Motto:
Przez lat sto Zakon ran swych nie wygoi.
Trafiłem w serce stugłowej poczwary,
Strawione skarby, źródła ich potęgi,
Zgorzały miasta, morze krwi wyciekło,
Jam to uczynił, dopełnił przysięgi,
Straszniejszej zemsty nie wymyśli piekło.
(Adam Mickiewicz, „Konrad Wallenrod”, fragment)
Część 1 – Niezniszczalni
Dzień w Bezledach rozpoczynał się leniwie. Zima tego roku trwała wyjątkowo długo, wyczerpała prawie do cna zapasy mieszkańców grodziska, zatem należało czym prędzej postarać się o nowe dostawy dziczyzny. Wódz plemienia natangijskiego, Herkus Monte, wyznaczył do tej zaszczytnej misji swego najstarszego syna Diwana.
Młody Monte nosił imię przyjaciela ojca, wybitnego przywódcy Bartów, który oddał za Herkusa życie podczas rozprawy z oddziałami krzyżackimi, wystawiając się na strzał z kuszy. Od tamtej pory cały obszar Prus znajdował się w rękach Zakonu, jedynie Bezledy stawiały nadal skuteczny opór groźnym rycerzom z pióropuszami na hełmach.
– Ojcze, zwierz najpewniej skrywa się w głębi boru. Trzeba nam iść za rzekę – roztaczał myśliwskie plany Diwan.
– A jakże. Pójdziecie wzdłuż wałów obronnych, a potem ku dawnej granicy z Jaćwingami. Tam gęstwina najciemniejsza, zatem najpewniej i dziki upolujecie, i niedźwiedzie, i jelenie, a, jeśli łaskawy Perkunir pozwoli, może nawet żubr bądź tur się trafi. Dla niepoznaki zabierzcie oszczep, włócznię i strzały z łukiem.
Jak uradzono, tak też zrobiono.
Przy pożegnaniu wódz zapobiegliwie rzekł do syna oraz jego drużyny:
– Przed wyprawą nie zapomnijcie oddać czci bogom w Świętym Gaju, prosząc o łaskę i obfite dary. I zajdźcie do Bursztynowej Jaskini. Moc napitku zielarki Tekdory niech będzie z wami!
– Tak, wodzu.
– Krzyżacy węszą wokół grodu, chętni, by go zdobyć i spalić do zgliszczy, a nas w pień wyciąć. Jedynie bursztynowy kordiał chroni przed ich siłą.
– Chwała zielarce Tekdorze, kapłance boga Perkunira! – wrzasnęli zgodnie wojowie i wyruszyli.
Istotnie, zaraz po opuszczeniu grodziska i zamknięciu bramy oraz mostu zwodzonego, spostrzegli ukrytych w zaroślach zwiadowców wielkiego mistrza.
– Siedzą, psiekrwie, niczym kundle, węsząc i śledząc – mruknął do towarzyszy Diwan, spoglądając spode łba ku krzakom.
– Nic nam uczynić nie mogą, wodzu – uspokoił go Gampa. – Mamy w sobie moc trunku, który nas chroni i ocala od wszelkiego zła.
– Masz słuszność. Nie ma potrzeby zajmować głowy ich podchodami. Trzeba nam co rychlej do boru!
Wyprawa myśliwych skierowała się na wschód.
Za nimi, krok w krok, szli niczym cienie zwiadowcy krzyżaccy. Część śledzących odłączyła się i udała do Chełmna celem doniesienia wielkiemu mistrzowi o możliwej konfrontacji zbrojnej z Natangami.
– Nie ma wątpliwości, idą do boru – zagaił szeptem rycerz Zygfryd, skradając się z kompanami za grupą Prusów.
– Widzieliście ich uzbrojenie, bracia?
– Jeden łuk, włócznia i oszczep.
– I to ma wystarczyć na grubego zwierza dla całego grodu?
– Niemożebne! Przecież z taką bronią nie złapaliby nawet paru płochliwych zajęcy!
– Powiadam wam, nic, tylko piekłu dusze oddali! Wspomnicie jeszcze moje słowa!
– A sam herszt?
– Kto? – nie zrozumiał początkowo Helmut.
– No, ten Herkus, tfu, niech go czart! – zaklął Longin. – Cały i żyw rządzi grodem.
– Masz słuszność, bracie! – poparł go Ulryk. – Jak tu stoję przed wami, tak powiadam, że byłem świadkiem jego pojmania po długim pościgu, powieszenia i na dodatek, dla pewności, przebicia ciała mieczem. I to mieczem nie byle jakim, lecz samego wielkiego mistrza!
– Czyli za wałami grodu zasiada diabeł wcielony w postaci ni mniej, ni więcej, tylko wodza bezbożnych Natangów, któregośmy przecie ubili!
– Czary, bracia najmilejsi, czary piekielne kierują ich działaniami, powiadam wam!
– Brednie! Nie ma wyższej mocy ponad Boską!
– Prawda, lecz i diabelska istnieje przecie…
– Bóg ją pokona!
– A jednak to oni zwyciężyli nas w tak wielu bitwach, siejąc postrach i spustoszenie, a niezliczone wiktorie pruskie rozniosły się sławą po świecie całym, okrywając nasz Zakon hańbą.
– Dlatego teraz tym wspanialsze zwycięstwo Bóg nam zgotuje, jestem tego pewien! Siły piekielne nie mają żadnej szansy w owej nieuniknionej potyczce! – skwitował wreszcie Zygfryd, śledząc bacznie wędrówkę pogan.
Tymczasem w Bezledach najmłodszy, zaledwie ośmioletni syn wodza, Herkudor, prosił rodziciela, by kolejny już raz opowiedział mu o cudownym uratowaniu.
– Tedy, po wymordowaniu przez Zakon starszyzny pruskiej, podstępem zwabionej do rzekomych negocjacji, a także po upadku narodowego powstania, ścigany przez Krzyżaków, z niewielkim oddziałem najwierniejszych wojów, chroniłem się po lasach, ciągle atakując znienacka przeklętych rycerzy z czarnymi krzyżami. Oni jednakże zawzięli się, aby nas ostatecznie zniszczyć i położyć kres pruskiemu panowaniu. Tym sposobem wpadłem w zasadzkę. Moi ludzie, pobici i ciężko ranni, uszli do stolicy, Bezled, by sprowadzić pomoc. Rycerze Zakonu dopadli mnie, powiesili na dębie i dla pewności przebili jeszcze mieczem, po czym wielce ukontentowani zostawili na pożarcie truchła dzikiemu ptactwu. Najwidoczniej jednak Święty Perkunir, którego znakiem jest dąb, czuwał i dopomógł, bo tliła się jeszcze we mnie iskierka życia.
Strwożony maluch słuchał z przejęciem.
– Umierającego w leśnej głuszy, odnalazła mnie wówczas twoja matka, zielarka Tekdora…
– I dlatego mam imię, złożone z dwóch waszych! – przerwał rezolutnie Herkudor, co ojciec potwierdził skinieniem i opowiadał dalej:
– Podała kilka kropli bursztynowego kordiału boga Perkunira, którego moc natychmiast uzdrowiła mnie i przywróciła do żywych.
– Czemu mama ukrywała się w borach?
– Ona także uchodziła przed zemstą krzyżacką, gdyż od lat bezskutecznie starała się pogodzić nasze zwaśnione plemiona dowodząc, że wspólnie potrafilibyśmy pokonać Zakon. Udało jej się doprowadzić do krótkotrwałego połączenia naszych wojsk podczas kilku wygranych bitew, na tym jednak koniec.
– I Zakon zajął pruskie ziemie… – dokończył ze smutkiem chłopiec.
– Nie wszystkie, drogi synu. Zamieszkałych przez nas Bezled nie zajmie nigdy!
– Rodowej ziemi…
– Tak, ziemi należącej do rodu Montewidów, co znaczy „mocarnych i silnych”. To my od niepamiętnych czasów rządziliśmy Natangią, krainą o spływających wodach. Jesteś jednym z jej dziedziców.
– A dlaczego mama sama nie potrafiła stawić czoła Zakonowi?
– Cóż, moc kordiału należy stale wzmacniać, a do tego potrzebne są święte rytuały i należyte celebrowanie. Uchodząc po lasach przed pościgiem, nie miała takich możliwości. Bóg musi w Świętym Gaju naznaczyć swym piorunem trunek, aby nabrał wtenczas należytych właściwości. Teraz mamy w grodzie takie miejsce.
– I dzięki napojowi nikt nas zranić nie może! Nie musimy już walczyć i nosić broni.
– To prawda, synu. Jedynie, dla niepoznaki, by zmylić przeciwnika.
– A niewidzialność? Skąd się bierze? To także magia boska?
– A jakże! Podczas każdego nowiu księżyca twoja mama, kapłanka boga Perkunira, wydobywa z dna naczynia, w którym sporządza święty kordiał, naznaczone boskim gromem kruszyny bursztynu. Następnie umieszcza je w specjalnie przygotowanych, skórzanych woreczkach, zawieszanych na naszych szyjach. Jeśli dotkniemy ich dłońmi bądź wypowiemy imię boga piorunów, czynią nas one niewidzialnymi. Sam masz podobny. – Wskazał mu zawieszony amulet.
– I to ochroni zawsze nasz lud!
– Tak, synu. Prusowie będą żyć wiecznie.

Tymczasem wyprawa pod wodzą Diwana zniknęła w głębokiej kniei. Niemieccy zakonnicy ostrożnie szli w ślad za nią.
Nagle posłyszeli w oddali szelest. A potem straszliwy ryk, niosący się echem po okolicy. Zauważyli kontury potężnego tura, który hardo opierał się drużynie myśliwych. Jeden z nich doskoczył szybko do zwierza, rzucił się na jego wielkie karczysko, usiadł okrakiem, niczym na koniu, po czym pięścią walnął go między oczy, a tur z miejsca runął na ziemię martwy.
– Wszyscy Święci Pańscy, toż to czary piekielne! – wrzasnęli przerażeni Krzyżacy i wybiegli z zarośli, uchodząc czym prędzej w panice.
– He, he, he! Wiedziałem, że tu się psubraty kryją! – zarechotał Giszred, schodząc z obalonego tura.
W tym samym czasie inni Prusowie rzucali oszczepem oraz włócznią, sprawnie nabijając na nie olbrzymiego niedźwiedzia oraz dwie sarny. Widząc to biegnący Krzyżacy przyspieszyli i poczęli drzeć się jeszcze głośniej:
– Czary, czary diabelskie!
– Bracia, stójcie, tak nie można, wszak nie godzi się uciekać przed psami pogańskimi! Jesteśmy Zakonem Najświętszej Marii Panny! Mamy glejt Ojca Świętego! Bracia! – Zygfryd nadaremnie próbował zatrzymać uciekających z głębi lasu kompanów. W końcu sam do nich dołączył.
W drodze powrotnej napotkali zbrojne wojska krzyżackie, wysłane przeciw polującym Prusom przez wielkiego mistrza.
– Wesprzyjmy ich i zawróćmy, będzie nas więcej, zatem łatwiej pokonamy tamtych! – zaproponował Zygfryd, na co inni przystali nader niechętnie, gdyż radzi byli, aby już czym prędzej znaleźć się za bezpiecznymi murami rodzimego chełmińskiego zamku.
Wędrowali zatem raz jeszcze ku borom, w których grupa z pruskich Bezled urządzała łowy.
– Czemuście pierzchali z lasu? – dopytywał zastępca komtura, jadący na czele oddziału zbrojnego.
– Nie uciekaliśmy, szlachetny Rodrigu, a jedynie zamierzaliśmy połączyć z wami nasze siły – skłamał Ulryk.
– Doprawdy? – Dowódca krzyżacki uśmiechnął się szyderczo.
– Nie myślisz chyba, żeśmy się przelękli bandy pogan…
– No właśnie! Całe Prusy są nasze! – poparł druha Zygfryd.
– Prócz tego jednego, jedynego grodziska – stwierdził Rodrig, mrużąc ze złością oczy. – Lecz dzisiaj się to zmieni! Nikt nie będzie drwił z potęgi Zakonu!
Spostrzegli, że most zwodzony na Bezledach został niespodziewanie opuszczony i skierowała się ku niemu grupa kilkunastu jeźdźców na zaskakująco szybkich, niewielkich koniach. Jadący ku borom Krzyżacy obserwowali ich z oddali.
– W jaki sposób ci wojownicy przejechali obok naszych straży, rozstawionych dookoła pogańskiego grodu? – Zdumiony Rodrig wstrzymał konia i spoglądał na znikających w Bezledach przybyszów oraz unoszony most. – I kim oni są?!
– Te konie… Wydają się mi się być dziwnie znajome. Już gdzieś wdziałem owe szybkie i zwinne zwierzęta oraz tak odzianych jeźdźców, których unosiły. – Twarz Helmuta nagle niepokojąco zbladła.
– Coś się stało, bracie? – Zygfryd spoglądał na niego z przestrachem.
– Panno Przenajświętsza! – krzyknął i przeżegnał się wstrząśnięty Helmut. – Toż to byli Tatarzy!
– Ma słuszność – poparł go inny rycerz krzyżacki, drżąc na całym ciele na samo wspomnienie. – Pobili nas przed laty pod Legnicą. Księciu polskiemu Henrykowi, dowodzącemu naszą chrześcijańską armią, obcięli wtenczas głowę i na włócznię wetknęli! To diabły wcielone! Chryste, ratuj nas!
– Tatarzy na północy? Zimą? Tak daleko od swych siedzib? Czegoż tu szukają? – zastanawiał się Rodrig.
– I czego chcą od wodza pruskich Natangów? – dopowiedział jego zastępca, rycerz Wegner.
– Koniecznie musimy to wybadać! – zarządził dowódca wyprawy.
– Nie jedziemy zatem, bracie, ku myśliwym w knieje?
– Nie, zmiana planów, mamy tu ważniejsze zadanie! Teraz, wobec zaistniałych okoliczności, nade wszystko celem jest sprawdzenie, z jakiegoż to powodu tatarskie wojska wysyłają swe poselstwa do Prusów.
Jadąc natknęli się na pobitych braci zakonnych, leżących pokotem nieopodal swoich leśnych kryjówek.
– Teraz wiemy, czemu nie zatrzymano mongolskiego poselstwa.
– Rozbici. Tylu naszych zbrojnych!
– Ale jak?
Na środku majdanu, rozległego placu w Bezledach, trwały w tym czasie rozmowy sojusznicze między przybyłymi Tatarami a Prusami na czele z ich wodzem, Herkusem Monte.
– Panie, twoi wojowie, towarzyszący nam od granicy, jedynie stojąc bezczynnie, odparli atak i na dodatek powalili rozwścieczone odziały krzyżackie, stacjonujące po okolicznych zagajnikach. Dzięki temu uniknęliśmy zbrojnego starcia i rozlewu krwi, docierając szczęśliwie do twego obozu – mówił zaskoczony poseł Temuzyn.
– Rad jestem – odparł Herkus.
– Czy zdradzisz nam, jak to było możliwe?
– Cóż, opieka bogów na czele ze Świętym Perkunirem wspomagała nas, chroniąc przed wrogami.
– Wielce to chwalebne, wodzu, lecz, przyznam, trudno w takie wyjaśnienie uwierzyć. Wszak i inne ludy pruskie wyznawały tę samą wiarę, czcząc tych samych bogów, a teraz są pod jarzmem krzyżackim. Wasz gród, jako jedyny na północy, ostał się niepodbity i niepodległy. Jak tego dokonaliście?
– Mamy tajemną… – wyrwał się Grzymisław, lecz Herkus rzucił mu ostre spojrzenie, czym skutecznie uciszył nieroztropnego wojewodę.
– A zatem jednak czary! Jakież to, wodzu? – podchwycił dociekliwy Temuzyn.
– Zioła zbieramy, w Świętym Gaju odurzamy się ich woniami, zawieszamy potem w domostwach ususzone, ot i cała tajemnica – rzekł wymijająco przywódca, wykonując ręką w powietrzu nieokreślony, kolisty ruch i śmiejąc się rubasznie.
– Zostawmy tę rzecz na potem. O ważniejszych sprawach mówić nam trzeba. Szykujemy wyprawę zbrojną przeciw wojskom chrześcijańskim.
– My od północy, wy zaś od wschodu, zaskoczymy połączone siły polsko-krzyżackie.
– Tak będzie, wodzu.
– Jest pewna nadzieja, że Polacy nie poprą już Zakonu. Plądruje ich ziemie, atakuje księstwa, łamie bądź fałszuje zawarte traktaty.
– Tym lepiej dla nas. Osłabione siły łatwiej w proch zetrzeć.
– W rzeczy samej.
– Doszły nas słuchy, że planowałeś zawrzeć porozumienie z Polakami. Prawda li to, Herkusie, czy bujda? – Przywódca tatarskich posłańców zmrużył oczy i spojrzał przenikliwie na gospodarza. – Bo my sojusz z tobą utrzymać chcemy i przeciw Polce go skierować!
– Polski teraz nie ma, szlachetny chanie. Rozbita, skłócona, zawojowana. Brat przeciw bratu rękę podnosi, a nam jedynie korzystać z tej walki bratobójczej pozostało, bo cóż więcej? – umiejętnie udzielił odpowiedzi pruski wódz.
– Piastowie walczą ze sobą, lecz przy zagrożeniu potrafią zbratać się i przeciwstawić ze zdwojoną siłą. Mieć zatem trzeba baczenie, kto obecnie Krakowem włada, a kto na Kraków liczy i się doń przymierza.
– Roztropnie prawisz, chanie. A co będzie dalej, czas pokaże.
– Znakomicie władasz naszym językiem. Twoi wysłannicy podobnie – dociekał zawsze nieufny poseł Tatarów.
– I tu nie ma żadnej tajemnicy, szlachetny chanie Temuzynie. Przez wiele lat kształciłem się u Krzyżaków jako ich zakładnik. Znam wiele języków. Teraz moją wiedzę przekazuję innym.
Rozmowę przerwał posłaniec, szepczący coś do ucha wodza Prusów.
– Dostojni panowie posłowie pozwolą, zapraszamy na ucztę – rzekł z uśmiechem Herkus. – Właśnie świeże mięsiwo dotarło, już się jego obrabianiem zajmują. Tymczasem na polewkę prosimy. I ryby pieczone. Dziczyzna za ten czas chrupkości i intensywności nad ogniem bukowym nabierze.
Wszyscy zgodnie zasiedli do stołów biesiadnych, a pruskie kobiety uwijały się czym prędzej, aby wszystkich należycie obsłużyć. W namiocie zapachniało smakowitymi potrawami.
– Jedzą, psy pogańskie! – skwitował niezadowolony ze swej doli i żałosnego położenia rycerz krzyżacki Werges, spoglądając z oddali na dym, swobodnie unoszący się nad Bezledami. – Nawieźli turów, żubrów, dzików i saren na kilkunastu wozach! Będą mieć używania! A my tu o suchych pyskach siedzieć musimy i dybać, czy się który nie nawinie!
– Nie zrzędź! – skarcił go druh Fergres. – Artresa z braćmi wielki mistrz wyznaczył do strzeżenia przeprawy przez most przy samej rzece. My tu przynajmniej mamy sucho i bezpiecznie.
– Ta, jasne, póki nie przyjdą kolejne zimne noce i śnieg znowu nie spadnie. Przeklęta kraina! Wieczne tu zimna, północne bądź wschodnie, wichry i śnieżne zamiecie. Było nam siedzieć w Ziemi Świętej!
– Tu nas pokierowała Opatrzność, tu mamy misję do spełnienia, aby wyplenić i wyrżnąć w pień pogańskie ścierwa! Tu zatem czekać trzeba.
– Lecz, co nam po ciągłym tkwieniu w tych zaroślach? Najechać ich, zrównać z ziemią cały gród, by kamień na kamieniu nie pozostał, ot co!
– Prawdę mówi – poparł go inny zakonnik.
– Lać pogan, ile wlezie! – syknął kolejny.
– Ponoć niejednokrotnie próbowano. I nic! – zgasił ich zapał Tenges i spochmurniał.
– A więc najechać ponownie! I spalić, zniszczyć, wyciąć w pień! – ryczeli dalej rozochoceni Krzyżacy.
– Tu liczy się dyplomacja, zatem spokojnie, szlachetni bracia! Legaci, przychylni naszej sprawie, starania u samego Ojca Świętego podejmują, aby co rychlej wszystkie te ziemie naszymi pozostały aż po wsze czasy – tłumaczył Fergres.
– A polscy książęta wrzawy nijakiej wszczynać nie będą? Przecież dali nam niegdyś swe ziemie jako lenno, mieliśmy być im posłuszni, a my…
– Toteż trzeba właśnie tak umiejętnie z Ojcem Świętym dysputować, co by nam był przychylniejszy, nie zaś Polakom. Polska teraz rozbita i zawojowana, nie stanowi dla nas, rycerzy Najświętszej Marii Panny, nijakiego zagrożenia. To i swobodnie ziemie piastowskie podbijać możemy. Nie nasza jednak w tym głowa, mądrzejsi w Zakonie już starania odpowiednie podjęli. My mamy wybadać, skąd u Prusów takowa nadludzka siła się bierze. Że jeden tura kładzie pięścią bez nijakiego narzędzia czy broni.
– Już mawiali o tym dziwacznym zajściu bracia Zygfryd i Helmut, co śledzili tych na polowaniu, że to czary diabelskie.
– Nawet znikać potrafią. Ot, stoją przed tobą, jak i ja teraz, a raptem już ich nie ma! – poparł go inny.
– Lecz mistrz w te pogłoski nie wierzy i dlatego nas tu teraz przysłał na przeszpiegi. Mówi: Jeśli w istocie diabeł ich opętał, chcę dowodów! Ponoć w grodzie są posłowie tatarscy. Trzeba wybadać, skąd i po co zjawili się tak daleko na północy.
– Może znowuż planują najazd, jak przed laty, kiedy Henryka śląskiego pod Legnicą ubili i nasze wojska chrześcijańskie w proch roznieśli? – wtrącił rycerz Gerant.
– To możliwe, bracie – zgodzili się z nim pozostali.
– A jak wyjaśniacie nadludzką siłę Prusów?
– Skoro to nie czary, w które powątpiewa mistrz, to cóż innego?
– Ano, obaczymy, bracia, bo właśnie most opuszczają. Najpewniej poselstwo wyjeżdżać będzie. Skierujemy tedy ku jadącym nasz odział.

Jak uzgodnili, tak uczynili. Kiedy kilkunastu posłów tatarskich w towarzystwie strzegących ich kilku Prusów opuściło Bezledy, Krzyżacy wyjechali z zarośli i zastąpili im drogę.
– Stać! W imię Trójcy Przenajświętszej, zatrzymajcie się! – krzyknął dowódca.
Jadący wstrzymali konie i spoglądali groźnie.
– Ta droga oraz ziemie, do niej przylegające, należą do Zakonu Najświętszej Marii Panny, którego jesteśmy przedstawicielami. Bez zezwolenia wielkiego mistrza przejeżdżać tędy nie wolno!
– Droga zawsze była, jest i pozostanie naszą, natangijską! My tu panujemy od wieków! Jakeśmy tędy przyjechali spod granicy, tak i przejedziemy teraz! Ustąpcie! – rzucił hardo jeden z pruskich wojów.
Mongołowie spojrzeli po sobie i sięgnęli po łuki, lecz nie zdążyli ich nawet dobyć, gdyż w tym momencie Krzyżacy błyskawicznie zaatakowali, dobywając mieczy.
Wojowie pruscy w jednej chwili podjechali na koniach przed posłów tatarskich, tworząc przy nich swego rodzaju żywą tarczę ochronną. Nim osłonięci zorientowali się, w czym rzecz, było już po ataku. Zdezorientowani Krzyżacy i Tatarzy spoglądali na miecze zakonników, które odskakiwały, uderzając w postacie wojów i odbijając się od nich, jakby ciała Prusów były stworzone z niezniszczalnych głazów. Nikt nie ucierpiał, nikt nie doznał też rany ani żadnego uszczerbku na ciele. Co więcej, stojący nieruchomo Prusowie byli nieuzbrojeni. A jednak miecze w jakiś niewytłumaczalny sposób odbiły się od nich i upadły!
– Wszelki Duch! – wrzasnęli rycerze zakonni i rzucili się do panicznej ucieczki.
– Fenomen wdychanych oparów z ziół? – zapytał Prusów z niedowierzaniem Temuzyn.
– Nie inaczej, wielki chanie. – Prusowie skłonili mu się i odwieźli bezpiecznie do wschodniej granicy.
Po powrocie Herkus wysłuchał spokojnie opowieści swych wojów o ataku krzyżackim.
– Póki mamy kordiał bursztynowy zielarki Tekdory, nic nam nie grozi. On daje moc odpychania od siebie każdego ataku, chroni przed każdym niebezpieczeństwem.
To powiedziawszy sięgnął po wysadzany bursztynami złoty kielich, wychylając całą jego zawartość.
– Wodzu, co jednak, jeśli owego magicznego trunku zabraknie? – dopytywał jeden z wojów, pijąc z pucharu pokaźną porcję.
– To niemożliwe, nie frasuj się, Czekoro – odpowiedział spokojnie Herkus.
– A inni? A nasi wrogowie, podstępnie knujący przeciw nam? Kordiały z bursztynu robią w wielu grodach. To najpopularniejszy trunek w tej części świata. Krzyżacy go nie dostaną?
– Ten napój to coś więcej. Jesteśmy dzięki niemu niezniszczalni i nieśmiertelni. Żadne zło tego świata się nas nie ima. Tekdora jest kapłanką Perkunira, najwyższego z bogów. Jej kordiał jest doprawiony ogniem ze świętej błyskawicy, którą dzierży w ręku Najwyższy.
– Czemu innych Prusów nie ocalił? Krzyżacy siłą zapanowali na okolicznych terenach, wprowadzając nową religię mieczem, nie słowem, wojną, a nie pokojem.
– Inne ludy nie chciały dać wiary, że Zakon może je pokonać. Tłumaczyłem, do czego jest on zdolny, bo wychowywałem się tam, oddany w niewolę jako dziecię. Ja znam prawdziwe oblicze Krzyżaków. I Tekdora też je zna. Lecz nasi pobratymcy nie chcieli zjednoczyć się i walczyć razem dla wspólnej sprawy. Wodzowie pruscy wygnali kapłankę precz! Dopiero potem, widząc rzezie krzyżackie, okrucieństwo i bestialstwo rycerzy w białych płaszczach z czarnymi krzyżami, sprzymierzyli się z naszym plemieniem, dzięki czemu odnieśliśmy tyle sławetnych zwycięstw. Lecz było za późno, Krzyżacy zagarnęli zbyt wiele ziem. Pozostaliśmy jedyni.
– Co będzie dalej, wodzu?
– Cóż, Najwyższy Perkunir nakazał nam strzec tego grodu oraz wiary przodków. I to zadanie wypełniamy.
– A czy bursztynu istotnie nie zabraknie?
– Póki morze nam go daje, ów najcenniejszy ze wszystkich klejnotów świata, póty będziemy tu ostoją, jedynym punktem świetlistym, dowodem, że Zakon nie zawsze wygrywa i nie zawsze ujarzmia.
– A czas, co pędzi nieubłaganie, zabierając ze sobą wszystko? On nas nie zetrze z powierzchni ziemi, panie i władco?
– To moc świętego bursztynu daje memu ludowi siłę. Żaden czas i żadna zmiana tego nie pokona. Zapewniam, że prędzej Zakon upadnie i przyzna do sromotnej klęski, niźli nasz gród podda jego władzy, ukorzy i ugnie kark przed ciemiężycielem!
Po wielu wiekach umierający mistrz krzyżacki Teodoryk von Unger szeptał na ucho swemu spowiednikowi, zakonnikowi Tetmarowi:
– Gdy obejmowałem władzę nad Zakonem, miałem zaledwie dwadzieścia lat. Teraz, stając nad grobem, liczę ich sobie osiemdziesiąt sześć. Jako młodzieniec złożyłem obietnicę Ojcu Świętemu, że wytrzebię resztki pogaństwa z pruskich ziem, że wszystkie osady uznają władzę chrześcijańską! Podobnie przysięgali moi przodkowie. I, choć każdy umierał po kilkudziesięciu latach kierowania państwem krzyżackim, jednak żadnemu z nas nie udało się dotrzymać danego słowa. Grodzisko Bezledy stoi, jak stało, niezmiennie, nieporuszenie, kpiąc w żywe oczy z naszej wiary i posługi braci zakonnych. A jego wódz, Herkus z plemienia Natangów, nadal sprawuje tam władzę, jakby jego i jego wojów nie imały się czas, wszelkie przemiany, spory dynastyczne i przewroty polityczne, rozgrywające się dookoła. On ciągle, mimo zamordowania go przed wiekami w lesie, żyje i cieszy pełnią sił oraz zdrowia. Teraz już widzę to i wiem z całą pewnością, że zaprzedał się siłom nieczystym, oddał duszę diabłu i dzięki jego pomocy nie ulega naszemu naporowi, tkwiąc ciągle w pogaństwie. Odchodzę w poczuciu klęski tym większej, że nie udało mi się uczynić absolutnie nic, aby tę sytuację zmienić.
Do Bezled wieść dotarła bardzo szybko i to akurat podczas odbywającego się wiecu:
– Wodzu, Herkusie Monte, już ósmy wielki mistrz krzyżacki odszedł z tego świata, nie pokonawszy naszego grodu!
– Na chwałę Najwyższego Perkunira! – zakrzyknął zadowolony herszt, wznosząc wraz z innymi nieśmiertelnymi wojami inkrustowane puchary i wychylając z nich zaczarowany kordiał swej ukochanej żony, zielarki Tekdory.

(Ilustracja: Herkus Monte, rzeźba w Nidzicy, Wikipedia)
Część 2 – Sojusznicy i druhowie
Tekdora podeszła do męża i oparła głowę na jego ramieniu. Herkus posępnym wzrokiem spoglądał przez niewielkie okno zamku na nocne niebo.
– Znowu ten sen? – zapytała z troską.
Przytaknął i otarł łzy, przytulając żonę.
– Przychodzi do mnie coraz częściej. Dobija się do duszy i serca! Chce odpokutować.
– I tak wyraźnie widzisz w sennych marach jego twarz? – zdumiała się zielarka.
– Jak i ciebie teraz. – Spojrzał w jej szare oczy. – Takiego, jakiego go pamiętam. Tylko w owych koszmarach, co noc mnie nawiedzających, twarz dawnego druha, Gortera, wykrzywia grymas przerażający, jakoby wszystkie tortury piekielne, którym został poddany, wyrazić zamierzał. I krzyczy mi ciągle w oczy, abym się ulitował. I błaga bez przerwy, powtarzając, że mam mu darować to, że mnie wtenczas, w lesie, Krzyżakom sprzedał za jeden denar, wiedząc z góry, że na zgubę tę zdradę czyni.
– Perkunirze wiekuisty! – szepnęła i spojrzała przerażona na męża.
– A kiedy usta otwieram – kontynuował Herkus – coby już spokój uzyskał nareszcie, a przez to i ja sam, znika mara przeklęta, aby kolejnej nocy pojawić się znowu i nękać mą duszę! Na Wszechmocnego Perkunira, ileż jeszcze?!
– Cóż, Gorter był przez lata twym najwierniejszym druhem. Prawie, jak brat rodzony.
– Kochałem go i wierzyłem, że on czuje tak samo. Powierzałem wszystkie sprawy, radziłem się przy największych problemach, zawsześmy się wspierali i szli ramię w ramię!
– Mimo tego żądza zysku przeważyła. Krzyżacy znaleźli jego czuły punkt.
– Sądził, że niegodziwcy słowa dotrzymają i puszczą go wolno, lecz oni wyrżnęli wszystkich z jego drużyny w pień!
– A potem zajęli się tobą.
– A potem zajęli się mną… – powtórzył i zacisnął z bólu powieki.
– Ukochany mój, cóż zatem czynić zamierzasz? Bo już to wiem, i stąd nie pytam więcej, że ziół żadnych ode mnie w tej materii nie potrzebujesz.
– Nie, tym razem napary nie pomogą. Choćby i magiczne. Nie pozbędę się dzięki nim owych koszmarów. Tu trzeba działać!
Opowiedział Tekdorze, jaki ma plan. Nazajutrz przypadała pełnia księżyca. I nadarzającą się sposobność zamierzał wykorzystać. Na północ od ich grodu, Bezled, rozciągły się szerokie połacie, zwane Kamienistym Polem, omijane zarówno za dnia, jak i w nocy, z powodu czyhających tam niebezpieczeństw. Nikomu, przemierzającemu przypadkiem owo pustkowie, nie udało się stamtąd wrócić.
Wierzono, że podczas ukazania pełnego oblicza księżyca, w pogodną noc, kamienie, leżące na owych połaciach, błyskawicznie potężnieją i wyrastają dookoła, sięgając niebios. Ze szczelin pomiędzy nimi wystrzeliwują rwące rzeki, przynosząc dusze potępione. Kiedy niebo pokrywają gęste chmury i nadchodzą ulewne deszcze, dzieje się na odwrót – kamienie drżą, zdają się zapadać i odsłaniają pod sobą pustkę, a nadmiar wody spływa w głąb ziemi, nagle ukazany oczom śmiertelników, ku piekłu, z którego wychodzą upiory, zaś woda zostaje wchłonięta przez ogień, po czym jej pozostałości całkowicie wyparowują. Jeśli ktoś z tutejszych mieszkańców zamierzał rozmówić się z upiorami, nękającymi go podczas sennych koszmarów, szedł ku polom w noc pełni.
Wódz jedynego ocalałego pruskiego grodu zamierzał zatem następnej nocy udać się ku okrytym posępną sławą równinom i spotkać przywołanego ducha zdrajcy, który sprzedał go przed laty zakonnikom z czarnymi krzyżami na białym płaszczach, wydając tym samym na męczeńską śmierć.
– Chcesz pójść sam? – Zaniepokojona kapłanka Perkunira rada by była towarzyszyć w tej niebezpiecznej wyprawie mężowi, lecz doskonale znała odpowiedź na swe pytanie.
– Tak, Tekdoro, pójdę tylko ja. Jestem z Montewidów.
Następnej nocy Herkus wyruszył, wypijając przedtem magiczny kordiał, sporządzony przez zielarkę. Pilnująca ciągle Bezled straż krzyżacka wysłała natychmiast gońca, by powiadomił wielkiego mistrza o opuszczeniu grodu przez znienawidzonego wodza Prusów.
Tymczasem po długim marszu Monte dotarł do Kamienistego Pola. Wkroczył w sam środek rozległego obszaru i spojrzał na oblicze księżyca. Kamienie dookoła, niczym za dotknięciem boskiego pioruna, rozłożyły się równomiernie, po czym zaczęły układać jeden na drugim i rosnąć ku górze. Z całej olbrzymiej połaci terenu po równinie turlały się dodatkowe głazy i wskakiwały na te już ułożone. Wreszcie, zgodnie z nazwą tutejszej krainy Natangii, trysnęły z nich w dół liczne rzeki, płynąc ku hersztowi plemienia i wsiąkając błyskawicznie w ziemię u jego stóp.

Pierwsza postać, która przypłynęła do wodza na fali rzecznej, bynajmniej nie przypominała w niczym jego zdradzieckiego przyjaciela, nachodzącego Herkusa w snach.
– Witaj, szlachetny rycerzu – powiedziała słodko długowłosa piękność.
– Albiona? – Z początku nie rozpoznał dawnej miłości.
– Miałeś po mnie wrócić, uwolnić z rąk Zakonu, obiecywałeś tak wiele… – Spojrzała z wyrzutem i zatrzepotała długim rzęsami. Plotła jasny warkocz, spoczywający na jej śnieżnobiałej sukni, i w milczeniu wpatrywała się w niego.
– Daruj, ukochana, lecz jako pacholę byłem zaślepiony żarliwym uczuciem do ciebie. Wówczas mocno wierzyłem, że zdołam uczynić wszystko. Wróciłem po ciebie, lecz powiedziano mi, że umarłaś w lochach. Wybacz mi, bo nie zdążyłem… – Głos uwiązł mu w gardle, nie wiedział, jak się tłumaczyć.
Spuścił głowę i otarł łzy.
– To ty nam wybacz, synu, żeśmy cię im oddali. – Usłyszał nagle. Uniósł głowę i zamiast dziewczyny ujrzał teraz na fali dusze rodziców.
– Matko, ojcze, tak bardzo tęskniłem… – Płacz przerwał słowa.
Herkus nigdy nie czuł żalu do rodzicieli. Wiedział, że Krzyżacy siłą zabierali młodzież z każdego pruskiego plemienia. Postacie matki i ojca, tak drogie sercu, mocno go teraz rozczuliły.
Nagle w tym samym miejscu, w którym oboje stali, pojawił się duch Gortera. Łypał na Herkusa spode łba i dyszał ciężko.
– Gorze mi! – wydarł się nagle na całe gardło. – W piekle się smażę tylko dlatego, żem ciebie sprzedał! Odpuść mi!
Herkus przełknął ślinę i, mimo silnego postanowienia, z jakim tu przyszedł, powiedział do niego twardym tonem, wyrzucając całą boleść, którą tyle lat zachowywał w sercu:
– Byłem ci, niczym brat! Od urodzenia! Kochałem i wspomagałem! Zawsze gotów życie oddać! A tyś mnie wydał tym psubratom, jak ścierwo! Zdrajco przeklęty!
Kamienie poruszyły się dookoła i nieliczne zaczęły spadać na równinę.
– Przebacz! Nie wiedziałem, co czynię! Odpuść mi! – jęczał wzburzony duch Gortera.
Herkus przypomniał sobie mądre oczy żony i rozmowę z nią ubiegłej nocy. Ochłonął zatem. Następnie spokojniej powiedział:
– Przebaczam ci, Gorterze. I niech wszyscy bogowie, a z nimi duchy przodków, przebaczą ci także.
Równina, na której stali, zaszumiała złowrogo, zaś z poustawianych wokół kamiennych wieżyc rozległ się szept tysięcy głosów:
– To za mało…
– Czegoż zatem chcecie ode mnie?! – wrzasnął zrozpaczony duch zdrajcy.
– Pokuty – odpowiedziały mu znowu szeptem.
– Przez lata całe cierpię męki piekielne, czy nie są one wystarczającą pokutą?
– To za mało – powtórzyły.
Na falach płynących zewsząd rzek stały tysiące dusz pomordowanych z jego winy Prusów.
– Coście za jedni? – zdumiał się duch zdrajcy.
– Wydając Krzyżakom ukrywającego się w lasach Herkusa, wydałeś i nas na pastwę zakonników z czarnymi krzyżami.
– Jesteście duszami naszych wojów – zrozumiał Gorter.
– A także ich rodzin: żon, matek, potomków i przodków. Zdradzając Herkusa, zdradziłeś całe Prusy! Wszystkich nas skazałeś na pewną śmierć! – wyszeptały wspólnie, spoglądając oskarżycielsko.
– Jak mam odpokutować?
Nagle zza kamiennych wieżyc posłyszeli ciche rozmowy skradających się za Herkusem, zdezorientowanych Krzyżaków:
– Tutaj szedł, widziałem przecie wyraźnie!
– Brednie! Nigdzie go nie widać!
– Bośmy pobłądzili. Od razu mówiłem, coby iść ku lasom, bracia!
– Nic podobnego, on szedł po równinie!
– Gdzież tu równina? Jak okiem sięgnąć, same kamienie i skały!
– Dziwne. Wcześniej ich tu nie było…
– Były, były na pewno, tylko myśmy pobłądzili.
– A co tak szumi?
– Liście!
– A gdzież tu liście?
– Na drzewach!
– A drzewa?
– Prawda, nie ma. Same trawy. A szum coraz donośniejszy.
– Trawy szumią?
– Niemożliwe, za głośno!
– Cii… Szepty też jakoweś posłyszałem teraz! Możeśmy jednak, bracia najmilejsi, dobrą drogą poszli?
Na moment odział krzyżacki ucichł i pilnie nasłuchiwał.
– Nic, tylko z kimś gada! Jest tu zatem! Za tymi kamieniami!
– W rzeczy samej, słychać tłumione rozmowy.
– Ale ów szum dziwny jakiś… I chłód przerażający bije zza tych głazów…
– To przecie… rzeka! – głośniej stwierdził jeden z zakonników.
Zbliżyli się, aby móc spojrzeć wyraźniej na Kamieniste Pole.
– Wiele ich!
– Skąd tu jednakże rzeki? I to w takiej mnogości, bracia?
– Dziwne opowieści o owym miejscu kiedyś w karczmie słyszałem… – szepnął złowieszczo jeden z zakonników.
– Ja także – poparł go drugi drżącym głosem. – W noce pełni księżyca, dusze przodków pokazują się i naprzykrzają śmiertelnikom.
– To bujdy dobre dla straszenia pogan! Lecz my, jako rycerze Zakonu Najś… – Zenon nie zdążył dokończyć, bo nagle posypały się na nich tkwiące u samej góry wieżyc kamienie, strącane przez pokutującego ducha, przygniatając szybko do ziemi i odbierając życie.
Za moment głazy odleciały z powrotem ku górze.
– To mało – wyszeptały do rozjuszonego upiora-zdrajcy dusze jego ofiar.
Do Kamienistego Pola zbliżał się następny oddział krzyżacki, sprowadzony przez wysłanego gońca.
– Bij, zabij! – ryknął rozwścieczony duch Gortera, spadając na każdego z rycerzy i przez oczodoły wysysając serce, krew, wszelkie tkanki oraz duszę.
Puste ciała, złożone jedynie z kości i skóry, padały pokotem na trawę, by następnie bezpowrotnie zniknąć, niesione prądem rzek ku piekłu, tkwiącemu pod pruskimi równinami. Wrzaski dusz potępionych w dole wskazywały, że mordowani Krzyżacy od razu trafiali do ognistych czeluści.
Kilku zakonnikom udało się odłączyć od dziesiątkowanego oddziału, więc szaleńczymi wrzaskami próbowali odjechać czym prędzej do zamku wielkiego mistrza.
Duch Gortera dopadł ich także i ubił, potwornie okaleczając.
– Tylu morderców mniej. Krew za krew. Dopełniłeś pokuty – orzekły zgodnie dusze wymordowanych Prusów i na falach rzecznych powędrowały z powrotem ku ustawionym kamieniom, znikając w ich wnętrzach.
– Bywaj, druhu! I zapomnij mój plugawy czyn. Niech bogowie na czele ze świętym Perkunirem zawsze cię strzegą i pomocy udzielają! – rzucił stojącemu dotąd w osłupieniu Herkusowi uspokojony nareszcie duch Gortera i zniknął tam także.
Nastający z wolna świt przyniósł powolne osunięcie kamieni, ich ułożenie na dawnych miejscach i zniknięcie świętych rzek.
Wódz pruski odetchnął z niewymowną ulgą i powrócił do zamku w Bezledach. Miał nareszcie nadzieję na spokojniejsze noce, pozbawione koszmarów, co istotnie teraz nastąpiło.
Minęły lata i ziemie polskie poczęły burzyć się przeciw ciągłym atakom Zakonu Krzyżackiego. Nic zatem dziwnego, że poszczególni książęta piastowscy podejmowali mniej bądź też bardziej udane próby umocnienia swej władzy w rodowych dzielnicach i poszerzenia jej na sąsiednie. Wkrótce wśród nich szczególną odwagą wykazał się książę kujawski Władysław. Udało mu się zjednoczyć większość piastowskich ziem, utrzymać w swych rękach nawet Kraków, zaś na północy zagarnąć terytorium gdańskie, ustanawiając tam namiestników z bogatego oraz wielce wpływowego rodu Święców. Ta decyzja mocno zdumiała Herkusa.
– Znałem osobiście ich przodka, Święcę, i wiem, że nic dobrego z tego nie wyjdzie – stwierdził ponurym tonem podczas jednej z narad w pruskim grodzie Bezledy.
– Powinniśmy zatem ostrzec Władysława? – dopytywał Krzesimir.
– Nie. Jego wolą stało się tak, a nie inaczej, choć rozumna ta decyzja nie była wcale… To zdrajcy i sprzedawczykowie.
– Przypuszczasz, wodzu, że Święcowie zechcą zagarnąć Gdańsk dla siebie?
– Obawiam się, że mogą uczynić coś znacznie gorszego.
Dalsze rozmowy dotyczyły spraw bieżących oraz planowanych na przyszłość kroków, mających zapewnić tutejszym Prusom nietykalność dzięki świętemu kordiałowi zielarki.
Niestety, przeczucie nie zmyliło wodza i już po kilku miesiącach, podczas kolejnej narady wojennej, podjął on wielce ryzykowną decyzję o wyruszeniu na czele poselstwa do nierozważnego Władysława.
– Wodzu, lecz czy zdołasz nakłonić krakowskiego księcia do współpracy? O ile nam wiadomo, atak na Zakon nie leży w jego planach… – powątpiewał Ledba.
– Frasuję się tym także, lecz być nie może, aby obecny stan trwał dłużej! Święcowie, jak przypuszczałem, przekazali Gdańsk wrogim Polsce Brandenburczykom.
– Książę Władysław swój rozum ma. Będzie chciał odzyskać te tereny – dodał Todrem.
– W rzeczy samej. Lecz, w jaki sposób? – zastanawiał się Krzesimir.
– A zatem postanowione. Ruszamy jutro o świcie! – zarządził Herkus.
Niestety, ich przyjazd do Krakowa spotkał się z silną opozycją buńczucznego księcia. Przemknęli przez cały kraj niepostrzeżenie, lecz i tak wtargnięcie niewidzialnych z początku Prusów na zamek krakowski, zostało potraktowane prawie jak napad. Władca Krakowa niechętnie wysłuchiwał ich argumentów, kiedy nareszcie stanęli przed nim, ukazując swe naturalne postacie.
– Daruj, Herkusie, lecz ty i twoi wojowie należycie do dawnej, minionej już epoki, nieświadomi obecnych czasów i praw, nimi rządzących.
– Brandenburgia zajęła Pomorze, panie.
– I ja boleję nad tym, możesz mi wierzyć. Cóż, Święcowie zdradzili, jak czyni to wielu, gdy im zapachnie judaszowy pieniądz. – Popatrzył na nich spode łba. – Jakąż mogę mieć pewność, że nie uczynisz tego samego?
– Tereny nadmorskie należą się Polsce, nie Niemcom! – ryknął wzburzony posądzeniem o możliwą zdradę Herkus, lecz Krzesimir uspokoił go czym prędzej.
Władysław zmarszczył brwi.
– To rzecz oczywista. Zdobyłem je i, choć teraz utracone, nie chcę z niego rezygnować, lecz odzyskać.
– Jak zamierzasz tego dokonać, książę?
– Myślę. Nadal jeszcze myślę. Rozważam wiele możliwości.
– Jesteśmy obok, chętni pomóc zawsze, przy każdej sposobności.
– Wiem, wiem, twój gród w cudowny i godny pochwały sposób, od wieków opiera się naporowi braci zakonnych…
– Radzi byśmy, jeśli zezwolisz jeno, pomóc ci, książę w wojnie z…
– Ja z nimi walczyć nie zamierzam! – przerwał ostrym tonem.
Prusowie unieśli brwi ze zdumienia.
– Cóżeś powiedział, Władysławie? – wyjąkał wreszcie Herkus. – Krzyżacy plądrują polskie ziemie, mordują mieszkańców, otwarcie nawołują do wojny. Są wrogami jednoczonej przez ciebie Polski.
– To Brandenburgia zagarnęła Gdańsk. I z nią muszę się rozprawić!
– Książę, Zakon jest po stokroć bardziej niebezpieczny. To jego należy się wystrzegać.
– Łżesz, Herkusie! – ryknął rozgniewany Władysław.
Towarzyszący Montemu, wzburzeni Prusowie, chwycili za miecze, lecz zaskoczony słowami pana krakowskiego wódz ich uspokoił.
– Książę, czemu mi nie wierzysz? Wychowałem się w Zakonie, tam pobierałem nauki od pacholęcia, znam każdy ich fortel i plugastwo, spodziewam się…
– Dość! – przerwał zniecierpliwiony Władysław. – Mój dziad, książę Mazowsza, Konrad, dostrzegał wyraźny cel w ich sprowadzeniu na ziemię chełmińską. Mają nas wspomagać i tego od nich należy oczekiwać.
– Lecz od tamtej pory zdradliwi Krzyżacy łamią wszelkie układy i mordem szerzą nową, obcą nam religię. Książę, zważ na moje słowa, nie czyń tego…
– Już postanowione.
– Lecz możesz przecie, panie…
– Herkusie, zdaje mi się, że czas naszej wspólnej rozmowy nieuchronnie dobiega końca – wycedził Władysław, patrząc na Prusów lodowatym wzrokiem.
Posłowie spochmurnieli, lecz w mig pojęli, że dalsze przekonywanie upartego księcia nic nie da. Pokłonili się zatem z szacunkiem, dotknęli wisiorów z bursztynami i zniknęli, oddalając się na północ.
Kilka dni po powrocie do Bezled otrzymali wieść, że krakowski książę Władysław, zgodnie z obawami Herkusa, zwrócił się do Zakonu Krzyżackiego z prośbą o odbicie Brandenburczykom Pomorza, co zakonnicy skwapliwie wykonali, po czym sami zajęli zbrojnie ten teren, a następnie dokonali straszliwej rzezi gdańszczan.
– Cóż, zacietrzewiały książę Łokietku – rzucił ponurym tonem Herkus, spoglądając na południe, ku Krakowowi – krew tych niewinnych ludzi na rękach twoich…
Tymczasem mijały lata, a Zakon Krzyżacki wzrastał w siłę. Nie potrafiąc pokonać niewielkiego grodu pruskiego Montewidów, atakował sąsiednie tereny. Czynił spustoszenie nad Bałtykiem, coraz dalej sięgając w głąb państwa polskiego. Wykorzystywał w ten sposób każdą nadarzającą się sposobność, aby zagarniać nowe ziemie: walkę wręcz, fałszowanie dokumentów, obietnice stłumienia buntu, prowadzące później do bezprawnego zagarnięcia spornych terytoriów. Podstępna taktyka, stosowana od lat, nadal przynosiła mu spektakularne zwycięstwa i mnóstwo korzyści majątkowych. Oszukiwał w ten sposób książąt dzielnicowych, oszukiwał i późniejszych królów polskich, a, bywało, że nawet papiestwo.
Unia z tkwiącą w pogaństwie Litwą miała w jego planach dowieść, jak bardzo potrzebny jest państwu polskiemu związek z Krzyżakami.
– Krzyżacy szykują się do zbrojnej wyprawy przeciw Polsce – posępnym głosem rzekł podczas jednej z narad wojennych w Bezledach Staromir.
– Gotowi zagarnąć i ją, i Litwę! – poparł go Krzewor.
– Odważyliby się? – Zdumiony Vaklas uniósł brwi.
– To łakome kąski dla nich, a oni zawsze żądni krwi, mordu i nowych ziem, zatem nie pominą takiej okazji – stwierdził Krzesimir.
– Wodzu, czy będziemy bezczynnie tkwić podczas wojny Polski i Litwy z Zakonem?
Wszyscy spojrzeli na Herkusa Monte. A on słuchał ich z powagą i rozważał, co czynić wypada.
– Iść na Zakon wielce ryzykowne – wtrącił zadumany Zegrzem.
– Szczególnie, że nie tylko rycerze z czarnymi krzyżami staną przeciwko wojsku polskiemu.
– Żadnej gwarancji nie mamy, że Jagiełło nas wysłucha.
– Mądrze prawisz. Równie dobrze może nas najechać, jak i wspomóc. Litwini to niepewni sojusznicy.
– Istnieje jednakże nadzieja. Pamiętać należy, że to potomek twego sławnego druha, wodzu Herkusie, mężnego Skomanda z Jaćwingów – dopowiadał Krzesimir.
– Przyznaję – zgodził się Herkus, kiwając głową w skupieniu.
– Nasi bracia, Mikołaj i Jan herbu Rogala, założyli sojusz w obronie praw szlachty pruskiej. Jaszczurka jest jego symbolem. Noszą ją na tunikach swego związku. Może przystąpmy do nich? – zaproponował Józwa.
– Bracia? Tfu! Niechże ich piekielne ognie pochłoną! Oddani Zakonowi, jako i psy! – Zdenerwowany Todrem poderwał się zza stołu.
– Lecz baczenie na Prusów mają. I strzec ich zwyczajów domagają się od Krzyżaków.
– Związek Jaszczurczy jest za słaby. W dodatku popiera niegodziwców i przeciw naszym sojusznikom broń podnosi!
– Prawda! Atakował Żmudź i Gotlandię, a nawet polskie terytoria.
– Niewykluczone, że zmienią zdanie. Usługiwanie zakonnikom nadto im ciąży.
– Nie możemy jednakże ryzykować.
– Racja!
– To plugawi zdrajcy, a nie bracia! Zapomnieli o pruskich korzeniach, przodkach, obyczajach i wierze! Nam trzeba do polskiego króla. Tylko w nim nadzieja na pognębienie przeklętych morderców z czarnymi krzyżami!
Herkus słuchał pilnie wypowiedzi swoich wojów.
– Pojadę do niego – zadecydował po dłuższym namyśle. – Potęga Zakonu nie jest nam na rękę. Musimy uczynić wszystko, aby do niej nie dopuścić. Namówię zatem nowego króla Polski do sojuszu.
– Sojusz z pogańskim, odosobnionym grodem, opierającym się przez wieki zabójczym rycerzom, nie bardzo będzie mu na rękę – powątpiewał w słuszność tej decyzji Zegrzem. – Może odtrącić podawaną mu prawicę.
– Ba! – rzucił z przekąsem Krzewor. – Może ją nam zdradziecko odrąbać i podać na tacy Krzyżakom!
– Tedy skaże swe oba państwa, Polskę i Litwę, dopiero co połączone unią, na rychłą zgubę – podsumował wódz. – Musimy poznać zamiary Jagiełły.
Nazajutrz, zgodnie z ustaleniem, kilku Prusów na czele z przywódcą opuściło mury warowni w Bezledach, kierując się ku Krakowowi. Z wisiorami bursztynu na szyjach swoich oraz koni, byli niewidzialni, przemykali zatem bezpiecznie przez mijane tereny, wsie służebne i podgrodzia z okazałymi grodami.
Przybywszy na zamek królewski, czekali sposobnej chwili, aby rozmówić się sam na sam z Jagiełłą w jego komnacie, już po zapadnięciu zmroku.
Władca, widząc zbliżające się do niego zarysy ciemnych postaci, z początku był przekonany, że to zabójcy krzyżaccy i chciał przystąpić do obrony, tudzież wzywać straże, lecz oświetlona księżycową poświatą twarz Herkusa uspokoiła go.
– Witaj, niezwyciężony Herkusie – rzekł do niego spokojnie. – Spodziewałam się twej wizyty. Sam nawet zamyślałem, czy nie wysłać do ciebie poselstwa.
– Królu. – Pruski wódz uklęknął z szacunkiem i schylił głowę, a z nim towarzysze.
Gdy powstali, władca wskazał im krzesła oraz stojące w dzbanie wino i poczęli rozmawiać.
– Wojna z Krzyżakami zbliża się szybciej, niźli z początku myślałem – powiedział zatroskany Jagiełło.
– Jest nieunikniona, to prawda. Przybyliśmy właśnie w tej sprawie, królu. Zakon zbiera wielką armię. Popierają go liczne kraje i narody. Nie sposób wygrać z taką potęgą.
– Mam zatem poddać kraj, dopiero co otrzymany? Było mi jechać na Litwę od razu po śmierci Jadwigi i naszego dziecięcia, jak planowałem… Niepotrzebnie usłuchałem polskich możnych, ich namawiania i błagalnych próśb.
– Gdybyś na powrót objął tron Litwy, Witold najpewniej by cię zabił, a Krzyżacy zajęli cały kraj.
– Słusznie prawisz, Herkusie Monte. Co zatem radzisz?
– Przekonaj do siebie największych rycerzy, a siła ludu pójdzie za nimi.
– Sąsiedzi sprzymierzyli się z rycerzami zakonnymi przeciwko nam, zhołdowane im księstwa piastowskie także ich popierają.
– Wiem, królu, masz na myśli Ślązaków, lecz niewykluczonym jest, że przy ostatecznej rozgrywce opowiedzą się po naszej stronie.
– Naszej? – Władca uniósł brwi. – Chcesz poprowadzić swych rycerzy wraz z moimi szeregami?
– Nie inaczej, najjaśniejszy panie.
– To wielce ryzykowne… – zamyślił się Jagiełło.
Przybyli Prusowie poczęli szemrać, lecz pod wpływem groźnego spojrzenia swego wodza umilkli.
– Lękasz się o nas, czy o siebie, królu?
– Odważnyś! Wiesz, że za takie słowa mógłbym kazać cię stracić?
– Wiem. Odwaga musi być we mnie zawsze. Inaczej bym nie przetrwał – odrzekł hardym tonem Herkus.
– Istotnie. Przetrwałeś już bodaj dwieście lat. Jesteś żywą legendą. – Monarcha przyjrzał mu się uważnie.
– Wszechmocny Perkurnir pozwolił… – Na te słowa przybyli dotknęli z namaszczeniem okolic swych serc.
– Perkurnir… Jego święte gaje, obrzędy i modły… Stare dzieje – powiedział z nutą nostalgii Jagiełło. – Teraz innemu Bogu służę. – Wymownie spojrzał na obrazy, widniejące na ścianie.
– Wyznawcy Perkunira nigdy nie zerwą z wiarą w jego moc i siłę! – stwierdził Herkus. – Nie lękaj się, panie, nikt nie musi wiedzieć, że nadal kultywujesz starą religię.
– To kłamstwo… – zaprzeczył niepewnie Jagiełło, spoglądając z trwogą na zamknięte drzwi, za którymi stały straże.
– I podobnie nikt nie dowie się, że będziesz wspomagany w nowej wojnie przez nas, jego wiernych wyznawców.
– Krzyżacy i tak zarzucają mi trwanie w pogaństwie, ciągle węszą, wszędzie mają swoich szpiegów. Radzi by byli, aby zająć całą Polskę wraz z Litwą, głosząc wszem i wobec nieustanną krucjatę przeciw niewiernym.
– Znamy dobrze politykę tych nikczemników. Od wieków zaprowadzają „pokój Boży” orężem i mordem – stwierdził ponuro Herkus.
– Nie mogę do tego dopuścić! Pokonanie Zakonu niech stanie się naszym najpilniejszym celem!
– Dlatego też, łaskawy panie, wspomożemy twoje wojska w wojnie przeciw Zakonowi.
– Polska nie zapomni ci tego, szlachetny Herkusie Monte.
– Ani tobie, królu. – Pruski wódz pokłonił się z szacunkiem.
– Zważcie jednakże na…
– Rzecz jasna, będziemy działać w ukryciu. Nie obaczą nas przeklęci zakonnicy. – Przywódca grupy Prusów zniżył głos do szeptu, szybko rozwiewając wątpliwości monarchy. – Możesz być spokojny, nikt nie zarzuci ci wsparcia wyznawców religii przodków. Byłoby to dla ciebie wielce ryzykowne.
– Jako rzekłem, Krzyżacy nadal zarzucają mi oddawanie czci słowiańskim bóstwom.
– Mądry król wykazuje się sprytem i rozsądkiem zarazem. Co ma w sercu, wie tylko on jeden. A ty, panie, należysz do tych najroztropniejszych. – Herkus znowu pokłonił się i spojrzał wymownie.
Poczęli tedy ustalać szczegóły zbrojnego wystąpienia przeciw europejskiej armii chrześcijańskiej, zgromadzonej pod skrzydłami Zakonu i szykującej się do rozprawy z Polską.
Na prośbę króla Władysława, Tekdora przygotowała bursztynową miksturę Perkunira także dla wojska Jagiełły. Dzięki temu w wielu kluczowych momentach ni wrogie miecze, ni strzały nie imały się polsko-litewskich obrońców.
Osobnym zadaniem było nakłonienie do poparcia króla przez najznamienitszych rycerzy. Prym wśród nich wiódł sławny Zawisza Czarny, lecz trwał on nieodmiennie przy sojuszniku krzyżackim, królu węgierskim, Zygmuncie Luksemburskim. Dlatego też Tekdora podczas rytualnych obrzędów, prowadzonych w rodzinnych Bezledach, prosiła usilnie Perkunira o pomoc w zjednaniu owego sławetnego wojownika. Ukazał się mu zatem we śnie pruski bóg, jak opowiedział o czekających go w przyszłości zmaganiach z turecką nawałnicą i śmierci z rąk siepaczy janczarskich, a następnie pojmania do niewoli krzyżackiej i umęczenia w niej jego syna, Jana.
Wstrząśnięty tak realną wizją Zawisza, sam udał się do siedziby Herkusa, prosząc go o wstawiennictwo u Perkunira. Wódz pruski obiecał mu to w zamian za udział w wojnie polsko-krzyżackiej po stronie Jagiełły, na co rycerz z Garbowa chętnie przystał.
Podobnie rzecz się miała z przywódcą wspomnianego Związku Jaszczurczego, Mikołaja Ryńskiego. Długo opierał się on, dowodził konieczności trwania przy boku rycerzy z czarnymi krzyżami, ich rzekomej słowności i solidarności z pruską szlachtą. Co więcej, istotnie wierzył w te banialuki! Dopiero ukazana we śnie wizja skrytego zamordowania jego i całej rodziny przez podstępnych zakonników krzyżackich, i to pomimo otrzymanego glejtu, skłoniła chorążego chełmińskiego do opowiedzenia się po stronie Polski.
Myliłby się jednak ten, kto dopuściłby choć na moment myśl, że jedynie Prusowie czynili usilne starania o zawiązanie trwałych sojuszy. Tak samo i Krzyżacy starali się zjednać do wielkiej wojny przeciw polskiemu monarsze popleczników z całej Europy. Szczególnie trwałe było w owym czasie porozumienie krzyżacko-węgierskie. Nic zatem dziwnego, że podczas zbrojnych starć w nowej wojnie, co rusz to któryś z rycerzy Zachodu napotykał na niezrozumiałą dlań, niewidzialną ścianę, której ni mieczem, ni kopią przebić nie zdołał. Machali tedy na oślep, coraz bardziej zawzięci i rozwścieczeni, często mordując przypadkiem swoich pobratymców, lecz zdumiewającego, magicznego pola, otaczającego niewidzialne pruskie wojsko, pokonać nie potrafili. Zakonnicy przewidywali udział w tym zdumiewającym fakcie rycerzy Herkusa, lecz dowodów na to nie mieli. Sam Ulrych von Jungingen, wielki mistrz Zakonu, wielokrotnie próbował bezskutecznie dosięgnąć mieczem walczących Polaków – za każdym razem broń odskakiwała, jakby sam Belzebub zmiatał ją swym niewidzialnym oddechem.
Bitwa pod Grunwaldem przeszła do historii, stając się jedną z najwspanialszych potyczek ówczesnego świata. A jednak Jagiełło nie chciał zgodzić się na usilne namowy Herkusa, aby wykorzystać tę wiktorię i całkowicie zniszczyć Zakon Krzyżacki. Upojony niespodziewanym sukcesem i śmiercią wielkiego mistrza, dopiero po wielu dniach wyruszył z wojskiem pod Malbork, oblegany już przez niewielki odział pruski. W rezultacie takiego opóźnienia, stolicy krzyżackiej nie zdobyto.
Dotrzymując danego słowa, za pomoc w wygraniu wojny, Herkus ocalił Zawiszę Czarnego, jego syna, Jana z Rożnowa, a także Mikołaja Ryńskiego wraz z rodziną. Darowane im przez Tekdorę dzbany z eliksirem Perkunira zapewniały bezpieczeństwo oraz spokojny żywot na długie lata. Podobnie stało się z najstarszym synem Jagiełły, Władysławem, któremu udało się ujść cało w przebraniu giermka spod Warny podczas krwawej wojny z Turkami. To nie jego głowę obnoszono triumfalnie na osmańskiej włóczni po węgierskich polach bitewnych.
Brat Warneńczyka, król Kazimierz Jagiellończyk, zdołał zjednać sobie stany pruskie, które dzięki mądrej polityce Herkusa przeciwstawiły się Zakonowi podczas konfliktu o biskupstwo warmińskie, zwanego „wojną popią”. Nie wybaczył tego pruskiemu wodzowi chan tatarski Achmat, gdyż w 1480 roku bezskutecznie zabiegał o pomoc zbrojną króla Kazimierza w wojnie z Moskwą. Tym sposobem sojusz Tatarów z Prusami wyraźnie osłabł.
Wojowie na czele z Herkusem musieli jeszcze czekać kilkadziesiąt lat, aż wreszcie wnuk Jagiełły, król Polski Zygmunt, doprowadził w 1525 roku do całkowitej likwidacji państwa krzyżackiego, przyjmując hołd pruski od swego siostrzeńca, wielkiego mistrza Zakonu, Albrechta Hohenzollerna.
Bezledy, po dziś dzień skrywające za swymi potężnymi wałami grodu mężnych Prusów, dowodzonych przez nieśmiertelnego Herkusa Monte, dzięki czarodziejskiemu kordiałowi stały się symbolem niezłomności w stawianiu oporu największej potędze militarnej Europy, doczekawszy się w końcu jej sprawiedliwego upadku.

(Ilustracja: Pomnik Herkusa Monte w Kłajpedzie, Wikipedia)