywniej. Pulsacyjnie. Jakby reagował na sygnał, na obecność czegoś w sieci.
Szpadel wstał, odruchowo chwytając za klucz. – Nie podoba mi się to.
– To może być komunikator. Albo nadajnik. Albo coś gorszego – powiedział Razer, patrząc na ekran, który właśnie sam się włączył.
Na monitorze mignął obraz: mapa tuneli, ale inna niż znane im schematy. Głębsza. Starsza. I coś się poruszało na jednym z poziomów – jakby coś się obudziło.
– Chyba włączyliśmy coś, co miało zostać wyłączone – szepnęła Mika.
I wtedy rozległ się huk. Gdzieś daleko, ale wystarczająco blisko, by zadrżały ściany.
Ktoś albo coś odpowiedziało na sygnał.
Rozdział 5 – Frakcja Głębokich
Nie wrócili do bazy.
Uciekli głębiej niż kiedykolwiek wcześniej. Nie istniał już plan – tylko przetrwanie. Razer prowadził, ściskając w dłoni poszarpaną mapę wyświetloną na starym terminalu, jej linie migotały i znikały co chwilę, jakby system odrzucał nową trasę. Mika zabezpieczała tyły, a Szpadel, nerwowy i spocony, co chwilę oglądał się za siebie, ściskając przerobioną na broń rurę wentylacyjną.
– To nie był zwykły alarm – warczał. – Ktoś nas już szuka.
Miał rację. Czuło się to w powietrzu – gęstym, wilgotnym, pachnącym jak stara krew i rdza. Tego rodzaju zapach nie należał do nikogo znajomego.
Frakcja Głębokich – o nich szeptano tylko przy zamkniętych włazach, tylko wśród tych, co przeżyli zbyt długo, by wierzyć w przypadki. Mieli być sektą, mieli być mutantami, mieli być martwi. Ale teraz wiedzieli: istnieli.
Szli ich śladem. Znaki – wyryte w betonie symbole przypominające przekreślone cyfry, resztki śluzu, który parzył skórę przy dotyku, i zapach wypalonego metalu, jak po zwarciu, którym ktoś oddychał.
To coś ich śledziło. I miało więcej niż tylko oczy.
Zmuszeni byli zatrzymać się w jednej z bocznych komór – starym schronie technicznym z czasów, gdy Grey City jeszcze miało plan awaryjny. Zatarasowali właz przerdzewiałym kontenerem transportowym, Mika ustawiła pułapkę z przewodu pod napięciem wyciągniętym z rozdzielni. Iskry tańczyły na końcu kabla, jakby próbowały ich ostrzec. Razer wyjął artefakt.
Nadal pulsował.
– On coś pokazuje – mruknął, przysuwając go do oczu. – To nie tylko mapa. To może być klucz. Albo kompas.
– Kompas do czego? – spytała Mika, jej głos był cichy, ale napięty.
– Do odpowiedzi – odparł, jakby sam siebie chciał przekonać.
Szpadel, wciąż z rozbieganym wzrokiem, spojrzał na nich spode łba. – Albo do końca.
Minęła godzina. A może dwie. W tunelach czas był pojęciem martwym. Pozostawały tylko decyzje: w lewo czy w prawo, po kablach czy pod dźwigarami. Każda ścieżka mogła być ostatnią.
Znaleźli kolejne schronienie – techniczną komorę z przeszłości. Kiedyś była to rozdzielnia mocy, teraz – rdza, plamy oleju, zerwane kable zwisające jak suche żyły umierającego miasta. Na ścianach wciąż wisiały stare oznaczenia: ZASILANIE A1, STAN ROBOCZY – NIEDOSTĘPNY.
– Musimy się przespać – powiedziała Mika. – Choćby godzinę.
Szpadel zajął wartę przy włazie, gotowy do walki lub ucieczki. Razer położył się obok uszkodzonego transformatora, trzymając artefakt przy piersi, jakby był czymś więcej niż tylko znaleziskiem. Jakby w nim biło serce.
I wtedy… usłyszał głos.
Nie z zewnątrz. W sobie. W kościach. W umyśle.
„Zasilenie aktywne… Użytkownik rozpoznany… System adaptacyjny… Razer.”
Otworzył oczy gwałtownie. Artefakt już nie świecił – ale coś się zmieniło. Jakby sam został włączony.
– Mika… – wyszeptał. – On zna moje imię.
Dziewczyna spojrzała na niego z niedowierzaniem. – Co?
– Głos. W głowie. Powiedział, że mnie rozpoznał. Że jestem… użytkownikiem.
Nie zdążyła odpowiedzieć.
Ciszę przeciął stukot – ciężki, mokry, zbyt rytmiczny, by był przypadkiem. Szpadel wstał gwałtownie, broń w dłoniach. Mika już miała nóż w palcach.
W świetle awaryjnym pojawiła się postać. Wysoka. Chuda. Poruszała się jak cień rzucony przez nieistniejące światło. Na twarzy – maska, zrobiona z rozbitego monitora, spięta kablami. Oczy świeciły zielonkawym światłem, pulsując jak stare CRT.
– Oddajcie klucz – powiedział.
Głos był syntetyczny, suchy, pocięty zakłóceniami. Ale w tym metalu była nuta… bólu. Głodu.
– Nie mamy nic twojego – warknęła Mika, robiąc krok naprzód.
– Kłamstwo – odparł głos. – On został stworzony dla wybranych. Dla dawnej krwi. Dla tych, którzy widzieli System.
Razer zrobił krok w tył, jakby ziemia pod nim miała zaraz zniknąć. – Kim jesteś?
Postać wyprostowała się, unosząc lekko głowę.
– Jestem Głębiną. Jestem Strażnikiem. Ostatnim, który pamięta. A ty… jesteś aktywatorem.
Wtedy zniknął. Nie uciekł. Nie zniknął za rogiem. Po prostu… rozmył się. Jakby ściana go pochłonęła. Pozostała po nim tylko wilgoć, lekko tętniąca na zimnym betonie, i zapach – jakby coś umarło bardzo dawno temu, ale wciąż się nie poddało.
Mika odwróciła się do Razera. Jej twarz była blada.
– Co ty, do cholery, trzymasz?
Razer nie odpowiedział. Bo sam już nie wiedział.
Ale jedno było pewne: coś się obudziło.
I nie zamierzało zasnąć znowu.
Prolog – Gameboy i wózek ED
Na długo przed tym, zanim nazwał siebie Razerem, był po prostu dzieciakiem z korytarza 11-C. Nosił dziurawą bluzę, za dużą czapkę i miał jedną cenną rzecz, która nie pasowała do reszty jego świata: Game Boya.
Nie był nowy. Obudowa była pęknięta, ekran zarysowany, a przycisk „A” czasem nie działał. Ale dla niego to była magia. Czas zaklęty w pikselach. Świat, w którym wszystko miało sens: cel, reguły, nawet muzyczkę w tle.
Grał przy świetle awaryjnym, siedząc na skrzynce po filtrach wodnych. Najczęściej w „Tetrisa”, bo to była jedyna gra, która jeszcze działała. Bloczki układały się w idealne linie, znikały – i znów od nowa. Proste. Spokojne. Inne niż to, co za drzwiami.
Przy nim zawsze był ED – Elektryczny Dźwigacz, stary wózek złomiarski odziedziczony po ojcu. Miał obite ramię, jedno oko z kamery i sztuczną osobowość, która czasem się zawieszała i mówiła po japońsku. Razer go kochał. To był jego pies, brat, opiekun i transporter złomu w jednym.
– ED, pilnuj drzwi – mówił, nie odrywając wzroku od Game Boya.
ED przestawiał się z cichym zgrzytem, odpalając starą sekwencję obronną, którą kiedyś ktoś nazwał „trybem burka”.
– オーケー、ラザー君 – odpowiadał robot, mrugając zielonym światłem.
To był spokojny moment. Jeden z ostatnich.
Kilka minut później światło zaczęło migać. Gdzieś w głębi tunelu zgasły czujniki.
ED zaczął warczeć. Naprawdę warczeć – jego wewnętrzny głośnik wytworzył dźwięk przypominający groźne buczenie. Dla ludzi to był tylko stary robot. Ale Razer wiedział, że ED czuje niepokój.
Wtedy pierwszy raz usłyszał huk z szybu nr 7. Eksplozja, której nikt nie przewidział. Nikt – oprócz tych, którzy potem usunęli dane z systemu.
Matka już nie wróciła. Ojciec się zmienił.
Game Boy pękł na pół, gdy Razer nim cisnął w ścianę.
Ale ED został. Milczący, wierny, choć coraz bardziej rozpadający się.
Dziś nie ma już Game Boya. Nie ma matki. Nie ma dzieciństwa.
Został tylko System. I wózek, który czasem w nocy wciąż próbuje włączyć starą grę, odtwarzając początek melodii z Tetrisa na błędnych bitach.
Pi-pi-pi… pi-pi…
I cisza.
Zakończenie – Pierwszy krok w nieznane
Centrala w szybie C7 pulsowała światłem, jak serce obudzonego potwora. Razer, Mika i Szpadel stali w półmroku, słysząc, jak pod stopami metalowe korytarze zaczynają drżeć.
„To dopiero początek” – pomyślał Razer, a zimny dreszcz przeszył mu plecy.
Wiedzieli jedno: świat Grey City już nigdy nie będzie taki sam.
A ich wybór właśnie rzucił ich na ścieżkę, z której nie ma odwrotu.