Biały mercedes sprinter jechał zaśnieżoną drogą krajową A4. Wiatr zacinał, niosąc ze sobą marznący deszcz. Wojtek ustawił wycieraczki na tryb szybki, ale i tak nie nadążały ścierać rozbijających się o szybę mokrych płatków śniegu. Sprinter wciąż przyspieszał, gdy Monika wyciągnęła kosmetyczkę.
– Mam nadzieję, że nie zamierzasz nas pozabijać? – zapytała, wpatrzona w małe lusterko osłony przeciwsłonecznej, próbując pomalować brwi kredką.
Wojtek albo nie usłyszał pytania, albo udawał, że nie słyszy. Wpatrzony w boczne lusterko, z zaciśniętymi szczękami, wyglądał jak bohater kina akcji z lat dziewięćdziesiątych przeniesiony w czasie. Operator kamery, którego świat zatrzymał się na końcówce poprzedniego wieku, nie nosił modnej brody, przystrzyżonej u fryzjera, a raczej brązowo-rudą plątaninę skołtunionych włosów prawdziwego drwala z lasu. Przypominała gniazdo jakiegoś zwierzęcia. Miał starannie wygolone boki głowy, ale zdecydowanie za krótko i zbyt wysoko. Resztę długich włosów skrywał pod czapką z daszkiem w stylu amerykańskiego kierowcy ciężarówek. Chodził ubrany w czarny dres i kurtkę flyers o pomarańczowej podpince. Był też jedyną osobą znaną Monice, która jeszcze paliła papierosy.
Spojrzała na licznik – wskazówka dochodziła do stu dziesięciu.
– Słyszysz?! Jedziemy zbyt szybko!
Wojtek, nie odrywając spojrzenia od lusterka, sięgnął jedną ręką po paczkę marlboro na desce rozdzielczej.
– Jakie to gówniarskie – rzuciła Monika, próbując skupić całą uwagę na malowaniu szminką ust.
Postanowiła, że nie da mu satysfakcji. Wyciągnęła tusz do rzęs, choć dłonie zaczynały jej się pocić.
– Zwyczajnie się popisujesz. Wiesz, czego nie będzie mi brakowało, gdy już wydostanę się z tej pieprzonej telewizji?!
Wojtek sięgnął do kieszeni kurtki i sprawnie otworzył benzynową zapalniczkę.
Monika nienawidziła zapachu dymu i ubrań przesiąkniętych nikotyną.
– Wiesz?! – wrzasnęła. – Nie kiepskich tematów, wywiadów z wiejskimi głupkami, ale twojej pieprzonej gęby!
– Zobacz – wycedził przez zęby, ściskające filtr papierosa. – Co za pajac. Siedzi mi na dupie od Mostkowa i wciąż przyspiesza.
– Co ty pieprzysz?!
– To BMW, co za nami jedzie. Założę się, że siedzi w nim jakiś marny kutasina, próbujący poprawić sobie dzień moim kosztem. Ale nic z tego.
– Zwolnij, idioto, bo nas pozabijasz!
Mercedes zjechał gwałtownie na prawy pas. Monika, z otwartymi ustami, patrzyła, jak wskazówka prędkościomierza przesuwa się do stu osiemdziesięciu. Wojtek docisnął pedał gazu. Mercedes zaczął mijać naczepę tira zajmującego lewy pas.
– Czemu muszę z tobą pracować?! – jęknęła Monika, zapierając się rękami o deskę rozdzielczą. – Uważaj!
Przed sprinterem wyrosła czerwona toyota. Mercedes gwałtownie zjechał na lewy pas, tuż przed maską tira ozdobioną maskotką diabła tasmańskiego. Usłyszeli donośny klakson ciężarówki. Monika kątem oka zobaczyła bladą twarz dziewczyny kierującej toyotą. Sprinter minął osobówkę, zajął prawy pas, a następnie odbił w boczną drogę biegnącą między drzewami.
Wskazówka prędkościomierza zaczęła powoli opadać.
– Bo nikt cię nie lubi – powiedział spokojnie Wojtek.
– Co? – zapytała Monika, opadając na oparcie fotela.
– Nikt cię nie lubi – powtórzył Wojtek, uchylił okno i wyrzucił niedopałek. – Jesteś zimną, wredną, żądną sukcesu babą, a na dodatek nawet nie próbujesz ukrywać, że każde twoje działanie jest ukierunkowane na zysk. Nic, co mówisz czy robisz, nie jest bezinteresowne, ale też nie udajesz, i za to cię szanuję. Ale większość ludzi z redakcji ma cię za sukę. Dlatego musisz jeździć ze mną.
– Jesteś popieprzony – jęknęła, bliska płaczu.
– Tak mówią. – Wojtek wzruszył ramionami. – Pewnie dlatego muszę pracować z tobą.
Przez chwilę patrzyła przez szybę na drzewa mijane.
– Poważnie mają mnie za sukę? – zapytała.
– Jeśli cię to pocieszy, to ja nawet cię lubię.
– Boże, proszę, spraw, by się odezwali i uwolnij mnie od tego idioty.
– Gdzie tym razem? – zapytał Wojtek i zapalił kolejnego papierosa.
– Polsat – odpowiedziała krótko i znów spojrzała w lusterko osłony. – Przez ciebie pomazałam sobie szminką policzek.
– Będę trzymał kciuki, choć pewnie mnie zwolnią, jeśli się dostaniesz.
– A nie myślałeś, by wrócić?
– Gdzie?
– Do pracy korespondenta.
– Większość dziennikarzy, na chwilę obecną, woli samodzielnie nagrywać materiały. Taka moda nastała. A duże stacje już przerobiłem, wątpię, by któraś jeszcze chciała mnie zatrudnić.
– A czemu sam nie poprowadzisz relacji?
Wojtek chwilę milczał, skupiony na drodze. To była ich pierwsza osobista rozmowa. Wcześniej ograniczali się do dyskusji wyłącznie zawodowych. Monika pomyślała, że to pewnie przez napięcie spowodowane widmem wypadku – potrzebowała odreagować poprzez rozmowę.
– Nie potrafię już relacjonować tego syfu – zaczął spokojnie Wojtek. – Kamera daje możliwość odcięcia się, poczucie, że to, co rejestruję, tak naprawdę mnie nie dotyczy. Jestem bezpieczny, schowany za obiektywem. Mogę wejść między czołgi, ale tak naprawdę mnie tam nie ma, ale po wszystkim… te obrazy wracają…
– Wojtek? – Monika spojrzała na operatora, którego twarz była bez wyrazu, puste spojrzenie utkwił w drodze. – Wojtek?
– Tak. – Wyglądał, jakby nagle wybudził się z drzemki. – To wszystko wraca, gdy już się odłoży kamerę. Może właśnie dlatego wolę nagrywać faceta rozbijającego głową orzechy.
– Pamiętasz, jak on się nazywał? – Monika uśmiechnęła się na wspomnienie łupin wylatujących spod czoła gościa z Konina.
– Maniak Maniek. – Wojtek parsknął i uderzył otwartą dłonią w kierownicę.
– Przygotowywał się do bicia rekordu Guinnessa! Co to był za cymbał! – parsknęła.
– Potrafił rozbić sto włoskich orzechów, a ile wynosi rekord?!
– Dwa tysiące trzysta pięćdziesiąt jeden! – Monika opadła na siedzenie, gdy brzuch zaczął ją boleć od śmiechu.
Wojtek też się śmiał, jak opętany. Monika, w jednej chwili, uświadomiła sobie, że jest uzależniony od widma śmierci, po którym docenia każdą chwilę – nawet wspomnienie takiego głupka jak Maniak Maniek. Wojtek musiał sobie zdawać z tego sprawę, dlatego nie wracał na front. Wiedział, że jak każde uzależnienie, tak i to w końcu go zabije.
Monika rozpuściła długie, czarne włosy i zaczęła je układać. Wojtek zerkał na odsłoniętą szyję. Była pewna, że spoglądał też na jej zgrabne nogi w czerwonych pończochach. Nie spieszyła się, lubiła, gdy mężczyźni koncentrowali na niej uwagę. Wojtek, oczywiście, to była liga okręgowa – mógł tylko pomarzyć o ekstraklasie z tym piwnym brzuchem i śmierdzącym fajkami oddechem. Mimo wszystko dawała mu okazję do patrzenia. Raz – że zwolnił i nawet trzymał się ograniczenia prędkości, a dwa – że poprawiło jej to humor. Czuła, że znów ma kontrolę.
– Jak się ma nazywać ta wiocha? – zapytał Wojtek.
– Wełnowiec – odpowiedziała Monika między słowami piosenki: Anything You Need, You Got It.
– To dojeżdżamy. – Wojtek wyłączył radio.
– Myślisz, że miejscowi nie lubią Złotych Przebojów?
– Nie, ja nie lubię tej piosenki. – Wojtek zwolnił. – Kojarzy mi się z moją byłą. Czego szukamy?
– Przędzalni, czyli największego budynku w okolicy, nie licząc kościoła. Raczej trudno będzie go przegapić.
Mercedes sprinter minął znak z nazwą miejscowości. Przez boczne szyby obserwowali domy przy drodze. Większość z nich była w niezłym stanie, a wszystkie miały kawałek ogrodzonej ziemi przed i za małomiasteczkową hacjendą.
– Chyba im się powodzi – rzucił Wojtek z papierosem w zębach.
– Co jest? To wszystko? – Monika rzuciła okiem w boczne lusterko, gdy zaczęli dojeżdżać do lasu.
Wojtek zjechał na pobocze tuż za znakiem z przekreśloną nazwą miejscowości.
– Na to wygląda. – Uchylił okno i zapalił. – I ani śladu przędzalni.
– Dziwne. – Monika wydęła usta. – Większość domów wyglądała dość zacnie. Ciekawe, z czego się tu utrzymują?
– Pewnie pracują w pobliskich miastach. – Wojtek wzruszył ramionami.
– Przestań, do Katowic jest jeszcze kawałek. Niemożliwe, by wszyscy dojeżdżali do pracy. – Monika przygryzła dolną wargę.
– Do czego zmierzasz?
– Nie widziałam żadnej firmy, a jedyny sklep to ta Żabka za nami. W takich miejscach ludzie przeważnie idą na swoje, otwierają interesy budowlane, usługowe. Przeważnie takie dziury są oklejone reklamami lokalnych biznesów.
– Nie przesadzaj, są miejscowości…
– Tak – przerwała Monika. – Ale nie tak zadbane. Spójrz na te płoty, na wykończenia tych domów. Tym ludziom się powodzi.
– Chyba masz rację. Po obu stronach jest las, ale za domami widziałem pola i zagajniki. Może za którymś z nich ukryli fabrykę.
– Bardzo śmieszne.
– Poważnie mówię. Jeśli to lokalny biznes, to ludzie pewnie idą do pracy na piechotę albo podjeżdżają rowerami. Teraz wszystko jest zasypane śniegiem, mogliśmy przegapić jakąś boczną drogę.
– To co, idziemy pozwiedzać? – zapytała.
– Może zaczniemy od miejscowego centrum kultury – zaproponował Wojtek.
Monika uniosła brwi.
– To jest od Żabki. – Wojtek wrzucił bieg.
Mercedes zawrócił i wjechał na parking obok sklepu.
Wyszli z samochodu wprost na zabłocony, rozjeżdżony śnieg.
Monika wyciągnęła spod czarnego płaszcza identyfikator stacji i owinęła szyję białym szalem. Wojtek zabrał papierosy z samochodu i ruszyli do sklepu.
– Wiesz, co jest dziwne? – zapytała Monika, wchodząc do środka.
– Wegetariańskie jedzenie? – Uwagę Wojtka przykuł sojowy hamburger.
– To też. – Monika rzuciła okiem na młodą dziewczynę przy kasie, beznamiętnie wpatrzoną w telefon, klienci nie robili na niej wrażenia, ani to, że różowa koszulka na ramiączkach odsłoniła cały biust, upchany w czarnym staniku. – Nikogo nie widzieliśmy. Ta panienka z cyckami na blacie to pierwsza osoba, którą spotkaliśmy.
– Nic dziwnego, trzeba być z miasta, żeby łazić po tym mrozie. Normalni ludzie siedzą w domach. – Wojtek zatrzymał się przy lodówce. – Chcesz coś?
– Weź mi kanapkę z tuńczykiem.
Podeszli do kasy. Wojtek położył gotowe posiłki marki Żabka i pstryknął palcami.
Dziewczyna obrzuciła go beznamiętnym spojrzeniem i zaczęła kasować produkty.
– Będziemy coś tu kręcić? – zapytała Monika, gdy było już pewne, że dziewczyna nie widzi identyfikatora z telewizji.
– No, nie wiem. – Wojtek wzruszył ramionami.
Mieli to przepracowane – ludzie z reguły ożywiali się na widok reporterów.
– Trzydzieści pięć pięćdziesiąt – powiedziała dziewczyna i przyjrzała się Monice. – Jesteście z TV?
– Tak, Telewizja Kraków. – Monika podniosła plakietkę niczym amerykański glina ze starych seriali.
– I trzy paczki marlboro – rzucił Wojtek.
– Jedziecie do Katowic? – zapytała dziewczyna, podając papierosy.
Mieli jej uwagę, ale nie taką, na jaką liczyli. Przypominała raczej tę grupę osób, które na prasę spoglądają nieufnie.
– Nie. – Monika patrzyła jej w oczy ozdobione ostrym makijażem i dostrzegła lekki niepokój przebijający się przez niekrytą niechęć. – Szukamy przędzalni.
– Czego? – Dziewczyna ewidentnie udawała zdziwioną.
Wojtek i Monika spojrzeli na siebie, wymieniając uśmiechy.
– Takiego miejsca, gdzie się obrabia wełnę – wyjaśniła spokojnie Monika.
– Pin proszę – rzuciła panienka.
– Cholera, zapomniałem – powiedział Wojtek, gdy terminal odrzucił transakcję, operator wyglądał, jak człowiek, który świetnie się bawi.
– Czekaj, ja zapłacę. – Monika zaczęła szukać portfela w torebce, kilkukrotnie przekładając go z miejsca na miejsce.
– To mówisz, że nie ma tu żadnej przędzalni? – zagadnął Wojtek.
Dziewczyna patrzyła zniecierpliwiona na Monikę.
– Żadnej fabryki, zakładu pracy… – wymieniał beznamiętnie operator. – A można się tu gdzieś zatrzymać na noc?
– Nie.
– A zjeść coś ciepłego?
– Mogę panu podgrzać hot doga. – Dziewczyna wskazała kręcące się parówki.
– To z czego wy tu żyjecie?
– Każdy z czegoś innego – wypaliła i spojrzała na Wojtka z mieszaniną pogardy i agresji w oczach. – Ja na ten przykład z pracy w sklepie. Macie jeszcze jakieś pytania? Ile ważę? Gdzie chodzę się strzyc?
– Na pewno nie w Wełnowcu, bo tu zdaje się nikt się niczym nie zajmuje. – Wojtek był łagodny jak baranek, a na dodatek nawet przelotnie nie spojrzał na biust dziewczyny, Monika była pełna podziwu.
– Mam – powiedziała i przyłożyła kartę do terminala. – Musieliśmy trafić nie do tej miejscowości.
– Ale może warto się rozejrzeć? – zaproponował Wojtek, gdy terminal wskazał błędny pin.
Dziewczyna przestąpiła z nogi na nogę i założyła ręce na piersiach.
– Przepraszam. – Monika uśmiechnęła się promiennie. – Co można tu zwiedzić ciekawego?
– Złomowisko – rzuciła dziewczyna i lekko zbladła.
– No, jednak ktoś tu prowadzi jakiś biznes. Poza Żabką oczywiście. – Wojtek schował papierosy, gdy terminal przyjął płatność. – Będziesz jadła teraz?
– Nie – powiedziała Monika, spoglądając, jak szczęka dziewczyny chodzi na boki. – Może później w samochodzie.
– Możemy tu zostawić mercedesa? – zapytał Wojtek, bagietką z szynką wskazując sprintera.
Monika spodziewała się, że to będzie o jedno pytanie za dużo i dziewczyna wybuchnie, jednak odpowiedź ją zaskoczyła.
– Co…? – Dziewczyna miała minę jakby coś sobie nagle przypomniała.
– Tego białego… – Wojtek wymachiwał bagietką, wskazując auto przez witrynę sklepu.
– Tak, oczywiście. Parking dla klientów jest bezpłatny – powiedziała i uśmiechnęła się, trochę jak prawnik przechodzący do kwestii opłaty za poradę.
– No to świetnie. – Ucieszył się Wojtek.
*
Dzwonek w drzwiach sklepu zabrzęczał. Martyna zaczekała, aż dziennikarze odejdą i wybrała numer Andrzeja.
– Cześć, córuś – odezwał się głos w słuchawce.
Nienawidziła, gdy tak zaczynał rozmowę, tonem przypominającym starego dziada pochylającego się nad niemowlakiem w wózku. W tle słychać było szmery, jakby za ojcem stał tłum ludzi szepczących między sobą. To oznaczało, że był w domu Bórlinga. Przeszedł ją dreszcz, jak zawsze, gdy ich słyszała w tle.
– Córuś, jesteś?
– Tak – powiedziała szybko. – Posłuchaj, są tu dwaj przyjezdni.
– Nooo. – Szmery w tle ucichły.
Martyna wiedziała, że oni słuchają.
– Przyjechali z Krakowa…
– No dobrze, córuś, ale czemu miałoby mnie to zajmować? – W tle kilkanaście głosów zdawało się potwierdzać opinię Andrzeja.
– Dasz mi powiedzieć?!
– Dobrze już, tylko się nie denerwuj. No, mów.
– Pytali o przędzalnię.
Zapadła głucha cisza.
– Mówili, czemu jej szukają? – Ton głosu ojca zmienił się nagle, stał się poważny i rzeczowy. Oni milczeli.
– Nie, ale mówili, że są z telewizji. Poszli w stronę domu Janusza.
– Rozumiem.
– I chyba nie zapowiada się, żeby mieli szybko wyjechać – dodała.
– To się okaże. – Szepty, niczym stado papug, potwierdziły słowa Andrzeja, nim się rozłączył.
*
Monika pomyślałaby, że Wełnowiec to ładna, spokojna wieś, gdyby rzuciła okiem przez szybę samochodu w trakcie przejeżdżania przez miejscowość. Idąc wąskim chodnikiem zerkała na zaśnieżone place, huśtawki, altanki, czyste okna w domach ozdobione zasłonkami, czasem zazdrostkami, samochody na podjazdach – to wszystko było oznaką życia, którego nie mogła w żaden sposób potwierdzić.
– Dziwnie tu, co nie? – zapytał Wojtek, kończąc bagietkę.
– Trochę, jakby wszyscy zniknęli – zauważyła Monika. – Nikogo nie ma w oknach, nikt nie odśnieża, nikt nie wyjeżdża na zakupy, dzieci nie lepią bałwanów. O co tu chodzi?
– Tam jeden stoi. – Wojtek kiwnął głową w stronę śnieżnej figury ustawionej przed garażem.
– No właśnie, są oznaki życia, ale nikogo nie ma. Widziałeś kogoś w oknie albo między domami?
– Nie… Cholera, faktycznie. – Wojtek przełknął i wyrzucił folię do śmietnika stojącego przed niebieską furtką. – Chodziło mi raczej o ciszę. Ale teraz jest jeszcze dziwniej.
– Ciszę?
– Nie ma żadnego psa, kota, nawet ptaka. – Wojtek wskazał palcem drugą stronę ulicy. – Zobacz, tam stoi buda, a łańcuch jest w środku, kilka podobnych już mijaliśmy wcześniej. Wszystkie zwierzaki śpią? Na takich zadupiach aż się roi od ujadających kundli przy ogrodzeniach, a tu jest…
– Jak w skansenie, wszystko ładnie przygotowane do zwiedzania, tylko brakuje mieszkańców. – Monika poprowadziła Wojtka w uliczkę między domami. – Zobaczmy, czy tu dzieje się coś więcej.
Minęli jeszcze dwa rzędy domów, nim doszli do pola. Wszystkie budynki były tak samo wymarłe, jak te przy drodze.
– Zobacz. – Wojtek wskazał zagajnik. – Tych drzew jest za dużo. Nikt nie chce mieć tyle lasu na terenie, gdzie można by coś zasiać.
Wiatr zacinał, niosąc coraz większe płatki śniegu. Stali, rozglądając się po okolicy.
– Do tego miejscowość z każdej strony otaczają drzewa, cholera, ludzie tu są całkowicie odcięci od świata. – Monika szturchnęła łokciem Wojtka, kręcącego telefonem okolicę. – Wcześniej mijaliśmy jakieś wioski?
– Dwadzieścia, może piętnaście minut jechaliśmy przez las – powiedział.
– Założę się, że tak samo jest w stronę Katowic. Mają tu spokój.
– I na pewno nie mają przędzalni – zauważył Wojtek.
– To się okaże. Może nie chcą, by ktoś wiedział, że mają.
– Dobra, powiedzmy, że mają ukrytą przędzalnię za którymś z tych zagajników, ale gdzie trzymają zwierzęta? To wszystko to domy jak z przedmieścia, nie ma tu żadnego gospodarstwa, stajni. To bardziej przypomina osiedle niż wieś…
Dźwięk zatrzaskiwanych drzwi zabrzmiał nienaturalnie w panującej ciszy. Odwrócili się w stronę domu o niebieskich ścianach.
– Duchy? – zapytał Wojtek, uśmiechając się kpiąco.
– Jest tylko jeden sposób, by się przekonać – powiedziała.
Monika otworzyła furtkę i ruszyła przez podwórko. Miała wielką ochotę zajrzeć do jednej z bud dla psów, ale na podwórku, otaczającym niebieski dom, stała tylko altanka. Weszła po stopniach i zapukała w drzwi. Wojtek stanął za nią i zapalił papierosa. Wiatr przetaczał się między domami.
– Mówiłem, że duchy – Wojtek zaczął butami zbierać kupkę śniegu. – Albo mają nas za Jehowych.
Monika zapukała ponownie. Drzwi od razu się uchyliły. Zobaczyła łysiejącego mężczyznę w średnim wieku z okularami na nosie i okrągłymi, rumianymi policzkami. Wyglądał jak człowiek, który dopiero co się obudził.
Monikę prawie rozbawił ten widok, bo musiał stać przy drzwiach, gdy pukała.
– Dzień dobry – zaczęła.
– Dzień dobry – odpowiedział gospodarz.
– Szukamy przędzalni.
– To życzę szczęścia, ale tu żadnej nie ma – rzucił szybko łysiejący.
– Tak, ale… – Monika dostrzegła stopę mężczyzny wystającą zza drzwi.
Łysiejący podążył za jej spojrzeniem, a następnie cofnął stopę do mieszkania.
– Czy… – zaczęła Monika, ale widok wełnianej skarpety kompletnie ją zaskoczył.
– Czy… co? – Łysiejący uniósł brwi.
– Czy wie pan może, gdzie tu można się zatrzymać na noc? – rzucił Wojtek.
– To nie Zakopane – gospodarz uśmiechnął się promiennie. – Ale o ile dobrze pamiętam, to w stronę Katowic, jakieś dziesięć kilometrów stąd, jest zajazd. Tam chyba mają jakieś noclegi.
– Dziękuję – powiedziała Monika.
– Proszę – łysiejący zamknął drzwi.
Monika jednak była pewna, że wciąż przy nich stoi. Zeszła po schodach do Wojtka.
– Co to było? – kamerzysta niemal parsknął.
– To była skarpetka za sto złotych – odpowiedziała poważnie Monika.
*
Janusz patrzył, jak mężczyzna i kobieta odchodzą w stronę ulicy. Telefon zabrzęczał w kieszeni.
– Tak? – zapytał Janusz.
– Jest problem – odezwał się w słuchawce Andrzej.
– Ten problem właśnie odszedł spod mojego domu. – Janusz przeszedł od razu do rzeczy. – Co robimy?
– Węszą po domach, to niedobrze. – Andrzej był opanowany, jak zawsze, to trochę uspokoiło Janusza, wiedział, że coś wymyśli, miał do tego łeb.
Przez chwilę słyszał w słuchawce tylko pomruki.
– Co robimy? – powtórzył Janusz, gdy pomruki nie cichły, a ręce zaczęły mu się pocić.
– Przyjdź do mnie, a ja dzwonię do Zbenia. Będzie ich miał na oku.
– Do ciebie? Zobaczą mnie.
– Przejdź przez piwnicę.
– Ale…
Andrzej zakończył połączenie, zostawiając Janusza wpatrzonego w ekran telefonu.
– Cholera – warknął i zabrał się do zakładania butów.
Włożył płaszcz i czapkę. Ruszył do kuchni. Wyciągnął ze schowka siekierkę i wetknął ją za pasek. Ściągnął z haczyka pęk kluczy i podszedł do drzwi pod schodami. Uspokoił oddech. Otworzył pierwszą kłódkę. Nienawidził tej piwnicy. Bał się do niej schodzić, nawet w dniu załadunku, choć wiedział, że wtedy oni są zamknięci w posiadłości. Czasem jednak zdarzało się, że któryś zostawał przyczajony gdzieś w rogu piwnicy lub zwisający pod sufitem i obserwował czarnymi ślepiami, jak Janusz mocuje się z wełną.
Odsunął skobel. Przerzucił na kółku parę kluczy od złomowiska, od domu, aż znalazł właściwy. Spojrzał na dwie zabliźnione rany na lewym kciuku. Ręka zadrżała mu, gdy umieszczał klucz w drugiej kłódce.
To stało się niemal dwa lata temu, a on wciąż nie mógł zapomnieć. Miał traumę, niczym ludzie pogryzieni przez psa, a Andrzej zapewniał, że są mu posłuszne, jak pieski.
– Kurwa, pieski – warknął Janusz, odsuwając kolejny skobel. – Dobre sobie.
Wszystko tamtego dnia zdawało się być jak zawsze. Sprawdził piwnicę. Przestawił regał tak, aby zasłaniał tunel, i zabrał się do pracy. Ledwo złapał zwiniętą kulę wełny, a już poczuł ból w ręce. Odskoczył, jak oparzony. Spojrzał na dłoń. Zobaczył dwa głębokie nakłucia i krople krwi spływające po skórze. Od razu zrozumiał, co się stało, nim jeden z nich wylazł z przędzy. Janusz skoczył do schodów, by dostać się do mieszkania, a dalej na zewnątrz, gdzie czekał już Andrzej i Zbeniu. Nie zdążył. Nogi ugięły się pod nim już na pierwszych stopniach i runął na klepisko.
Miał szczęście, że chłopaki byli czujni. Znaleźli go w połowie drogi do posiadłości Bórlinga, w jednym z bocznych tuneli, szczelnie owiniętego przędzą. Od stóp do głowy, z otworem na twarz, niemal bordową od przegrzania.
Przesunął drugi skobel i wyciągnął siekierę. Uchylił drzwi, zapalił światło i ostrożnie zaczął schodzić po stopniach.
Po tamtym incydencie zawsze nosić ze sobą jakąś broń, gdy zaczynali załadunek i w pierwszej kolejności dokładnie sprawdzał, czy któryś nie czai się w przędzy lub kątach piwnicy. A bywało tak, że znajdował kilka osobników. Wtedy był bezlitosny. Rąbał, deptał i drżał z obrzydzenia, gdy dreszcze pełzły od stóp po resztki włosów na głowie, ale mordował ich mimo odrazy i zakazu Andrzeja.
Ostatni stopień, zawsze był najgorszy, dlatego przeskakiwał go, w gotowości by uderzyć. Wylądował pewnie na nogach i spojrzał po suficie i kątach, tam gdzie najbardziej lubili się czaić. Wszystko było w porządku. Zerknął jeszcze na dwie duże kule wełny, połyskujące w świetle żarówki srebrną poświatą, pozostawione tam, gdzie zawsze. Mogli w nich siedzieć. Wpełznąć między nici, gdy usłyszeli, jak schodzi. Odkąd zaczął ich zabijać, oni zaczęli unikać Janusza. Robili swoje. Przetaczali kłęby wełny i wracali do tunelu. Tak, Janusz twardą postawą wypracował sobie status quo. On unikał piwnicy, a oni unikali Janusza w dzień załadunku.
– Jeszcze cztery – mruknął, przyglądając się kulom wełny.
Tyle przeważnie wynosił zbiór czystej obrobionej przędzy. Pod koniec lutego powinny już stać w piwnicy. Wtedy załadują wełnę na ciężarówkę i będzie mógł odetchnąć do sierpnia. Czekać na pieniądze i rozmyślać, na co je wyda. Ta myśl poprawiła mu humor. Tylko na chwilę.
Szepty dobiegły gdzieś z wnętrza tunelu. Janusz spojrzał na wlot obok starego regału na narzędzia. W piwnicy był u siebie, bał się, ale był gotów walczyć o swoje. Teraz jednak musiał pójść tunelami, a one należały do nich.
Podszedł do regału i zabrał latarkę z półki. Sprawdził, czy działa. Z trudem przełknął ślinę i oświetlił wnętrze tunelu. Przędza oklejała ściany i zwisała z sklepienia.
– Prosto, przy trzecim rozwidleniu w prawo, na kolejnym w lewo i dalej biegiem, aż do piwnicy Andrzeja – wyrecytował Janusz.
Zacisnął palce jednej dłoni na latarce, a drugiej na siekierce. Czuł, że odkąd zaczął ich zabijać, oni czekają na dogodną okazję, by się odegrać. Nieraz słyszał, jak podchodzą pod drzwi piwnicy i szepczą – knują, jak wpełznąć do mieszkania i dokończyć to, co zaczęli.
– Wasze niedoczekanie, małe skurwysyny – warknął i wszedł do tunelu.
*
– To mówisz, że facet, z którym rozmawiałaś, miał skarpetki za sto złotych z topowej marki światowej mody Tomiego Legrasa? – upewnił się Wojtek.
– Nie, za dwieście złotych. Widziałam jedną, ale para skarpet od Tomiego Legrasa – poprawiła Monika – kosztuje dwieście, a wątpię, by chodził tylko w jednej skarpetce.
– Dobra, chcesz mi wmówić, że mieszkańcy Wełnowca chodzą ubrani w ciuchy jednej z najdroższych światowych marek?
– Czemu by nie, jeśli produkują tu wełnę dla Tomiego Legrasa, to pewnie sami też z niej korzystają – powiedziała Monika, gdy stanęli przy głównej drodze.
– A skąd masz pewność, że to właśnie ta wełna? A nie są to skarpetki z Auchan?
– Bo się przygotowałam do reportażu. – Monika wyciągnęła telefon i otworzyła Google. – Tomi Legras produkuje ubrania z wyjątkowego materiału. Stuprocentowej wełny, o niespotykanej delikatności, niezwykle ciepłej i miłej dla skóry. Ale nie to sprawia, że ceny ciuchów Tomiego sięgają zenitu…
– A co? – Wojtek całą uwagę poświęcał papierosowi obracanemu w palcach.
– To, że ma niezwykły srebrzysty połysk. Ubrania, które tworzy, lśnią, jakby były zrobione nie z wełny, a z futra. A to pozwala mu reklamować produkty jako ekskluzywne, a zarazem dobre dla środowiska.
– Firma przyjazna dla zwierząt?
– Właśnie. – Monika palcem dźgnęła Wojtka w pierś. – Najwyższa jakość, wyjątkowy design, przyjazne dla środowiska i niepowtarzalne doznania. Roztocz wokół siebie blask, na jaki zasługujesz.
– Sama to wymyśliłaś? – Wojtek zapalił papierosa.
– Nie, tak się reklamują na stronie. – Monika podsunęła mu telefon pod nos.
Wojtek patrzył na modelkę w samym wełnianym golfie, który ledwie zasłaniał jej pośladki.
– Faktycznie, jakiś taki świecący ten sweter – przyznał. – Ale nie uważasz, że to może być jakiś retusz, Photoshop lub coś w tym stylu?
– Na pewno trochę to podkoloryzowali na stronie, ale tylko trochę. Bo ja widziałam te ciuchy na żywo i mówię ci, że ten łysy facet miał skarpetki od Tomiego Legrasa. Nie da się pomylić jego produktów z niczym innym.
Wojtek dostrzegł błysk w oczach Moniki, niewątpliwie świadczący, że wyczuła okazję do sensacyjnego materiału.
– No dobra – zaczął ostrożnie – wychodzi na to, że jesteśmy we właściwym miejscu. Pozostaje zatem pytanie, po co te tajemnice?
– No właśnie. – Uśmiechnęła się, jak dzieciak, który odkrył, gdzie ojciec trzyma klucz od szafki, do której zabroniono mu zaglądać. – I zapewniam cię, że nie ruszymy stąd tyłków, dopóki się tego nie dowiemy.
*
– Tak – potwierdził Zbeniu. – Stoją przy domu Wiśniowskich.
– Jeśli rozmawiasz z Andrzejem, to przypomnij mu o lekarzu! – skrzekliwy głos dochodził z gościnnego pokoju.
Zbigniew zasłonił dłonią słuchawkę telefonu, odszedł od okna i zerknął do sąsiedniego pokoju. Matka siedziała w fotelu przed telewizorem.
– Poczekaj chwilę, Andrzej – poprosił Zbigniew. – Co mówiłaś, mamo?
– Przypomnij o lekarzu! – zaskrzeczała, niczym wrona, nie odrywając oczu od ekranu.
– Dobrze, mamo. – Zbigniew wrócił do rozmowy z Andrzejem. – Mam prosiła…
– Tak, wiem, słyszałem. – Andrzej zdawał się być podenerwowany. – Powiedz mamie, że lekarz jest umówiony po nowym roku.
– Przekażę – potwierdził Zbigniew.
– Co z Jakubem? – zapytał Andrzej.
– Widzę go tylko, gdy wychodzi do sklepu, a tak nie rusza się z domu – powiedział Zbeniu i zgrzytnął zębami.
W słuchawce zapanowała cisza. Zbigniew już od dawna tylko czekał na przyzwolenie. Andrzej dobrze wiedział, że już nie mogą liczyć na Jakuba Wronę i trzeba ten problem rozwiązać. Zbeniu nie naciskał. Andrzej podejmował w firmie decyzje, a on to szanował. To był dobry układ. Od lat mógł liczyć na Andrzeja i był mu wdzięczny za wprowadzenie do firmy. Wcześniej Zbigniew był tylko zapijaczonym zbirem po wyrokach, mieszkającym z matką i żyjącym z jej emerytury. Teraz był kimś. Miał pieniądze i cel w życiu i nie zamierzał tego stracić. A Jakub był realnym problemem. Tak jak kiedyś inni w Wełnowcu. Zęby otarły się o siebie, wydając kolejny przeciągły zgrzyt.
– Nie, jeszcze nie teraz – powiedział Andrzej.
– Wiem, że spotkała go tragedia – zaczął powoli Zbigniew – ale to trwa już zbyt długo. A teraz jeszcze tych dwoje. A jeśli…
– A jeśli matka miałaby wąsy, to by była ojcem! – warknął Andrzej. – Nie główkuj tyle! Chłop stracił to, co najbardziej kochał w życiu, zasługuje, by dać mu szansę!
– Przepraszam. Nie denerwuj się, Andrzeju. Wiem, że lubiliście się jeszcze przed firmą. Szanuję to.
– To dobrze i żadnego zgrzytania zębami. Jak nadejdzie ta chwila, to dam ci znać! A teraz trzymaj ich z dala od Jakuba!
– Jasne.
Zbigniew schował telefon do kieszeni i wyjrzał przez okno. Mężczyzna i kobieta, jakby słyszeli rozmowę z Andrzejem, przeszli na drugą stronę ulicy, tam, gdzie mieszkał Jakub Wrona.
Zbigniew nienawidził ludzi z Wełnowca i bez żalu patrzył, jak znikają z jego życia, jedna rodzina za drugą. A gdy trzeba było, to Andrzej mógł też liczyć na jego pomoc. Zbigniew nigdy nie miał nikogo prócz matki, Andrzeja i Janusza. Reszta świata mogła dla niego zniknąć. Oczywiście, Jakub był już w firmie, gdy Zbigniew został zaproszony do współpracy. A to sprawiało, że był nietykalny. Ostatni z grona tej pieprzonej zgrai, która najchętniej widziałaby Zbenia gnijącego na zawsze w mamrze. Ale odkąd doszło do wypadku, wszystko się zmieniło i Jakub musiał zniknąć. Zbigniew był pewien, że zniknie, on już tego dopilnuje. Bez żalu, pożegna go tak jak i innych.
Wszedł do pokoju i położył ręce na oparciu fotela.
– Mama nie chciałaby na chwilę wyjść, zmienić sikorką tłustego? – zapytał.
– Nie chciałaby – skrzeknęła matka.
– Widzisz, mamo, jest dwoje przyjezdnych i kręcą się przy domu Jakuba.
– Biedaczysko, taka tragedia. – Mama zmarszczyła czoło.
– Za każdym razem tak mama mówi.
– Bo za każdym razem jest mi ich szkoda! – fuknęła. – A Jakub stracił swoje ptaszyny, mieli wyjechać, póki była jeszcze okazja.
– Nawet Wiśniowskich było ci żal? – zapytał.
– Tych skurwieli?! W życiu!
– Oj, mamo, mamo. – Zbigniew uśmiechnął się i pocałował ją w policzek.
– No tak – powiedziała. – W końcu każdego szkoda. Ale jak trzeba, to trzeba.
– No właśnie – przyznał Zbigniew.
– No dobrze, tylko się ubiorę.
Pomógł jej wstać i odprowadził do przedpokoju.
– Ja wyjdę od placu – powiedział, zakładając kaszkiet.
– Dobrze, synuś, ty już tam wiesz, co masz robić.
Zbigniew wyszedł na śnieg i zapalił papierosa. Nigdy nie robił tego w domu z powodu matki, dlatego na zewnątrz głód nikotynowy dopadał go natychmiast, niczym przyczajone, wygłodniałe zwierzę. Potrafił ujarzmić nałóg tylko dla niej, wszystko, co robił, robił dla firmy, ale przede wszystkim dla mamy.
*
– Zobaczmy po drugiej stronie ulicy – zaproponował Wojtek.
– Niesamowite, mogłabym tu ulepić bałwana i założę się, że przetrwałby do jutra. – Monika zatrzymała się na środku drogi i rozejrzała.
Okolica była wymarła. Przypominała dokładnie przygotowane osiedle na poligonie, gdzie za chwilę wojsko zdetonuje bombę, a jak już będzie po wszystkim, zjawi się kilku ekspertów, by ocenić zniszczenia.
– Nic dziwnego, to boczna trasa. Droga średnicowa biegnie prosto do Katowic. Tędy jest dalej i wolniej. – Wojtek uformował w rękach sporą kulkę śniegu.
– Nawet o tym nie myśl – uprzedziła Monika. – A mieszkańcy innych wiosek? Naprawdę nikt tędy nie przyjeżdża?
– Z tego, co widziałem z głównej trasy, możesz zjechać do każdej dziury w okolicy. – Wojtek wycelował w znak ograniczenia prędkości do czterdziestu i załadował pigułę prosto w sam środek zera.
Oboje spojrzeli na pobliskie domy, gdy metaliczny dźwięk wciąż rezonował.
– Bez jaj. – Monika podeszła do zielonej furtki, była zamknięta. – Halo! Jest tu ktoś!?
Żadna z firan nawet nie drgnęła. Łańcuch przy budzie leżał nieruchomo. Odpowiedział jej wiatr wyjący między budynkami.
– Czekaj. – Wojtek podszedł do ogrodzenia, złapał za słupek jedną ręką, drugą wsparł się na siatce i nim Monika zdążyła zaprotestować, przerzucił nogi i już stał na placu. – No co? Może nie słyszą, zapukam.
Była pod wrażeniem sprawności Wojtka, wyglądał jak spasiony kierowca ciężarówki, a jednak potrafił zaskoczyć.
– Uważaj na psa – pokazała mu budę.
– Pieseczku, piesku. – Wojtek zrobił idiotyczną minę i pochylony ruszył w stronę łańcucha.
– Poważnie, a jeśli tylko śpi? – zaglądała przez ogrodzenie w stronę budy.
Wojtek wyciągnął łańcuch ze śniegu i zaczął zwijać. Po chwili wyciągnął cały. Końcówka zwisała lekko, kołysząc się.
– Nie stwierdzono bytności żadnego zwierzęcia na końcu łańcucha – uniósł brwi i spojrzał gdzieś ponad Moniką.
Obróciła się, na schodach domu, obok którego jeszcze przed chwilą stali, zobaczyła staruszkę.
– Pójdę z nią… – urwała, bo Wojtka już nie było. – Wojtek!
Łańcuch leżał w śniegu, a ślady butów operatora wskazywały, że poszedł za dom.
– Wojtek!
– Nie ma ich! – odpowiedziała staruszka.
– Ja nie… – Monika wahała się chwilę, w końcu odeszła od ogrodzenia i przebiegła na drugą stronę ulicy.
Kobieta była zgarbiona, spod wełnianej czapki wystawały kosmyki białych włosów. Stanęła przy karmniku i zaczęła ściągać słoninę. Monika zauważyła, że jest nietknięta, pokryta lodem i śniegiem.
– Jest sens, skoro nie przylatują? – zapytała.
Kobieta zawiesiła świeży kawałek i spojrzała spod byka na reporterkę.
– Masz bystre oko. – Usta kobiety przybrały coś na kształt uśmiechu, a zmarszczki wokół zaczęły rozchodzić się niczym kręgi na wodzie.
– Dziękuję – odpowiedziała Monika, choć w tonie staruszki nie było nic miłego.
– Szukasz kogoś? – zapytała.
– Tak, przędzalni.
– Wiesz, od dawna nie było tu sikorek – zaczęła staruszka – bardzo mi ich brakuje. Wywieszam słoninę, bo mam nadzieję, że kiedyś wrócą.
Monika zobaczyła sweter kobiety, białosrebrny, lekko połyskujący w zachodzącym słońcu. Staruszka schowała starą słoninę do kieszeni płaszcza i zapięła go na trzy guziki.
– Przepraszam, ale skąd…?
– Sikorki odleciały – wtrąciła się staruszka. – Większość mieszkańców wyjechała do miast. Tak to już jest, wszyscy szukają lepszego miejsca do życia, póki mogą.
– Chciałam zapytać o sweter…
– Sikorki to mądre ptaki – staruszka zmrużyła oczy, badawczo przyglądając się Monice. – W zimie, gdy brakuje jedzenia, znajdują jaskinie nietoperzy, które w tym okresie hibernują. Są wtedy całkowicie bezbronne. Sikorki o tym wiedzą i wydziobują nietoperzom mózgi.
– Poważnie?
– Tak, bo widzisz, sikorki szukają słabych, nieświadomych ofiar, taką mają strategię na przetrwanie. Do tego świetnie wyczuwają…
– I dlatego tu nie przylatują? Bo wolą móżdżki nietoperzy? – wcięła się Monika, by wyrównać rachunek.
– Nie, pewnie znalazły lepsze miejsce do życia. Tak jak większość z tutejszych mieszkańców.
– Chce mi pani powiedzieć…? – Monika spojrzała na okoliczne domy. – Że ludzie zostawili to wszystko i po prostu…
Staruszka była już na schodach, gdy Monika się obróciła.
– Tu nie ma żadnej przędzalni – powiedziała, otwierając drzwi. – Szkoda tracić czas na mrzonki, lepiej leć szukać lepszego miejsca…
Monika była pewna, że starsza pani, coś jeszcze mówiła, ale słowa uwięzły gdzieś w przedpokoju.
Reporterka patrzyła chwilę, jak staruszka zamyka drzwi i wróciła do zielonej furtki.
W pierwszej chwili chciała zawołać Wojtka, ale coś zwróciło jej uwagę. Ślady butów – jej kozaków, adidasów Wojtka i traperów. To były duże ślady, ciągnęły się przez ulicę, aż do miejsca, w którym stała. Były to ślady przynajmniej rozmiaru czterdzieści sześć, może większe. Na pewno należały do kogoś o sporych gabarytach.
– Cholera, musiał przejść niedaleko mnie, gdy gadałam z tą wariatką – wyszeptała.
Zauważyła, że ślady traperów były odciśnięte w śniegu tuż za zieloną furtką przy budzie, a dalej prowadziły na tyły domu. Nacisnęła klamkę, furtka była otwarta.
Monika zawahała się, poczuła nagłą pustkę. Nieruchome zasłony w oknach, porzucone samochody, domy bez śladu życia.
Ruszyła szybkim krokiem wzdłuż siatki. Skręciła między domy. Po drugiej stronie ogrodzenia była druga furtka, otwarta. Za nią zobaczyła dryblasa o rudym zaroście, z kaszkietem naciągniętym na tył głowy. W ustach trzymał papierosa. Nie potrafiła pojąć, czemu dostrzegła te detale, a dopiero potem, że ciągnął za nogę Wojtka. Zrobiła krok w tył. Wpadła plecami na siatkę. Wczepiła palce między druty i zaczęła pomału przesuwać się w stronę ulicy.
Dryblas całą uwagę poświęcał ciągniętemu ciału. Wyglądał jak człowiek przy zwyczajnej czynności. Nie spieszył się, nie starał ukryć. Po prostu przesuwał metr po metrze ciało w czarnym flayersie.
Monika przesunęła się o kolejny fragment ogrodzenia i straciła podparcie za plecami. Furtka zgrzytnęła, a Monika runęła na śnieg. Nim spróbowała wstać, zobaczyła, że wpadła na czyjeś podwórko. Usłyszała skrzypienie zawiasów. Podążyła wzrokiem wzdłuż drewnianych stopni. W drzwiach domu stał mężczyzna w japonkach, kalesonach i koszuli flanelowej. Miał zaniedbany kilkutygodniowy brązowy zarost i zmierzwione włosy. Lekko się chwiał na krzywych nogach. Tak jak poprzednio, to, co powinna zobaczyć od razu, przykuło jej uwagę na końcu, zupełnie jakby próbowała wyprzeć każdy niewygodny szczegół, który nie pasował do otoczenia. Tym razem był to pistolet w prawej dłoni mężczyzny. Wstała ostrożnie, wyciągając przed siebie ręce. Facet w drzwiach patrzył za dryblasem.
– Przepraszam, że tak wpadłam…
– Cicho – warknął mężczyzna.
Podniósł broń. Monika zacisnęła powieki i pisnęła, jak zrozpaczona nastolatka.
– Cicho, mówiłem!
– Ja naprawdę przepraszam…
Urwała, widząc, że nie celuje do niej, raczej wskazuje lufą pistoletu, by podeszła.
– Proszę, mam samochód, zaraz do niego wsiądę i już mnie pan nie zobaczy. – Poczuła, jak łzy zaczynają jej przymarzać do policzków.
Mężczyzna zszedł szybko po stopniach i złapał ją za nadgarstek.
– Proszę! Zaczekaj! Ja…!
– Mówiłem, żebyś zamknęła gębę – syknął przez zaciśnięte zęby i wciągnął ją do domu.
*
Skrzypienie śniegu i zawodzący wiatr były pierwszymi odgłosami, które wyłapała budząca się świadomość Wojtka. Czuł przejmujące zimno przeszywające go na wskroś. Otworzył oczy, ale obraz był zamazany. Odbierał sprzeczne komunikaty z pozostałych sprawnych zmysłów. Leżał w śniegu, czuł chłód na głowie i karku, a równocześnie był pewien, że się przemieszcza. Nagłe szarpnięcie za nogi uświadomiło mu, że jest ciągnięty.
Potarł palcami oczy. Obraz nabrał ostrości. Widział brudnoszare chmury i leniwie opadające wielkie płatki śniegu. Coś spływało mu po skroni. Dotknął głowy w miejscu, gdzie pulsujący ból narastał z każdą chwilą. Dłoń była zakrwawiona. Spojrzał przez palce na plecy i uniesione nogi, trzymane pod pachami dryblasa o szerokich barach. Nad jego głową, spod kaszkietu, unosiły się dym.
Stanęli. Jedna noga Wojtka opadła w śnieg, gdy dryblas sięgnął po papierosa. Wypuścił dym i wyrzucił niedopałek, po czym schylił się, by ponownie chwycić kończynę. Zerknął przez ramię i zamarł.
Wojtek kopnął go w szczękę. Głowa dryblasa odskoczyła. Wojtek uwolnił drugą nogę, oparł ją o pośladki tego w kaszkiecie i pchnął z całej siły. Dryblas zrobił kilka nieporadnych kroków i runął w śnieg.
Wojtek wstał – za szybko. Biały krajobraz zawirował. Ból przeszył czaszkę niczym skalpel. Dryblas był już na klęczkach. Wojtek ruszył na chwiejnych nogach, z trudem utrzymując kurs na głowę w kaszkiecie. Uniósł wyżej kolano – tyle wystarczyło, by trafić dryblasa w czoło. Czapka spadła, odsłaniając rudą czuprynę.
Wojtek biegł, im dłużej, tym pewniej czuł się na nogach. Po kilku metrach przeszedł w sprint. Przed sobą miał zakrytą studnię z wielką kupą śniegu zalegającą na drewnianej przykrywie, a za nią sosnowy las. To właśnie na linii drzew skupił całą uwagę.
Nagle zrozumiał, że obrał zbyt ambitny cel w chwili, gdy ostry ból złapał go za pierś. Płuca zaczęły palić żywym ogniem, z trudem oddychał. Szum w uszach zagłuszył wyjący wiatr, a o tym, że nadal dmie, przypominały jedynie płatki śniegu rozbijające się o czerwoną z wysiłku twarz.
Oparł ręce o studnię, to dysząc ciężko, to kaszląc. Niczym echo usłyszał te same odgłosy za plecami. Spojrzał na dryblasa. Stał, podparty dłońmi o kolana, już z kaszkietem na głowie. Twarz miał czerwoną niczym zarost na brodzie i policzkach.
– Wystarczy – wysapał.
– Tak – przyznał Wojtek.
Włożył rękę do kieszeni kurtki i wyciągnął papierosy. Dryblas obserwował go badawczo, po chwili wyprostował się i również sięgnął po paczkę.
Wojtek zapalił, z błogością wciągając dym. Rudzielec, szukał ognia, był naprawdę duży. Z gęby przypominał człowieka bez duszy i sumienia. Wojtek był pewien, że drugi raz mu się nie wyrwie. Zerknął na sosnowy las.
– To cholernie daleko – zauważył dryblas.
– Nie odpuścisz?
Rudzielec pokręcił głową z niezapalonym papierosem w ustach.
– Rzucisz mi ognia? – zapytał.
Wojtek złapał drugi oddech, ale nogi wciąż mu drżały. Zapalniczka była warta tej chwili odpoczynku. Wsadził rękę do kieszeni. Dryblas ruszył, przebierając długimi nogami.
Wojtek schował się za studnię. Rudzielec nie miał zamiaru go gonić. Skoczył w zaspę zalegającą na przykrywie, przeleciał przez nią, rozrzucając śnieg, i wpadł na Wojtka. Upadli na ziemię. Dryblas usiadł na nim okrakiem, ściskając udami żebra.
Wojtek złapał za czerwoną gębę, kciukami próbując dosięgnąć oczu. Dryblas wyprężył się, a gdy dłonie Wojtka zjechały na szyję, wziął zamach.
Pięść trafiła w oko. Głowa Wojtka wbiła się w śnieg. Kolejne ciosy spadły na brodę, ucho i czoło.
– Dość! – wrzasnął Wojtek, zasłaniając twarz rękami.
Dryblas zastygł z uniesioną pięścią.
– Już dość. Proszę.
Rudzielec wstał i szarpnął przykrywkę studni.
– Wiesz, co jest zabawne? – zapytał, zrzucając deski na ziemię. – Że jesteś dokładnie tam, gdzie chciałem cię mieć.
– Co? – wyjęczał Wojtek.
Dryblas złapał go pod rękę i podniósł z klęczek. Oparł o kamienną studnię. Nim Wojtek pojął, co się dzieje, mężczyzna w kaszkiecie chwycił operatora za nogi i przerzucił nad krawędzią.
Wojtek zobaczył brudnoszare niebo, a potem oszroniony kamień i czerń, która go pochłonęła.
Ramiona, biodro i głowa zahaczyły kilka razy o kamienne ściany, nim uderzył o dno. Wstrząs odebrał mu dech. Skulił się, z otwartymi ustami.
Myśl, że któreś z żeber pękło i przebiło mu płuco, zawładnęła nim całkowicie. Oddech nie wracał, co upewniło go, że udusi się w tej ciemnej norze.
Coś upadło mu na policzek, parząc skórę. Zobaczył pomarańczowy punkcik i poczuł zapach dymu. Oddech wrócił. Wojtek wyciągnął obolałą rękę i podniósł papierosa.
U wylotu studni stał dryblas, wpatrzony w ciemność.
Wojtek ostrożnie rozprostował każdą kończynę. Nic nie złamał. To dawało mu nadzieję – do chwili, gdy wieko zakryło wylot studni.
Położył się na plecach i zaciągnął dymem, wpatrzony w dogasający żar papierosa.
Na dnie studni panowała zupełna ciemność, więc wzrok Wojtka, niczym ćmę, przyciągały dwa świetlne punkty, był zawieszony ponad czarną pustką, która go otaczała – nikłe strumienie światła przenikający przez szpary w deskach pokrywy i padający na kamienną ścianę studni. Wojtek zrozumiał, że miał dużo szczęścia – spadł z przynajmniej sześciu metrów.
Żar papierosa trawiący tytoń w bibule. Szok po upadku zaczął ustępować, a zmysły przekazywały kolejne informacje o miejscu, w którym się znalazł. Leżał na czymś miękkim i mokrym. Lewą ręką zbadał podłoże – przypominało wełniany sweter z całą masą zaciągniętych nici. Mimo wilgotności na dnie studni panowała wysoka temperatura, a powietrze było lepkie i ciepłe. W zalegającej ciszy wyłapywał ledwie słyszalny dźwięk, którego przez dłuższą chwilę nie był w stanie dopasować. Najbliższe skojarzenie podpowiadało mu odgłos dłoni przeczesujących włosy.
Przystawił filtr do ust. Papieros rozżarzył się, a Wojtek dostrzegł palce o cienkich, haczykowatych paznokciach, zawieszone tuż nad końcówką papierosa. Niedopałek wystrzelił z jego rozdygotanej dłoni i z sykiem utkwił gdzieś w wilgotnym podłożu.
Ręce i nogi Wojtka, niczym nagle wprawiona w ruch maszyna, zaczęły pracować – odpychały się od miękkiej, wilgotnej masy, przesuwając obolałe ciało. Wszystkie zmysły zagłuszyła panika. Nie wiedział, kiedy natrafił plecami na ścianę. Nogi i ręce wciąż uparcie napierały na włóknisty grunt, jakby nie godząc się z tym, że dalej już nie mogą go przemieścić.
Zobaczył dogasający żar wyrzuconego papierosa, jak unosi się w czarnej pustce, coraz wyżej i wyżej. Na trzy, może cztery metry. Czerwony punkcik zawisł niczym gwiazda na ciemnym niebie. Wojtek skupił całą świadomość na tym, jak przygasa – by nie dopuścić do siebie myśli, że coś po drugiej stronie ginącej iskierki również ją obserwuje.
*
Boczne drzwi od podwórka prowadziły do kuchni. Mężczyzna pociągnął Monikę za rękę. Z trudem utrzymała równowagę, wpadła na stół, dłonią zahaczając o otwartą puszkę szprotek w oleju. Syknęła z bólu, gdy metalowe wieczko rozcięło jej skórę na wierzchu dłoni.
Mężczyzna stał przy oknie, wyglądając zza firanki na sąsiedni plac.
Monika podniosła ścierkę z kuchennego blatu i przycisnęła do rany. W pomieszczeniu zapach ryby i brudnych ubrań mieszał się ze słodką wonią alkoholu. Nie był to zapach otwartej butelki, lecz nieprzyjemny smród przetrawionego destylatu. Tak śmierdział pot i wyziewy kogoś, kto od długiego czasu nie wychodził z ciągu.
Monika doznała tego dziwnego uczucia, gdy po długim czasie nieobecności trafia się do dobrze znanego miejsca – wygląda tak jak zawsze, ale równocześnie dziwnie inaczej, swojsko i obco jednocześnie.
Patrzyła na mężczyznę, który, by stać prosto, oparł lewą rękę o ścianę. Dygotał – może z powodu gołych stóp w japonkach, w których wyszedł na śnieg, a może to delirium wstrząsało jego ciałem.
Monika już jako nastolatka, pozostawiona na łaskę nałogu ojca, obiecała sobie, że nigdy nie wróci do takiego domu. Była przekonana, że nigdy więcej nie będzie musiała przebywać pod jednym dachem z kimś, kogo myśli są zaczadzone alkoholowymi oparami.
Mężczyzna pociągnął nosem i chwiejnym krokiem podszedł do stołu. Monika zeszła mu z drogi. Usiadł na krześle i rzucił niedbale broń na blat. Pistolet z hukiem odbił się od drewnianego stołu i wylądował obok miski z mlekiem i kawałkami chleba.
Mężczyzna potarł dłonią twarz i utkwił w Monice mętny wzrok.
– Co teraz? – zapytała.
– To bardzo dobre pytanie. – Mężczyzna palcami zaczął przeczesywać zarost, oderwał coś czarnego, co przykleiło się w okolicy policzka, i wyrzucił zdobycz do puszki ze szprotkami.
Po śmierci matki nałóg ojca zerwał się ze smyczy i całkowicie zawładnął dalszym życiem Moniki. Miała wtedy dwanaście lat i dwie perspektywy: dostosować się albo uciec.
Gdy po raz pierwszy odwiedzili ich ludzie z opieki społecznej i zawisło nad nią widmo umieszczenia w rodzinie zastępczej, perspektywa wyrwania z domu – jaki by nie był – i skazania na życie z obcymi ludźmi – jakimi by nie byli – sprawiła, że coś się w niej zbuntowało. Wiedziała, że jeśli chce zachować choćby namiastkę rodziny, to będzie musiała się dostosować.
Dbała więc o dom i własną edukację. Pilnowała ojca, by nie pił, gdy mieli przyjść urzędnicy, i podawała mu wódkę, gdy wychodzili. Zabierała część pieniędzy z renty i zapomogi, by nie pożarł ich alkoholowy głód. Nauczyła się dzielić dach z nałogiem ojca, a co najważniejsze – dbać, by był zaspokojony do chwili, gdy mogła rozpocząć samodzielne życie.
– Mogę usiąść? – zapytała.
– Proszę. – Mężczyzna wskazał krzesło po drugiej stronie stołu.
Usiadła i położyła ścierkę obok pistoletu. Spojrzała na ranę.
– Przepraszam – rzucił mężczyzna.
– Nie, to nie twoja wina – powiedziała szybko. – Jak się nazywasz?
– Jakub. – Mężczyzna wyciągnął rękę nad blatem.
– A ja Monika… – Podała mu dłoń, a Jakub pociągnął ją.
– Co ty tu robisz? – wycharczał w twarz Moniki rozciągniętej na stole.
Dobrze pamiętała ojca w pijackim amoku. Nigdy nie był agresywny, nie bił jej, nawet nie przeklinał, ale czasem, gdy alkohol przejmował nad nim kontrolę, bała się. Bała się, jak krążył po mieszkaniu, jak patrzył – wzrokiem kogoś obcego, kogoś, kto widział w niej tylko wroga, a nie kochaną Monisię.
W dorosłym życiu, w ramach terapii, pomagała kobietom w patologicznych związkach. To był krótki okres, który uświadomił jej, jakie miała szczęście, że mimo uzależnienia jej ojciec był dobrym człowiekiem.
Teraz, gdy Jakub przystawił czoło do jej czoła, zionąc oparami, wróciły wspomnienia: twarze kobiet o podbitych oczach, sine pręgi na udach i plecach od okładania kablem, historie o przykuwaniu do kaloryfera i gwałtach.
– Proszę? – powiedziała. – Spójrz.
Skaleczoną dłonią sięgnęła do identyfikatora. Jakub zmrużył oczy, zerkając na zdjęcie i informację o stacji.
– Jestem z telewizji. Przejeżdżałam z kolegą. Zatrzymaliśmy się tylko, żeby kupić coś do jedzenia i rozprostować nogi. To wszystko.
Jakub puścił jej dłoń. Opadła na oparcie krzesła.
– Ten ze Zbeniem to twój kolega?
– Tak.
– To chyba już wiesz, że wdepnęliście w niezłe gówno.
– Tak, ale myślę, że możemy…
– A ja myślę, że muszę się napić.
– Oczywiście, sama chętnie… – Spojrzała pytająco na Jakuba.
– Ależ oczywiście. – Wsparł dłonie na blacie.
– Siedź. – Monika wstała. – Podam, to żaden problem.
– W lodówce – rzucił Jakub.
Monika podeszła i otworzyła drzwi. Na półkach leżało trochę konserw i gotowych obiadów marki Żabka. Stała też flaszka wódki – dla już dobrze wstawionego była w połowie pusta, a dla ciężko skacowanego w połowie pełna. Wyciągnęła ją, zabrała z blatu dwie szklanki i wróciła do stołu. Nalała sobie i Jakubowi.
– Czymkolwiek się tu zajmujecie – zaczęła, obserwując, jak Jakub wypija zawartość szklanki – to nie moja sprawa. Nic nie widziałam, nie mam pojęcia o waszych interesach…
– Ale ja to rozumiem! – przerwał jej Jakub. – Wiem, że nie masz, bo nikt nie ma pojęcia, co się tu dzieje! Ale to nie ma znaczenia! Bo widzisz, Andrzej już postanowił i dlatego twój kolega miło spędza teraz czas ze Zbeniem! Rozumiesz?!
– Rozumiem…
– Gówno! Gówno rozumiesz! – Jakub walnął pięścią w blat. – Gdybyś rozumiała, to nie pieprzyłabyś mi tu tych głupot! Tylko zaczęłabyś się modlić!
Monika spuściła wzrok. Jakub trząsł się i zaciskał pięści. Nie chciała go prowokować. Poczekała do chwili, gdy złapał butelkę i zaczął pić. Sięgnęła powoli po ścierkę, ale zamiast niej porwała z blatu pistolet. Wstała i wymierzyła broń w Jakuba.
– Dobra, teraz wyjdę, a ty zostaniesz przy stole – powiedziała.
Jakub wstał, przewracając krzesło.
– Słyszysz?!
– Cicho, bo jeszcze Zbeniu usłyszy, a tego oboje byśmy nie chcieli.
Coś w twarzy Jakuba sprawiło, że zadrżała, a broń zaczęła ciążyć w rękach, zamiast dodawać pewności.
– Nie żartuję. – Chciała krzyknąć, ale głos jej zadrżał.
– Ja też nie. – Jakub podszedł do okna i wyjrzał na zewnątrz. – Bo jeśli dowiedzą się, że tu jesteś, to… oj, mała, będzie zabawa.
– Odsuń się.
Jakub zrobił chwiejny krok i oparł się o drzwi.
– Nie! Odsuń się w stronę lodówki!
– Bo co?
Jakub uśmiechnął się i napił. Monika wrzasnęła, podeszła i nacisnęła spust.
– Bum! – wrzasnął Jakub, gdy spust cicho kliknął i się zablokował.
Monika zamknęła oczy, gdy mężczyzna wziął zamach. Otwarta dłoń trafiła prosto w policzek. Poleciała na podłogę. Jakub podniósł broń i wsadził ją za gumę kalesonów.
Cios w ucho sprawił, że słyszała tylko przeciągły pisk. Poczuła szarpnięcie za włosy. Jakub ruszył do przedpokoju, wlokąc ją za sobą. Złapała go za nadgarstek, nogami próbując zahaczyć o mijane meble. Poczuła pod plecami dywan. Stanęli, a gdy podniosła głowę, zobaczyła, jak Jakub bierze zamach. Zdążyła tylko zawyć, nim kolejny cios ją ogłuszył.
– Pieprzyć to wszystko! – warknął Jakub.
Usłyszała trzask. Poczuła szarpnięcie za ręce. Uderzyła biodrami o stopień, potem o kolejny.
– Pieprzę ciebie i Andrzeja.
Upuścił ją na kamienną posadzkę. Pomieszczenie było ciemne. Zdążyła zobaczyć, jak Jakub wychodzi po kamiennych stopniach.
– I ich też pieprzyć. – Usłyszała nim klapa piwnicy się zatrzasnęła i zapadła głucha cisza.
*
Ściany tunelu pokrywała plątanina srebrnych nici, połyskujących w świetle latarki. Oblepiały ściany, zwisały z sufitu i zalegały na ziemi, tworząc grubą warstwę izolacyjną. Janusz, nie zwalniając tempa marszu, otarł krople potu zbierające się na łysinie. Upał i srebrzysta poświata dezorientowały, a cisza dawała złudzenie bezpieczeństwa. Wiedział, że im dłużej będzie w korytarzach, tym bardziej będzie się dekoncentrował. A nie mógł sobie pozwolić na błąd.
Dobrze znał trasę biegnącą między poszczególnymi domami w Wełnowcu, ale oni ciągle drążyli nowe tunele – odnogi prowadzące w gęstą sieć korytarzy, z których nie było już powrotu. Pamiętał, gdy biznes angażował jeszcze innych mieszkańców, jak nieraz z Andrzejem i Zbyszkiem czekali na spóźniającego się pracownika. Dawało się takim przeważnie godzinę poślizgu – po tym czasie było już pewne, że człowiek zabłądził i już więcej o nim nie usłyszą.
Przędza na ścianie drgnęła tuż przy lewym ramieniu Janusza. Dreszcz przebiegł mu po plecach, aż po końcówki resztek włosów na głowie. Nie zwalniając, odsunął się od ściany. Wiedział, że oni tu są – skryci między nićmi – ale dostrzeżenie ich obecności zawsze napawało Janusza odrazą.
Skręcił w korytarz po prawej i stanął. Przesunął strumień światła latarki na lewą, następnie na prawą ścianę. Wszystko zdawało się być w porządku, poza czasem.
– Za szybko – wymruczał.
Podszedł do ściany i ostrożnie wyciągnął rękę, czując się jak dzieciak wkładający poślinione palce do kontaktu. Ale musiał mieć pewność. Złapał kilka nici i wyciągnął je z kłębowiska. Lśniły jaśniej, a wełna była niezwykle delikatna, niczym aksamit.
– To świeża przędza – warknął. – Niezła próba, wy małe skurwysyny!
Wrócił do poprzedniego korytarza i przebiegł kilka metrów. Oświetlił ścianę. Powierzchnię pokrywała stara wełna, której srebrzysta poświata nieco już straciła swój pierwotny blask. Przesunął strumień światła po przędzy do miejsca, gdzie wełna lśniła intensywniej.
Wyciągnął siekierę, wsadził ostrze między włókna i pociągnął za trzonek. Zerwane nici odsłoniły stary korytarz. Janusz wypuścił powietrze przez zaciśnięte zęby, zrywając resztę wełny. Wszedł w prawidłową odnogę.
Nie po raz pierwszy dopadła go myśl, jak Andrzej odnajduje się w tych korytarzach, jak zmusił ich do wydrążenia tuneli łączących najważniejsze punkty dla firmy. Wiedział, że Andrzeja wiąże z nimi dziwna – choć Janusz powiedziałby raczej – chora więź, ale nie potrafił zrozumieć, jak można tak funkcjonować.
Z drugiej strony – ktoś musiał. Inaczej cały biznes już dawno by szlag trafił, a ostatecznie Janusz był zadowolony, że to nie on musi żyć z tymi…
Janusz otarł spoconą twarz i zagryzł dolną wargę.
Bo właściwie, czym oni byli? Skąd Burling przywlókł te istoty z piekła rodem?
Janusz był pragmatycznym człowiekiem i wychodził z założenia, że nie zawsze musi wiedzieć, skąd coś się bierze – wystarczy, że jest przydatne. Bo tylko takie rzeczy mają sens.
Czasem jednak, leżąc w łóżku, wśród ciszy nocy, gdy słyszał ich szepty dochodzące z piwnicy, zastanawiał się, czy nie przybyli z kosmosu. Może w kawałku asteroidy, jak na filmach science fiction.
Korytarz kończył się bezpośrednio w piwnicy Andrzeja, który nigdy nie zawracał sobie głowy tym, by w jakikolwiek sposób oddzielić ich życie od własnego.
Pod jedną ze ścian zauważył dwie kule przędzy.
Wszedł po drewnianych schodach i znalazł się w przedpokoju.
– Andrzej! Jestem!
– Świetnie! Zapraszam do kuchni! I nie zamykaj piwnicy.
Janusz spojrzał na własną dłoń, spoczywającą na zasuwie.
Tak, Andrzej znał go na wskroś. Wiedział, jak bardzo się ich boi i jakie odruchy wywołuje w Januszu lęk przed nimi.
Andrzej siedział przy stole, wpatrzony w śnieżny krajobraz za oknem.
– Dobrze, że jesteś – powiedział.
– To na czym stoimy? – zapytał Janusz.
– Rozmawiałem ze Zbeniem, załatwił tego gościa z mercedesa, ale też zgubił, jego koleżankę. Matka Zbenia twierdzi, że widziała ją, jak wchodzi do domu Jakuba.
– Polowa problemu z głowy. Wypijmy za to – zaproponował Janusz.
– Wypijemy po drodze. Zajrzymy też do Martynki przy okazji i sprawdzimy, czy Zbeniu zabrał tego sprintera. Ostatnimi czasy stał się strasznym indywidualistą, a to oznacza, że trzeba zacząć go sprawdzać.
*
Monika podkuliła nogi, oparła głowę o kolana i zamarła w takiej pozycji, licząc krople łez kapiące na uda. Tak samo robiła, gdy była dzieckiem. Ojciec krążył po mieszkaniu, drżący od wstrząsającego ciałem alkoholu, a ona zamykała się w pokoju i w zupełnych ciemnościach liczyła krople spływające po skórze. Nigdy jej nie skrzywdził fizycznie. Nie była pewna, czy dlatego, że wyczuwała nadchodzące delirium i na czas znikała ojcu z oczu, czy zwyczajnie nie był do tego zdolny. Nie miała zamiaru się przekonać, ale nieraz o tym myślała.
Teraz, siedząc na twardym, zimnym klepisku, była pewna, że Jakub jest zdolny do przemocy. Twarz i ucho jeszcze ją piekły po wymierzonych policzkach. Nie mogła przeczekać, jak dawniej, aż pijacki amok minie. Mimo to nawet nie drgnęła, gdy wyszeptała:
– Sto dwudziesta trzecia.
Łza spadła i zsunęła się po udzie. Monika chciała wierzyć, że jest bezpieczna. Przekonywała samą siebie, że jeśli tylko drgnie, to koszmar wróci, a dopóki jest w bezpiecznej pozycji, wystarczy czekać i – tak jak dawniej – koszmar minie.
– Sto dwudziesta czwarta…
Ciszę zawieszoną w ciemności przerwał ledwie słyszalny dźwięk. Było to coś, co przypominało szept. Chyba nie ludzki – bardziej zwierzęcy, jakby papuga albo kruk próbował naśladować mowę. Przez chwilę walczyła ze zmysłami, przekonana, że to tylko psychika. Dźwięk jednak uparcie rozbrzmiewał w piwnicy i za nic nie chciał zniknąć.
Podniosła głowę i otarła łzy z nóg i twarzy. Ostrożnie wstała. Przeczesała rękami ciemność. Nie natrafiła na żadną przeszkodę. Zrobiła krok w stronę szeptów – jeden, drugi. Coś potrąciła, metalowy przedmiot potoczył się po klepisku. Szepty ucichły. Była już pewna, że ktoś jest niedaleko. Nie znalazła w sobie odwagi, by się odezwać. Ruszyła w obranym wcześniej kierunku, aż ręce natrafiły na przeszkodę. Wyczuła pod palcami drewno, a na nim jakieś przedmioty. Uśmiechnęła się, gdy dopadło ją wspomnienie zabawy polegającej na wkładaniu dłoni do pudełka i odgadywaniu ukrytej w nim zawartości. Była już pewna, że trafiła na regał. Odnalazła bok mebla, a zaraz potem ścianę. Szepty musiały dochodzić gdzieś zza nich. Usłyszała dźwięk, który przypominał coś pomiędzy skubaniem a szelestem, jaki wydaje dłoń przejeżdżająca po włosach. Złapała regał i przesunęła go minimalnie. Srebrna poświata w zupełnej ciemności zdawała się niemal oślepiająca. Monika odskoczyła od ściany. Patrzyła w blask emanujący ze szpary. W jednej chwili podjęła decyzję. Chwyciła regał i pociągnęła. Mebel, wraz z ułożonymi na półkach przedmiotami, runął na klepisko. Skoczyła w stronę odsłoniętego tunelu, gotowa pędzić przed siebie – zamiast tego zamarła, oślepiona srebrzystą poświatą bijącą z wełny pokrywającej korytarz.
Skołtunione nici oblepiały ściany i sufit. Tuż przy wejściu leżały niewielkie kulki wełny, na których siedziało kilka stworzeń. Monika zmrużyła oczy. Istoty przypominały pająki wielkości dłoni – te jednak rozpierzchły się szybko, wnikając między nici na ścianach. Przetarła oczy, które wciąż nie mogły przywyknąć do światła, a Monika – do obrazu dziwnego tunelu ciągnącego się gdzieś pod Wełnowcem.
– Tyle razy mówiłem, żebyście się nie zbliżały do piwnicy.
Głos Jakuba wstrząsnął Moniką. Obróciła się. Stał na schodach, z otwartej klapy piwnicy wpadało pomarańczowe światło żarówki, przyjemnie ciepłe, kontrastujące z zimną srebrzystą poświatą.
– Czemu nie upilnowałaś Agusi?
Jakub zszedł po stopniach. Bose stopy wydawały dziwny, przypominający mlaśnięcia dźwięk po zetknięciu z kamieniem. W lewej ręce trzymał już prawie pustą butelkę, w prawej – pistolet. Był zupełnie nagi. Alkohol kołysał nim na boki znacznie mocniej niż wcześniej w mieszkaniu.
– Nie, to ja nie zamknąłem klapy. Tak było? Czy tak?
– Ja… nie wiem? – wyjąkała Monika.
– A kto! Kto ma wiedzieć?! – ryknął. – To ty poszłaś jej szukać. Znalazłaś naszą Aguś?
Jakub podszedł i stanął tuż przy Monice, przyglądając się jej twarzy rozbieganymi oczyma.
– Znalazłaś?
Zamknęła oczy, gdy wyciągnął dłoń i zaczął koniuszkami palców gładzić jej policzek.
– Znalazłaś moje dziecko!
Zawodzący głos Jakuba odbił się od ścian piwnicy. Monika usłyszała szepty dochodzące z tunelu – te same, nieludzkie.
– Znaleźliśmy – dobiegło gdzieś spomiędzy nici.
Jakub, nie odrywając ręki od policzka Moniki, obszedł ją, a następnie objął.
– Gdzie jest moja Aguś? – wyszeptał do ucha i pociągnął Monikę na klepisko.
Czuła jego nagość, mięśnie, włosy na piersiach ocierające się o materiał sukienki i penisa opartego o lędźwie. Gdy usiedli, Jakub wyciągnął nogi i oplótł nimi Monikę. Mocno ją ściskał, bujając się na boki.
– Powiedz, że wiesz, gdzie ona jest? – wyjęczał.
– Wiem – Monika zdołała wykrztusić tylko jedno słowo ze ściśniętego gardła.
– Ja też wiem. Chodźmy do naszej Aguś, do naszej córeczki.
Poczuła na ustach stal lufy pistoletu. Krzyk Moniki zdławiła stal brutalnie wepchnięta do ust, krusząc przednie zęby i rozcinając wargi.
– Tata i mama już idą do ciebie, córeńko – powiedział Jakub, prężąc mięśnie, by utrzymać miotającą się w uścisku Monikę.
Lufa dławiła, krew z rozciętych warg zalewała brodę i szyję. Ramiona Jakuba ściskały ją niczym kleszcze, gdy przystawił twarz do jej głowy. Stłumione wycie wyrwało się z ust Moniki. Szarpnęła głową, gdy huk wystrzału wstrząsnął piwnicą, a następnie poniósł się echem w głąb srebrzystego tunelu. Małe, wełniane kulki pomału nasiąkały krwią, tracąc swój blask.
*
Przez szparę, między deskami pokrywy studni, przeniknęła wąska struga bladoniebieskiego światła. W normalnych warunkach niewidoczna dla oka, ale w nieprzeniknionych ciemnościach jamy blask księżyca zdawał się Wojtkowi jasny niczym strumień latarki. To właśnie ten promyk, rozjaśniający mrok, wybudził go z odrętwienia. Przegonił paraliżujące wszelkie myśli przerażenie.
Wojtek wziął głęboki wdech. Nie wiedział, jak długo siedział oparty o włóknistą ścianę. Zdał sobie jednak sprawę, że nigdy wcześniej tak się nie bał. Nawet gdy strzelano do niego, a widmo śmierci było realnym zagrożeniem, możliwość działania wspierała morale. Teraz nawet nie był pewien, czy coś mu grozi, jednak ciemność – czarna pustka zawieszona wokół niego – sprawiała, że czuł się jak mysz zamknięta w pudełku. W którym nie był sam.
Oderwał plecy od mokrej ściany i zadrżał, mimo wysokiej temperatury. Miał wilgotne ubranie i twarz. W studni panował niemal tropikalny klimat. Z trudem oddychał lepkim, ciepłym powietrzem.
Usłyszał ruch po drugiej stronie jamy. W ciemności nie mógł ocenić, jak daleko od miejsca, przy którym tkwił. Dźwięk przypominał skubanie, a następnie przeszedł w coś, co mogło być tarciem o siebie materiałów. Wojtek wstał ostrożnie, podpierając się rękami o miękką ścianę. Poczuł, jak palce wnikają między grube nitki. Wsunął dłoń nieco dalej i zacisnął włókna w pięść, wyciskając z nich wodę.
Zaintrygowany, stanął twarzą do dziwnej struktury i zaczął wpychać rękę głębiej. Całe ramię weszło w ścianę i niemal od razu przemokło. Mimo to, między włóknami czuł narastającą temperaturę – nieznośny gorąco. Nie wyczuł żadnej twardej powierzchni. Wyciągnął rękę, rozsunął zamek kurtki i zamarł.
Dźwięk tarcia ucichł. Teraz to coś po drugiej stronie jamy usłyszało Wojtka. Ostrożnie odpiął zamek i wyciągnął ręce z rękawów. flyers był przemoczony. Wojtek dłonią otarł krople wody z twarzy i czoła. Poprawił daszek dżokejki. Wziął zamach i cisnął kurtkę pod strugę światła.
Usłyszał, jak coś błyskawicznie ruszyło w miejsce, gdzie upadł flyers. To nie był odgłos kroków – przypominał bardziej dźwięk bębnienia palców o blat stołu. Włókniste podłoże zadrżało pod nogami Wojtka, a gdzieś z sufitu zleciały krople wody. Stukot ucichł nagle, tuż przed niebieskim strumieniem światła.
Wojtek wpatrywał się w ciemność za nim, szukając jakiegokolwiek kształtu. Nie zwrócił uwagi, że niebieska poświata staje się coraz węższa. Nie usłyszał najmniejszego nawet dźwięku, który mógłby go przygotować na dłoń, która zawisła w miejscu, gdzie wydrążenie studni przechodziło w jamę.
Długie palce o haczykowatych paznokciach falowały w jasnym świetle, poruszając się na przemian – to zaciskając w pięść, to próbując pochwycić księżycowy strumień. Fragment ramienia opadał gdzieś w jamie, niknąc w ciemności.
Drugą dłoń spostrzegł, gdy złapała materiał kurtki w kciuk i palec wskazujący, następnie uniosła ją w powietrze, jakby nic nie ważyła. Dopiero teraz Wojtek pojął rozmiar dłoni, których palce były długości połowy rękawów flyersa. Ręce operatora przywarły do ściany, gdy trzecia dłoń dołączyła do oględzin kurtki, chwytając jej kołnierz.
Ramiona wykonywały inne, niepasujące do siebie czynności, jak gdyby każde należało do osobnej istoty lub było niezależnym tworem. Strumień światła skurczył się do wąskiej nitki, a potem zgasł.
W ciemności Wojtek usłyszał pytanie:
– Jesteś tu?
Te dwa słowa spowodowały, że zaciśnięta pięść operatora powędrowała do ust. Brzmienie tego głosu – nienawykłego do porozumiewania się, przywodzącego na myśl bardziej syczenie niż mowę, istoty nieprzyzwyczajonej do używania strun głosowych – zmroziło myśli i sparaliżowało ciało Wojtka.
– Bo ja tu jestem.
Syczenie przeszyło ciemność, a Wojtek zagryzł pięść, by stłumić wyrywające się z gardła wycie.
Obudził się z metalicznym posmakiem w ustach. Oblizał wargi z zakrzepłej krwi. Kciuk pulsował bólem przy każdym poruszeniu – w miejscu, gdzie wbił zęby. Żadne światło nie docierało do jamy. Czerń przepełniała głucha cisza. Wojtek chwycił włóknistą powierzchnię ściany i wycisnął wodę na zraniony palec, a następnie do dłoni, by przemyć twarz.
Utrata przytomności na chwilę oddaliła świadomość czyhającego zagrożenia. Groźba niebezpieczeństwa, skrywana w podświadomości, w końcu dała znać o sobie – zmusiła Wojtka do zachowania całkowitej ciszy. Bezradność przytłaczała, a tuż za nią nadchodziła panika, na którą nie mógł sobie pozwolić. Przeszukał kieszenie, by choć na chwilę zająć myśli, pełzające po głowie niczym pająk. Znalazł paczkę marlboro i zapalniczkę, którą prawie stracił przy studni. W drugiej kieszeni miał telefon. Możliwość rozproszenia panującego mroku była kusząca, ale pamiętał dłonie zawieszone w świetle księżyca – jak i to, że cokolwiek dzieliło z nim jamę, jeśli tylko chciało, potrafiło bezszelestnie podejść. Był niemal pewny, że płomień zapalniczki zdradziłby go, a światło oślepiłoby – nie zdołałby wtedy ani zobaczyć zbliżającego się zagrożenia, ani być może go usłyszeć.
Myśli Wojtka powędrowały do ramienia, które próbowało chwycić łunę przenikającą przez studnię – w miejscu, gdzie ta przechodziła w jamę. Wyżej, tuż przy sklepieniu, niebieska księżycowa poświata była bardzo jasna. Niemniej coś podpowiadało Wojtkowi, że palce poruszały się po omacku, jakby niepewnie.
Wspomnienie dłoni go obezwładniło. Przykucnął z przedmiotami w dłoniach, bliski rozpaczy. Wiedział, że musi podjąć jakiekolwiek działanie, równocześnie nie wyobrażał sobie kolejnej konfrontacji. Złe myśli wypełzały z zakamarków umysłu Wojtka jedna po drugiej: co steruje ramionami? Jak może wyglądać właścicielka upiornych dłoni? Dlaczego wydawała tak nieludzkie dźwięki? Podniósł głowę z kolan, zaskoczony, że myślał o istocie jako o niej. Bo syk, układający się w słowa, niewątpliwie miał w sobie coś kobiecego. Był tego niemal pewny. Nagle istota ukryta w ciemności straciła część anonimowości – to odarło ją w pewnym stopniu z trwogi, jaką jeszcze przed chwilą budziła.
Dłonie Wojtka zadziałały, mógłby przysiąc, bez przyzwolenia właściciela. Pogryziony kciuk wymacał klawisz odblokowujący ekran. Wojtek skierował wyświetlacz w stronę mokrego podłoża, zamknął oczy i wcisnął przycisk. Nie usłyszał najcichszego szelestu, nic, co mogłoby świadczyć, że coś w jamie się poruszyło. Podniósł powieki i patrzył na oświetlone między nogami kłębowisko nici. W miejscu, gdzie przycisnął włókna podeszwami butów, wypływała woda, zbierająca się w niewielką kałużę.
Nadzieja, jak taran, przebiła się do świadomości Wojtka, przeganiając niemoc. Już wiedział, że nie zrezygnuje ze światła, nie dopuści, by znów pochłonęła go czarna pustka. Wstał, uważając, by światło nie padło w przestrzeń jamy. Skierował telefon na włóknistą ścianę i podpierając się wolną dłonią, ruszył. Szedł ostrożnie, uważając przy każdym kroku, by buty grzęznące w rozmiękłym kłębowisku nie pociągnęły nici. Upadek mógł kosztować Wojtka wszystko.
Ściana jamy zakręcała delikatnym łukiem. W kilku miejscach wyczuł dłonią, tuż za plątaniną, twardą powierzchnię. Podłoże też nie było jednolicie pokryte włóknem. Noga Wojtka kilka razy natrafiła na nieckę zalaną wodą, pod którą wyczuł twardy grunt. Poznawanie otoczenia motywowało do działania przez kolejne mozolne metry wędrówki, gdy myśli Wojtka nagle zaprotestowały. Stanął.
Co zrobi, jeśli jama nie ma innego wyjścia niż wlot studni? Czy idąc wciąż wzdłuż ściany, nie wpadnie na współlokatorkę, skrytą gdzieś tam w mroku? Następny krok przyszedł mu z trudem. Nie mógł dopuścić do pozostania w miejscu. Zmusił ciało do posłuszeństwa, pokonując kolejne metry. Skupił całą uwagę na rozwikłaniu postawionych sobie niewygodnych pytań. Pozostanie w miejscu wydawało się jednoznaczne z nieuchronnym końcem. Tylko działanie dawało nadzieję.
Przeciąg.
Dalej myśli Wojtka potoczyły się lawinowo: jest wlot studni, więc jeśli istnieje wyjście, musi być też przepływ powietrza. Nie mógł go wcześniej wyczuć, bo tkwił przy ścianie. Oderwał rękę od mokrych włókien i stanął twarzą do czarnej pustki. Ekran telefonu oświetlał czubki adidasów. Ruszył.
Z każdym krokiem podłoże było coraz miększe i bardziej mokre. Podeszwy co rusz zapadały się coraz głębiej między włókna. Z każdym kolejnym metrem z trudem unosił nogę, wyciągając wraz z butem nici owinięte wokół stopy. Podeszwy, przy kontakcie z niemal zalaną wodą plątaniną, wydawały cichy dźwięk, przypominający mlaśnięcia. Wojtek zagryzł wargę, gdy chlupot zdawał się nieść po jamie.
Nieprzenikniony mrok był niczym ściana. Niemal czuł opór pustki wiszącej przed nim. Prawa nogawka spodni zawilgotniała nagle, gdy przy kolejnym kroku but ugrzązł w kłębowisku, wchodząc między włókna po łydkę. Wojtek szarpnięciem spróbował uwolnić nogę. Uzyskał tyle, że lewa, na którą przełożył ciężar ciała, zapadła się głębiej między nici. W kolejną próbę włożył całą siłę. Gwałtownie uwolniona noga wystrzeliła z grzęzawiska, jednak zaraz zatrzymały ją oplatające włókna. Przez chwilę Wojtek dryfował w ciemności, jak astronauta pogrążony w bezkresnym niebycie. Uderzył twarzą o grzęzawisko. Niczym zwierzę pochwycone w sidła, rzucił się na oślep przez ciemność. Woda chlupała pod podeszwami, rwał nici w panice, stawiając kolejne kroki, nie bacząc na włókna oplatające buty. Światło z telefonu migało, to tu, to tam, świecąc na wszystkie strony. Stanął, dyszał gwałtownie, nieregularnie, łapczywie łapiąc lepkie od wilgoci powietrze. Czerń wokół niego chwytała za gardło, dusiła. Czuł ją na sobie, niemal jakby kleiła się do ciała. Potrzebował światła. Chwycił oburącz ekran i przystawił go do twarzy. Niebieska poświata padająca na twarz była niemal kojąco chłodna, orzeźwiająca. Oddychał coraz spokojniej. Nieprzyjemny szum w uszach ustąpił ciszy, która niestrudzenie panowała w jamie. Wojtek ściągnął dżokejkę i upuścił ją na włókniste podłoże. Wiedział, że orzeźwiające zimno bijące z ekranu to tylko projekcja ogarniętego paniką umysłu, ale chciał poczuć tę ulgę na zawilgotniałych włosach, czerpać ile zdoła z tego szaleństwa. Otarł z twarzy zalegające krople i zadrżał od delikatnego podmuchu powietrza. Ręka z telefonem zwisła wzdłuż ciała. Czuł wyraźnie przepływ powietrza, chłodniejszego niż to w jamie.
Coś musnęło ramię Wojtka – raz, a po chwili drugi, tak jak ktoś sprawdzający temperaturę wody koniuszkiem palca.
– Jestem.
Nieludzki syk ułożył się w to jedno słowo, które zmroziło myśli, zdeptało nadzieję. Poczuł ciężar ogromnych palców opartych na ramieniu i plecach. Haczykowate paznokcie kłuły skórę przez materiał koszulki. Kolejne, niczym gigantyczny owad, wypełzły po nim na drugie ramię. Wojtek wsunął dłoń do kieszeni, gdy coś monstrualnego zawisło mu nad głową. Usłyszał cichy świst przechodzący w syk. Wyciągnął zapalniczkę. Włosy na karku zjeżyły się, gdy szyję Wojtka owiał delikatny podmuch wydychanego powietrza. Był w stanie myśleć tylko o tym, czy to właśnie oddech tej istoty napawał go złudną nadzieją, która mogła od dłuższej chwili stać tuż za nim. Pokrywa zapalniczki odskoczyła z metalicznym trzaskiem.
– Co ma?
Syk przeszył ciemność, a palce zacisnęły się, wypijając paznokcie w skórę Wojtka. Krzesiwo zgrzytnęło o kamień, wzbijając w czerń kilka iskier. Jama zadrżała, gdy istota w ciemności odskoczyła od Wojtka. Rozległo się tupanie, jakby kilka par olbrzymich nóg zaczęło w nieskoordynowany sposób podskakiwać. Z sufitu poleciały krople. Włókniste podłoże zafalowało. Wojtek pociągnął ponownie kciukiem po kołku zapalniczki, wciągnął nosem zapach benzyny, a w następnej chwili mrok ustąpił, przepuszczając pomarańczowy płomień.
– Co ma!?
Sykliwy ryk ogłuszył Wojtka, który z trudem utrzymał równowagę, gdy kilka par nóg tłukło o włókniste podłoże. Ciało zadziałało automatycznie. Ruszył biegiem przez grzęzawisko.
– Co on ma!?
Syk zagłuszył tupot. Istota zaledwie ruszyła, by Wojtek poczuł ją za plecami. Płomień zapalniczki boleśnie poparzył skórę, przywracając jasność myśli. Wojtek wziął zamach i na odlew cisnął zapalniczkę. Przez chwilę widział, jak płomień przecina czarną pustkę i pękaty kształt, z którego wyrastały odnóża długie na kilka metrów, podążający za pomarańczowym światłem. Mrok uparcie stawał na drodze Wojtka. Nieustępliwy, bezkresny, nieprzenikniony.
– Co ona ma?
Usłyszał gdzieś za sobą. Nie znalazł w sobie na tyle odwagi, by spojrzeć. Podniósł telefon i oświetlił drogę przed sobą. Zobaczył, jak coś przed nim, srebrną poświatą, odbija światło z wyświetlacza. To były nici oblepiające wnętrze tunelu. Dostrzegł łuk wylotu z jamy.
– Gdzie idzie?!
Odnóża ponownie zakołysały jamą. Wojtek wbiegł między srebrzyste ściany. Nici pokrywały szczelnie wnętrze tunelu, połyskując w półmroku, były zupełnie suche i zbite. Tuż za nim coś wcisnęło się do tunelu. Tupot ucichł, a zastąpił go dźwięk, jakby rwanego materiału. Spojrzał przez ramię. Zobaczył plątaninę odnóży pokrytych niemal białą skórą, zakończonych dłońmi, które chwytały skołtunione nici, zaczepiając o nie haczykowatymi paznokciami. Ramiona przesuwały wypełniające tunel cielsko. Przez krótką chwilę Wojtek dostrzegł olbrzymią głowę o dwóch parach czarnych oczu, z której w miejscu policzków wyrastały dwie szczękoczułki zakończone czarnymi kolcami.
Świadomość Wojtka rozpłynęła się, był tylko szaleńczy bieg, srebrzysta poświata i syczący ryk.
– Gdzie idzie!?
*
Wyszli między zrujnowane domy starej części Wełnowca.
– Czemu nie zamieszkasz przy drodze? – zagadnął Janusz.
– Wychowałem się w tym domu. Tu żył mój dziadek, potem ojciec, chyba z sentymentu.
– Aż ciarki przechodzą, jak patrzę na te opuszczone chałupy.
– Te przy drodze też stoją puste – zauważył Andrzej.
– Tak, ale to co innego. Tamte wyglądają przynajmniej tak, jakby ktoś tam mieszkał, a te? – Janusz wskazał zrujnowane zabudowania.
– To samo, mówi córuś, ale ktoś musi mieć oko na biznes. Wiesz, to mnie trochę martwi – wyznał Andrzej. – Martynka mieszka przy drodze, nie chce chodzić ze mną do posiadłości. Chyba nie czuje smykałki do interesu.
– Jest młoda. Może jeszcze się przekona.
– No, nie wiem. – Andrzej wyciągnął z kieszeni kurtki flaszkę i podał Januszowi.
– Dzięki. A pamiętasz mojego ojca?
– Oczywiście, porządny facet.
– No, a pamiętasz, co hodował?
– Świnie, cholera, kiedy to było?
– Lata temu – przyznał Janusz. – No, to pewnie też pamiętasz, jak kląłem, gdy mi kazał pomagać w oborze.
– Tak, ale byłeś wkurwiony, gdy chłopaki docinali ci, jak wracałeś do domu ubabrany w gnoju.
– Nienawidziłem tam pracować, ale ojciec powtarzał mi, że jeszcze kiedyś pokocham te świnie. I miał rację. Z czasem doceniłem pracę przy chlewie i kto wie, gdyby nie nasza spółka, pewnie też bym je hodował. Nadal czasem myślę, czy by nie wrócić do świń.
– Twierdzisz, że Martynka przekona się do biznesu? – Andrzej odebrał butelkę od Janusza.
– Musi dorosnąć do tego i tyle.
Zeszli z pola i weszli między zabudowania przy drodze, pomału zbliżając się do zielonego neonu Żabki. Stanęli na parkingu. Andrzej wyciągnął flaszkę i podał Januszowi.
– Cholera, nie pomyślałem o tym – przyznał.
– Zbeniu zabrał sprintera – powiedział Janusz i wskazał pusty parking. Andrzej wydął wargi.
– Dobrze – powiedział i zmrużył oczy, obserwując światła samochodu wyjeżdżającego z leśnej drogi.
– Zatrzyma się? – zapytał Janusz.
Andrzej nie odpowiedział, uważnie obserwował młodego mężczyznę za kierownicą matiza wyjeżdżającego na parking obok Żabki.