
Tekst na konkurs “Diabli sługę wzięli”.
Tekst na konkurs “Diabli sługę wzięli”.
System edukacji daje mi wolne od Wielkiego Czwartku, aż do wtorku po Wielkiej Nocy. To miłe wynagrodzenie za użeranie się z nastolatkami w kwiecie burzy hormonalnej i rodzicami w szczycie bycia rodzicami.
Początki długich weekendów świętuję w jedyny słuszny sposób – fotel, książka, dobre piwo, najlepiej od Bronka, znajomego piwowara. Co mogło pójść nie tak?
Okno uchyliło się, wpuszczając do pokoju podmuch wiatru. Jakby ktoś je wcześniej zamknął, ale nie przekręcił klamki. Wystraszyłem się, aż zmoczyłem spodnie. Zaręczam, że to tylko rozlane piwo. Szkoda dobrego stouta.
Zza okna dobiegł mnie dźwięk kościelnych dzwonów. Sprawdziłem godzinę – dwudziesta pierwsza trzydzieści sześć. Co jest? W Wielką Środę?
– Ekhm – rozbrzmiało czyjeś chrząknięcie.
Tym razem nic nie rozlałem, bo wcześniej odłożyłem kufel na stolik.
– Panie Bogunie – powiedział głos dochodzący od drzwi – mam sprawę.
Zmarszczyłem brwi, ale w końcu dotarło do mnie, kto mówił.
– Nie, nie, panie kolego, tak rozmawiać nie będziemy – odpowiedziałem i zerwałem się, żeby poszukać odpowiedniego medium.
Krzyża znad drzwi nie ściągnąłem tylko ze względu na panią Tereskę, od której wynajmowałem kawalerkę. Gościem zaś, był zapewne jeden z duchów świątynnych – tych nawiedzających kościoły w ten sam sposób, w jaki duchy martwych rycerzy i białych dam nawiedzają zamki i będących, nomen omen, święcie przekonanych, że we wszystkim mają rację.
Świątynni mają jeden problem z ludźmi – komunikację. Muszą korzystać z poświęconych dewocjonaliów, by zwokalizować przekaz. Wiszący na krzyżu skatowany człowiek ze spuszczoną głową może budzić niepotrzebne emocje, stąd moja reakcja. Posiadałem przygotowane figurki do kontaktów z duchami różnych religii. Dla chrześcijańskich miałem Jezusa Frasobliwego.
Koszulką starłem kurz z drewnianej rzeźby, ustawiłem na stoliku naprzeciwko siebie, a obok kufla z piwem i odparłem:
– Zapraszam tutaj.
Mógłbym przysiąc, że z krzyża doszło mnie westchnienie dezaprobaty.
– Panie Bogunie – podjął już ze stolika – przybywam z parafii Chrystusa Króla, zaniepokojony…
– Jak ci na imię? – przerwałem mu, sięgając po piwo.
Skubańce lubiły mieć w rozmowie inicjatywę, a ja nie miałem powodów, żeby mu to ułatwiać.
– Rafał – odpowiedział.
Uśmiechnąłem się, słysząc nutę irytacji.
– Czym jesteś zaniepokojony?
– Mości Bogunie, zaniepokojony jestem złem, które rozpanoszyło się tak, że wdziera się przez drzwi świątynne, a którego źródła trudno mi dojrzeć.
– Mówimy o tym kościelnym źle?
– Zło to zło. Jest jedno i zawsze takie samo.
Jestem pewien, że w innej postaci zrugałby mnie, jak Gesslerowa kucharza, który odgrzewa pieczeń w mikrofali, ale nie potrafił opanować przygnębionej mimiki figurki Jezusa.
– Zrobiło się filozoficznie – odpowiedziałem.
– Możesz to nazwać złem kościelnym, mam to w…
Opanował się w ostatniej chwili. Uśmiechnąłem się od ucha do ucha.
– Słuchaj no, kolego, ja jestem tylko prostym gościem od magii drobnej, ex-nekromantą i nauczycielem fizyki. Nie po drodze mi z tymi waszymi religijnymi bzdetami, trzymam się od nich z daleka i serdecznie proszę, by i one zachowały ode mnie odpowiedni dystans.
– Zapłacę.
– Nie miałeś mojej ciekawości, za to teraz masz moją uwagę.
Kąciki ust Jezusa drgnęły w imitacji uśmiechu. Odchrząknął.
– Jest Wielkanoc, pewnie zło uderzy w kulminacyjnym momencie, może się rozlać na całe miasto…
– Ile?
– Nie przerywaj mi!
– Zatem?
Podał kwotę. Nie wiem, skąd skubaniec znał mój cennik. Ale jeszcze nie padły ostatnie słowa.
– Skąd wy macie na to pieniądze?
– Co?
– Przecież nie natchniesz Duchem Świętym mojego portfela. Skąd będziesz miał pieniądze?
Milczał.
– Z tacy, prawda? Brzydzi mnie to, że porządni ludzie…
– Ile chcesz za to, by przestało cię to brzydzić?
– Drugie tyle.
– Zgoda.
Zbyt łatwo to zaakceptował, by nie naszły mnie wątpliwości, że zbyt tanio się sprzedałem. I tak dla jasności – nie, nie brzydziło mnie to. Pieniądze nie śmierdzą.
<><><>
Tak jak mierzi mnie instytucja kościoła, tak lubię świątynną atmosferę. Światła przygaszone po wielkoczwartkowej mszy, szepty spowiedzi przekształcone przez echo w jednostajny szmer niosący się po murach; Cisza, zaduma. I niczego złego. Warto było tu przyjść, nawet jeśli nie miałem przybliżyć się do rozwiązania zagadki kościelnego zła.
Nie patrzyłem na obrazy, figurki i ikony. Wolałem się skupić na ludziach, ale nic niepokojącego nie wyczuwałem, ani nie widziałem.
Niektórych za to poznawałem – świadczyłem im usługi magiczne. To zabawne, że mimo rozbieżności z ich wiarą, potrafili się do mnie odezwać i prosić o bezbożne egzorcyzmy czy wsparcie. Mimo wszystko nie widziałem sensu, by ich przez to oceniać. Wszyscy jesteśmy hipokrytami.
<><><>
Jezus Frasobliwy zaczął wątpić w moje kompetencje, podkreślając, że muszę być ślepy i nieczuły na siłę wiary.
– Rozumiem, że chcesz się wycofać z umowy – powiedziałem.
Milczał, dopóki nie podniosłem go z zamiarem schowania do szafki.
– Mmmm…
– Słucham? – zapytałem, zabierając mu palec z ust.
– Nie chcę się wycofać.
– Ale mam się bardziej postarać?
Skinął drewnianą głową.
– Dwa razy bardziej?
Burknął coś niezrozumiałego.
Zrozumiał. Szykowały się niezłe pieniążki. O ile znajdę źródło zła.
<><><>
W piątek i sobotę jedynie kręciłem się wokół kościoła jak ćma wokół lampy. Zaliczyłem też święconkę z pustym koszykiem. Na liturgię Wielkiej Soboty poszedłem nastawiony raczej sceptycznie. Całą uroczystość przesiedziałem na balkonie, gdzie atmosfera była zdecydowanie bardziej kameralna i sprzyjająca zadumie.
I wyłączyłem się.
Nie, nie spałem, ale blisko dwie godziny uciekły mi na błądzeniu myślami po własnym życiu. To niezbyt profesjonalne, przyznaję, za to bardzo odświeżające
Ze stuporu wyrwały mnie wysokie tony organów i tryumfalne „Otrzyjcie już łzy płaczący”. Przeszły mnie ciarki. Żaden kaznodzieja nie poruszy mnie bardziej niż ten, bądź co bądź, małomiasteczkowy organista.
Liturgia skończyła się, a ja wciąż byłem z niczym.
Zaczynałem podejrzewać, że Świątynny nie powiedział wszystkiego i będzie go trzeba trochę przycisnąć.
<><><>
Przeszedłem na tył kościoła i wcisnąłem w kąt, w którym nie było mnie widać z ulicy i jednocześnie dochodziło tam światło latarni. Z kieszeni wyciągnąłem Jezusa Frasobliwego i podniosłem na wysokość oczu.
– Panie Rafale, cóż to za hucpę mi zafundowałeś?
– O co ci chodzi? – burknął.
– Roztaczasz fatalistyczne wizje, perorujesz o wielkim źle, a ani w środku, ani dookoła kościoła nie czuć najmniejszej choćby negatywnej aury, wszystko w normie, emanacja na poziomie tła. Albo coś ci się pomyliło, albo zapomniałeś dać jakichś wytycznych.
Zamilkł i trudno było cokolwiek wyczytać z zafrasowanego oblicza.
– Nic? – dopytałem. – Żadnych konkretów? Może po prostu rozstańmy się w zgodzie, potem na ulicy zamiast „dzień dobry” skiniemy sobie głowami i wszystko będzie jak wcześniej, co?
– Jak możesz tego nie czuć?
– Tak jak chirurg plastyczny musi czasem powiedzieć klientce, że jej usta wcale nie wymagają pompowania, tak ja zapewniam, że wszystko jest OK, a ty masz tylko obsesję. Może nie nadążasz za czasami, może potrzeba ci…
– Stul pysk warchlaku!
Wzruszyłem ramionami, bo nie osiągnął nawet dziesięciu procent bezczelności odzywek współczesnej młodzieży.
– No to krzyż na drogę.
Wstałem i zamachnąłem się, żeby cisnąć figurkę w krzaki.
– Zły z wieży! – krzyknął ile sił w drewnianych płuckach.
– Co? – Zrezygnowałem z rzutu i jeszcze raz spojrzałem w twarz Jezusa.
– W wieży zamknięty jest zły. Demon, duch, zwał jak zwał.
– To dlaczego dopiero teraz mi mówisz?
Zapadła cisza.
– Bo to nie on.
Przewróciłem oczami i zamachnąłem się figurką ponownie.
– Może on! Może on!
Jak się okazało, obsługa świątynnych duchów jest względnie prosta.
– To on, czy nie on? – zapytałem.
– On jest zamknięty w wieży od lat – relacjonował wysokim głosem. – Trzymamy go tam, bo lepszy znajomy wróg, niż obcy. Nic nie mógł zrobić, ale może trzeba z nim porozmawiać!
– To dlaczego mi nic wcześniej nie powiedziałeś?
– Nie tyka się… gówna, które nie śmierdzi – dokończył pospiesznie, a ja mógłbym przysiąc, że w nikłym świetle latarni zobaczyłem rumieniec na drewnianym licu.
– No to chodźmy – powiedziałem.
Odpowiedział długą ciszą.
– Co? – Znów uniosłem figurkę na wysokość oczu.
– Tam jest zamknięte, a klucze są na plebanii…
– To je…
Chciałem powiedzieć „weź”, ale zlustrowałem drewnianą sylwetkę i zrozumiałem.
– Nie chcesz zapłacić mi czegoś ekstra?
<><><>
Rafał potrafił znakomicie zinfiltrować plebanię, na której roiło się od dewocjonaliów, dzięki czemu mógł zerknąć w prawie każdy zakamarek.
– Jaką najciekawszą rzecz zobaczyłeś przez te lata – zapytałem, gdy wrócił z przeszpiegów.
– Proboszcz już śpi u siebie – uniknął odpowiedzi – wikary czyta przed snem, drugi… drugi też ma zajęcie. Kluczy nie widziałem w żadnym z potencjalnych miejsc.
– Jak to nie wiesz, gdzie są klucze? Proboszcz to stary dziad, pewnie zawsze odkłada je w to samo miejsce.
– Mogą być…
Westchnąłem głośno, co nie przerwało wyliczanki zafrasowanej figurki. Wysłuchałem i nie potrafiłem uwierzyć, że zamierzałem włamać się na plebanię.
<><><>
Z jakiegoś powodu jedyną opcją dostania się do środka było okno dachowe, które musiało prowadzić na strych. Klechy widocznie zapomniały je zamknąć. Wspinaczka na dom katechetyczny, przejście na dach plebanii i w końcu przepełznięcie po śliskich dachówkach do okna stanowiły tę łatwiejszą, ale wcale nie prostą część planu. Blade światło latarni ulicznych z jednej strony pozwalało pewnie stawiać stopy i chwytać gzymsy, z drugiej napełniały mnie lękiem przed wykryciem mojej eskapady.
Gdy spróbowałem unieść skrzydło okna, w nozdrza uderzył mnie ziemisto-ziołowy zapach tłumaczący, dlaczego nikt nie pofatygował się na strych, żeby udaremnić ewentualny włam. Pod latarnią najciemniej, pomyślałem. I zrozumiałem, skąd Świątynny zdobył budżet na wynajęcie mnie.
Nie chciałem zostawiać śladów, ale nogą trafiłem wprost w ułożone rzędem sadzonki. Szlag. Kilka gramów pójdzie na zmarnowanie.
Namacałem zejście w dół – klapę w podłodze, którą otworzyłem i nasłuchiwałem. Cisza.
– To część wspólna plebanii, nikogo tu nie ma – usłyszałem głos z torby. – Stąd jest wejście do lokali wikariuszy, mieszkanie proboszcza jest na parterze.
Opuściłem się w dół, zawisając chwilę i dyndając z sufitu jak krawat nad rosołem, gdy sięga się po pierwszą flaszkę na weselu. Puściłem krawędź i wspiąłem się na wyżyny swoich możliwości ninja, żeby bezgłośnie wylądować. W feudalnej Japonii byłbym co najwyżej ashigaru, przeszkolonym do marszu przed siebie, robienia zwrotów i dźgania przeciwników swoim yari. Krótko mówiąc: robiłbym wszystko w płaszczyźnie poziomej. Ruch w pionie mi nie wyszedł i narobiłem takiego rabanu, że gdy tylko stłumiłem ostatnie jęknięcia, na plebanii zapadła przerażająca cisza. Wyobrażałem sobie, że wybudzeni z półsnu wikariusze właśnie nasłuchują, co za słoń pałęta się im pod drzwiami. Nie czekałem, aż któryś sprawdzi, tylko dźwignąłem się na nogi, przekształcając stęknięcia bólu w piski rozpaczy o tak wysokiej częstotliwości, że proboszcz nie miał szans ich usłyszeć.
Schody oświetlały trzy lampki tuż nad stopniami, które dawały dokładnie tyle światła, żeby trzeźwy człowiek mógł zejść, a pijany wiedziałby, że czas zacząć się ześlizgiwać. Minąłem cień wielkiego krzyża, powieszonego w połowie drogi na parter, który nagle odezwał się szeptem:
– Obudziłeś wikarych, ja ich zatrzymam, a ty weź klucze i wyjdź oknem obok drzwi.
To, że na te słowa nie zapaskudziłem gaci, uznałem za wielkanocny cud. Jednocześnie otrzeźwiałem na tyle, by przestać utyskiwać w duchu na swój los i odważniej ruszyć przed siebie.
Zszedłem z drewnianych schodów na parter i wypatrzyłem wieszak na kurtki i stojak na buty, o których wspominał wcześniej Świątynny. Zrobiłem krok w tę stronę, gdy z góry dobiegł mnie dźwięk otwieranych drzwi.
Zamarłem.
Cienie korytarza przeniknęła łuna światła z pierwszego piętra.
– Ścieżkę człowieka prawego ze wszech stron otacza niesprawiedliwość samolubnych i tyrania złych ludzi – zagrzmiał Jezus wiszący nad schodami.
– Chryste, Panie! – odpowiedział trwożliwy głos z góry.
Usłyszałem kroki nad sobą i kolejne otwierane drzwi.
– Błogosławiony, kto w imię miłości bliźniego i dobrej woli, prowadzi słabych przez dolinę ciemności!
Zrobiło się głośno, więc mogłem działać szybciej. Dopadłem kurtek, płaszczy, czy cokolwiek innego noszą księża i zdejmują zaraz po przekroczeniu progu plebanii. Nic.
– Bo prawdziwie strzeże on brata swego i odnajduje dzieci zaginione.
Po każdym wypowiadanym przez Świątynnego zdaniu następował jęki przerażenia wikarych.
Przeciągnąłem dłonią po każdej powierzchni, na której mogłyby wylądować niedbale rzucone klucze. Nic.
– I uderzę z wielką pomstą i zapalczywością…
Obmacałem ściany, szukając gwoździ, na które można coś odwiesić.
– …na tych, którzy braci mych otruć i zniszczyć próbują!
To w ogóle są słowa z Pisma Świętego? Chwilę jeszcze rozejrzałem się dookoła. Nic.
– I poznacie, że imię me Pan…
A okno obok drzwi…
– …gdy uczynię pomstę moją nad wami!
…nie miało klamki.
Wybić pięścią, czy skakać z rozpędu?
Mimowolnie sięgnąłem ręką obok i nacisnąłem klamkę drzwi, które… otwarły się.
Wyskoczyłem na zewnątrz, zamknąłem je za sobą i już miałem puścić się w szaleńczą ucieczkę, gdy usłyszałem metaliczny brzęk. W nikłym świetle latarni zobaczyłem pęk kluczy zwisający z zamka drzwi. Czy ja właśnie włamałem się i przeszukałem plebanię, żeby na końcu okazało się, że któryś z księży był na tyle nieogarnięty, żeby zostawić klucze w zamku. Wyrwałem je, wcisnąłem do kieszeni i rzuciłem się do ucieczki.
Pod latarnią najciemniej, pomyślałem, co w niewytłumaczalny sposób skierowało mnie do drzwi kościoła.
Wślizgnąłem się do środka i dalej ruszyłem już spokojnym krokiem, żeby nie wzbudzić podejrzeń osób, które czuwały przy Grobie Pańskim w noc zmartwychwstania. Usiadłem w pierwszej ławce, do jakiej doszedłem.
Sekundę później drzwi za moimi plecami otwarły się, a przez środek kościoła przebiegł ksiądz. Nie zwrócił na mnie uwagi – klęczałem i szeptałem bezładne frazy przez zaciśnięte do modlitwy dłonie.
I zorientowałem się, że nie ma co przeciągać.
Wejście na balkon zagrodzone było eleganckim, haftowanym sznurem – przeszkoda nie do pokonania dla emerytki o silnym kręgosłupie moralnym.
Drzwi na wieżę stanowiły większe wyzwanie. Zamka, do którego miałem klucz, strzegł jeszcze mechanizm na trzycyfrowy szyfr. Beznamiętnie ustawiłem trzy szóstki i blokada ustąpiła.
– To nie było ani oryginalne, ani subtelne – wyszeptałem przekonany, że Świątynny znów jest Jezusem Frasobliwym.
Nie odpowiedział.
O wybór odpowiedniego klucza z pęku musiałem już go jednak poprosić. Zwykły, srebrny.
– Taki wystarcza na złego?
Znów milczał.
– Jesteś ty tam, czy znowu gdzieś szpiegujesz?
– Jestem – syknął. – Po prostu… nie lubię tu być, więc rób, co trzeba i ja się ulatniam.
Ja również czułem się nieswojo, jak to podczas włamania do kościoła, więc wyciągnąłem z torby zabrane narzędzia i zacząłem egzorcyzmy, żeby zlokalizować złego.
Rozstawiłem przy wejściu świeczki. Od ich płomyka rozpaliłem węgielek, włożyłem do ascetycznego trybularza i zasypałem poświęconym kadzidłem. Żywiczna woń, jakże przyjemna, uderzyła mnie w nozdrza. Miałem nadzieję, że nie mieli tu czujników przeciwpożarowych.
Obserwowałem dym, szukając anomalii – uporządkowanych smug pośród chaotycznych wzorów. Sam musiałem przy tym zastygać nieruchomo, by nie mącić powietrza. I tak co kilka kroków.
W drugiej ręce – delikatnie, trzema palcami – trzymałem krucyfiks. Powinien działać jak różdżka radiestety, drgając, gdy napotka przeciwne sobie siły. Ostatni raz używałem go lata temu, ale według mojej wiedzy, nie wymagał okresowej kalibracji, czy ponownego święcenia.
Minąłem mechanizm zegara, doszedłem do szczytu wieży. Nade mną został tylko dach i niebo.
– Nikogo tu nie ma – powiedziałem do Świątynnego.
Cisza.
– Hej, mówię do ciebie, Rafale. Pusto. Nic, null! Żadnego złego tu nie macie.
Musiałem wygrzebać Frasobliwego z torby. W nikłym świetle wpadającym przez okno zobaczyłem, że figurka ledwie rusza ustami. Przyłożyłem ją do ucha.
– Niemożliwe… niemożliwe… – szeptał.
Trzepnąłem Świątynnego w głowę.
– Pusto, kolego, pogódź się z tym.
– Sam go tu zamknąłem – pisnął. – Nie miał jak wyjść!
– A na pewno był? Jak niby miał na imię?
– Był, był..
– Imię!
– Demian. Nie mógł uciec, jak niby?
– Damian?
– Nie, Demian, jak demon.
– A więc Demian. Dobrze, Rafale, od początku twojej opowieści coś mi się nie kleiło. Wszystko powoli zmierza do bezowocnego końca, gdzie po stracie ostatnich szans na rozwiązanie zagadki, co do której nawet nie mam pewności, że istnieje, metaforycznie kopniesz mnie w dupę i po tych wszystkich ceregielach stwierdzisz, że pieniążki były tylko za wykonanie zadania. Konkludując: płacisz mi teraz połowę, a ja podejmę się znalezienia tego Demiana, pogadam z nim i, kto wie, może dowiem się czegoś ciekawego.
Milczał, a mi się nie chciało bawić w takie gry. Spakowałem do torby wszystko oprócz figurki Jezusa Frasobliwego i ruszyłem w dół schodów.
– Czekaj! – zawołał, po pierwszych pięciu stopniach. – Zapłacę!
– No i zaczyna się rozmowa. Będą pieniążki, będzie robota.
<><><>
Gdy obudziłem się następnego dnia, wypchana gotówką koperta była już w skrzynce na listy. Nie wnikałem, jak się tam znalazła, ale przysporzyła mnie o ciarki na plecach, o których zapomniałem, gdy sprawdziłem kwotę. Piękna sumka wyliczona co do grosza.
Po śniadaniu otworzyłem stare książki ze studiów nekromanckich i odnalazłem prosty rytuał przywołania. Czytając kolejne punkty do wykonania, przypomniałem sobie, dlaczego nigdy nie próbowałem go w domu. Szlag. Najlepiej byłoby zrobić to gdzieś na dworze, wtedy ślady szybko zatarłby wiatr i deszcz, ale istniało też ryzyko, że ktoś mnie przyłapie, a nauczyciel fizyki siedzący nago w lesie, pośrodku kręgu soli i czarnych świec, mógłby wzbudzić w niewielkiej mieścinie nie lada sensację.
Ale zanim zabrałem się za przygotowania, musiałem znaleźć wszelkie dewocjonalia, przez które Świątynny mógłby zajrzeć do środka i wszystko spartaczyć. Swoje sprzęty trzymałem w szafce, ale musiałem się upewnić, że nie przeszkodzi mi czynnik pani Tereski – mieszkanie nie było moje, a starsze panie mają w zwyczaju wieszać krzyżyki i wtykać święte obrazki gdzie tylko się da.
Znalazłem dwóch świętych Józefów, medalik z Maryją i coś, co mogło być krzyżem wyrzeźbionym przez włóczęgę, jak również losowym fragmentem drewnianej konstrukcji, którą ktoś rozniósł w drzazgi maniakalnym wymachiwaniem siekiery. Wolałem nie ryzykować.
Doszło do mnie, jak wiele możliwości miał wcześniej Świątynny, żeby mnie szpiegować. To tłumaczyłoby znajomość stawek.
Potem szczelnie zasłoniłem okna, usypałem krąg z soli, rozstawiłem świece, a na koniec rozwiesiłem prześcieradło i położyłem pod nim kilka ręczników.
W końcu nago usiadłem na zimnej podłodze, przekonany, że jeśli nie przywołam złego, to chociaż dostanę wilka, bo nie łudziłem się, że wszystko pójdzie szybko i łatwo.
– Demian, Demian, Demian – zakończyłem inkantację, każdorazowo stukając kamiennym sigilem w podłogę.
Nic.
Byłem przygotowany. Rzuciłem pieczęć w kąt i wziąłem kolejną – miałem do przerobienia jeszcze piętnaście.
– Demian, Demian, Demian – powtórzyłem, trzymając ostatni z kamieni.
Gapiłem się w bielutkie prześcieradło, wypatrując choćby czerwonej plamki.
I nic.
Zakląłem najszpetniej, jak potrafiłem, co również w niczym nie pomogło.
Godzina siedzenia na golasa i nic. Wstałem i już miałem kopnąć najbliższą świecę, ale powstrzymała mnie przezorna ostrożność przeciwpożarowa i myśl, że Świątynny taki nieomylny wcale nie był i warto zaufać swojej intuicji.
Pozbierałem sigile, wybrałem jeden z nich i powtórzyłem inkantację, tym razem kończąc ją inaczej:
– Damian, Damian, Damian.
Już miałem sięgać po kolejną pieczęć, gdy na prześcieradle pojawił się cień. Zmarszczyłem brwi. Wstałem i zerwałem prześcieradło.
Byłem rozdarty.
Z jednej strony czułem ekscytację, że w końcu się udało, z drugiej – nosz, jasna cholera! Specjalnie przygotowałem białą płachtę, żeby nie musieć malować później pokoju, ale zły postąpił jak zły. Jak kot, który sra tuż obok kuwety i patrzy ci przy tym prosto w oczy.
Na ścianie wykwitły szkarłatne plamy, układające się w napis:
Krwią otworzysz drzwi Stodoły.
Poczekałem chwilę, upewniając się, że to już koniec wiadomości, po czym rzuciłem się wycierać krwawe litery ręcznikami. Zużyłem pięć, a ściana przypominała płótno z muzeum sztuki współczesnej, za które warto byłoby wydać grube tysiące. Chętnie bym je tak sprzedał, ale ważniejsze by pani Tereska tego nie zobaczyła, a tym bardziej nie dowiedziała się, jak powstało.
Zostałem więc bez ubrań, z brudną ścianą i zagadkową informacją. Najpierw otworzyłem piwo, dopiero później wciągnąłem gacie.
Jak na umysł ścisły przystało, w oczy rzuciło mi się, że „Stodoła” została zapisana wielką literą. To musiała być bardzo ważna stodoła albo do fundamentów przesiąknięta złem. Nie wiem jaki zasięg miał rytuał – pięć, dziesięć, trzydzieści kilometrów? Miałem jeździć po okolicy i pakować się rolnikom na podwórka z kadzidłem i krucyfiksem? Wykonalne, ale… wolałbym nie.
Co to musiało być? Wrota do innego wymiaru, zejście do katakumb?
Dużą literą zapisuje się też nazwy własne.
I wtedy mnie tknęło. Nie miałem wcale tak daleko.
<><><>
Bar Stodoła nosił famę mordowni, w której nikt nigdy nie widział banderoli na butelkach. Kilku gości, którzy tam zawitali, również nikt już więcej nie widział. Mieścił się przy ulicy stodolnej i bynajmniej nie przypominał stodoły, a raczej areszt. Parterowy budynek z rzędem zakratowanych okien, z których każde zabezpieczono jeszcze od wewnątrz dyktą, żeby nikomu nie przyszło na myśl, że knajpa wciąż działa.
Nacisnąłem klamkę i pchnąłem drzwi. Ani drgnęły. Jasne – miałem otworzyć krwią, ale głupio było nie spróbować.
Z torby wyciągnąłem rytualną mizerykordię z głowicą wyrzeźbioną w kształcie czaszki. Nie miała żadnych właściwości nadprzyrodzonych, ale wyglądała kozacko.
Podwinąłem rękaw i naciąłem skórę przedramienia. Krople krwi przesączały się przez ranę, podstawiłem dłoń i po chwili miałem już dość posoki, by cały rój komarów mógł jeść mi z ręki.
Sięgnąłem do klamki. Krew opryskała drzwi i moje spodnie. Nacisnąłem.
Gwar wnętrza mieszał w sobie zachrypnięte głosy i jazzową muzykę, płynącą z trzeszczącego głośnika. Skądś ją znałem.
Jak to w takich scenach, wszyscy przerwali rozmowy i popatrzyli na mnie.
– Drzwi zamknij, zimno leci – zacharczał barman i wszyscy na powrót zaczęli traktować mnie jak powietrze.
Z wyjątkiem jednego typa.
Usiadłem przy stole Damiana.
Skąd wiedziałem, że to on? Tak to działa w takich scenach.
Oczy miał ciekawe, ale z iskrą w oku godną chochlika. Usta wykrzywione w uśmiechu, który mógł wyrażać kpinę albo zadowolenie. Nie mogłem go rozgryźć.
Przesunął literatkę w moją stronę i nalał przezroczystego płynu z przezroczystej butelki bez etykiety.
– Sigile możesz wypieprzyć, niczego nie dają – powiedział.
Uniosłem brwi.
– Te kamyczki. Podróby jakieś masz – kontynuował, widząc moje zmieszanie. – Kup bazaltowe ze sprawdzonego źródła. Wiesz, co za symbole masz na tych?
Wzruszyłem ramionami.
– Pies, reptilianin, płot, rododendron – wymieniał, prostując kolejne palce.
Czułem, że się czerwienię, więc tylko pokiwałem głową, na co Damian podniósł szklankę i gestem pokazał, bym zrobił to samo.
Wypiliśmy. Oczy wyszły mi z orbit, a gardło i płuca zapiekły. Gdyby w pobliżu było otwarte źródło ognia, zionąłbym jak smok. Ale przełknąłem.
Mój rozmówca podsunął mi talerzyk z ogórkami kiszonymi. Były wyborne.
– Ta muzyka – nagle naszło mnie oświecenie – to z Gwiezdnych Wojen, kantyna na Mos Eisley.
Pokiwał głową z uznaniem.
– Załóżmy więc, że jestem Han Solo, a ty Greedo. Kto strzeli pierwszy? – Wyszczerzył zęby trochę w stylu Jacka Nicholsona.
– Nie miałem zamiaru strzelać.
– Strzały zazwyczaj padają na koniec rozmowy, a my dopiero zaczynamy.
– Lubisz jazz? – zmieniłem temat.
– Owszem, krzewię dobrą muzykę wśród ludu, następna w kolejce jest ścieżka dźwiękowa z Va Banque.
– Widzę, że stawiasz na muzykę filmową. A sakralna ci zbrzydła?
– Same utwory do mnie nie przemawiają, lubię jedynie dźwięk organów.
– A mimo to uciekłeś z wieży.
Parsknął.
– Uciekłem? – Spojrzał z ukosa. – Proszę cię. Żebym nazwać to ucieczką, ktoś musiałby mnie zamknąć albo gonić, a nie przypominam sobie niczego takiego.
– Według Rafała…
– Rafał, Rafał. A może Rafael? – Zachichotał. – Ziomek nic nie rozumie.
– Chyba próbuje zrozumieć, bo poprosił mnie…
– Tak, wiem, wiem. Coś złego zakrada się do kościoła. To zabawne.
– I Rafał mówi, że to nie ty – dokończyłem.
Uśmieszek nagle zniknął z jego twarzy, ale tylko na moment. Zaraz odzyskał rezon.
– To po co tu jesteś, jeśli nie przynosisz pretensji wielmożnego Archanioła? – powiedział, rozkładając ręce.
– Chce znaleźć źródło zła.
– I zwraca się do mnie?
– To był już mój pomysł.
Nie skomentował, tylko rozlał wódkę do szklanek i wzniósł. Tym razem od razu chwyciłem za ogórka i poszło mi całkiem nieźle.
Czekałem aż Damian podejmie temat, ale musiałem wykazać się sporą dawką cierpliwości.
– To zabawne – powiedział.
Uniosłem brwi.
– Wiem, skąd się bierze to całe jego zło – dodał i krzywy uśmiech wrócił mu na twarz.
– Zatem?
– Za wiedzę się płaci.
– Ile?
– Oj, nie o pieniądze chodzi, nie obrażaj mnie.
– Mam ci sprzedać duszę? To odpada, z góry uprzedzam. I co jest nie tak w pieniądzach? Jest coś gorszego niż mamona?
Zaśmiał się, ale wyczułem w tym nutę zadumy.
– Nie ma nic złego w pieniądzach. One jedynie wyciągają to, co najgorsze z człowieka.
– Czyżby ceną było słuchanie filozoficznych wynurzeń?
Zmarszczył brwi, a usta wyprostowały mu się w cienką kreskę. Wytrzymałem spojrzenie.
– Lubię cię – podjął. – A filozoficzne wynurzenia będą ceną za dojście do sedna.
Parsknąłem. Wziąłem butelkę i rozlałem następną kolejkę. Miałem wrażenie, że poziom we flaszce w ogóle się nie zmienił od początku rozmowy.
– Myślisz, że tak będzie łatwiej? – zapytał. – W porządku.
Wypiliśmy, zagryźliśmy. Ogórków też nie ubywało, więc jedynym limitem tego wieczoru byłem ja sam.
– Uważasz się za złego człowieka? – zapytał.
– Do czego dążymy?
– Lubisz pieniądze, prawda? A uważasz je za złe.
– Uważałem.
– Tak szybko zmieniłeś zdanie? Nie rozczarowuj mnie.
– Po cóż nam filozoficzne rozmowy, jeśli nie po to, żeby nas zmieniać?
– Teraz już kpisz.
– Jak inaczej mam się bronić?
Zaplótł ręce na piersi i patrzył na mnie chłodnym spojrzeniem.
– Dobra, wygrałeś – odparł. – Ale powiedz mi jeszcze, dlaczego Rafał twierdzi, że to nie ja jestem winien całemu złu?
– Uważa, że to inne zło, niż to, które pochodziło od ciebie. Chciał mieć cię zamkniętego w wieży, bo twierdził, że lepszy znany wróg, niż to co niespodziewane.
– Uznawanie mnie za kogoś złego z natury jest mocno stereotypowe.
– Kim zatem jesteś naprawdę?
Chwilę milczał, po czym znów nalał wódkę do szklanek. Robiło się niebezpiecznie.
– Jestem – przeciągnął ostatnią głoskę – psotnikiem.
Roześmiałem się zdecydowanie za głośno, ale, cóż… alkohol zrobił już swoje.
– Wbrew pozorom to całkiem dobre określenie – usprawiedliwił się. – Zrobimy tak: w zamian za wyjaśnienie całej zagadki po prostu zrobisz jakąś psotę. Coś głupiego.
– Ale że teraz? – zapytałem i poczułem, że w działanie języka wkradły się już delikatne dysfunkcje.
– Nie, później. Potraktuj to jako kredyt, a teraz usiądź wygodnie i posłuchaj. – Odchrząknął, przegryzł ogórkiem i kontynuował. – Nie byłem zamknięty w wieży, po prostu lubiłem tam siedzieć. Czasami przychodził Romek, ten stary organista i po prostu grał. Żadne kościelne rzeczy, tylko klasyki Beethovena, Mozarta, czasem Chopina. Najlepiej wychodził mu Bach. Miałem to na wyłączność. Do tego msze, na których gromadził się tłum dewotów i cnotek. Niewiele trzeba było, żeby wychodziły zdegustowane albo zwyczajnie przestraszone. Psociłem, oj psociłem na całego. Było śmiesznie, przynajmniej dla mnie. I wiesz co? Którejś soboty zachlałem tu pałę. Tak konkretnie, że całą niedzielę wegetowałem. Albo to alkohol, albo czkawka po filozoficznych wynurzeniach. – Mrugnął jednym okiem i zachichotał. – Pochlałem jeszcze kilka kolejnych dni i tak mi zleciał miesiąc albo dwa. Trudny czas. A gdy już wróciłem, czułem, że coś się zmieniło. Obudziła się we mnie dusza naukowca, więc rozpocząłem badania. Siedziałem cicho i obserwowałem. Wyniki były zdumiewające. Wystarczy tych kościółkowych zostawić samych, żeby zaczęli jątrzyć i niszczyć. Ciekawe, że póki robiłem sobie niewinne żarciki, trzymali fason, a gdy mnie zabrakło… Może każdy potrzebuje wroga, a gdy takowego zabraknie, sami szukają następnego. Konkludując, Rafałek źle mnie ocenił, mówiąc, że to całe zło to nie przeze mnie. To dzięki mnie! Bo trzymałem się od ich grajdołka z daleka. Mógłby to docenić.
Jednoznacznym sygnałem, że skończył, było sięgnięcie po wódkę i rozlanie jej do szklanek.
– Nie wiem, czy przyjmie takie wytłumaczenie – odpowiedziałem, czując, że słowa wydobywają się ze mnie jakby mimowolnie.
– Z pewnością nie. To by oznaczało, że jest współwinny. Wyobrażasz sobie, że się do tego przyznaje?
– Słabo go znam…
– Sam zobaczysz – uciął i sięgnął po literatkę.
Westchnąłem i poczyniłem to samo. Nie wiedziałem, czy wszystko dobrze zrozumiałem, ale musiałem zapytać o jeszcze jedną rzecz.
– Dlaczego mi zaufałeś?
Posłał mi pytające spojrzenie.
– Odpowiedziałeś, chociaż nie wiesz, czy zapłacę wyznaczoną cenę – dopowiedziałem.
– Wiem.
Teraz ja zwątpiłem.
– Tu – zatoczył ręką krąg – uchodzisz za godnego zaufania.
Nie wiedziałem, czym jestem bardziej zdziwiony – tym, że mnie znają czy że taką mam opinię.
– Zadziwiająco dużo o mnie wiesz.
– Mówi się to tu, to tam.
Milczeliśmy dłuższą chwilę.
– Jeszcze jednego? – przerwał ciszę i nalał wódkę do szklanek.
<><><>
Świątynny nie zapłacił. Zabawnie wyglądał z tą zafrasowaną miną, gdy rzucał przekleństwa. Owinąłem go w koc i wcisnąłem na samo dno szafy.
Dochodziłem do siebie cały dzień. Dopiero gdy zrobiło się ciemno, ruszyłem na spacer przewietrzyć obolałą głowę i w ten sposób znalazłem się przed plebanią. Patrzyłem w uchylone okno dachowe. Podrzuciłem cegłę, ważąc ją w dłoni. Będzie niezła psota, jeśli nadgorliwy pan policjant zdecyduje się na wizję lokalną.
Rzuciłem. Celnie. Człowiek rzuca, Pan Bóg cegły nosi.
Świetne! Żartobliwe, ciekawe – naprawdę bardzo dobrze mi się czytało.
Czy swojego rodzaju inspiracją był walaszkowy Egzorcysta?
Pozdrawiam i powodzenia w konkursie!
Fajny klimat – bardzo mi się podobało, czytało się naprawdę dobrze. Momentami przypominało mi cykl inkwizytorski Jacka Piekary. Powodzenia w konkursie! Pozdrawiam.
MichaelBullfinch -dziękuję! Nie oglądałxm Egzorcysty wcześniej ;) Dziękuję za komentarz!
Adexx – dziękuję! Czytałxm tylko jeden tom cyklu i miałxm mieszane uczucia ;) bohater ma podobne podejście do pieniędzy, co mój, to prawda. Dziękuję za komentarz!
Jeżeli zależało Ci, żeby nie ujawniać płci, to może edytuj sobie komentarz, bo w jednym miejscu Ci uciekło. Jeszcze wcześnie, może nikt się nie zorientował. Pozdrawiam!
Anonimie, czy mnie oczy mylą, czy opowiadanie opublikowane dwa dni po terminie.
Jedno z lepszych opowiadań w tym konkursie.
Życzę powodzenia i klikam
MichaelBullfinch – dziękuję ;)
Fascynator – dwa tygodnie przed terminem ;)
Sajmon15 – Dziękuję za wszystko ;)
Sory, nie doczytałem wątku do końca… Powodzenia.
Fascynator – dziękuję ;)
Początki długich weekendów świętuję w jedyny słuszny sposób – fotel, książka, dobre piwo, najlepiej od Bronka, znajomego piwowara.
Nie lubię wtrąceń teraźniejszych w opowiadaniach napisanych w czasie przeszłym.
odpowiedniego medium.
Krzyża znad drzwi nie ściągnąłem tylko ze względu na panią Tereskę, od której wynajmowałem kawalerkę. Gościem zaś, był zapewne jeden z duchów świątynnych – tych nawiedzających kościoły w ten sam sposób, w jaki duchy martwych rycerzy i białych dam nawiedzają zamki i będących, nomen omen, święcie przekonanych, że we wszystkim mają rację.
Wcześniej bohater mówi, że wiedział kto to mówi, to właśnie tam należy wyjaśnić kto był gościem. Bo tu mówisz czemu nie ściągnął krzyża, a tu nagle opowieści o duchach.
Wyjaśnienie, że nawiedzającym był nawiedzający jest do poprawy ;)
Miałem przygotowane figurki do kontaktów z duchami różnych religii. Dla chrześcijańskich miałem Jezusa Frasobliwego.
Miałoza lekka.
Dialogów nie zapisuj kursywą. Ja tak zapisuję myśli.
– Nie miałeś mojej ciekawości, za to teraz masz moją uwagę.
Jak wpadnie Tarnina, to powie na pewno, ale mi to trąci anglicyzmem.
Opowiadanie wyszło Ci fajne. Dużo smaczków nauczycielskich, a do tego uroczo balansujesz na granicy bluźnierstwa;)
Ambush – Dziękuję za wszystko!
W czym jest problem z “medium”?
“Jak wpadnie Tarnina, to powie na pewno, ale mi to trąci anglicyzmem.”
Nie trzeba nam Tarniny – jest to anglicyzm wzięty wprost z języka angielskiego, a nawet z konkretnego filmu ;)
https://www.youtube.com/watch?v=Gm705Itp2OU&ab_channel=Evokesteer