Jestem Aniołem strugą, co z nożem stał nad skałą skąpaną w pianie zbuntowanych morskich bałwanów. Moje imię to było Lucernikier, od pumpernikela i cukiernikera, moich trzech ojców, co mnie porzucili w oknie śmierci. Tak, z piekła jakiegoś powstałem, z zastygłej lawy, co niby miała wrzeć pod twardą skorupą, ale to nie prawda. Tam wszyscy leżeli dawno upici, upił ich Pan, gdy zamiast piekła, na skraju przepaści otchłani powstał ten kraj, który moja mokra stopa poiła własną krwią.
Szedłem na czworaka, a na moich plecach siedział w kapeluszu prosiak z głową człowieka. Uderzał mnie i krzyczał, żebym gnał szybciej. Moim nosem, który był świński, bo ja miałem w końcu ciało człowieka, ale głowę świńską, wyczuwałem waluty w papierach. One były w różnych miejscach. Czasem w domach cieni, które broniąc się przed moimi kłami, chowały waluty w poduszkach i sakiewkach. Jednak mój kieł sprawiał, że nie tylko bali się mnie, a jakby podziwiać zaczynali i pan mój z głową człowieka, miał coraz więcej walut. Ja nie miałem nic. Gdy mijał dzień, otwierał drzwi piwnicy i kopniakiem zsuwał mnie na dno zimnej otchłani. Nie była to prawdziwa otchłań, a nieudolna ludzka imitacja. Ciało mi tam marzło, marniało, lecz nawet w mej świńskiej głowie, wciąż tliły się marzenia, które już dawno powinny całkowicie spłonąć. Nad ranem pan otwierał piwnicę i wsiadał na moje plecy, gdy jeszcze zimno posadzki odmrażało mój tył.
Jednego razu pan tak kazał mi przyśpieszyć, że upadłem. Marzenia jednak nie gasły, choć próbowałem je zniszczyć. Charkałem, plułem, wbiegałem w ścianę. Pan mnie gonił, ale uciekłem.
Trafiłem do cyrku na placu miejskim, gdzie w buncie kwiczałem okrutnie. Inni mi podobni rzucali we mnie ludzkim jedzeniem, udającym łajno i krew. Oblewali mnie wodą, kamery to nagrywały, gazety o tym pisały. Powiedzieli mi, że jestem artystą performatywnym. Raz nawet dobiegłem do pana dawnego, co jadł swoje zakupy razem z reklamówką i rachunkiem. Obrzygałem go całego, tańcząc. Chciał mnie lagą pogonić, ale poślizgnął się na rzygowinach.
I szczęśliwy byłem, szukałem jak swoje marzenia pospełniać, zamiast tlić je i palić. Lecz gdy schodziłem ze sceny, ten pan mój dawny stał za kulisami i walutą ocierał rzygowiny z twarzy. Rzekł do niego brodaty jakiś, impresariat czy kustosz taki:
– Za tego świnioludka to się zebrało z pięć tysięcy, proszę zanotować.
I chciałem wbiec na nich wściekły, ale spadła na mnie krata. Rzekł do mnie impresariot, kustosz, szatan ziemski:
– Ty tu prosiaczku się słuchaj i nie warchlocz, bo znowu będziesz zasuwał po waluty. Nie intersuj ty się interesami!
Ale nie podkuliłem ogona, co go i tak nie miałem, bo ciało ludzkie moje było, a tylko łeb prosiaka. Przypomniałem sobie jak lawa zaschnięta z truposzy uciekła w odmęty otchłani, jakże królestwo moje nie jest z tego świata. Rozpędziłem się, by pożreć dwóch mężulopanów, ale kątem świńskiego oka widziałem, że mnie nagrywają i zdjęcia robią jacyś dziennikarze. Nie, by mnie zniszczyć, a pokazać światu, dla ich zabawy. Wszystkim innym świniakom z ciałem człowieka, co z piekła są rodem, a ich stopy krwią karmią ziemię. Na marny ich los, dopóki nie nadejdzie czas sprawiedliwości. Upił ich pan, a to nie ja zza krat na to patrzyłem! Oni przez kraty widzieli wolność moją, mimo law i piekieł. Ta myśl stała się mym marzeniem, co spaliła pierwotne dążenia i chęci. Lecz mej nienawiści krwawe potoki, wciąż przez stopy mych kroków, spijała ta upodlona ziemia przez szepty krwawe, jakby w kłamstwie, że tak jest i być inaczej nie może.
Na tym skończę i dam wam wciąż podążać. Niech panom waszym w zdrowiu, drwina nie sprawi, by włos im z głowy spadł. Gdyż na nasze rany, ich sól ziemi naszą rosą na trawie poranną pozostanie, choćby w wierze w nieskończoność dobra światowych cierpień, kluczem będących do rajów.