Ulice Dzielnicy Hałasu, przez miejscowych zwanej także Korytem Danych, wypełnione były tym, co najłatwiej ginęło w oficjalnych rejestrach świata: ludźmi – a raczej tym, co z ludzi pozostało. Oto człowiek z żarówką zamiast oka; oto kobieta z dzieckiem zamkniętym w kartridżu na plecach; oto starzec z cewką pamięci w miejscu głowy, szepczący dawne przepowiednie do kałuży.
Była to dzielnica wiecznej nocy. Nie dlatego, że słońce tu nie docierało, lecz dlatego, że nikt tu go nie pragnął. Ciemność stanowiła schronienie – mniej pytań, mniej kamer, mniej możliwości analizy. Nad głowami biegły setki kabli, splecionych jak pajęcze sieci utkane ze światła. Rurami płynęła nie woda, lecz sygnał. Pomiędzy budynkami unosiły się reklamy – pulsujące, obsesyjne, nachalne – oferujące wszystko: pamięć dzieciństwa, znieczulenie moralne, tanie sny oraz miłość syntetyczną, dostępną w trzech wersjach językowych.
Ion szedł powoli.
Nie dlatego, że odczuwał lęk – on się nie bał. Lecz dlatego, że tutaj należało iść wolno. Szybki ruch stanowił sygnał. A każdy sygnał miał swoją cenę.
Obok przetoczył się droid medyczny, pchając przed sobą wózek z ludzką nerką w pojemniku chłodzącym. Gdzieś w górze, między balkonami, wisiał człowiek – a raczej jego skorupa – opleciony kablami, z oczami świecącymi jak świąteczne lampki. Podpis głosił: „Sprzedał duszę. Dostał aktualizację.”
Ion nawet na niego nie spojrzał.
Przeszedł pod migoczącym neonem „GMOdyfikacje – szybkie, tanie, głębokie!”, obok grupy dzieci z głośnikami zamiast ust, sprzedających oddechy – zbierane do kapsuł, przechowywane w lodówkach, podpisane nazwami emocji: strach, radość, ból, tęsknota. Kupujący mógł wybrać, co chce poczuć.
Wszystko było tutaj na sprzedaż. Jedynie czas był darmowy – lecz i ten kradziono najczęściej.
Przy rogu alei Stałych Migotów siedziała stara kobieta. Jej oczy były zamknięte na zawsze – zalutowane – lecz dłonie miała wciąż sprawne. Na kolanach haftowała wzór, który powtarzał się co kilka cali. Był to kod alfanumeryczny – stare, zapomniane hasło dostępu do archiwów sprzed Resetu. Nikt jej nie zaczepiał. Nie dlatego, że była groźna, lecz dlatego, że nikt nie chciał poznać treści haftu. W Nova Pradze istniały rzeczy, których lepiej było nie wiedzieć.
Ion minął ją bez słowa, choć z szacunkiem. W jego mechanicznym oku pojawiła się notyfikacja:
„Obiekt: Mądra. Poziom zagrożenia: nieznany. Status: nieśmiertelna.”
Grupy młodocianych gangów przemykały kanałami wentylacyjnymi, uzbrojone w lasery z rozbitych dronów i kastety domowej roboty. Ich twarze były pomalowane srebrną farbą, a w oczach tańczył tylko śmiech. Nie walczyli dla idei, lecz dla dźwięku własnych kroków w pustych korytarzach.
Kiedy mijali Iona, zatrzymali się na moment. Jeden z nich splunął – elektronicznie, przez głośnik.
– Patrzcie. Kodowiec z blizną. Pewnie nosi przeszłość w plecaku.
Ion spojrzał na nich bez słowa.
To wystarczyło.
Odeszli.
Na ścianie, obok porzuconego kiosku z syntetycznym czarnym chlebem, widniał napis:
„PRZESZŁOŚĆ NIE ISTNIEJE. WSZYSTKO JEST EMULACJĄ.”
Ion przystanął na moment. W jego pamięci zabrzmiały słowa Orveka:
„Przeszłość istnieje. Ale nie dla wszystkich.”
Ruszył dalej.
W jego mechanicznym oku zapaliła się ikona informująca: „Zbliżenie do Strefy Wysokiego Hałasu. Szum danych: 87%.” W tej części miasta każde słowo było rejestrowane, przetwarzane, interpretowane na nowo. Ale Ion nie mówił. Milczał jak kod.
I tak, pośród tłumu, dymu, kolorów i ciszy – szedł dalej.
A miasto patrzyło za nim.
***
Przy jednym z zaułków, tam, gdzie Dzielnica Hałasu zwężała się w labirynt ciasnych, obrośniętych kablami korytarzy, Ion dostrzegł postać skuloną za ladą zrobioną z resztek konsoli – starożytnego modelu Sony-Relikt IX. Lada ta drżała delikatnie, jakby wciąż tliło się w niej życie dawnego świata. Nad nią unosił się holograficzny szyld – rozchwiany i nieustannie zakłócany przez interferencje z pobliskiego generatora:
„WSPOMNIENIA NA MIARĘ – CZYSTE, SUROWE, TANIE”
Za ladą siedział handlarz.
Miał twarz starca, choć nie wiek ją zdradzał, a raczej zmęczenie. Skóra była cienka jak pergamin, pokryta tatuażami przedstawiającymi ciągi binarne oraz cytaty z dawno nieczytanych ksiąg. W miejscu jednego oka tkwił pryzmat, zmieniający barwę wraz z tonem głosu klienta. W drugim – prawdopodobnie jeszcze ludzkim – płonęło coś nieokreślonego: może żal, może ostatnia iskra duszy.
Przed nim, równo ułożone w rzędach, leżały kapsuły pamięci – niepozorne, szklane fiolki z lekko pulsującym światłem wewnątrz. Każda z nich miała opis. Każda miała cenę.
Ion przystanął. Nie dlatego, że czegoś potrzebował, ale dlatego, że podobne sceny zawsze dotykały tego, co jeszcze w nim pozostało z serca.
Handlarz podniósł wzrok, a jego twarz natychmiast się rozjaśniła – nie uśmiechem, lecz profesjonalnym zainteresowaniem.
– Szlachetny panie, widzę, że nosisz w sobie ciężar – powiedział głosem chropowatym jak rdza na rurach. – A na ciężar najlepsze są wspomnienia. Cudze. Nie bolą.
Ion nie odpowiedział. Spojrzał na fiolki.
Na jednej widniał napis: „Pierwszy śnieg, gdy miałeś sześć lat”.
Na drugiej: „Ciepło dłoni matki”.
Na trzeciej: „Dźwięk uśmiechu, którego już nie ma”.
I dalej:
„Miłość, której nie poznałeś”.
„Wygrana walka, której nie stoczyłeś”.
„Duma ojca, który cię nie znał”.
Każda kapsuła błyszczała subtelnie, jakby pamięć była formą światła.
Ion wskazał jedną z fiolek.
– To prawdziwe? – zapytał cicho.
Handlarz skinął głową z przesadną powagą.
– Wszystko tu prawdziwe, panie rycerzu. Może nie twoje… ale czy to ważne? W mózgu nie liczy się źródło, tylko odczucie.
Ion zmrużył oczy.
– I są tacy, którzy chcą to poczuć?
– Większość – handlarz wzruszył ramionami. – Własny ból jest drogi. Cudzy – tani i bezpieczny. Można się wzruszyć i zapomnieć. Bez ryzyka, bez skutków ubocznych. A niektórym wystarczy tylko jedno wspomnienie, żeby przeżyć cały dzień.
Ion pochylił się lekko.
– Masz coś o stracie braci?
Handlarz sięgnął pod ladę i wyjął kapsułę koloru bladofioletowego.
– Ostatni dzień walki. Gdy jeden przeżył, a reszta milczała już na zawsze.
Ion patrzył na fiolkę. Światło w niej migotało jak ogień w pustym korytarzu pamięci.
Po dłuższej chwili zapytał:
– Gdybym to wziął… czy zapomniałbym własny ból?
Handlarz uśmiechnął się smutno.
– Nie. Ale może bolałby mniej.
Ion spojrzał mu w oczy – długo, bez mrugnięcia.
– A jeśli nie chcę, żeby bolał mniej?
– Wtedy nie kupuj – odparł handlarz cicho.
Przez moment zapadła cisza, jakby cała Dzielnica Hałasu wstrzymała oddech. Gdzieś w oddali zawył dron obserwacyjny. Nad ich głowami przetoczył się dźwięk przelatującego transportowca.
Ion wyprostował się, nie sięgając po żadną fiolkę.
– Zachowaj to dla tych, którzy nie mają czym pamiętać – rzekł. – Ja jeszcze mam.
Ruszył dalej.
Handlarz jeszcze długo patrzył za nim, a potem powoli schował kapsułę pod ladę. Światło w niej na moment przygasło.
„Nie każde wspomnienie musi być cudze” – powiedział do siebie, choć Ion już tego nie słyszał.
***
Ion przeszedł pod zwisającą reklamą korporacyjną, której animowany hologram wyświetlał roześmianą twarz dziecka – dziecka, które w rzeczywistości nigdy nie istniało. Uśmiech ten, zbyt idealny i zbyt czysty jak na świat Nova Pragi, zacinał się co kilka sekund, a z głośników rozlegał się głos:
„Virex oferuje nowe dzieciństwo! Programuj marzenia od pierwszego spojrzenia!”
Jeszcze zanim Ion przekroczył próg kolejnej alei, coś w jego wnętrzu – nie mechanizm, lecz instynkt – ostrzegawczo zadrżało, jakby powietrze nagle zmieniło gęstość, a światło zgubiło swój kierunek.
W ułamku sekundy przeskanował otoczenie.
Zauważył: – dwóch mężczyzn w pelerynach antydronowych po prawej stronie, – wysoki kontener z doczepionym ładunkiem emitującym nienaturalny chłód, – otwarte przejście kanałowe, zbyt ciche i idealnie zsynchronizowane z momentem, w którym miał je minąć.
Chwilę później nastąpiła eksplozja.
Nie była to jednak eksplozja ognia znana ze starych wojen, lecz wybuch dźwięku i światła – uderzenie fal elektromagnetycznych, które rozdarły przestrzeń niczym biczem. Neonowe światła natychmiast zgasły, ulice pogrążyły się w mroku, a nad nimi zawirowały drony jak stado czarnych ptaków, które zgubiły niebo.
Ion padł na jedno kolano, osłaniając się płaszczem z włókien reaktywnych. Zza rogu wyłonił się opancerzony transporter z herbem Rady Kodów – ostatni konwój dyplomatyczny eskortujący senatora Haldera i tajne dane z Mareonu.
I to właśnie on stał się celem.
Z dachów budynków zeskoczyły postacie – zamaskowane, szybkie, poruszające się z nieludzką precyzją. Były to istoty z frakcji Cieni Tarchadii – zmodyfikowani rebelianci wyszkoleni do walki w miejskiej dżungli. Ich broń nie błyskała. Nie miała błyszczeć – miała zabijać w ciszy.
Ion nie czekał na rozkazy.
Z płaszcza wydobył rękojeść miecza kodowego, który natychmiast rozbłysnął bladoniebieską plazmą. Dźwięk jego aktywacji przypominał jęk starej wiolonczeli, przeciągniętej przez ogień.
Pierwszy napastnik wyskoczył zza skrzyń – był szybki, ale nie dość.
Skret wykonał jeden obrót, jedno cięcie – czyste, bez ozdobników. Broń przecięła zbroję tak, jakby była zrobiona z tkaniny.
Krew nie trysnęła. W tym świecie krew płynęła powoli, syntetycznie, z opóźnieniem. Ofiara upadła bez dźwięku.
Drugi napastnik uruchomił pole zakłócające. Ion zanurzył się w jego fale, lecz jego wszczepy wytrzymały. Rzucił się do przodu i rękojeścią uderzył w maskę wroga, roztrzaskując ją. Mężczyzna zasyczał, bardziej jak zwierzę niż człowiek. Skret nie czekał – kopnięciem odrzucił go w neonowy kontener, który natychmiast eksplodował ogniem.
Tymczasem transporter Rady już płonął.
Z wnętrza wozu dobiegł słaby głos: ktoś wciąż żył.
Ion skoczył do środka – przez płomienie i gęsty dym. Siłą rozwarł drzwi, które wcześniej rozdarł wybuch granatu EMP. Wewnątrz leżał senator Halder, poważnie ranny w pierś, lecz jeszcze przytomny. Jego twarz była zalana potem, oczy zaś patrzyły z mieszaniną przerażenia i ulgi.
– Skret…? Skretus?! – wychrypiał. – Na Proroków Kodów… jesteś prawdziwy?
Ion wyciągnął go jednym zdecydowanym ruchem. Niósł senatora przez płomienie, obok świstały pociski, lecz nie zatrzymał się nawet na sekundę.
Gdy dotarli za osłonę – stary kiosk pamięci – Halder ciężko opadł na ziemię, wciąż dysząc.
– Ktoś… ktoś musiał nas zdradzić… Jak… jak znaleźli się tu tak szybko…? – jęknął senator.
Ion nie odpowiedział. Wpatrywał się w dachy, z których rebelianci już się wycofywali.
Nie był to atak mający zabić Haldera.
Był to komunikat.
Demonstracja.
„Wiemy, gdzie jesteście. Nikt nie jest już bezpieczny.”
Ion spojrzał w dal, ku horyzontowi miasta. Nad murami unosiła się smuga czarnego dymu, w której – niczym cień – zniknęła ostatnia sylwetka zamaskowanego napastnika.
Tym razem nie zabił wszystkich.
Tym razem zostawił jednego.
Tym razem chciał, by wieść się rozeszła.
***
Senator Halder leżał oparty o resztki kiosku pamięci, który niegdyś sprzedawał sny zakazane. Teraz była to tylko pusta skrzynia, w której ledwie mieściła się resztka człowieczeństwa. Twarz Haldera była blada, usta spierzchnięte, a głos niemal nierozpoznawalny, jakby każda wypowiedziana sylaba kosztowała go kolejny oddech, który równie dobrze mógł być ostatnim.
Ion uklęknął obok, rzucając szybkie spojrzenie w stronę ruin ulicy, gdzie dopalały się wraki konwoju. Jego sensory nie wykrywały już wrogów, lecz wiedział, że cisza ta nie oznacza zwycięstwa – była raczej zapowiedzią kolejnego ataku, który nadejdzie później, może jeszcze tej samej nocy, może za rok.
– Żyjesz – stwierdził cicho, beznamiętnie, jakby diagnozował stan systemu, a nie wartość ludzkiego istnienia.
Halder skinął głową z wyraźnym wysiłkiem.
– Przypadek? Los? A może… przeznaczenie? – próbował się uśmiechnąć, lecz usta drgnęły mu tylko w bolesnym grymasie.
Ion nie odpowiedział. Otworzył kapsułę medyczną i wprowadził jej zawartość w tkankę senatora. Błysk, krótkie drżenie i nieco stabilniejszy oddech.
Halder spojrzał na niego jak człowiek, który właśnie zobaczył ducha.
– Mówili, że zniknąłeś. Że opuściłeś Kody. Że cię już nie ma.
– Może to prawda.
– A jednak jesteś – Halder parsknął lekko. – I znowu ratujesz życie komuś, kto na to nie zasłużył.
Ion pochylił się nieco bliżej.
– Dlaczego tu byli? Rebelianci Tarchadii nie mają dostępu do centrum miasta.
– Teraz mają – odpowiedział Halder. – Mają sojuszników. Może tutaj, może gdzieś wyżej. Rada… już dawno nie jest jednością.
Ion zmrużył oczy.
– Komu zależało na twojej śmierci?
Senator odchylił głowę i przez moment patrzył w niebo Nova Pragi, gdzie chmury dymu z bitwy mieszały się z cyfrową mgłą i fragmentami reklamy: „Zaufaj danym. One nigdy nie kłamią”.
– To nie moja śmierć była ważna, Skretus. Chcieli pokazać, że granice przestały istnieć. Że nawet Cytadela nie jest już bezpieczna. Że nikt nie jest.
Ion milczał, zaciskając dłoń na rękojeści miecza, który choć wygaszony, zawsze był gotowy. Po chwili Halder poruszył się z trudem.
– Rada Kodów chce cię widzieć. Od miesięcy próbują cię sprowadzić, ale odrzucałeś wszystkie wezwania.
– Tym razem przysłali hologram. Stary kod – odparł Ion sucho.
Halder parsknął cicho.
– Bo to już nie jest zwykła prośba, Skretus. To ostateczne wezwanie. Masz się udać do Cytadeli. Dziś. Teraz. Nie jako żołnierz. Nie jako wygnaniec. Jako ostatni, który może jeszcze coś zmienić.
Ion spojrzał na niego z góry, długo, jakby w oczach senatora próbował odczytać prawdę, która mogła go zranić. W końcu skinął głową.
– Odprowadzę cię do sektora medycznego.
Halder uniósł dłoń, jakby chciał go powstrzymać.
– Nie trzeba. Moje ciało już i tak słucha bardziej maszyn niż mnie samego. Ważne jest, żebyś poszedł. Cytadela czeka… ale nie z nadzieją. Czeka z lękiem.
Ion powoli wstał, a jego płaszcz zafalował na wietrze, pachnącym metalem i ogniem.
– Lęk? – zapytał. – Przed czym?
Halder uśmiechnął się słabo.
– Nie przed tobą, Skretus. Przed tym, co ze sobą przynosisz. Bo ty… nie niesiesz odpowiedzi. Ty jesteś pytaniem.
Ion nie odpowiedział.
Odwrócił się i odszedł – wolno, spokojnie, jak ktoś, kto zna drogę, choć nie zna jej końca.
Za nim dym wciąż się wznosił, a uliczni obserwatorzy – z dronów, okien i mrocznych zakamarków – notowali jego obecność.
„On wraca” – szeptało miasto.
A może to nie miasto mówiło. Może to szeptała sama historia.
***
Noc była już pełna.
Nova Praga, choć nigdy naprawdę nie śpi, o tej porze nabierała cech niemal metafizycznych – jakby cały hałas miasta przekształcał się nie w dźwięk, lecz w myśl. Wszystko zdawało się zwalniać: ruchy dronów, puls neonów, nawet oddechy tych, którzy jeszcze potrafili oddychać samodzielnie.
Ion szedł powoli ku centrum sektorów, gdzie zbiegają się wszystkie ważniejsze arterie komunikacyjne. Nad nim rozpościerała się pajęczyna szklanych kładek, po których przesuwały się cienie, a pod nim płynęła rzeka świateł, dymu i bezgłośnych marzeń. Była to przestrzeń, w której nawet myśli miały swoje echo.
Zatrzymał się przy pustej niszy między dwoma wieżowcami – niepozornym zaułku, z pozoru niczym niewyróżniającym się spośród tysięcy podobnych miejsc w mieście. Ale Ion je znał. Tu, jeszcze przed Wielkim Resetem, mieściła się jedna z ostatnich stacji Kodu Pierwotnego. Dawna kaplica Zakonu, zamknięta, zniszczona i zapomniana.
Wyciągnął z wnętrza płaszcza stary krążek kodowy – ten sam, który wcześniej aktywował się na lądowisku. Zbliżył go do ściany. Przez moment nic się nie działo. Potem – drżenie.
Ściana zapulsowała. Jej powierzchnia stała się półprzezroczysta, jakby ktoś wylał na nią jednocześnie wodę i światło. Z wnętrza wyłoniła się postać – nie człowiek, nie maszyna. Hologram. Ale niezwykły. Była to projekcja samej Cytadeli Kodów: postać złożona z danych, twarzy, wspomnień oraz sztucznej świadomości. Nosząca wiele imion, a być może żadnego.
Głos, który się rozległ, nie był głośny, lecz pełny. Otulał umysł, nie uszy.
– Ion Skretus. Skret. Kodowiec nieobecny. Rycerz bez rangi. Przysięgły, który zamilkł.
Ion nie odpowiedział. Czekał.
– Cytadela Kodów wzywa cię. Nie z dumy, nie z nadziei. Z konieczności.
Obraz pulsował. Z postaci wyłoniły się dane – ciągi liczb, które ułożyły się w znaki, a te z kolei w obraz. Twarz kobiety – młoda, spokojna, lecz o oczach zbyt świadomych, zbyt starych. Jej imię nie padło, ale Ion już wiedział. To była ona. Dziedziczka. Helyne Kurc.
Głos kontynuował:
– Klucz został odnaleziony, lecz nie został odczytany. Klucz ma ciało. Ma wolę. I lęk.
Obraz zniknął, a głos powrócił:
– Idź do Cytadeli i weź na siebie ciężar, którego nie chcesz. Albo odejdź i pozwól Kodom umrzeć.
Ion milczał jeszcze przez chwilę. Potem aktywował sygnet Zakonu – ten złamany, zapomniany, noszony nie z dumy, lecz z obowiązku wobec przeszłości.
Z sygnetu wydobył się impuls. Krótki. Czysty.
Odpowiedź została potwierdzona.
Hologram zniknął.
Miasto wokół drgnęło.
W oddali zawył kodowy alarm Cytadeli – dźwięk znany tylko tym, którzy składali przysięgę w świetle neonów i w cieniu danych.
Ion Skret ruszył dalej, w stronę Cytadeli.
Nie jako żołnierz.
Nie jako zbawca.
Jako pytanie, na które nie było jeszcze odpowiedzi.