- Opowiadanie: lenti - Granice świadomości

Granice świadomości

Wybaczcie, mam ogromny problem z przypisaniem gatunku do tego opowiadania.

Odzyskuje świadomość, za każdym razem, gdy zadaje sobie pytanie, czym ono tak naprawdę jest?

Liczę, że końcówka wynagrodzi trud czytania tym, którzy do niej dotrwają :)

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Oceny

Granice świadomości

 

 

Na twarz opadał mu popiół, gdy spadające z łoskotem głazy, przecinały linie horyzontu. Huk odlegle trzaskanych skał kołysał mu duszę. Deszcz bazaltowych odłamków nawadniał glebę i poił zwierzynę krwią. Szedł z zamkniętymi oczami. Prowadziło go przekonanie, że w końcu odnalazł drogę. Raz jeszcze zanurzył głowę we wrzątku, wyparzając wszelkie wątpliwości. Założył na twarz uśmiech i ruszył ku przeznaczeniu.

Pisane mu było szaleństwo.

 

****

 

Obudził go chłód porannych godzin i niegościnność starego dębu, w korzeniach, którego przyszło mu spać. Był w lesie tuż przed świtem, gdzie szarość wciąż zżerała kolory, a mgła chowała widoczność w kieszenie.

 Skostniałe ciało, wciśnięte pomiędzy wymyślne formacje z korzeni dębu, domagało się ciepła i wygody. Król liściastych drzew nie zapewnił należytego człowiekowi noclegu. Bo takiego w lesie dla ludzi nie ma.

Człowiek zawsze będzie tu intruzem. Popatrzył, więc intruz na posępny krajobraz, nabierając przekonania, że las skrywa przed nim prawdziwe oblicze. Jawi mu się sztucznie wystawianą nieprzychylnością, która jest słabo zagranym spektaklem. Nieudolną farsą miejsca, które chce się go pozbyć.

Nie wiedział czemu. Niczego nie wiedział. Gdy nawoływał obrazy z pamięci, odpowiadało mu echo. Wspomnienia były niedostępne. Jedyne co podano mu na tacy, gdy się przebudził, to reminiscencja rozmowy z leśnym eremitą oraz jakże barwna wizja, którą tenże przedstawiał.

 

Człowiek wspina się po stromym zboczu wulkanu.

Człowiek stoi u szczytu z wyciągniętą dłonią.

Człowiek otwiera dłoń nad buzującą magmą.

Człowiek wsypuje do wulkanu nasiona czasu.

Eksplozja.

Gargantuiczna erupcja fioletu i zieleni.

Rozerwane ścieżki rzeczywistości, krwawiące czasem.

Nowy bieg cyklu.

 

Intruz wstał z ziemi. Ciężko i bez przekonania, nie wiedząc co robić. Nie znał przeszłości ani przyszłości. Znał tylko to, co teraz. A było tego niewiele. Podjął kroki niezbędne do przetrwania. Nadał sobie imię, by móc się ze sobą zaprzyjaźnić.

– Będę Kai – powiedział, ucząc się własnego głosu. Niskiego i tubalnego.

Wnet rozszedł się po lesie rechot prześmiewczy o nieznanym źródle. Jak okiem sięgnąć nikogo żywego. Żaden jednak był to dowód, gdy tak prosto skryć się w lesie.

– Nie będziesz Kai. – Przemówiła przestrzeń łagodnym głosem, przyjemnym dla ucha.

Zaskoczony zaczął się nerwowo rozglądać. Żart? Zasadzka? A może magia? Dyskomfort oblepił wyśmianego człowieka.

– Nie będziesz Kai – powtórzył głos – bo człowiek w lesie nie nosi swych imion. Tu jesteś intruz. INTRUZ. INTRUZ!

– Pokaż się! – Zażądał– chce widzieć, z kim mówię!

Nikt jednak na te słowa nie wyszedł zza drzewa. Nie wychynął z korony dębów. Nie podniósł z pobliskich paproci. Wydarzyło się za to coś mniej oczywistego.

Tuż przed nim zadrżała przestrzeń. Bezwietrznie zafalowała. Ciekłe powietrze pulsowało w ledwie dostrzegalnej nieprzezroczystości. Zmarszczki przestrzeni, o mętnej strukturze. Wycinek mgły nikle reflektujący światło.

– Czym lub kim jesteś?

– Duchem lasu – odparł bezkształtny kształt.

Ledwo dostrzegalna dostrzegalność.

Słowa dobiegały ze wszystkich stron. Dryfująca zawiesina pulsowała przed mężczyzną, stając się nieco wyraźniejszą.

Mężczyzna próbował skupić wzrok, by dostrzec coś więcej niż ledwo widoczną plamę widma. Ponownie zabrzmiał prześmiewczy rechot. Głośniejszy i dłuższy od poprzedniego.

– Myślisz, że duch lasu powinien mieć formę dębu lub jelenia z dorodnym porożem? Nie potrzebuje kształtu ani koloru.

– Ja chyba… – mężczyzna zawahał się – tracę rozum. Nie wiem, co tu robię ani jak tu trafiłem.

– Będziesz moim gościem, lecz niezależnie co się stanie, zawsze będziesz intruzem.

– Czego ode mnie chcesz?

Nagły i silny poryw wiatru, poderwał do lotu tysiące jesiennych liści. Wszystkie przywarły do ducha lasu, odpędzając jego bezkształtność. Przybrał formę możliwie ludzką.

– Tak będzie Ci łatwiej – powiedział.

Otoczył mężczyznę utkanym z liści ramieniem i poprowadził w głąb lasu ku zrozumieniu.

Długo wędrowali. Skali tej podróży nie oddadzą żadne miary ani czas, który usnął w trakcie znudzony. Musiało to tyle trwać, by człowiek zrozumiał, że jest intruzem. Że nie jest zwierzęciem. Że nie jest i nie będzie nigdy częścią lasu. Przede wszystkim musiało to tyle trwać, by poznał odpowiedź na pytanie, które sam zadał: Czego ode mnie chcesz?

Zatrzymał się w końcu i spojrzał na ducha lasu, który był teraz zlepkiem mchu, zapachem mokrego igliwia, sierścią rozkładających się jenotów, kleszczami skrytymi w paprociach i przekwitającą żurawiną.

– Zrozumiałem – rzekł z ulgą i po dłuższej chwili dodał – Niczego ode mnie nie chcesz. Nigdy nie chciałeś. Istniałeś na długo przed człowiekiem. Nie jestem Ci potrzebny.

– Oto nasza prawda – potwierdził duch lasu.

Szli dalej, a przez gęste poszycia liściastych drzew, zaczęły przedzierać się ciepłe promienie słońca. Las napełnił się kolorami oraz dźwiękiem radosnej przyrody. Wieczne mgły skropliły się, ukazując bujną roślinność, a także zwierzynę, której liczna obecność okazała się dla intruza sporym zaskoczeniem. Dotychczas myślał, że towarzyszy mu jedynie duch lasu.

– Jesteś gotów intruzie. Czy chcesz ujrzeć całą prawdę?

– Tak.

– Wiedz, że ma ona swój koszt. Smutek lub szaleństwo. Godzisz się zapłacić?

– Tak – potwierdził Intruz.

 

****

 

Siedzieli na mchu naprzeciw siebie. Na niewielkiej polanie otoczonej młodymi brzózkami, które zgubiły już liście. W pięknej jesiennej scenerii duch lasu przekazał intruzowi dary czasu, a każdy czas składał trzy podarunki: ziarno, radę i wodę.

– Oto ziarno czasu przeszłego – włożył w dłoń człowieka owal wielkości orzecha.

Ziarno było wilgotne, błyszczało kolorami i wydobywał się z niego piękny słodkawy aromat kardamonu. Następnie przyszła kolej na przekazanie rady.

TERAZ rośnie wyłącznie na glebach WCZORAJ.

– A oto woda z czasu, który upłynął. – Duch lasu złożył razem, utkane z liści dłonie. Pojawiła się w nich woda.

Była krystalicznie czysta. Intruz domyślił się, czego oczekuję duch lasu. Pochylił się do przodu i upił kilka haustów.

Gdy się wyprostował, ujrzał inny świat

Różnorodność barw, dźwięków oraz niezliczoność gatunków. A wszystko to w idealnej wręcz nierealnej harmonii. Każdy punkt przestrzeni tętnił życiem, a jednocześnie bił zewsząd spokój.

Gdy w krystalicznie czystej górskiej rzece płynął łosoś, w płyciźnie rzeki czekał już na niego niedźwiedź kodiacki. Gdy wiatr zrzucił na polanę gałązkę cedru, zlatywały się wokół owady.

Gdy kreci kopiec wybijał na powierzchnie, przyczajony żbik gotował się do skoku. Wszystko miało swoje miejsce. I na wszystko był czas.

Powalone drzewa, gniły, wsiąkając w glebę, by nazajutrz wschodzić i ponownie ścigać się ze starszyzną o promienie słońca. Dryfujące w oceanie truchła potopionych mamutów, tworzyły wyspy, na których odpoczywały stada albatrosów i pelikanów. Towarzyszyły im gromady setek megalodonów. Wysoko w górze kołowały pterodaktyle, a ze słonych wód wychodziły na brzeg gady z rybimi ogonami.

Wszystko to toczyło się wokół lasu, jak i w nim samym. Intruz szedł ostrożnie, chociaż wiedział, że jest to jedynie projekcja. Wizja odległych czasów, gdy nie istniało nic poza naturą.

Powstawały pierwsze torfowiska, gigantyczne paprocie sięgały trzech metrów, a jeleniowatopodobne praprzodki obrośnięte były piórami.

Wszystko to przy nieustającym towarzystwie ferii barw i eksplozji. Piękno doznań, jakiego nie zaznał nigdy żaden człowiek. Hipnotyzująca projekcja poprowadziła intruza na skraj prehistorycznego lasu, skąd wyłaniał się widok na zbocze wulkanu. Chociaż nie zostało to powiedziane, mężczyzna wiedział, co musi uczynić.

Wspiął się po stromym zboczu wulkanu. Stojąc u jego szczytu, wyciągnął do przodu dłoń, wrzucając do buzującej lawy otrzymane od czasu przeszłego, ziarno.

Ostatnim co ujrzał, był niszczycielski meteoryt, zwęglający ziemie.

Prawdziwa katastrofa nadeszła nieco później.

Jedne z małp postanowiły zejść z drzewa.

 

****

 

Siedzieli na mchu naprzeciw siebie. Na obszernej połaci wykarczowanego lasu, otoczonego lepiącymi się od mleka kauczukowcami, które rosły nieprzyzwoicie gęsto. W tej niezwykłej scenerii duch lasu przekazał intruzowi dary czasu teraźniejszego.

– Oto ziarno czasu teraźniejszego – włożył w dłoń człowieka owal wielkości orzecha.

Ziarno było bardzo lekkie i gładkie niczym metalowa kula. Potrząsając nim, można było wyczuć, jak wewnątrz coś się rusza. Wydobywał się z niego ledwie wyczuwalny zapach celulozy i trocin.

Następnie przyszła kolej na przekazanie rady.

Teraźniejszość najwierniejszym kompanem. Nigdy Cię nie opuści.

– A teraz przyjmij wodę z czasu, który nie skończy nigdy swego pływu. – Duch lasu złożył razem, utkane z liści dłonie. Pojawiła się w nich woda.

Była mętna, a na jej powierzchni tworzył się opalizujący refleks. Intruz był niemal pewien, że czuje jej siarczany zapach. Mimo to upił spory łyk.

Gdy się wyprostował, ujrzał znany świat. W nieznanym wydaniu.

Gęsta roślinność napierała na udeptaną ścieżkę w amazońskiej puszczy. Intruz tuż za duchem lasu podążali nią w nieznane. Było zbyt wąsko by iść ramię w ramie. Duch prowadził w milczeniu, nie spoglądając do tyłu na towarzysza. Mokre gałązki i liście co rusz moczyły skórę mężczyzny. Tego typu ścieżki, znikają w kilka dni, gdy tylko zaprzestaje się uczęszczania po nich. Przyroda szybko odzyskuje równowagę. A przynajmniej tak intruz uważał.

Po kilku minutach przedzierania się przez gęstwinę wyszli nad niewielki strumień, gdzie seledynowy wąż, połykał wciąż żywą młodą małpkę, sparaliżowaną jadem. Widok ten żywo przeraził człowieka, który z naturalnych pobudek czuł, że dzieje się właśnie coś niedobrego.

– Równowaga. Tak właśnie ma być. – Skomentował Duch lasu.

Intruz patrzył na obślizgłego gada, który nieśpiesznie połykał zdobycz. Intruzowi przeszło przez myśl, by podjąć się próby ratunku. Nie miał jednak pewności, czy nie jest już za późno na takie działania.

– I dlatego jesteś Intruzem – czytał mu w myślach Duch lasu – wydaje Ci się, że jest w tym spektaklu rola dla Ciebie. Że masz jakąś powinność względem życia. Że Twoja interwencja jest konieczna. A jesteś jedynym, co jest tu zbędne.

– Równowaga… – Szepnął Intruz, myśląc, że rozumie.

– Zwierzę się rodzi. Poluje. Umiera. Nie będzie żyło, jeśli nie zapoluje. I nie przetrwa, jeśli tysiące wcześniejszych pokoleń nie zostanie upolowanych. Efektem śmierci, na którą patrzysz, jest życie. Jak ma to zrozumieć intruz, na którego nikt nie poluje?

Małpka została połknięta w całości. Wąż zastygł w bezruchu.

– Idziemy nakazał Duch, wskazując kierunek dalszej wędrówki.

Dalej szli przez niewyobrażalne labirynty pnączy, korzeni i rozłożystych gałęzi naszpikowanych liśćmi. Roślinność bezkompromisowo zawłaszczyła sobie przestrzeń, jedynie w niewielkim procencie wpuszczając wypełnione wilgocią, duszne powietrze. Z niedostępnym dla wzroku koron drzew dolatywały śpiewne trele ptaków. A z nieokreślonych dali dżungli dochodziły pomruki większej zwierzyny oraz ospałe trzeszczenie kołyszących się drzew.

Intruz czuł, że z tego etapu podróży też zapewne płynie jakaś nauka. Pozostawała jednak poza zasięgiem jego zrozumienia. Szli w milczeniu przez bogatą w różnorodność, choć tak monotonną dżunglę.

 Po raz kolejny zatracił poczucie czasu. Czuł, że idą od zawsze. I nigdy nie skończą. Nauczył się rozpoznawać ptasie zaśpiewy oraz odgłosy żerującej zwierzyny. Poczuł, że staje się częścią tego świata i jest czymś więcej niż tylko obserwatorem. Duch lasu nie pozwalał mu jednak poczuć całkowitej więzi z lasem.

Za każdym razem, gdy człowiek zaczynał czerpać radość z obcowania z naturą, przypominał mu, że jest tylko intruzem. Zbędnym, obcym gatunkiem, który nigdy nie zdoła wkomponować się w przyrodę.

I gdy tak szli niekończącym się lasem, nagle Intruz uzmysłowił sobie, że śpiewne trele pstrokatej ptaszyny nie brzmią już tak harmonijnie. Coraz więcej słyszał w nich chaosu i przypadkowości. Śpiew zatracił swą niezmąconą rytmikę, na rzecz nieregularnych pisków i postukiwań. Z każdym kolejnym krokiem dźwięki dobiegające do uszu intruza stawały się coraz głośniejsze. Mniej naturalne, a ich tony coraz wyższe. Coraz trudniej było rozpoznać trele poszczególnych gatunków. Piękne podniebne arie zamieniły się w metaliczne piski i zgrzyty, tak nieprzyjemne dla ucha.

I wtedy gęstwina niespodziewanie się skończyła, odsłaniając przerażający kontrast. Niemożliwie niepasujący element. Ogromna, kilkunastu hektarowa rana w oddychającej piersi lasu.

Wykarczowane, dziewicze tereny dżungli. Zbezczeszczone spalinowymi ciągnikami, gąsienicowymi maszynami. Fedrujące, żelazne ramiona raz po raz kłuły ziemię. Ubijana walcami gleba zalewana była betonem. Górujące nawet nad najwyższymi drzewami lasu, żelazne żurawie, pomagały wznosić kolejne kondygnacje budynków. Hulający w tej bluźnierczej dla lasu polanie wiatr, targał nylonowe worki, popiół papierosów i pokruszone kawałki styropianu. Rozrzucał je setki metrów w głąb dżungli, zupełnie jakby znaczył teren, zwiastując przesuwanie granic, wyznaczanych przez ludzki ambicje.

Intruz poczuł wstyd. Czuł się współwinny tej sytuacji, mimo że przecież był jedynie obserwatorem. Nienawidził się za to, że jest człowiekiem. Gdy spojrzał na milczącego ducha lasu, zaniechał próby rozmowy. Utkane z liści ciało ducha, zdawało się pokrywać rosą. Czy to możliwe, że duch płakał? Czy jako strażnik lasu, odczuwał fizyczny ból, z powodu bestialstwa, jakiego dopuszczał się człowiek na przyrodzie?

Intruz mógł jedynie zgadywać, ile drzew, roślin i zwierząt musiało zginąć, w wyniku zadanej lasu ranie. Gigantyczny teren budowy ogrodzono blaszanym ogrodzeniem, jasno dając do zrozumienia, gdzie las ma się zatrzymać. Nie sposób było jednak określić czy to ogrodzenie napiera na las, czy może las na ogrodzenie. Gdy tylko roślinność przebijała się pod metalowym płotem, próbując odebrać swoją należność, człowiek ze swymi spalinowymi narzędziami, ponownie zyskiwał przewagę w wojnie, którą toczyć z przyrodą będzie już do końca. Szala zwycięstwa tego starcia od dawna już przesuwa się w stronę człowieka. A gdy już ostatecznie człowiek wygra, wówczas przegra przyroda, co będzie końcem człowieka. Bowiem nie zrozumie człowiek, że nabój z broni wymierzonej w naturę, przeszyje jego własną czaszkę. Czaszkę strzelającego.

Przygnębienie spadło na intruza z porażającą siłą. Był intruzem w lesie, lecz teraz poczuł, że jest też intruzem wśród ludzi. Przynależał do obu światów, będąc zarówno oprawcą, jak i ofiarą. Stał wraz z duchem lasu, obserwując ponury pejzaż w milczeniu.

– Co teraz? – Spytał, widząc, że duch lasu po raz pierwszy, odkąd ruszyli w podróż, nie przejawia żadnej inicjatywy.

– Nic.

– Ruszymy dalej? – Dopytywał, patrząc na stojącego w połyskującej ropą, kałuży ducha.

– Nie – odparł Duch – dalej musisz iść sam.

Niespodziewany poryw wiatru uderzył w liście, z których był utkany, niosąc je we wszystkich kierunkach. Intruz zawrócił w stronę gęstwiny, z której wyszli, lecz ze zdziwieniem dostrzegł, że lasu już nie ma.

W jego miejscu stało zbocze wulkanu. Nadeszła pora na ostatni etap podróży. Smutek lub szaleństwo.

Wiedział, co uczynić. Ujrzał to w wizji.

 

Intruz wspina się po stromym zboczu wulkanu.

Intruz stoi u szczytu z wyciągniętą dłonią.

Intruz otwiera dłoń nad buzującą magmą.

Intruz wrzuca nasiono czasu do wulkanu.

Eksplozja.

Gargantuiczna erupcja fioletu i zieleni.

Rozerwane ścieżki rzeczywistości, krwawiące czasem.

Ostateczny bieg cyklu.

 

****

 

Siedział na płaskiej skale w niewielkiej niecce. Ciężar nieświadomości powoli zsuwał mu się z barków. Odzyskiwał poczucie stanu. Pierwszym, co poczuł, było swędzenie wewnętrznej części dłoni. Rozprostował palce i ujrzał, spopielały kształt wielkości śliwki.

Ziarno czasu. Przesunął po nim kciukiem i wówczas się rozleciało, wznosząc w powietrze drobną mgiełkę pyłu, która szybko uleciała w skwarnym powietrzu, niesiona gorącym porywem. Resztki skorupy ziarna, które zostały w dłoni Intruza, wydzielały nieprzyjemny zapach, będący mieszanką spalenizny i pleśni. Mężczyzna zrzucił z dłoni resztki ziarna, obserwując, jak odbijają się od ceglastej skały, na której siedział.

Spragniony wody, chwycił za leżący nieopodal blaszany kubek i desperacko przyssał się do niego, chcąc ugasić pragnienie. Wody jednak nie było. Jedynie bursztynowy osad, na dnie, który wytracił się z brudnej cieczy.

Wody nie było.

Wody czasu przyszłego.

Nie było też ducha lasu.

Nie było zatem też wskazówki przekazanej od czasu przyszłego.

Przyszłość nie dawała darów.

Ziarno było zniszczone, bezużyteczne.

Woda wyparowała, nie zostawiając choćby kropli zanieczyszczonego płynu.

Duch lasu zniknął, zapewne wraz ze śmiercią jednego z ostatnich drzew.

Czy zatem podróż dobiegła końca i w takim świecie przyjdzie żyć Intruzowi? Czy tak właśnie ma wyglądać świat? Dlaczego ma cierpieć, skoro sam nie przyłożył ręki, do niszczenia natury? Ale nie zrobił też nic, by powstrzymać inne ręce. Czy świat, który otrzymał, jest karą? Nauką? A może to właśnie radą od czasu przyszłego.

Rozważania Intruza przerwały promienie słoneczne, które ześlizgnęły się ze sklepienia, uderzając bezpośrednio w głaz, na którym siedział. Temperatura szybko stała się nieznośna, więc mężczyzna musiał opuścić wnękę. Ruszył przed siebie piaszczystą ścieżką wśród głazów, porośniętych brunatnymi pnączami. Nagrzany piasek parzył stopy tam, gdzie wystawiony był na bezpośredni kontakt ze słońcem. Nie było mowy o zatrzymaniu, jedynie szybko krok zabezpieczał przed oparzeniem stóp. Wszystko, co intruz słyszał, to przesypywany pod stopami piasek.

Szedł długo. A słońce przypiekało boleśnie mu kark. Stopy zaszły ropnymi pęcherzami, a płuca wypełniały się piaskiem. W końcu padł wycieńczony i odwodniony na twarz, tracąc przytomność.

Gdy się ocknął, szedł wąską ścieżką, po płaskiej grani, porośniętej porostem i gdzieniegdzie niskimi krzewami o ostrych kolcach. Zimne porywy wiatru, utrudniały mu wędrówkę, spychając ze szlaku. W końcu zabrakło mu sił, by stawiać dalszy opór. Zryw zimnej masy powietrza zepchnął go w dół, rzucając półnagie ciało w kolczaste krzewy. Ból był niewyobrażalny.

Gdy się ocknął, wciąż leżał twarzą w dół. Zbierając resztki sił, podniósł się do kolan i rozejrzał wokół. Monotonia krajobrazu chwyciła go za serce. Szary żwir i równie szary obrus falującej morskiej wody. Leniwe fale słonej wody obmywały truchła fok i wielorybów zaplątanych w plastikowe pajęczyny. Jedna z fok jeszcze żyła, przeraźliwie piszcząc. W chwili, gdy intruz postanowił do niej podejść, z morza niespodziewanie nadeszła wielka fala, niosąca na swym grzbiecie nieszczelne już beczki z chemikaliami. Mężczyzna znalazł się pod toksyczną wodą, która szybko wypełniła mu płuca.

 

****

 

Gdy się ocknął, przyciemnione ekrany stopniowo rozjaśniały się, a z głośników płynął cichy dźwięk szumu morza. Pomieszczenie ustawione było w tryb łagodnego wybudzania, więc upłynęła jeszcze minuta, nim dźwięki ustały całkowicie, a ledowe oświetlenie ponownie nabrało mocy.

– No i jak wrażenia? Czułem, że Ci się spodoba – zza pleców dobiegł go znajomy głos.

Mężczyzna przeciągnął się i usiadł na brzegu łóżka. Spojrzał na uśmiechniętą twarz towarzyszącego mu robota. Maszyna wyglądała jakby popadła w samo zachwyt.

– Muszę przyznać, że to było mocne. Co nie zmienia faktu, że prosiłem Cię Motto o sen dokumentalny! – Udał rozczarowanie, tylko po to, by nie dać robotowi satysfakcji.

– I był – odparł Motto.

– Nie wierzę.

– No dobrze, w większości był. Trochę go podkręciłem. – Robot spojrzał na człowieka z nieukrywaną satysfakcją.

– Wiedziałem! – Mężczyzna odpowiedział maszynie wzrokiem, w którym mieściły się wyższość, zadowolenie i nuta rozdrażnienia. – Ta część z wulkanem, to przegięcie.

– Może i tak. Cała reszta to wariancja danych, jakie mamy bazie. W ten czy inny sposób tak się potoczyły losy ziemian. Doceń, że oszczędziłem Ci szczegółów z końcówki dwudziestego pierwszego wieku. Zabawne, że sami niemal doprowadzili do zagłady, a i tak wszystko przekreśliły wybuchy dwóch wulkanów. Tak jakby to sama planeta chciała mieć ostatnie zdanie.

– Zabawne!? To, co się stało, jest według Ciebie zabawne? – Kapral Jones wrzeszczał na robota, któremu zapaliła się czerwona otoczka wokół opasek funkcyjnych, sygnalizująca, że rozmówca jest zdenerwowany.

Jones był święcie przekonany, że maszyna wypowiedziała te słowa celowo. Z premedytacją, by n-ty raz niebezpośrednio podkreślić wyższość robotów nad ludźmi. Nad gatunkiem, dzięki któremu w ogóle powstał.

– Nie wierzę, że to się tak skończyło – powiedział Jones, nieco spokojniejszym tonem.

– Mija czterdzieści lat od ostatniego sygnału wysłanego z ziemi – Motto mówił subtelnie zmienionym głosem, za sprawą modułu zapobiegania agresji, który został aktywowany, przez krzyk kaprala – Najbardziej prawdopodobny scenariusz ze wszystkich modeli matematycznych, nie przewiduje możliwości przetrwania gatunku ludzkiego. Płaszcz z pyłów, po dwóch ekstremalnych erupcjach spowił większość globu. Temperatury drastycznie spadły. W wyniku skażenia środowiska, oceany zostały zdominowane przez toksyczne dla większości ryb brunatne glony. Niemalże wszystkie łańcuchy pokarmowe zostały przerwane. Ziemie skuwa prawdopodobnie kilkumetrowa warstwa śniegu. Miną kolejne tysiące lat, nim lód ustąpi. Później nastąpi gwałtowne ocieplenie. Cykl odwilży i wiecznej zmarzliny powtórzy się wielokrotnie, aż warunki wreszcie się ustabilizują na tyle, by lądy ponownie mogły zostać zasiedlone, przez wyższe gatunki. Kapralu Jones, zna Pan doskonale dalszy cykl ewolucji, więc pominę zbędny opis.

– To już nie będą ludzie. To będzie coś innego.

 

****

 

Gdy się ocknął, spojrzał na swoją współistotę. Patrzyła na niego lustrzanym spojrzeniem.

– To dopiero był koszmar.

– Wiem. – Odparła, czytając mu w myślach.

– Wpierw byłem człowiekiem, a później robotem. I nie wiem, co było gorsze. Ależ to było ułomne. Ograniczone. Nigdy więcej nie chcę o tym śnić.

– To może przestań się w końcu obżerać świadomością przed snem? – Zaproponowała mu współistota.

– Myślisz, że stąd te koszmary?

Spojrzała na istotę tym swoim lustrzanym spojrzeniem, w którym mieściły się wszystkie możliwe odpowiedzi.

I wtedy się ocknął.

Koniec

Komentarze

„– Idziemy. – Nakazał Duch…”

 

Wyjaśnienie:

W dialogach, gdy po wypowiedzi następuje dopowiedzenie (tzw. didaskalia: powiedział, szepnął, nakazał), nie stawiamy kropki przed myślnikiem, a dopowiedzenie piszemy małą literą.

Poprawnie:

Idziemy – nakazał Duch

 

Metafory przeczące logice sytuacji:

 

Deszcz bazaltowych odłamków nawadniał glebę i poił zwierzynę krwią.

Komentarz: Bazaltowe odłamki (skała wulkaniczna) nie nawadniają gleby; metafora nie ma sensu logicznego.

 

Raz jeszcze zanurzył głowę we wrzątku…

Komentarz: Niemożliwe fizycznie; jeśli to metafora, jest niezręczna.

 

 

Niespójność narracji w zakończeniu (nadmierne nagromadzenie zwrotów akcji):

 

Sen w śnie (kilkukrotnie powtarzające się „Gdy się ocknął…”) tworzy wrażenie dezorientacji, lecz kilkukrotne powtórzenie tego motywu staje się chaotyczne i męczące.

Sugestia poprawy:

Ograniczyć ilość przebudzeń – sen w śnie powinien pojawić się najwyżej dwa razy dla klarowności fabularnej.

 

 

Zbyt częste stosowanie wyrazów w stylu: „intruz”, „duch lasu”, „człowiek” – można bardziej różnicować określenia bohaterów.

 

Czasem narracja używa zbyt wielu metafor jednocześnie, co zmniejsza klarowność opisu (np. opis lasu czy wizji przeszłości/przyszłości).

 

 

Tekst posiada wartości literackie, bogatą metaforykę oraz interesującą, ekologiczną i filozoficzną wymowę, ale nadmiar abstrakcji i niejasne konstrukcje mogą utrudniać czytelnikom jego odbiór. Warto dopracować metafory, zredukować liczbę powtórzeń oraz uprościć zbyt złożone opisy.

Bardzo dziękuje za komentarz d.pankovski. Doceniam czas i skupienie, które włożyłeś w czytanie tekstu, który jak sam piszesz nie jest najprostszy w odbiorze smiley

 

W dialogach zawsze coś przekręcę, więc zaraz poprawię pierwszy cytat.

 

Co do metafor przeczących logice, muszę stanąć w ich obronie, gdyż były celowo tak skonstruowane. Pisane mu przecież było szaleństwo. Mam nadzieję, że nie podejrzewasz mnie o to, bym pisząc o zanurzeniu głowy we wrzątku, miał pod ręką logikę i zakładał fizyczną możliwość takiego zachowania wink

 

Spostrzeżenia o śnie, pozwól że skomentuje później. Twoja interpretacja jest bardzo odmienna, o tych której do tej pory słyszałem od osób, które czytały tekst , więc nie chcę też nikomu podsunąć jakiejś sugestii, gdyby okazał się na tyle szalony, by wpierw przeczytać komentarze, a potem sam tekst devil

(sam tak czasami robię blush)

Cześć, lenti

Opowiadanie zrozumiałem w ten sposób, że człowiek jest intruzem i niszczy przyrodę. Zwróć uwagę na językową warstwę. Specem od tego nie jestem, także punktował nie będę, ale momentami trochę brnąłem przez tekst. Wydaje mi się, że chciałeś zastosować zwroty bardziej poetyckie, za co ode mnie ukłon, ale z tym trzeba ostrożnie. Podam przykład, jak na początku:

Na twarz opadał mu popiół, gdy spadające z łoskotem głazy, przecinały linie horyzontu. Huk odlegle trzaskanych skał kołysał mu duszę. Deszcz bazaltowych odłamków nawadniał glebę i poił zwierzynę krwią. Szedł z zamkniętymi oczami. Prowadziło go przekonanie, że w końcu odnalazł drogę. Raz jeszcze zanurzył głowę we wrzątku, wyparzając wszelkie wątpliwości. Założył na twarz uśmiech i ruszył ku przeznaczeniu.

Huk odległe trzaskanych skał – a może odległy huk trzaskanych skał. Czasami zmiana szyku, szczególnie w prozie poetyckiej, zmienia bardzo wiele. Kamień nie może nawadniać gleby, jedynie woda. Wyraz: nawadniać odnosi się do wody. Staram się zrozumieć Twój przekaz. A może chodziło Ci bardziej o użyźnienie? Zanurzył głowę we wrzątku, wyparzając wszelkie wątpliwości. Może bardziej: Zanurzył głowę we wrzątku, pozbywając się wszelkich wątpliwości. 

Pozdrawiam

 

Cześć Hesket,

bardzo wartościowe spostrzeżenia odnośnie szyku. Faktycznie lubię z nim kombinować i nie zawsze musi to wpływać korzystnie na jakość przekazu. Łatwo zgubić balans, ale też dzięki komentarzom takim jak Twój, mogę się nad nim ponownie pochylić smiley

 

Widzę, także po Twojej opinii, że zwłaszcza otwierający fragment jest mocno dosłownie interpretowany, co przyznaje kompletnie nie było moim zamysłem.

Kamień nie może nawadniać gleby, jedynie woda.

Całkowicie się zgadzam. Deszcz bazaltowych odłamków nawadniał glebę – Nawadniał w nie dosłownym sensie. Drobne odłamki skał były tu kroplami deszczu. Jasne, mogłem po prostu napisać spadały na glebę, ale szukałem czegoś mniej dosłownego. Wyszło jak wyszło cheeky

Czyli podsumowując, widzę, że autor za wszelką cenę próbuje odpowiedzieć na pytanie: „Co było pierwsze – piramidy czy kura?”

Absolutnie kura.

Stąd nawiązanie do wrzątku. I w sposób niedosłowny kończymy rosołem smiley

Nowa Fantastyka