
1.
Otwierając oczy, zobaczyłem wnętrze szpitalnej sali, ale ostre światło jarzeniówek zmusiło mnie do natychmiastowego zamknięcia ich z powrotem. Przebłysk świadomości wystarczył, żebym uzmysłowił sobie, że to nie jest szpital, w którym rok temu, prosto po studiach, rozpocząłem pracę lekarza…
Leżałem cały w bandażach. Bolała mnie chyba każda część ciała. Ciche mruczenie kardiomonitora zapewniało na szczęście o prawidłowej pracy serca. Kiedy przywykłem do światła, poruszając jedynie gałkami oczu, rozejrzałem się po pomieszczeniu. Znajdowałem się w nim sam. Nagle zgrzytnęły drzwi i przed łóżkiem pojawił się ubrany w lekarski kitel starszy mężczyzna o ukrytej za rogowymi okularami dobrotliwej twarzy. Za nim wyłoniło się dwóch uzbrojonych po zęby policjantów…
– Obudził się pan wreszcie. – Doktor spojrzał na mnie badawczym wzrokiem. – Pamięta pan swoje imię?
Przedstawiłem się słabym głosem.
– Bardzo dobrze. A pamięta pan wydarzenia, z powodu których pan do nas trafił?
Zerknąłem na surowe twarze funkcjonariuszy policji, zaciskających dłonie na długiej broni lufowej.
– Pamiętam – odparłem cicho.
Mój rodzinny dom wznosił się na samym końcu ulicy. Rozległe ogrody sąsiadów osłaniały go od okien najbliższych budynków. Dalej, za wysokim parkanem, stroma skarpa opadała ku wodom niewielkiej rzeki, której spokojny nurt wił się w głębokim korycie. Samochód zatrzymałem na chodniku przed masywną, kutą w roślinne wzory bramą. Za nią pojawił się od razu, warcząc ostrzegawczo, potężny doberman. Wzdrygnąłem się na jego widok. To nie był mój pies. Mój Puszek, pieszczoch lat dziecinnych, odszedł niedługo po śmierci babci.
Odkąd wyjechałem studiować medycynę, z poczucia obowiązku przyjeżdżałem tu najwyżej raz do roku. Po ukończeniu studiów i podjęciu pracy nie pojawiłem się w domu nawet na zeszłe Boże Narodzenie. W połowie grudnia otrzymałem jednak dziwny sms pochodzący z nieznanego mi numeru telefonu.
,,Przyjechałbyś do matki na święta".
Pomyślałem, że albo ma nowy telefon, albo wiadomość wysłał jej aktualny… No właśnie kto? Zabrakło mi słowa: facet, partner, konkubent?
Tak, jak się tego obawiałem, to on wyszedł mnie przywitać, gdy nacisnąłem dzwonek u furtki.
– Siad, Atos! – huknął na psa, który natychmiast posłusznie wykonał komendę. – Wejdź. Nie bój się! – Mężczyzna otworzył mi furtkę i mocno uścisnął dłoń.
Zabolało.
Mimo przyprószonych siwizną włosów był przystojnym, atletycznie zbudowanym facetem w średnim wieku. Poznałem go dwa lata wcześniej i nie mogłem powiedzieć, żebym go polubił. Nigdy nie przepadałem za wojskowymi, a Jerzy sprawiał wrażenie wzorcowego przykładu trepa.
Ruszyłem za nim w kierunku werandy.
Nowoczesna, parterowa część domu zaprojektowana w skandynawskim stylu, była tylko dobudówką do starego kwadraciaka, umiejętnie zasłoniętego od strony ulicy stromym, wysokim dachem. Jak przez mgłę pamiętałem, kiedy skończyli ją budować i matka przeniosła się tam na dobre, urządzając sobie własne, prywatne królestwo, którego nie wolno nam było bez zaproszenia naruszać.
Ja całe swoje dzieciństwo spędziłem w starszej części domu, posiadającej oddzielne wejście od ogrodu. Wychowywała mnie babcia. Pamiętałem jej długie, zupełnie siwe włosy i cudowny uśmiech na wiecznie pogodnej twarzy. Nigdy nie podniosła na mnie głosu. Nigdy też nie słyszałem, żeby powiedziała jakieś złe słowo do mamy. Była wcieleniem dobroci i najważniejszą osobą w moim życiu. Zachorowała nagle i wkrótce potem odeszła, pozostawiając mnie właściwie sierotą…
Zmierzchało.
O tej porze dnia i roku zwykle otoczenie domu rozświetlone było świątecznymi iluminacjami. Kiedyś z babcią rozwieszaliśmy kolorowe lampki na wszystkich jodłach w ogrodzie. Robiło się wtedy magicznie. Później, po jej śmierci, matka stroiła już samą tylko werandę. Świąteczne światełka zawsze były jednak stałym elementem okresu Bożego Narodzenia.
Dlaczego tym razem dom stał pogrążony w mroku?
Na powitanie matki, nie bardzo wiedząc co powiedzieć, pocałowałem tylko jej dłoń.
– Co się stało, że postanowiłeś spędzić święta w domu?
W wypowiedzianym przez nią pytaniu usłyszałem cierpką nutę żalu. Chociaż kto wie, może po prostu nie byłem tu wcale mile widzianym gościem. Po odebraniu owego dziwnego smsa zadzwoniłem na jej numer, żeby zapowiedzieć przyjazd. Nie usłyszałem jednak w słuchawce szczególnego entuzjazmu. Czyżby zatem wiadomość wysłał mi Jerzy? Jeśli tak, to w jakim celu? Może chciała mojego przyjazdu, ale żal o to, że zdecydowałem się zupełnie od niej oddalić, nie pozwalał powiedzieć mi tego wprost?
To z powodu matki, z którą nie potrafiłem dłużej dzielić dachu nad głową, opuściłem na dobre ten dom. Odniosłem jednak wrażenie, że przez ostatnie dwa lata, które minęły, odkąd ostatni raz ją widziałem, bardzo się zmieniła.
Mama od lat prowadziła najpopularniejszą w mieście lodziarnię, noszącą od jej imienia nazwę “Wanda”. Interes kręcił się tak dobrze, jak produkowane przez nią lody. Charakterystyczne logo firmy można było zauważyć już nie tylko w naszym mieście, ale również na foodtruckach i rikszach w okolicznych letnich kurortach. Od dobrych kilku lat produkcja lodów szła w ilościach hurtowych, a stan konta matki stale się powiększał.
Wystarczyło na nią spojrzeć, kiedy wysiadała ze swojego sportowego mercedesa, aby zauważyć, że to kobieta sukcesu. Widząc ją na ulicy, miało się wrażenie, jakby dopiero co wyszła od fryzjerki i kosmetyczki, i zmierzała wprost na rewię mody. A ubierała się tak, żeby każdy mógł podziwiać jej długie nogi i szczupłą sylwetkę. Co tu ukrywać, wyglądała po prostu atrakcyjnie.
Tego wieczoru zobaczyłem jednak przed sobą zaniedbaną wersję tamtej, dobrze mi znanej kobiety. Pozbawione szminki i zaciśnięte w cierpkim grymasie usta prawie cały czas milczały, a kiedy już na mnie spojrzała, cień spod powiek przesłaniał jej oczy.
Już lepsze wrażenie zrobił na mnie Jerzy. W pamięci utkwił mi jego niezbyt ciekawy portret. To, czym mnie wówczas, te dwa lata temu, najbardziej irytował, nie było nawet tą jego wojskową, wybujałą pewnością siebie, ani spoglądaniem na świat z wysokości oficerskich gwiazdek.. Do białej gorączki doprowadzał mnie sposób, w jaki zwracał się do mamy.
Nieustannie mówił do niej ,,królowo lodów”, co w jego ustach brzmiało dość dwuznacznie. Teksty w stylu: ,,najbardziej lubię te lody, które robisz osobiście", albo ,,mam jeszcze ochotę przed snem na małego lodzika" były po prostu obleśne i sprawiały, że o mało nie dałem mu wtedy po gębie. Respekt budziły we mnie jednak jego generalskie epolety.
Nie jadł wówczas jeszcze z nami wigilii. Przyszedł dopiero drugiego dnia świąt i został na kilka nocy. Był żonaty, ale matce to nie przeszkadzało. Nic jej nigdy nie przeszkadzało w zdobyciu faceta, który akurat wpadł jej w oko. Odkąd pamiętałem, miała ich wielu. Urzędowała z nimi na swoich salonach, podczas gdy ja sam zajmowałem puste pokoje starego domu.
Tym razem nie trudno było nie zauważyć, że Jerzy mieszkał tu już na stałe. Najwyraźniej musiał rozejść się z żoną. Czy to jego obecność mogła tak negatywnie wpłynąć na matkę? Chyba że coś nie tak działo się z jej zdrowiem lub interesem?
– Mama jakaś nieswoja. – Odważyłem się w końcu zagadnąć go o to po kolacji. – Nie poznaję jej.
– Mieliśmy ostatnio trochę problemów – odparł.
– Coś się stało?
– Zaginęła moja była żona – rozgadał się zaskakująco chętnie. – Formalnie nie mamy jeszcze rozwodu, ale faktycznie od dłuższego czasu mieszkam już z twoją mamą. Dlatego policja w pierwszej kolejności zaczęła węszyć właśnie tutaj. Przesłuchania i rewizje trwały dosyć długo i wykończyły nerwowo Wandę.
– Żona się nie odnalazła?
– Niestety nie. Ani żywa, ani martwa. Ślad po niej zaginął. Tu też niczego nie znaleźli, ale póki sprawa nie zostanie zamknięta, wciąż tkwimy w aktach.
Nie znosiłem podobnych obyczajowych skandali, w jakich od zawsze lubiła taplać się jak w bagnie moja mama, dlatego nie zamierzałem dłużej drążyć tego tematu. Pomyślałem sobie niemniej, że jeśli znika żona kogoś, kto ją jawnie zdradza, też zacząłbym śledztwo od prześwietlenia tej właśnie osoby.
Doigrała się! – podsumowałem w myślach to, o czym usłyszałem i odszedłem bez słowa.
2.
Szybko odzyskiwałem siły. Ciało miałem, co prawda, mocno pokiereszowane, ale na szczęście kości były całe. Narządy wewnętrzne również nie zostały uszkodzone i mój powrót do zdrowia wydawał się kwestią czasu. Tak stwierdził przynajmniej lekarz, dlatego jeszcze tego samego dnia przyprowadził ze sobą młodą, uśmiechniętą kobietę o okrągłej twarzy. Oczywiście jej również nieodłącznie towarzyszyła policyjna eskorta.
– Jestem psychiatrą – przedstawiła się przyjemnym, miękkim głosem. – Będę musiała zadać panu kilka pytań, żeby ocenić stan pańskiego zdrowia. Czy jest to zrozumiałe?
Przytaknąłem, ale nie miałem zamiaru z nią rozmawiać. Nie przyjmowałem do siebie opcji zrobienia ze mnie wariata.
Tamtego wieczoru, poprzedzającego dzień wigilii, zanim poszedłem się położyć, musiałem odnaleźć jedną rzecz. Rzecz, bez której nie potrafiłbym chyba zasnąć.
– Trochę się tu pozmieniało. – Jerzy dogonił mnie, zanim znalazłem drogę na piętro.
Rzeczywiście korytarze starego domu zostały niedawno odmalowane. Podobnie jak mój pokój. Nie pozostało w nim nic z dawnych sprzętów. Ściany były białe, a nowe meble wyglądały jak z folderu skandynawskiej sieciówki. Cała stylistyka wnętrz stała się jasna i sterylna. Pomimo tego odniosłem wrażenie, jakby na wszystkim zaległ cień jakiejś mrocznej tajemnicy, a powietrze zatruła wyjątkowo ciężka atmosfera.
– Gdzie są moje rzeczy? – spytałem.
– Wszystko jest w komodzie na strychu – wyjaśnił pospiesznie. – Niczego ci nie wyrzuciłem.
Strychem nazywaliśmy pustą przestrzeń pod dachem nowej, parterowej części budynku. Wchodziło się tam przez małe drzwiczki z korytarza na piętrze. Drzwiczki, które dawno temu napawały mnie dziecięcym lękiem…
Kiedy je otworzyłem, zauważyłem stojącą zaraz pod ścianą starą komodę babci. Podszedłem do niej i zacząłem odsuwać szuflady. Na szczęście szybko odnalazłem to, czego szukałem.
Tym czymś był namalowany na szkle obrazek anioła stróża. Zwyczajny obrazek dla dzieci, jakich pełno można było kiedyś kupić na odpustach. Dostałem go od babci wiele lat temu i przez wszystkie te lata wisiał na ścianie w pokoju. Kiedy babcia odeszła, ten anioł stał się jedynym moim opiekunem.
Po jej śmierci nastał taki czas, kiedy nabrałem przekonania, że nasz dom jest nawiedzony. Nie bałem się bynajmniej babci. Była najwspanialszą osobą, jaka pojawiła się w moim życiu i z całą pewnością poszła prosto do nieba. Zacząłem za to podejrzewać, że to matka, wraz ze swoimi facetami, ściągnęła tu jakieś siły nieczyste. Dopóki babcia żyła, w naszym domu nie pojawiały się przecież te przerażające, nocne dźwięki.
Kiedy pierwszy raz je usłyszałem, ogarnęła mnie taka panika, że zacząłem wątpić, czy dożyję do rana. Przedygotałem całą noc, trzęsąc się z zimna pod najcieplejszą kołdrą, nawet gdy wszystko już ucichło. Następnego wieczora odnalazłem świecę z pierwszej komunii, postawiłem ją pod obrazkiem anioła i zapaliłem. Głosy pojawiły się tak samo, jak poprzednio, ale tym razem byłem spokojniejszy. Czułem, że w pokoju, w którym płonie świeca, nie może spotkać mnie nic złego. Zło manifestowało swoją obecność cały tydzień, a potem odeszło na jakiś czas.
Nim odeszło, nabrałem przerażającej pewności, że te wzbudzające grozę odgłosy pochodzą zza owych małych drzwiczek, prowadzących na strych. Drzwiczki znajdowały się naprzeciwko mojego pokoju i przez szczeliny w futrynie zawiewało stamtąd zimnym powietrzem.
W kolejnych dniach wszystkie szczeliny zalepiłem plasteliną i kiedy po pewnym czasie siły nieczyste znów zaatakowały, odniosłem wrażenie, że odgłosy są dużo cichsze. To tylko upewniło mnie w przekonaniu, że manifestacje zła odbywają się na strychu. Narastające, przeraźliwe jęki i stukanie metalowych przedmiotów trwało kolejny tydzień, ale zapalona gromnica i anioł stróż strzegli mojego pokoju. Odwaga i poczucie bezpieczeństwa wzrastało we mnie każdej nocy. Modliłem się wtedy dużo i to w trakcie modlitwy podjąłem myśl, że jedynym sposobem na pokonanie zła jest zmierzenie się z nim. Nabrałem przekonania, że kiedy jest ze mną światło gromnicy, moce piekła nie mają do mnie dostępu.
Następnego dnia usunąłem z futryn plastelinę i z poświęconym krucyfiksem w jednej, a ze świecą w drugiej ręce, oczekiwałem wieczoru. Demoniczne odgłosy, tak jak się spodziewałem, zaatakowały znów głośniej, ale przełamałem strach. Z bijącym sercem opuściłem bezpieczną przystań mojego pokoju i w świetle świecy stanąłem przed wejściem na strych. Złowieszcze jęki przenikały przez szczelinę małych drzwiczek, nie pozwalając mi przez dłuższą chwilę nawet się do nich zbliżyć. Odmówiłem jednak całą Litanię do Najświętszego Imienia Jezus i ściskając w spoconej dłoni metalowy krzyżyk, nacisnąłem klamkę.
Podmuch zimnego powietrza wraz z metalicznym zgrzytem omal nie wepchnął mnie z powrotem do pokoju. Nie uległem jednak panice. Światło świecy i krucyfiks były moją tarczą, i do dziś zastanawiam się nieraz, skąd wziąłem wtedy tyle odwagi, żeby przekroczyć próg strychu.
Ciemność i pozorny spokój poddasza gdzieś daleko w głębi rozświetlał wydobywający się z podłogi snop słabego światła. Ciekawość źródła tego blasku i ślepa wiara w opatrzność bożą okazały się tak silne, że ruszyłem w kierunku tajemniczej poświaty. Im jednak byłem bliżej, tym większej nabierałem pewności, że światło nie ma demonicznego pochodzenia, ale zwykłe, ludzkie. Wydobywało się po prostu ze szczeliny w posadzce, kryjącej w swym wnętrzu kratkę wentylacyjną.
Zajrzałem do środka i nagle wszystko zrozumiałem.
Kratka musiała znajdować się w suficie sypialni matki i to, co przez nią zobaczyłem, okazało się o wiele bardziej przerażające niż bajki o duchach i demonach. Potworne krzyki i jęki wydostawały się bowiem z jej ust. Zobaczyłem ją nagą, skrępowaną powrozami w jakiejś nienaturalnej pozycji i przywiązaną jak pies do stalowej ramy łóżka. W pomieszczeniu był także mężczyzna. Również kompletnie rozebrany, trzymał w dłoni podłużny przedmiot, którego używał z wyjątkowym bestialstwem. Matka wyła z bólu, a przerażające tortury wydawały się nie mieć końca.
Powinienem coś z tym zrobić, wybiec z domu i wezwać pomoc, ale byłem sparaliżowany strachem. Poczułem, że krzyż i świeca przestały mnie chronić, dlatego nie ruszyłem się nawet z miejsca. Miałem tylko cichą nadzieję, że napastnik nie zabije mamy, rozpoznałem w nim bowiem faceta, z którym ostatnio się spotykała.
Moje modlitwy zostały na szczęście wysłuchane. Wracając na trzęsących się nogach do pokoju, obiecywałem sobie zgłosić to rano na policję. Podczas śniadania zobaczyłem ich jednak oboje całych i zdrowych, i w dodatku w doskonałych humorach.
Kilka nocy przy kratce wentylacyjnej musiało upłynąć, żebym zrozumiał, że mamie nie dzieje się żadna krzywda. To, co na moje nieszczęście dane mi było zobaczyć, nie było wszak żadnymi torturami, ale wyuzdaną rozpustą.
Obrazek anioła stróża, który odnalazłem w starej komodzie, nie bardzo miałem gdzie zawiesić. Biel nowych ścian nie została skażona jednym chociaż gwoździem. Nie wyobrażałem sobie natomiast położyć się spać bez asysty anioła stróża. W moim nowym życiu, poza rodzinnym domem, nie był mi już potrzebny, ale tu wciąż było jego miejsce. Położyłem go zatem na powieszonej nad łóżkiem półce z książkami i dopiero wtedy zabrałem się za rozkładanie pościeli. Cisza, jak makiem zasiał sprawiła, że spokojnie zasnąłem.
Po przebudzeniu moje myśli zaczęły natrętnie drążyć słowa Jerzego o zaginięciu jego żony. Kim była? Dlaczego od niej odszedł? I czy na pewno jego romans z mamą nie przyczynił się do tego zdarzenia?
Przy śniadaniu matka sprawiała wrażenie jeszcze bardziej nieobecnej i słabszej niż zeszłego dnia. Zjedliśmy niemal w milczeniu, umawiając się tylko na wigilijny wieczór, na który tradycyjne potrawy miał dostarczyć catering.
Wróciłem do swojego pokoju i zabrałem się za przeszukiwanie internetu w celu odnalezienie informacji o zaginionej kobiecie. Jak się okazało, nie było to trudne. Ponieważ piastowała kierownicze stanowisko w jednym z wydziałów urzędu miejskiego, o fakcie jej zniknięcia napisały nawet główne media. Zobaczyłem jej twarz i kilkukrotnie przeczytałem imię i nazwisko. Znałem tę kobietę. Znałem aż zanadto blisko…
Mieszkała sama, dlatego zaginięcie zgłosili dopiero po kilku dniach pracownicy magistratu. Jak się okazało, po wyjściu z biura z nikim nie miała już kontaktu. Ostatnie nagranie pochodziło z miejskiego monitoringu i zarejestrowane zostało w okolicach przystanku autobusowego, gdzie wsiadała do linii numer 33. Linii, której przystanek, co ciekawe, znajdował się również na sąsiedniej ulicy. Dla ścisłości jednak trzeba jasno stwierdzić, że trzydziestka trójka objeżdżała pół miasta i kobieta mogła pojechać dokądkolwiek. Zresztą zaaferowany personaliami poszukiwanej oraz portretem pamięciowym, ledwo o tym pomyślałem.
Żona kochanka matki uczyła mnie bowiem w liceum biologii…
Wybierałem się studiować medycynę i z tego powodu stałem się jej pupilem. Do niczego niepotrzebne mi były niczyje względy, nie lubiłem nawet babsztyla. Ponadto odnosiłem wrażenie, że czasami zachowuje się w stosunku do mnie dość dwuznacznie. Koleżanki z klasy śmiały się, że biolożka zagięła parol na swojego ulubieńca i nie odpuści, dopóki go nie uwiedzie. Wkurzałem się strasznie, słuchając takiego gadania, ale jak się później okazało, dziewczyny wiedziały wtedy o życiu więcej niż ja.
Maturę pisałem oczywiście z biologii i potrzebowałem jak największej liczby punktów, żeby dostać się na wymarzoną uczelnię. Byłem dobrze przygotowany i po zakończonym egzaminie czułem, że poszło mi doskonale. Następnego dnia biolożka zatrzymała mnie jednak na korytarzu i ze zmartwioną miną oznajmiła, że jest problem. Prace maturalne były co prawda kodowane, ale ona i tak doskonale wiedziała przecież, która jest moja.
– Zawaliłeś anatomię! – Pokiwała z niezadowoleniem głową. – Jak teraz chcesz się dostać na medycynę? – dorzuciła, marszcząc czoło. Z przejęcia o mało nie stanęło mi serce. Wszystkie marzenie miałyby przepaść pomimo tylu wyrzeczeń i pracy? – Przyjdź po lekcjach do sali biologicznej – szepnęła, widząc zmartwienie na mojej twarzy. – Pomyślimy, co da się jeszcze zrobić.
Naturalnie bez wahania zgodziłem się przyjść. Czekałem tam na nią blisko godzinę, wreszcie się pojawiła. Nie umknęło mojej uwadze, że wchodząc, zamknęła za sobą drzwi na klucz. Zasiadła przy katedrze i wydobywszy z torby papierową teczką, rzuciła ją na blat. Dłonią wskazała mi krzesło, na którym posłusznie usiadłem.
– Wiesz, na czym poległeś? – zapytała, obserwując mnie znad okularów, a kiedy pokiwałem przecząco głową, patrząc mi prosto w oczy, wyjaśniła: – Na fizjologii narządów płciowych.
– Słucham? – żachnąłem się, zdziwiony jej słowami. W maturalnym teście nie było przecież nic o fizjologii narządów płciowych. – Niczego takiego sobie nie przypominam – dodałem stanowczo.
– Jesteś pewien? – rzuciła, wstając zza katedry.
Okrążyła biurko i stając wprost przede mną, oparła się pośladkami o blat. Była korpulentną kobietą w średnim wieku, o spuchniętej nieco twarzy, co maskowała mocnym makijażem. Spojrzała na mnie z góry, dając mi do zrozumienia, że to ona wie lepiej.
– A ja ci mówię, że jeśli chcesz zostać w przyszłości lekarzem, potrzebujesz szybkich korepetycji z tego zagadnienia.
– Proszę? – Wciąż nie mogłem zrozumieć, o co jej chodzi.
– Zaraz wszystko ci wytłumaczę.
To mówiąc, oburącz podciągnęła krawędź eleganckiej, ołówkowej spódnicy, odsłaniając koronkowe manszety pończoch.
– Podejdź bliżej! – poleciła, unosząc jeszcze wyżej spódnicę. – Nie wstawaj. Uklęknij i zbliż tu swoją buźkę.
Przed oczami przebiegły mi obrazki zaobserwowane przez wentylacyjną kratkę w sypialni matki i tak jak wtedy, nad strachem i obrzydzeniem górę wzięło podniecenie. Chyba tylko dlatego nie przeciwstawiłem się jej, przez najbliższych kilka minut robiąc dokładnie to, czego ode mnie żądała.
Do domu wróciłem skonfundowany. Nie tym, że zostałem wykorzystany, ale podejrzeniem, że biolożka nie była chyba ze mnie w pełni zadowolona. Nie uznała przecież korepetycji za zakończonych i kazała mi przyjść jeszcze raz. Miałem stawić się następnego dnia w tym samym miejscu i o tej samej porze. Przyszedłem oczywiście. Chciałem mieć to za sobą, a na świadectwie maturalnym poszczycić się najwyższą oceną.
Tego dnia jej wymagania wzrosły. Pobudzony hormonalnie mózg wszedł na szczęście na najwyższe obroty i tym razem dostała ode mnie nawet więcej niż chciała.
– Szybko się uczysz – oceniła wreszcie, na moich oczach wpisując czerwonym tuszem do arkusza egzaminacyjnego maksymalną liczbę punktów.
Do domu wracałem pełen dumy. Nie dość, że zdałem maturę na sześć, to zaliczyłem, bądź co bądź, mój pierwszy raz. I jakikolwiek on by nie był, napełnił mnie poczuciem własnej wartości.
3.
Nie wiem jaką opinię wydała psychiatryczka, bo niewiele ze mnie wyciągnęła. Widać chyba pozytywną, bo następnego dnia przybyła do mnie cała policyjna procesja.
Byłem już w stanie siedzieć i sam nawet jadłem, dlatego zajęliśmy miejsca przy stole. Młody, muskularny komisarz z wydziału kryminalnego nerwowo przebierał palcami, nie mogąc wprost doczekać się na moje zeznania. Bardziej stresował mnie jednak widok siedzącego obok, łysiejącego grubasa, który przybył z prokuratury rejonowej. Jego obecność świadczyła o tym, że sprawa jest poważna…
– Na wstępie muszę pana poinformować – prokurator był na szczęście bardzo spokojnym człowiekiem – że przysługuje panu prawo do adwokata.
Gonitwa myśli, nad którymi nagle nie potrafiłem zapanować, wytrąciła mnie z równowagi. Zacząłem kalkulować, czy powiedzenie całej prawdy przyniesie więcej korzyści, czy strat. Odwróciłem od nich wzrok, zatrzymując go na siedzącym gdzieś z tyłu doktorze i jego dobrodusznej twarzy. Wydarzenia trzech świątecznych dni spędzonych w rodzinnym domu znowu przeleciały mi przed oczami niczym ekspresowy pociąg.
– Skorzystam z tego prawa – odparłem.
Po tym, co odkryłem w internecie, na wieczerzę wigilijną schodziłem nieco skonfundowany. Raczej wątpliwe było, aby Jerzy wiedział o tej historii z udziałem swojej żony i moim, mimo to czułem się przed nim trochę niezręcznie.
Zasiadając do kolacji, moją głowę bardzo szybko zajęły jednak zupełnie inne, większe zmartwienia. Świąteczny stół na pierwszy rzut oka wyglądał tak jak zawsze. Także potrawy przynoszone przez obsługę były zgodne z wigilijnym zwyczajem. Jedna rzecz niemniej tknęła mnie od zaraz. Na stole brakowało pewnych istotnych i stałych elementów kultywowanej zawsze w naszym domu tradycji. Nie zauważyłem bowiem żadnych religijnych symboli. Nie było Pisma Świętego, które zwykle czytałem, ani opłatków, którymi przecież zawsze się łamaliśmy, pomimo składania sobie zupełnie pustych i formalnych życzeń.
Mało tego. Kiedy po podaniu czerwonego barszczu z uszkami zaproponowałem, żebyśmy się pomodlili, matka syknęła jak żmija i zgrzytając zaciśniętymi zębami, wycedziła w moją stronę:
– Nie jesteś u siebie w domu!
Spojrzałem na nią z trwogą.
Wyglądała naprawdę źle. Oczy miała podkrążone i szkliste, na policzki wystąpiły rumieńce, a na czole pojawiły się krople potu. Na moje fachowe oko zdawała się mieć wysoką gorączkę. Łapczywie rzuciła się na posiłek, jakby chciała to mieć jak najszybciej za sobą. Pierwsze danie zjadła jako pierwsza i po chwili wołała już obsługę, aby przynosili następne talerze. Jadła zachłannie, niczym drapieżnik, który dopadł jeszcze ciepłą padlinę, a kiedy głośno połykała kolejne kęsy, z wysiłku pot kapał jej na stół.
Milczeliśmy, niespokojnie obserwując ją kątem oka. Przy trzecim daniu naraz sama zerwała się z krzesła i zataczając się, ruszyła w kierunku drzwi. Nim jednak do nich dotarła, padła na kolana. Gwałtowne torsje zaczęły wstrząsać całym jej ciałem. Nieustające salwy wymiocin zdawały się nie mieć końca. Po chwili parkiet wyglądał tak, jakby za nami było już co najmniej dwanaście dań.
Jerzy natychmiast ruszył z pomocą, ale powstrzymała go gestem wyciągniętej dłoni i dopóki nie wyrzuciła z siebie wszystkiego, nikomu nie pozwoliła się zbliżyć. Dopiero gdy napięcie związane z torsjami minęło, podniosła się z podłogi i kalekim krokiem ruszyła do wyjścia.
– Zajmę się nią. – Skinął na mnie, żebym nie wstawał z krzesła.
Sparaliżowany jakimś niezrozumiałym strachem, odprowadziłem ich tylko wzrokiem i dopiero gdy zniknęli za drzwiami salonu, wstałem od stołu i w fatalnym nastroju powlokłem się do pokoju.
Nie wiedziałem co o tym wszystkim myśleć. Miałem w głowie kompletny chaos. Najgorsze było jednak to, że nie potrafiłem wykrzesać żadnych uczuć w stosunku do własnej matki. Nie znalazłem w sobie ani krztyny współczucia, ani litości. Jej dziwne zachowanie napawało mnie jedynie lękiem, a gwałtowne torsje obrzydzeniem. Dlatego nie pospieszyłem jej z pomocą.
Nie zawsze tak było… Przez te wszystkie lata, kiedy czasem wprost nienawidziłem jej zachowania, mimo wszystko czułem łączącą nas rodzinną więź. Zawsze uważałem ją za złą matkę, ale teraz uzmysłowiłem sobie, że sam stałem się złym synem.
Siadając na łóżku, poczułem się pusty niczym dziurawy dzban.
Przeleżałem wpatrzony w sufit chyba dobrą godzinę, gdy z apatii wyrwało mnie nagłe pukanie do drzwi. Nim zdążyłem zareagować, same się otworzyły i zobaczyłem w nich Jerzego. Jego zmartwiona mina mówiła bardzo wiele o stanie matki.
– Wanda źle się poczuła – rzekł tym suchym, wyzbytym emocji oficerskim tonem, którego tak nie cierpiałem. – Chciałem zadzwonić po pogotowie, ale mnie zbeształa. Panicznie boi się szpitala. Zamiast tego poprosiła, żebym cię wezwał. Jesteś przecież lekarzem. Zejdziesz do niej?
Od razu sam to powinienem zaproponować, ale przestraszyłem się. Dalej bałem się do niej pójść, ale nie mogłem przecież odmówić. W bagażniku samochodu zostawiłem lekarską torbę i Jerzy musiał przypilnować Atosa, żebym mógł po nią skoczyć.
– Chorowała ostatnio? – spytałem, gdy wracaliśmy do domu.
– Nie pamiętam, żeby kiedykolwiek chorowała. Znasz przecież swoją matkę. Jeszcze rano czuła się zupełnie normalnie. Przy stole tak ją wzięło. – Wpuścił mnie do domu i poprowadził w kierunku sypialni. – Obawiam się natomiast, że od tej historii z policją, dopadł ją rodzaj depresji. – Wyjaśnił. – Mimo złego samopoczucia wzięła jednak kąpiel i przebrała się do snu.
Przyznam, że pierwszy raz znalazłem się wewnątrz jej sypialni. Przestronne pomieszczenie oprócz damskiej toaletki i krzesła wypełniało jedynie szerokie łoże. Ścianę ponad nim zajmowało ogromne lustro, w którym odbijał się wiszący na przeciwległej ścianie awangardowy obraz, przedstawiający dwa splecione w miłosnym uścisku ciała. Instynktownie zadarłem głowę do góry. Centralnie nad łóżkiem widniał dyskretnie wkomponowany w sufit otwór kratki wentylacyjnej. Nie był więc wytworem mojej fantazji.
Matka leżała wprost pod nim, przykryta pikowaną kołdrą. Rozpuszczone i posklejane włosy rozrzucone były w nieładzie po poduszce, a zimny kompres zasłaniał jej czoło i oczy.
Zbliżyłem się, kładąc na krześle lekarską torbę.
Uniosłem kompres, aby sprawdzić, jak bardzo jest rozpalona i wtedy dostrzegłem, że utkwiła we mnie wzrok.
– To ty? – Na jej twarzy pojawił się dawno niewidziany uśmiech. – Dziękuję, że przyszedłeś.
Spojrzałem w jej zielone oczy… Dziwne, ale zawsze wydawało mi się, że mama miała oczy barwy piwnej. Czy aż tak już wszystko wymazałem z pamięci? Odczułem dziwny niepokój. Spojrzenie, którym przenikała na wylot, było tak obce, że musiałem gdzieś przed nim uciec. Sięgnąłem po torbę i zacząłem wyciągać niezbędne do diagnostyki przyrządy.
– Jerzy. Zostaw nas samych! – odezwała się zaskakująco mocnym głosem.
Może nie było z nią aż tak źle, jak początkowo myślałem? Po chwili drzwi cicho zgrzytnęły i zostaliśmy sami.
– Mierzyłaś temperaturę? – spytałem, biorąc do ręki elektroniczny termometr.
Zbliżyłem urządzenie do jej czoła i nacisnąłem przycisk. Po chwili na wyświetlaczu pojawiła się liczba trzydzieści dziewięć.
– Masz wysoką gorączkę – stwierdziłem.
Podniosła się nieco na poduszce i poprawiła kołdrę.
– Jeśli umrę – odezwała się nagle słabym głosem – chciałabym, żebyś coś wiedział.
– Nie umrzesz! – odparłem szorstko, sięgnąwszy po stetoskop.
Wtedy niczym zza teatralnej kotary do mych uszu dotarły wypowiedziane przez nią słowa:
– Nie jestem twoją biologiczną matką!
Krew zadudniła mi w skroniach, jakby ciśnienie skoczyło nagle wysoko ponad normę. Pomyślałem, że bredzi z powodu gorączki, zwłaszcza że termometry na podczerwień lubiły zaniżać wynik. Dlatego puszczając jej słowa mimo uszu, z trudem opanowawszy drżący głos, rzuciłem oschle:
– Musisz coś wziąć na zbicie temperatury.
Spojrzała na mnie spod półprzymkniętych powiek i roześmiała się ochrypłym, jakby nie swoim śmiechem.
– Moja kochana mamusia podrzuciła mi cię jak kukułcze jajo. Zmusiła, żebym zaadoptowała obce dziecko. Myślała, że dzięki temu zbudzi się we mnie instynkt macierzyński i się ustatkuję. Kretynka. Przyniosła z porodówki czyjegoś porzuconego bękarta i myślała, że go pokocham.
Starając się zachować kamienną twarz, wydobyłem z torby paczkę tabletek.
– Zażyj to – nakazałem, wstając.
Nie zamierzałem dłużej tego słuchać. Nogi drżały mi, jakbym sam miał gorączkę. Nie oglądając się za siebie, wyszedłem z sypialni i bez słów minąłem stojącego w salonie Jerzego.
– Wszystko w porządku? – zawołał za mną niepewnym głosem.
Odwróciłem się.
– Musi odpocząć. Jutro zobaczymy, co dalej.
Wracając do pokoju, czułem, jak kręci mi się w głowie. Gorączka. Tylko w ten sposób potrafiłem sobie wytłumaczyć jej słowa tak jak i całe to dziwne zachowanie. Nie zamierzałem dopuścić do świadomości tego, co przed momentem powiedziała. Nie chciałem, pomimo iż przecież była matką zupełnie nieobecną w moim życiu.
Skłamałbym, mówiąc, że traktowała mnie źle. Nie krzyczała, nie karała. Nigdy świadomie mnie nie skrzywdziła. Dzięki niej miałem pieniądze na wszystko, mogłem robić, co tylko chciałem. Jednego mi tylko brakowało. Jej miłości.
Natomiast inna rzecz jeszcze dotkliwiej zamieszała mi w głowie. Oczy… A właściwie ich barwa. Zacząłem się zastanawiać, czy mam gdzieś kolorowe zdjęcie z mamą, z pomocą czego mógłbym tę sprawę wyjaśnić. Jeśli gdzieś było, to tylko w jednym ze starych albumów, a wszystkie schowane zostały w komodzie na strychu. Co tchu popędziłem po schodach i ani się spostrzegłem, jak znów stanąłem przed prowadzącymi na poddasze drzwiczkami. Kiedyś napawały niewyobrażalnym lękiem, potem zaś stały się wrotami do świata mrocznych żądz…
Odkąd odkryłem znajdującą się nad łóżkiem kratkę wentylacyjną, stałem się coraz częstszym gościem strychu. Matka, zmieniająca mężczyzn jak rękawiczki, była kobietą o niezaspokojonym popędzie i nieznającej ograniczeń fantazji. Obserwowanie jej poczynań, kiedy bez cienia pruderii folgowała swoim instynktom, stało się moim nałogiem. Nie wyobrażałem sobie inaczej spędzać wieczoru, niż słuchając tych wszystkich przeraźliwych odgłosów i obserwując jej coraz to nowszych fanaberii.
Dopiero kiedy pojawiły się trudności z nauką, a oceny szkolne zaczęły niebezpiecznie pikować w dół, zauważyłem, że dzieje się ze mną coś niedobrego. Przebodźcowany umysł zaczął tracić kontakt z rzeczywistością. Zrozumiałem, że jeśli się od tego nie uwolnię, wszystkie moje plany i marzenia odpłyną w siną dal, a ja zostanę tu niczym duch zamieszkujący pokryte kurzem i pajęczyną poddasze. Zacząłem codziennie modlić się do mojego anioła stróża o ratunek. Wierzę, że to za wstawiennictwem babci w niebie, Bóg w końcu mnie wysłuchał.
Wyjechałem na studia i moje życie wskoczyło wreszcie na właściwe tory.
Szuflady starej komody były po brzegi wypełnione różnymi rupieciami, ale w końcu znalazłem to, czego szukałem. W pośpiechu udałem się do pokoju i gdy już zamykałem za sobą drzwi, jeden z albumów nagle wysunął mi się spod pachy i z hukiem upadł na podłogę. Uderzając o parkiet, otworzył się na zdjęciach, jakie fotograf wykonał w dniu mojej pierwszej komunii świętej. Wśród nich znajdowało się jedno zdjęcie, na którym byłem razem z mamą. Oboje uśmiechaliśmy się do obiektywu. Mieliśmy takie same czarne i lekko pokręcone włosy oraz takie same oczy, pełne iskier, niczym bąbelków w ciemnym piwie.
Zbyt wiele fizycznych podobieństw można było między nami dostrzec, abym mógł uwierzyć w to, co matka bredziła w gorączce. Zajrzałem w te oczy na tyle głęboko, na ile umożliwiała stara, wyblakła już nieco fotografia.
Oczy matki nigdy nie były zielone!
Badając ją jednak tego dnia, nie mogłem się przecież pomylić. Nie uległem też halucynacjom, bo to nawet nie o kolor chodziło. To było coś gorszego. Oczy, którymi na mnie spoglądała, nie były jej oczami!
– To jakaś paranoja! – wykrzyczałem na głos.
4.
Adwokata wziąłem z ogłoszenia. Zależało mi tylko, żeby był to mężczyzna w moim wieku. Bałem się, że kobiety, jak i ludzie wychowani w innych czasach, zupełnie mnie nie zrozumieją.
Ktoś taki się znalazł i na pilną prośbę zgodził się odwiedzić mnie w szpitalnej celi. Kiedy jednak usiadłem z nim w cztery oczy, wątpliwości powróciły. Wątpliwości, czy jeśli opowiem całą prawdę, nie zacznie nalegać, aby poddać weryfikacji moją poczytalność.
Wydarzenia tamtej nocy, a w szczególności następującego po niej dnia, wymknęły się bowiem zupełnie racjonalnej ocenie.
Źle spałem. Mimo zupełnej ciszy panującej w domu, w mojej głowie dudnił hałas niczym na placu budowy. Długo przewracałem się z boku na bok, próbując uspokoić myśli, a kiedy wreszcie zasypiałem, po chwili budziłem się znowu. I tak w nieskończoność.
Nie wiem, który to już raz podrywałem głowę z poduszki, kiedy usłyszałem skrzypnięcie klamki. W pokoju było ciemno, ale sącząca się przez okno łuna leżących po drugiej stronie rzeki dzielnic, oświetliła stojącą w drzwiach sylwetkę matki.
– Poczułaś się lepiej? – spytałem zaskoczony.
Mama rzadko przychodziła do mojego pokoju, a po tym, co wydarzyło się tego dnia, jej najście było tym bardziej zadziwiające.
– Tak – odparła. – Gorączka ustąpiła.
Podeszła bliżej i niemal bezszelestnie usiadła na łóżku tuż obok mnie. Dopiero wtedy to zauważyłem. Jej oczy, nienaturalnie rozszerzone jak u sowy, fosforyzowały zielonkawym światłem, niczym pokryte luminoforem tarcze zegara.
– Twoje oczy… – wyszeptałam pełen lęku.
Uniosłem dłoń i opuszkiem palca dotknąłem wytrzeszczonej gałki, która ugięła się pod wpływem dotyku jak bańka mydlana. Mama nie zaprotestowała. Nawet nie drgnęła, pogrążona w jakimś hipnotycznym transie i zapatrzona gdzieś do wewnątrz. Dlatego nacisnąłem mocniej…
Palec z cichym mlaśnięciem zanurzył się w oczodole niczym w lepkiej i ciepłej żelatynie. Pomyślałem, że to nawet całkiem przyjemne uczucie, uniosłem więc drugą rękę i bez wahania wepchnąłem kolejny palec do wnętrza drugiego oka. Zielonkawe, trupie światło wreszcie zgasło. Ciało matki zaczęło za to całe wiotczeć jak balon, z którego uchodzi powietrze. Z oczodołów po moich dłoniach spłynęła jakaś gęsta ciecz, a bezwładna głowa przechyliła się na bok jak u zepsutej lalki. Chwilę później cała jej postać biernie osunęła się na podłogę.
Z rozchylonych niczym u topielca ust wydobył się nagle rozdzierający bębenki w uszach przerażający rechot. Zadrżały szyby, a jedna z okiennic z rumorem rozwarła się na oścież. Chłodne powietrze przeszyło mnie dreszczem.
Cały dygocząc, poderwałem się z łóżka i w tej samej chwili z całych sił wyrżnąłem w coś głową. Rozległ się trzask, a po chwili z ciemności dobiegł mnie brzdęk rozbijanego szkła.
W jednej sekundzie oprzytomniałem.
Zapaliłem lampę i rozejrzałem się po pustym pokoju. Zatrzymawszy wzrok na podłodze obok łóżka, zamarłem z przerażenia. Na niej, rozrzucone w promieniu metra, leżały kolorowe kawałki szkła, tworzące niegdyś obrazek anioła stróża. Całą noc stał na półce oparty jedynie o ścianę, a teraz w setce kawałków znalazł się rozbity na ziemi.
Zadrżałem z trwogi. Mój prywatny anioł stróż, którego dostałem od ukochanej babci, aby strzegł mnie przed całym złem tego świata, został zniszczony. Przetrwał tyle lat i z tylu kłopotów zdołał mnie wyciągnąć. Jak to się mogło stać, że w końcu poległ ? Sen, plugawy sen to sprawił…
Ręce dygotały mi ze strachu, gdy kawałek po kawałku zbierałem potłuczone szkiełka, mimo świadomości, że i tak nie uda mi się wszystkiego poskładać w całość. Jeden większy odłamek, akurat ten przedstawiający głowę anioła, na szczęście przetrwał. Pomyślałem, że gdybym go zatrzymał przy sobie, może miałby jeszcze jakaś moc! Z lekarskiej torby wydobyłem skórzaną saszetkę na leki i na ich miejsce pieczołowicie wsypałem wszystkie, co do jednego, zebrane okruchy. To musiało wystarczyć, aby uchronić mnie przed katastrofą.
Rano, kiedy tylko wstałem, koniecznie chciałem zobaczyć się z matką. Obsesyjnie wprost potrzebowałem spojrzeć jej w oczy, aby upewnić się, że to, co wczoraj zauważyłem, nie było tylko przywidzeniem. Zaraz po tym zamierzałem jak najszybciej wyjechać. Pozbawiony opieki anioła stróża czułem, że nieznane zło, zalęgłe gdzieś w tych murach, coraz mocniej mnie osacza. Musiałem natychmiast opuścić to miejsce, aby się od niego uwolnić. Byłem pewien, że kiedy tylko powrócę do normalnego trybu życia, zapomnę o zielonych oczach matki, a rozbity anioł stróż nie będzie mi już do niczego potrzebny.
Jerzego spotkałem w salonie, ale kategorycznie odmówił mi widzenia się z mamą.
– Śpi – oznajmił. – Czuje się już lepiej. Gorączka ustąpiła, ale jest bardzo osłabiona i zabroniła mi wpuszczać do siebie kogokolwiek.
Zdesperowany, zdecydowałem się w takim razie jemu zadać to pytanie:
– Jakiego koloru są jej oczy?
Spojrzał na mnie ciężkim wzrokiem trepa, jakby nie zrozumiał pytania i zbył mnie tylko mruknięciem:
– Nie zwróciłem uwagi.
Parzył właśnie kawę i zaproponował, żebym się z nim napił. Mając nadzieję, że może gdzieś na chwilę chociaż wyjdzie i będę mógł potajemnie zakraść się do sypialni, przystałem na zaproszenie. Niestety mój plan zawiódł. Jerzy usiadł twardo w fotelu, w dłonie wziął gazetę i nie zamierzał się nigdzie ruszać.
– Znowu o niej piszą – odezwał się w pewnej chwili, nie odrywając wzroku od gazety. – Wiele bym dał, żeby się odnalazła i skończył się wreszcie ten koszmar. Wanda od czasu wszczęcia śledztwa przestała być sobą. Jeśli to dłużej potrwa, jej firma i całe nasze życie pójdzie na dno…
– Uczyła mnie w szkole biologii – wszedłem mu słowo.
– Kto? – Podniósł nagle na mnie wzrok.
– Pana była żona – odparłem.
Miałem zamiar wygarnąć mu wszystko, co o niej wiedziałem. Chciałem zobaczyć w jego oczach bolesne upokorzenie.
– Tak. Uczyła w szkole, ale odeszła, bo nie mogła dłużej znieść tych wszystkich gówniarzy – prychnął, kładąc akcent na ostatnie słowo.
– Nie odeszła, tylko ją wyrzucili. – Zrobiłem pauzę, patrząc jak zareaguje. Można było dostrzec, jak w jego myślach zapanował zamęt. – Wyrzucili ją za wykorzystywanie seksualne uczniów. Szkoła chciała uniknąć skandalu.
– Skąd wiesz takie rzeczy? – zapytał ostrym tonem.
– Bo sam padłem jej ofiarą – odparłem odważnie, nie spuszczając głowy.
Początkowo nie zamierzałem nic z tym robić. Czułem nawet swoistą dumę; w końcu zaliczyłem swój pierwszy raz. Wtedy, zupełnie przez przypadek, dowiedziałem się od bliskiej mi koleżanki, że taką samą sytuację miał inny chłopak z równoległej klasy i że tajemnicą poliszynela jest, że biolożka nie od dziś wykorzystuje swą władzę do kontaktów seksualnych z uczniami. Poczułem się zazdrosny i ogarnął mnie ślepy gniew. Zrozumiałem, że muszę się zemścić. Dorwałem tego drugiego chłopaka, a potem odnalazłem jeszcze następnego. I wszyscy trzej napisaliśmy listy do dyrekcji szkoły, grożąc, że jeśli biolożka nie zostanie ukarana, złożymy zawiadomienie na policję.
– Będę się zbierał – stwierdziłem, dopijając herbatę. Z satysfakcją obserwowałem, jak czarne myśli kotłują się w głowie Jerzego. – Idę się spakować.
– Miło z twojej strony, że przyjechałeś – odparł, tłumiąc emocje. Jednym słowem nie skomentował moich rewelacji. – Przykro mi, że choroba Wandy zepsuła nieco świąteczną atmosferę – dodał tylko, siląc się na uśmiech.
Nie zamierzał mnie bynajmniej zatrzymywać.
– Nie wyjadę bez pożegnania z mamą – stwierdziłem stanowczo.
Niechętnie podniósł się z fotela i spoglądając na mnie z wyrzutem, udał się do sypialni. Wrócił po krótkiej chwili.
– Poprosiła, żebyś przed wyjazdem raz jeszcze ją przebadał – rzucił surowym głosem.
Pokiwałem twierdząco głową i ruszyłem do pokoju po torbę lekarską. Wracając, natknąłem się na Jerzego w holu.
– Idę z psem – rzekł, wkładając płaszcz. – Nie męcz jej zbyt długo.
– Jeśli gorączka będzie się utrzymywać dłużej, bezwzględnie trzeba zawieźć matkę do szpitala – odparłem surowo.
Nic nie odpowiedział. Otworzył drzwi i wyszedł.
Ruszyłem do sypialni, niemalże słysząc, jak głośno bije mi serce. Jako lekarz powinienem przede wszystkim pomóc, ale obawiałem się kolejnej szopki, dowodzącej tezy, że matka nie lekarskiej pomocy potrzebuje.
Leżała na łóżku tak jak poprzedniego dnia. Przykryta kołdrą i z zamkniętymi oczami wydawała się pogrążona we śnie. Usłyszała jednak moje nadejście, bo uniosła głowę i skinieniem nakazała mi usiąść obok siebie. Postawiłem na ziemi lekarską torbę i zacząłem szukać w niej termometru.
– Zmierzymy najpierw temperaturę – wyjaśniłem, zbliżając do jej czoła przyrząd. Zerknąwszy po chwili na odczyt, stwierdziłem ze spokojem: – Nie masz już gorączki.
– W piersi czuję jednak wciąż słabość – wyszeptała, odchylając kołdrę. – Zbadasz mnie?
Uniosła błagalne spojrzenie i wtedy zobaczyłem znów te obce, zielone oczy. Z całą pewnością nie była to moja matka!
Kobieta, leżąca przede mną w łóżku, nieprzystającym do sytuacji, kokieteryjnym ruchem rozwiązała wstążkę od nocnej koszuli, prezentując po chwili mym oczom pełną nagość swego ciała, którego widok tak dobrze znałem z zawstydzających lat, spędzonych na strychu.
Usiłując ukryć emocje, założyłem na uszy stetoskop i przytknąłem głowicę tuż nad jej piersią. Kontakt zimnego metalu z rozgrzaną skórą sprawił, że syknęła, spinając mięśnie. Kurczowo uchwyciła się mojego ramienia i wpijając się ostrymi pazurami, podciągnęła się na nim. Jej serce waliło jak młotem, a płytki oddech świszczał niczym u zdyszanego psa. Objęła mnie ramionami, a gdy nasze twarze zbliżyły się na niebezpieczną odległość, zielone, hipnotyzujące oczy sparaliżowały mnie elektrycznym spojrzeniem.
Wtedy poczułem, że rozpina moje ubranie.
– Mamo, co robisz – wybełkotałem, ale nie powstrzymało jej to. – Jesteś chora – dodałem, bojąc się ją odepchnąć.
Jeśli potrzebowała lekarza, to nie mnie, ale psychiatry.
Jeszcze raz błysnęły mi jej oczy i wtedy uzmysłowiłem sobie, że być może najbardziej potrzebny byłby tu ksiądz. Skończyłem wieloletnie studia i zostałem lekarzem, ale mimo tego nie przestałem wierzyć w siły zła, na które jedynym lekarstwem może być tylko modlitwa.
– Nie jestem twoją matką. Myślałam, że to sobie już wyjaśniliśmy – wychrypiała stanowczo. – Niczego się nie bój – dodała spokojniej – i chodź do mnie.
Poczułem, jakby za pomocą lepkich i rozciągliwych sieci, zaczęła wciągać mnie do wnętrza pajęczego kokonu. Cztery pary oślizgłych odnóży otoczyły moje ciało ze wszystkich stron. Pajęczyny gęstniały, krępując coraz ciaśniej, uniemożliwiając wykonanie jakiegokolwiek ruchu. Oddychałem z coraz większym trudem, zamieniając się powoli w nieruchomą poczwarkę. Zapatrzony w fosforyzujące światło zielonych oczu przypomniałem sobie nagle o pewnych egzotycznych pająkach z gatunku Latrodectus hasselti, których samice po kopulacji pożerają samca i pogodziłem się ze swym losem. Bezwolny czekałem już tylko na ukłucie jadowego kolca i konsumpcję rozpuszczonych przez truciznę wnętrzności…
Wtem strzeliły drzwi, a gdzieś za plecami usłyszałem gardłowy ryk Jerzego.
– Ty bękarcie!
Po chwili szarpnięcie mocnych ramion zwaliło mnie z łóżka na ziemię. Przekrwione oczy kochanka matki spojrzały na mnie z nienawiścią, po czym wprost na moją twarz spadł potężny cios jego pięści. Poczułem, że się duszę. Jego mocne palce zacisnęły się na gardle… Zamknąłem oczy, oczekując kolejnego uderzenia. Pomyślałem, że ten skurczybyk zaraz mnie zabije. Zatrzepotałem rękami i wtedy jedną dłonią natknąłem się na otwartą torbę lekarską. Na wpół zamroczony kolejnym ciosem zacząłem szukać tam czegoś, co mogłoby mi posłużyć do obrony.
Wtedy nadziałem się dłonią na ostrą krawędź kawałka rozbitego szkła. To musiał być zapewne ten duży odłamek z głową anioła stróża. Podniosłem powieki. Czerwona twarz Jerzego z rozwartymi jak u konia chrapami była wprost nade mną. Zacisnąłem palce na odłamku i zamachnąłem się ręką.
Ostra jak nóż krawędź wbiła się w jego szyję.
Krzyknął z bólu i szarpnął w tył głowę, ale ja nie puściłem szkła. Z rozkoszą patrzyłem, jak pruje skórę, tnąc biegnące w szyi tętnice. Po chwili strumień jasnej krwi, niczym z przeciętego węża ogrodowego, trysnął mi prosto w oczy. Z ust mężczyzny wydobyło się przyprawiające o mdłości bulgotanie i chwilę później zwalił się bezwładnie na ziemię.
Wtedy mych uszu dobiegł przerażający śmiech. Demoniczny chichot matki, siedzącej nago na łóżku i z rozbawieniem w oczach przyglądającej się widowisku. Brzmiał zupełnie tak samo, jak ubiegłej nocy, gdy doprowadził do zniszczenia obrazu anioła.
Zerwałem się na równe nogi. Ciałem Jerzego, wykrwawiającym się przez poderżnięte gardło, wstrząsały ostatnie, pośmiertne drgawki.
– Musimy zadzwonić po policję – wymamrotałem.
– Zgłupiałeś? – usłyszałem jej głos. – Chcesz resztę życia spędzić w pudle? Zabiłeś go przecież!
Matka zachowywała się tak, jak gdyby zupełnie nic się nie stało. Poprawiła na sobie peniuar i wstała z łóżka.
– Chodź! Musimy ukryć ciało. Prędko, bierz go! Pokażę ci, gdzie.
Nie wierzyłem własnym uszom, ale byłem w szoku i nic innego nie przychodziło mi do głowy. Dlatego jej posłuchałem. Chwyciłem zwłoki za nogi i zacząłem je ciągnąć po ziemi, zostawiając za sobą na parkiecie czerwone smugi stygnącej krwi. Ciało było ciężkie jak truchło zarżniętej świni!
Matka tymczasem była już w salonie i otwierała przede mną kolejne drzwi. W oczach biegały mi mroczki, a wypływająca z nosa i rozciętego łuku brwiowego krew, zalewała oczy i usta. Ciągnąłem jednak zwłoki bez protestów, w kierunku, który mi wskazywała. Przez uchylone okna, z zewnątrz, dobiegało przeraźliwe wycie i szczekania Atosa, jakby zwierzę przeczuwało, co dzieje się w środku.
– Szybko. Tutaj. – Dopingowała mnie. – Jesteśmy już na miejscu.
W suterenie starego domu stały rzędem przemysłowe chłodziarki, które w sezonie letnim zapewne pełne były przeznaczonych do sprzedaży lodów. Porzuciłem ciało Jerzego, podniosłem wieko pierwszej z nich i zastygłem ze strachu.
Lodówka, którą otworzyłem, była zajęta. Wypełniało ją pokryte szronem ciało. Kobieca twarz spojrzała na mnie zamarzniętymi na kamień oczyma. Poznałem te oczy. Poznałem tę twarz. Wewnątrz znajdowały się zwłoki mojej nauczycielki biologii. Zaginionej żony Jerzego. Odwróciłem się w kierunku matki, która podnosiła wieko kolejnej chłodziarki. Na Boga! Matka patrzyła na mnie tymi sami oczyma. Oczyma zamordowanej kobiety!
Spojrzała na mnie i po raz kolejny roześmiała się demonicznie.
– Co jej zrobiłaś? – krzyknąłem.
– Ja? – ściągnęła brwi, nadając twarzy upiorny wyraz. – A może to ty? To przez ciebie wyleciałam przecież ze szkoły. A może to przez niego? – skinęła na zwłoki mężczyzny. – To on mnie zdradził z tą suką. Ale ja nie poddaję się bez walki. Przyszłam do tego domu. Przyszłam ją zabić! Ale to ona zabiła mnie! – wrzasnęła i ruszyła w moim kierunku.
– Czego ode mnie chcesz? – warknąłem, czując narastające przerażenie.
– Dobrze ci było ze mną? Prawda? – zarechotała.
Cofnąłem się kilka kroków, ale zaraz wdepnąłem w kałużę krwi. Odłamek szkła z głową anioła stróża wciąż tkwił głęboko wbity w grdyce Jerzego, skąd nieustannie wylewały się strumienie purpury. Zacisnąłem oczy i pięści… Odwróciłem się i zacząłem biec.
Poprzez tylne drzwi wypadłem na ogród. Od rzeki zawiewał mocny, ciepły wiatr. Nie pamiętałem zupełnie tak bezśnieżnych świąt. Powietrze było łagodne jak w październiku. Rozejrzałem się za drogą ucieczki, wtedy zza rogu, głośno ujadając, wyskoczył Atos. Na widok muskularnego cielska czarnego potwora i wyszczerzonych do ataku kłów, rzuciłem się do ucieczki. Od ulicy dzieliło mnie może kilkanaście kroków, jednak nim dobiegłem do bramy, dopadł mnie i powalił na ziemię…
Co z matką?
Coś nagle zakuło mnie w sercu. Dopiero w tej chwili uświadomiłem sobie, że nie wiem przecież zupełnie, co się z nią po wszystkim stało. Czy została w tym przeklętym domu, opętana przez demona zamordowanej nauczycielki? Czy może ktoś udzielił jej pomocy? Podniosłem zatrwożony wzrok na adwokata, ale dostrzegłem, że on głowi się nad czymś zupełnie innym. Palce jego dłoni, którą oparł o blat szpitalnego stolika, cicho stukały po gładkiej powierzchni.
– Tu mamy pewien kłopot – odezwał się spokojnym głosem, jakby celowo nie chciał mnie denerwować. – Problem jest taki, że prokuratura stawia panu zarzut zabójstwa matki… Zabójstwa ze szczególnym okrucieństwem.
Zerwałem się z krzesła, mierząc go niczego nierozumiejącym wzrokiem.
– To nie była moja matka! – najspokojniej jak potrafiłem, wycedziłem przez zęby.
– Rozumiem – odparł, próbując mnie uspokoić. – I tego być może będziemy musieli się trzymać.
– A co z Jerzym? – krzyknąłem. – Co z jego żoną?
– Oboje, na chwilę obecną, uznani są za zaginionych.
Zakręciło mi się tak silnie w głowie, że natychmiast musiałem z powrotem usiąść.
– Jednego tylko nie rozumiem – rzekł po chwili, kiedy zauważył, że się nieco rozluźniłem. – Co chciał pan osiągnąć, wykłuwając jej oczy?
Witaj. :)
Ze spraw technicznych mam wątpliwości co do (tylko do przemyślenia):
– Siad Atos! – przecinek przy Wołaczu?
Może chciała mojego przyjazdu, ale żal o to, że zdecydowałem się zupełnie od niej oddalić, nie pozwalał jej powiedzieć mi tego wprost? – powtórzenie?
To, czym mnie wówczas, te dwa lata temu najbardziej irytował, nie była nawet ta jego wojskowa, wybujała pewność siebie, ani spoglądanie na świat z wysokości oficerskich gwiazdek. – posypała się tu składnia, może tak (???): To, czym mnie wówczas, te dwa lata temu (przecinek?) najbardziej irytował, nie było nawet tą jego wojskową, wybujałą pewnością siebie, ani spoglądaniem na świat z wysokości oficerskich gwiazdek.
Teksty w stylu: ,,najbardziej lubię te lody, które robisz osobiście", albo ,,mam jeszcze ochotę przed snem na małego lodzika" były po prostu obleśne i sprawiały, że miałem ochotę dać mu wtedy po gębie. – powtórzenie?
Tym razem nie trudno było nie zauważyć, że Jerzy mieszkał tu już na stałe. – nie wiem, czy nie razem (?)
Przesłuchania i rewizję trwały dosyć długo i wykończyły nerwowo Wandę. – literówka?
– Trochę się tu pozmieniało – Jerzy dogonił mnie, zanim znalazłem drogę na piętro. – brak kropki w środku dialogu?
Ciekawość źródła tego blasku i ślepa wiara w opatrzność bożą okazała się tak silne, że ruszyłem w kierunku tajemniczej poświaty. – literówka, ale nie wiem, czy miało być: okazała się tak silna, czy: okazały się tak silne (?)
Do niczego niepotrzebne mi były niczyje względy, nie lubiłem nawet babsztyla. – odnoszę wrażenie, że jest tu za dużo zaprzeczeń: do niczego, niepotrzebne i niczyje, ale może się mylę?
… zapytała, obserwując mnie znad okularów, a kiedy pokiwałem przecząco głową, patrząc mi prosto w oczy, wyjaśniła… – nie mam pewności, czy można pokiwać przecząco głową (?)
Oczy miała podkrążone i szkliste, na policzki wystąpiły rumieńce, a na czole krople potu. – jeśli „wystąpiły”, to może: „na czoło”?, albo: „na czole pojawiły się”?
W tym momencie mam bardzo dziwne odczucia, skąd było wcześniej tyle religijności i kultu w takim domu rozpusty? Rozumiem, że – dzięki babci, ale – pomimo wszystko to fałsz…
Spojrzała na mnie spod półprzymkniętych powiek i roześmiała się ochrypłym (przecinek?) jakby nie swoim śmiechem.
Zależało mi tylko, żeby był to mężczyzną w moim wieku. – literówka? – chyba że miało być (?): Zależało mi tylko, żeby był on mężczyzną w moim wieku.
Wydarzenia tamtej nocy, a w szczególności następującego po niej dnia (przecinek?) wymknęły się bowiem zupełnie racjonalnej ocenie.
– Kto? – podniósł nagle na mnie wzrok. – wielką literą?
Kontakt zimnego metalu z rozgrzaną skóra sprawił, że syknęła, spinając mięśnie. – literówka?
Jeśli potrzebowała lekarza (przecinek?) to nie mnie, ale psychiatry.
Cztery pary oślizgłych odnóży otoczyło moje ciało ze wszystkich stron. – otoczyły?
Zatrzepotałem rekami i wtedy jedną dłonią natknąłem się na otwartą torbę lekarską. – literówka?
Pokażę ci (przecinek?) gdzie.
Podczas mordu Jerzego i ciągnięcia ciała – tak mnie zastanawia: gdzie była wtedy służba?
Przez uchylone okna, z zewnątrz, dobiegało przeraźliwe wycie i szczekania Atosa, jakby zwierzę przeczuwało (przecinek?) co dzieje się w środku.
Bliskie były mi opisy babci oraz sam obrazek, bo też taki miałam. :)
Przy opisach rozpusty matki, oglądanych przez bohatera, czasem miałam wrażenie powracania do fragmentów odcinka „Dekalogu” Kieślowskiego pt. „Nie cudzołóż”. :)
Hahaha, zakończenie zaskakujące. :) Takie dość szybkie. :)
Mnie jeszcze zastanawia, jak on wyrwał się z łap i pyska psa. :)
Pozdrawiam serdecznie, klik podwójny, powodzenia. :)
Pecunia non olet
Bardzo dobry tekst. Nie jest to pewnie opowiadanie, po którym można by mieć problemy z zaśnięciem, ale atmosfera niepokoju została należycie utrzymana od początku do końca.
Czytając, nie spodziewałem się, że fabuła zmierza w stronę opętania, choć tak patrząc wstecz, pewnie właśnie tego można było się tego spodziewać.
Pozdrawiam i klik
Dzięki bruce … i to potrójnie :-)
Cholibka, trochę baboli przeoczyłem :-/
Podczas mordu Jerzego i ciągnięcia ciała – tak mnie zastanawia: gdzie była wtedy służba?
Tam nie było służby. Był tylko catering na wigilii :-)
Dzięki GalicyjskiZakapiorzerze za przeczytanie i miło mi, że się podobało
To ja dziękuję, świetny tekst, moje wątpliwości niekoniecznie są trafne, zawsze – do przemyślenia. :)
Tam nie było służby. Był tylko catering na wigilii :-)
A, no, racja, racja, dziękuję; tak się przejęłam treścią, że umknął mi potem ten fakt, a przecież faktycznie – pisałeś tylko o cateringu wigilijnym. Czyli mogli spoko wszyscy mordować wszystkich. :)
Pozdrawiam serdecznie i trzymam kciuki. :)
Pecunia non olet
Cześć Sajmon15
O chłopie dla mnie zaje***te. Mocne i fajne. Super się czytało. Najlepszy motyw był z nauczycielką wykorzystującą uczniów. Świetne! Cały tekst jest extra. Nie czytałem jeszcze innych tekstów na ten konkurs ale wydaje mi się, że masz szansę wygrać :)
Pozdrawiam!!!
Jestem niepełnosprawny...
Cześć dawidiq150
Miło mi, że się spodobało. Konkurs jest jednak mocno obsadzony i łatwo nie będzie ;)
Pozdr
Ave, Sajmonie!
Fajny tekst, może koszmarów po nim nie będzie, ale uczucie niepokoju już z pewnością. Opętanie to zasadniczo wdzięczny materiał na horror. Dobrze, że nie odkryłeś kart za wcześnie, dzieki temu lepiej wybrzmiało.
Uwaga zupelnie na marginesie: Adwokat z ogłoszenia to jakaś herezja. Oni (analogicznie do radców) mają ustawowe ograniczenia w reklamowaniu swoich usług, więc zazwyczaj są to takie zaowalowane reklamy bardziej… ;p
Klikam i życzę powodzenia w konkursie!
Jak opisał mnie pewien zacny Bard: "Szyszkowy Czempion Nieskończoności – lord lata, imperator szortów, najwspanialsza portalowa Szyszunia"
Witaj Cezary
Dzięki na przeczytanie i klika.
Że wtrącę, Cezary_cezary ma z pewnością wiele racji i z pewnością wie w tym temacie więcej ode mnie, ale przyznam, ja znajdują takie ogłoszenia choćby na FB – po prostu użytkownik chwali się, że sam pracuje w swojej kancelarii i od razu tam jest link, podobnie zresztą na jego osi czasu, gdzie pokazuje skuteczność swojej pracy. Akurat, z racji wykonywanego zawodu, mam wielu Znajomych, wykonujących zawód adwokata/rady prawnego itp., zatem widuję te ogłoszenia prawie codziennie przy składaniu Im życzeń. ;) Bywało też, że po prostu poprzez google szukałam kancelarii adwokackiej, działającej całodobowo i też natknęłam się na masę ogłoszeń. :)
Pecunia non olet
Reklama, reklamą, ale przecież wystarczy wpisać w googlach : kancelaria adwokacka i masz cała listę ofert.
Reklama, reklamą, ale przecież wystarczy wpisać w googlach : kancelaria adwokacka i masz cała listę ofert.
Raczej stron internetowych różnych kancelarii oraz wizytówek google, a to spora różnica ;]
ale przyznam, ja znajdują takie ogłoszenia choćby na FB – po prostu użytkownik chwali się, że sam pracuje w swojej kancelarii i od razu tam jest link
Niektórzy prawnicy rzeczywiście tak robią, chociaż jest to zachowanie na pograniczu deliktu dyscyplinarnego. Zasadniczo można “informować o wykonywaniu” zawodu, ale nie można się “reklamować”. Granica jest cienka, a same przepisy trącą już myszką, bo powstawały w zupełnie innych czasach… ;]
Jak opisał mnie pewien zacny Bard: "Szyszkowy Czempion Nieskończoności – lord lata, imperator szortów, najwspanialsza portalowa Szyszunia"
Ave, Czarze, zgadzam się z Tobą, że to na granicy i, powiem więcej, sposób działania niektórych tych biur/firm/kancelarii także bywa rozmaity. :)
Pecunia non olet