W sali panował półmrok, bo słońce z największym trudem przebijało się przez ciężkie kotary. Pielęgniarka uprzedziła mnie, że pacjent jest wrażliwy na światło, więc zamknęłam za sobą drzwi. Odcięło to pomieszczenie od hałasów szpitala i słyszałam jedynie rytmiczny lament kardiomonitora i charczący oddech starca.
– Dzień dobry, panie Romanie. Cieszę się, że zgodził się pan na rozmowę. Proszę się nie podnosić, nie trzeba – dodałam, widząc, że próbuje się dźwignąć.
– A dzień dobry panience, dzień dobry – przywitał się, prezentując bezzębny uśmiech. – A dlaczegóż to miałbym się nie zgodzić? Już nie mam powodu się ukrywać. Niewiele życia mi zostało, więc choćby mnie przeklęte komuchy dopadły, to i co z tego. Zresztą, teraz mamy wolną Polskę, więc jesteśmy bezpieczni, czyż nie? – powiedział, mrugając jednym okiem.
Pokiwałam głową ze zrozumieniem i wyjęłam dyktafon. Dobrze wiedziałam, o czym mówi. Ustrój ustrojem, a służby służbami. Wcisnęłam przycisk i rozległ się cichy szum pracującego urządzenia. Starzec wbił oczy w sufit i się zamyślił.
– Od czego mam zacząć tę opowieść, panienko?
– Proszę powiedzieć wszystko, co pan uzna za istotne. Mamy dużo czasu. I sporo taśmy.
– Dobrze. A więc tak…
*
Żeby zrozumieć tę historię, musi panienka wiedzieć, kim był mój ojciec i kim była Anuszka. Moja własna osoba jest dla sprawy tak naprawdę najmniej istotna. I nie mówię tego z fałszywej skromności.
Otóż jestem synem wysokiej rangi partyjnego dygnitarza. Nie wiedziała panienka o tym – poznaję po wyrazie twarzy. Nic dziwnego. W odróżnieniu od figurantów w rodzaju pana generała, nazwisk osób na poziomie mojego ojca nie jest łatwo odszukać… W szczegóły wchodził nie będę, bo wszystkich nie znam a o tym, co wiem, wstyd mówić. Tak czy inaczej, tatko w poprzedniej rzeczywistości cieszył się olbrzymimi wpływami.
Anuszka natomiast była prostaczką spod Mrowli. I kobietą mojego życia. To, jak widzę, nie jest dla panienki zaskoczeniem. No jasne – w końcu, o czym ma ględzić staruch na łożu śmierci, jeśli nie o dawnej miłości, najlepiej tej pierwszej i jedynej? Takim właśnie uczuciem pałałem do Anuszki, od kiedy tylko pamiętam.
Ojciec był człowiekiem surowym i nie patrzył przychylnym okiem na naszą relację – jakże, niewykształcona wieśniaczka, co na boso krowy pasa? Taką można najwyżej zbałamucić, a i to niespecjalnie wypada. Nie wiem, kiedy dokładnie się dowiedział, że planowaliśmy potajemny ślub, ale musiało to rozjuszyć go do żywego.
Proszę sobie wyobrazić, jakim ciosem było, gdy na kilka dni przed Bożym Narodzeniem Anuszkę umieszczono w zakładzie dla nerwowo chorych. Dziś nie wyobrażam sobie, jak mogłem się nie domyślić, że to ojciec maczał w tym palce. Ale gdy wiadomość dotarła do mnie, nie podejrzewałem podstępu. Rzuciłem wszystko i puściłem się pędem na dworzec – tak, jak stałem. Całą drogę błagałem Wszechświat o pomyłkę, a gdy pociąg wreszcie się zatrzymał w Tarnowie, wszystkie paznokcie miałem poobgryzane do krwi.
Doktorzy, rzecz jasna, nie chcieli mnie do niej wpuścić. Jednak odpowiednio nastraszeni koneksjami, w końcu uznali moje prawo do odwiedzin u narzeczonej.
– Ratuj, Romku – łkała, chwytając mnie za ręce, a ja nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Kobieta przede mną była niewątpliwie moją Anuszką, ale wcale jej nie poznawałem. Trzęsła się i bełkotała, a w jej oczach nie zostało nic z dawnego światła. Przy najcichszym szmerze kuliła się jak mimoza i całymi minutami nie mogłem wydobyć z niej choćby słowa. – Ratuj, zanim oddadzą mnie tej żółtej diablicy!
– Kochanie, o czym ty mówisz? – zapytałem cicho.
– Diablica, Romku. Doktor Zajcew trzyma ją w katakumbach i karmi ludźmi. A czasem, w nocy, sama wyłazi i szuka kogoś do zjedzenia. Uwierz mi, proszę, to nie są żadne zwidy!
Żółta diablica! Wyobraża sobie panienka, co poczułem, słysząc moją Anuszkę z najwyższą powagą opowiadającą brednie o potworze, włóczącym się nocą po korytarzach?
Serce mi krwawiło, gdy zostawiałem ukochaną w szpitalu, ale widząc jawne świadectwo choroby, nie umiałem inaczej postąpić. Gdybym wiedział to, co dziś, zabrałbym Anuszkę z tego przeklętego miejsca natychmiast – siłą, gdyby lekarze nie chcieli jej wydać. Ale od dawna jest, jak to mówią, po ptakach i mogę sobie tylko pluć w brodę.
Odwiedzałem narzeczoną sumiennie kilka razy w tygodniu, a w końcu się przeniosłem na stałe do Tarnowa, żeby być bliżej niej. Ojcu nie było to w smak, ale przecież nie mógł trzymać mnie siłą. Zacząłem nawet odwiedzać kościół w intencji poprawy stanu Anuszki, ale z jej ciałem i umysłem było tylko gorzej i gorzej. Tak minęły długie miesiące – zima, wiosna i początek lata.
Wstyd przyznać, ale powoli traciłem nadzieję i godziłem się z losem – lekarze z Zakładu przekonywali mnie, że nadziei na odzyskanie przez Anuszkę sprawności rozumu nie ma, a nie można było wykluczyć, że choroba wkrótce zabierze również jej życie. Kilkukrotnie nawet się spotykałem z naganianymi mi przez ojca pannami – trochę dla świętego spokoju, trochę z samotności, a w dużej mierze wiedziony bolesną świadomością, że z narzeczonej nic już nie będzie i trzeba się rozglądać za ułożeniem sobie życia inaczej.
W tym miejscu pewnie by się ta historia skończyła, gdyby niesłychany zbieg okoliczności nie pchnął jej na nowe tory. Może to zresztą nie był całkowity przypadek, a zła wola płynąca gdzieś zza zasłony pomiędzy światami.
Tak czy inaczej, późnym wieczorem stałem przed wejściem do lokalu, który wynajmowałem, i kurzyłem papierosa. Zza rogu ulicy, która o tej godzinie była całkiem pusta, wybiegł zdyszany mężczyzna w niebieskiej, lnianej koszuli i pasujących do niej spodniach. Rozpoznałem ten ubiór natychmiast – był pacjentem w tej samej klinice, co Anuszka. Gnał w moją stronę, jakby spieprzał przed stadem czartów.
Nie zszokowało mnie to tak, jak mogłoby się panience wydawać. Budynek, w którym się mieścił szpital, ojczyzna ludowa przejęła od niepokalanek, bo prawowite właścicielki odmawiały nauczania tam marksizmu. Architekt zaprojektował go do skutecznej ochrony cnót świątobliwych siostrzyczek i ich wychowanek przed pokusami zewnętrznego świata, a nie do ochrony owego świata przed ekscesami niebezpiecznych wariatów, toteż ucieczki zdarzały się dość często.
Z umiarkowanym zaciekawieniem obserwowałem, jak zbieg pędził na złamanie karku, co rusz się oglądając. Nie widziałem jednak od razu, żeby ktokolwiek go gonił.
Stanął przede mną, oparł ręce na kolanach i dyszał.
– Zaklinam cię dobry człowieku, pomóż! – zaapelował, gdy wreszcie złapał oddech. – Ukryj mnie przed tymi zbrodniarzami.
Rok wcześniej pewnie bym warknął, żeby go przegonić. Ale od kiedy moja narzeczona zachorowała na głowę, nabrałem dla takich ludzi współczucia.
– Siądź tu grzecznie i zaczekaj na doktorów – powiedziałem, wskazując ławeczkę. – Przecież ci nic złego nie zrobią. Zgrzany jesteś, przynieść wody? – zaoferowałem.
– Nic nie zrobią, akurat! – oburzył się. – Pan mnie ma za wariata, ja rozumiem, ale to nie tak! Zajcew łapie ludzi i karmi nimi tę swoją żółtą diablicę. Błagam, pomóż mi się ukryć, choćby tylko do rana! Możesz mnie nawet wydać o świcie, ale nie każ mi tam wracać dziś w nocy, akurat, gdy oni chcą składać ofiarę! Zaklinam cię, będziesz miał człowieka na sumieniu!
*
– To był dwudziesty czerwca. Panienka, oczywiście wie, co to jest za data? – powiedział starzec, uśmiechając się tajemniczo.
– Noc letniego przesilenia – odpowiedziałam. – Czy to ma znaczenie?
Roman zaśmiał się tak mocno, jak tylko pozwalały mu na to słabiejące płuca.
– Czy ma znaczenie? A to dobre. Mnie nie tak łatwo nabrać, proszę sobie wyobrazić. Jasne przecież, że panienka jest z tych, co dobrze wiedzą, dlaczego staruszka Ziemia kręci się akurat tak, a nie inaczej. W przeciwnym wypadku, po co chciałaby panienka rozmawiać ze mną, hmm?
Powoli pokiwałam głową. Ta data faktycznie była znana nie tylko astronomom, ale również wszystkim adeptom hermetycznej historii… i lekarzom psychiatrii, bo około tego dnia nasilają się objawy ludzi, którzy doznali pomieszania zmysłów na skutek lektury pewnych wyjątkowo bluźnierczych apokryfów.
– To noc upadku Carcosy – powiedziałam. Wolałam nie ujawniać, jak wiele wiem, ale nie chciałam też, by się zniechęcił do mówienia.
– Otóż właśnie! – Próbował krzyknąć, ale dał radę tylko nieco unieść głos. – Ja tego nie dożyję, ale proszę mi wierzyć, kiedyś będą uczyć w szkołach i o Carcosie, i o czarach króla Hastura, który przełamał rzeczywistość na pół. Może zresztą panienki artykuł się do tego przyczyni, kto wie…
– Panie Romanie – przerwałam mu. – Proszę wrócić do opowieści. Co pan zrobił z uciekinierem, który opowiadał o diablicy?
– A tak, tak – zreflektował się. – No przecież mówię…
*
Proszę sobie wyobrazić szok, jakiego w tamtym momencie doznałem. Wszystko świadczyło o tym, że stał przede mną człowiek chory na umyśle – nieznajomy nie ukrywał zresztą, skąd uciekł. A jednak mówił składnie i rzeczowo, a jeśli w jego głosie była niezdrowa ekscytacja, to przecież nic dziwnego u osoby w takiej sytuacji.
No i – najważniejsze. Mówił o żółtej diablicy, która zjada pacjentów szpitala. Dziesiątki razy słyszałem o tej zjawie od Anuszki. Czy możliwe, by dwoje pomyleńców miało identyczne urojenia? Panienka przyzna, że to rzecz niepodobna.
Niewiele myśląc, wciągnąłem zbiega do mieszkania.
– Dziękuję panu! – jęknął z ulgą. – Nie wiem, jak mógłbym się odwdzięczyć, ale przysięgam, znajdę sposób…
– Nie wrzeszcz – skarciłem go, zniżając głos. – Za ścianą mieszkają ludzie. Siedź cicho i się rozbierz.
Uciekinier się spłonił i wybałuszył oczy.
– Nie no, co też pan…
– Ciuchy, głupku. Dawaj swoje ciuchy.
Lniana koszula i gacie nieco na mnie wisiały, ale dla nieznajomego też były za duże, więc się tym nie przejąłem. Powiedziałem mu, że może zostać, jak długo chce, a sam wyszedłem na ulicę.
Powie panienka, że był to akt bezdennej wręcz głupoty. Nie będę w stanie temu zaprzeczyć, choć wówczas wydawał mi się szlachetnym i odważnym.
– Tam jest! Łap go! – usłyszałem już po kilku minutach. Pokornie klęknąłem na chodniku z uniesionymi rękami. Spodziewałem się solidnego lania, ale pielęgniarze musieli być ludźmi sumienia, bo widząc, że nie stawiam oporu, przypieprzyli mi tylko po razie. Rzucili mnie na tylną kanapę Warszawy, wstrzyknęli jakieś świństwo, po którym zrobiłem się okropnie senny i powieźli do szpitala.
Masywny, trupioblady budynek dawnego klasztoru, jego zakratowane okna i strzelista wieża zawsze robiły na mnie posępne wrażenie. Wtedy, gdy się tam znalazłem w nocy, odurzony narkotykiem, zdawał mi się wręcz przedsionkiem piekieł – czekałem, aż przez wysokie drzwi kaplicy wyjdzie Lucyfer i zażąda mojej duszy. Nic podobnie dramatycznego się nie stało, a pielęgniarze zawlekli mnie na dziedziniec.
– Towarzyszu, mamy Nowaka! – krzyknął jeden z nich.
– No, nie spieszyliście się – usłyszałem nad sobą niski głos o charakterystycznym, wschodnim zaśpiewie. Mężczyzna w kitlu dźwignął mnie i zbliżył twarz do mojej. Był chudy, śniady, o wyraźnie stepowych rysach i nosił szpiczastą bródkę.
– Bladź! – wrzasnął wściekle doktor Zajcew, patrząc mi w oczy. – Czy wyście do reszty pogłupieli? To nie on!
– Jak to „nie on”?
– A normalnie! Słowo daję, wam coś dać do zrobienia… Wracać mi tam, gdzie tego gagatka znaleźliście i szukajcie Nowaka! Możecie obudzić siostrę Klaudię, da wam zdjęcie. Tylko migiem, migiem! – popędzał pielęgniarzy Zajcew.
– A ty, gagatku – powiedział do mnie, gdy zostaliśmy na dziedzińcu sami. – Co ci strzeliło do głowy, żeby się zakradać do wariatkowa, hmm?
Krążący w żyłach narkotyk sprawiał, że wisiałem w jego uścisku wiotki jak szmaciana lalka. Pewnie na upartego dałbym radę się odezwać, ale nie wiedziałem, co miałbym mu odpowiedzieć, więc milczałem.
– Nie mówisz? Pewnie ten durak ci za dużo wstrzyknął… No nic, skoro już tu jesteś, to potrzymamy cię chwilę. Na obserwacji, że tak powiem.
Upiornie się zaśmiał i zaniósł mnie do budynku, cały czas trzymając przed sobą na wyciągniętych rękach, jakbym był szczeniakiem albo zabawką. Jestem, jak panienka widzi, człowiekiem nie największej postury, ale przecież też nie mikrusem. Nie mogłem wtedy uwierzyć, że taki chudzielec jak Zajcew może mieć tyle siły.
Doktor zaniósł mnie do sali, która w przeszłości musiała być klasztorną celą, i cisnął na łóżko, jakbym zupełnie nic nie ważył. Następnie skrępował mi kończyny solidnymi pasami.
– Poczekasz tu do rana, gagatku. Ja mam teraz ważniejsze zajęcia, ale uwierz mi, w swoim czasie wszystko wyśpiewasz. Słodkich snów – powiedział i zostawił mnie samego.
Nie przewidziałem takiego rozwoju sytuacji. Liczyłem, że dostawszy się do szpitala, zbadam sprawę i, w razie czego, zabiorę Anuszkę ze sobą. Tymczasem mogłem tylko się gapić w sufit albo, nadwyrężając kark, rozglądać po ciasnej celi, oświetlonej jedynie nikłym blaskiem księżyca wpadającym przez zakratowane okno.
Nie wiem, jak długo tak leżałem – nie mogło to być więcej niż godzina z hakiem, ale narkotyk we krwi sprawiał, że minuty się dłużyły jak tygodnie. Kilkakrotnie też zasypiałem, a przynajmniej tak mi się zdaje.
Za którymś razem, gdy otworzyłem oczy, ona stała nade mną.
*
Starzec umilkł. Przetarł oczy i usta żylastą dłonią, jakby powstrzymywał płacz. Pikanie kardiomonitora wyraźnie przyspieszyło.
– Panie Romanie? Wszystko w porządku? – zapytałam, podając mu chusteczkę. Gestem dał mi znać, że jej nie potrzebuje.
– Tak, panienko, tak… Emocje na moment wzięły górę nad starym dziadygą, nie przejmuj się.
Dałam mu dłuższą chwilę na uspokojenie.
– Możemy kontynuować? – zapytałam wreszcie. Potwierdził, kiwając głową.
– Tak… Na czym to ja skończyłem?
– Leżał pan skrępowany, a nad panem stała narzeczona – podpowiedziałam. Skrzywił się.
– Bzdura!
*
Nie wiem, skąd pomysł, że w mojej celi była Anuszka. Nie! Stała nade mną diablica doktora Zajcewa! Stożkowaty kłąb wijących się, ociekających gęstym śluzem macek. Górna część poczwary miała z grubsza kształt ludzkiego torsu, a spód rozpływał się w chaosie bezkształtnych wypustek, nadając jej kształt kobiety w sukni lub habicie. Od razu wiedziałem, że to poczwara, o której mówili Nowak i Anuszka, choć wcale nie przypominała typowego wyobrażenia diablicy. Nie miałem wątpliwości, bo cała maszkara była siarkowożółta.
Wpatrywała się we mnie – a przynajmniej tak myślę, bo nie miała oczu, a w miejscu głowy tylko bezkształtne zgrubienie. Wijące się macki chlastały jedna o drugą, wydając przy tym obrzydliwe mlaskanie, jak stado wygłodniałych prosiąt przy korycie.
Szarpałem się w więzach, ale trzymały mocno. Twarda skóra się wgryzała w moje nadgarstki, obcierając je do krwi. Rany paliły okrutnie, ale ogarnięty paniką nie panowałem nad swoimi ruchami.
Słyszała może panienka o wilkach, które, złapane w sidła, odgryzają własną łapę, by uciec na trzech? Przysięgam, tak bym wtedy zrobił, ale te przeklęte więzy nie pozwalały mi choćby na to!
Prawie zwymiotowałem z obrzydzenia, czując na sobie ciepłe, śluzowate macki. Większe, grubości przedramienia, wciskały się pod lniane gacie, badając moje łydki i uda, a mniejsze wiły się między palcami stóp, jakbym wdepnął w kłębowisko oślizgłych robali.
Wreszcie ostre jak brzytwa zęby wgryzły się w moją kostkę. Potem w goleń. Potem sam już nie wiem gdzie, bo dziesiątki małych ukąszeń zlewały się w jeden potok piekącego bólu.
Wrzeszczałem jak opętany i musiałem być bliski utraty rozumu, bo nawet się nie zorientowałem, kiedy stojąca nade mną poczwara zniknęła, a zastąpiła ją wściekła twarz Zajcewa. Sowiet spoliczkował mnie. Przestałem krzyczeć.
Gdyby nie koliste ślady na stopach i prowadząca do drzwi ścieżka śluzu, dałbym sobie wtedy wmówić, że atak bestii zwyczajnie mi się przyśnił.
– No już, cicho. Będziesz żył – syknął Zajcew. – Zaciśnij zęby, bo teraz naprawdę zaboli.
Zaparł się o krawędź łóżka, a drugą ręką mocno szarpnął coś poniżej mojej stopy. Aż mi pociemniało przed oczami.
– Ech, nie myślałem, że się wgryzł tak głęboko. Nie szkodzi, to się za chwilę opatrzy – mruknął. W ręku trzymał zakrwawioną mackę potwora. – Piękny okaz, nie sądzisz, gagatku? – powiedział, podtykając pod mój nos wijący się organ. Zamknąłem usta, bo jucha chlapała mi na twarz.
Jęknąłem przez zaciśnięte wargi, gdy urwana macka popatrzyła na mnie rybim okiem. W żelaznym uścisku, ze strzępem mojego mięsa w zębatej, okrągłej paszczy, skręcało się coś podobnego z jednej strony do siarkowożółtego węgorza albo minoga, z drugiej do robaka, a z trzeciej do najgorszego koszmaru.
Zajcew cisnął stworzenie na posadzkę i zadeptał.
– No, to skoro już się trochę rozbudziłeś, sugeruję, żebyś zaczął mówić. Kim jesteś i po coś tu przylazł?
– Co to, do diabła, było?! – wrzasnąłem, zamiast odpowiedzieć.
Ciasną celę wypełnił suchy trzask siarczystego policzka.
– Ja zadaję pytania. Ty odpowiadasz. Rozumiemy się?
Ktoś inny w tym momencie pewnie by się podporządkował. Ba – tak nakazywałby rozsądek. Ja byłem jednak raczej czupurnym młodzieńcem. Tak mnie wychowała twarda ręka ojca. Owszem, mogłem się bać piekielnej poczwary, ale jakiegoś doktorka z Buriacji, czy innej Kałmucji? Nigdy w życiu. Wyplułem krew z ust na podłogę i zaśmiałem mu się w twarz.
– Nie myśl przez sekundę, że się ciebie boję. Dobrze radzę: albo zabij mnie od razu, albo w tej chwili wypuść mnie i Anuszkę. Inaczej do końca życia będziesz się oglądał za siebie.
– Anuszkę? – szepnął zdziwiony, po czym ciężko opadł na stojący obok pryczy zydel. – Bladź.
Domyśliwszy się, kim jestem, długo patrzył na mnie w milczeniu.
– No i bądź tu mądry. Nie mogę puścić ani dziewczyny, bo ją twój ojciec kazał trzymać, ani ciebie, bo za dużo widziałeś, komisarewiczu. Ale jak się szanowny tatko dowie, że cię tu krzywda spotkała, to przecież mnie obedrze ze skóry.
– Słowo honoru, pary z ust nie puszczę. Ani że się widzieliśmy, ani o tej twojej żółtej poczwarze. Ba – wezmę Anuszkę i uciekniemy z kraju, choćby na Sybir.
– Sybir, powiadasz. Musisz ją bardzo kochać.
Zajcew westchnął ciężko.
– Żal mi cię, towarzyszu komisarewiczu, bo ojciec o tobie mówił jak o wielkiej nadziei socjalizmu. Ale milsza jest skóra na własnej dupie, a twoje słowo honoru mi na nic. Znikniecie nagle i co? Gdzie was komisarz będzie szukał, hmm? Od razu do mojego szpitala przybiegnie, a gdy nie znajdzie dziewczyny, wszystkiego się domyśli… Mam na szczęście takie miejsce, gdzie nikt cię nie znajdzie. Poczekaj tu, towarzyszu, będzie nam potrzebna kamera.
Zapyta panienka: „Na co mu była kamera”? To się wyjaśni w swoim czasie. Proszę o cierpliwość. W tym momencie ważne są dwa fakty.
Po pierwsze, Zajcew zostawił mnie w celi samego. Może panienkę dziwić taka niefrasobliwość z jego strony, ale, przypominam, byłem przytroczony do łóżka pasami.
Drugą ważną rzeczą jest trik, którego tatko nauczył mnie jeszcze w dzieciństwie. Ojciec zapewne się spodziewał, że mogę kiedyś zostać porwany, czy to przez reakcjonistów, czy to przez przedstawicieli innej frakcji w partii. Zadbał więc, bym umiał sobie radzić w różnych sytuacjach.
Wspomniany trik pozwala człowiekowi obdarzonemu dostatecznie silną wolną wydostać się z każdych więzów, może oprócz takich założonych z najwyższą dbałością.
Uważa panienka: otóż ludzka krew, nim zaschnie, jest śliska jak mydliny.
Z niepokojem wpatrywałem się w drzwi i nasłuchiwałem powracających kroków Zajcewa. Jednocześnie lewą ręką ustawicznie tarłem o pasy, wcale nie zważając na zadrapania – przeciwnie, starałem się wyrządzić mojemu nadgarstkowi jak największą krzywdę.
Pociemniało mi w oczach od bólu, gdy z najwyższym wysiłkiem uwolniłem dłoń. Może i zemdlałbym wtedy, gdyby nie krążące we krwi resztki narkotyku. A może ojciec, nie żałując dyscypliny, wychował mnie na prawdziwego twardziela.
Jak potrafiłem najszybciej, pozbyłem się reszty pasów i wybiegłem z celi, szukać kryjówki.
Zobaczyłem dwa rzędy drzwi, w równych odstępach, po obu stronach ciasnego korytarza. Sprawiało to wrażenie, jakbym się znalazł w więzieniu – zresztą, nieprzypadkowo pokój w klasztorze zwykło się nazywać „celą”.
W którymś z tych pomieszczeń była moja Anuszka. Jeśli jednak miałem jej jakoś pomóc, musiałem sobie najpierw poradzić z Zajcewem.
Owinąłem lewą dłoń krawędzią koszuli, żeby krople krwi nie znaczyły mojej drogi jak okruszki chleba, i w tak zaimprowizowanym opatrunku pobiegłem w głąb korytarza.
Gdy wydawało mi się, że jestem już dostatecznie daleko, naparłem na jedne z drzwi. Ustąpiły.
Cela całkiem przypominała tę, z której uciekłem. Przysiadłem na pryczy, przyciskając bolącą rękę do brzucha. Rozglądałem się za dowolnym przedmiotem, który mógłbym wykorzystać jako broń, ale w pokoiku nie było nawet stołka. Nic dziwnego zresztą – z takich miejsc usuwa się wszystkie przedmioty, jakimi pacjent mógłby sobie, lub komuś, zrobić krzywdę.
Nagle aż podskoczyłem ze strachu.
– Też się chowasz przed diablicą? – zapytał głos dobiegający nie wiedzieć skąd. Po chwili spod łóżka wyczołgał się facet w stroju pacjenta. Skulona postawa i opadające na ramiona, rzadkie włosy nadawały mu wygląd liniejącego kundla.
– Też się chowasz przed diablicą? – powtórzył i wyciągnął trzęsącą się dłoń. – Tomek jestem.
Gestem nakazałem mu ściszyć głos.
– Roman. Tak, chowam się. Nie krzycz, bo nas diablica usłyszy – wysyczałem szeptem.
– Nie wiem, czy ona w ogóle coś słyszy – odpowiedział Tomek głośno, nic sobie nie robiąc z mojej uwagi. – Może nawet nie widzi. Ale pod łóżkiem jest bezpiecznie, bo diablica nie lubi się schylać.
Serce mi zamarło, gdy usłyszałem na korytarzu szybkie kroki.
– Tomek, błagam cię, milcz – prosiłem go. – Przez chwilę bądź cicho.
Moje apele na nic się zdały. Tomek gadał i gadał. Ktokolwiek szedł na zewnątrz, przyspieszył. Przywarłem do ściany obok drzwi.
– Tu jesteś, gagatku?! – krzyknął Zajcew, wparowując do celi. Pod pachą dźwigał metalowe pudło.
Zdzieliłem go złożonymi rękami w potylicę i nie oglądając się za siebie, rzuciłem się do ucieczki. Nie zabiegłem daleko.
Poczułem silne szarpnięcie, gdy doktor chwycił mnie za kołnierz jak niesfornego dzieciaka. Zaledwie chwilę wcześniej walnąłem go z całej siły, taki cios niejednego położyłby do spania. Ale Zajcew wydawał się nieporuszony.
Poprawił uchwyt, zaciskając na moim karku palce z siłą imadła.
– Jak to mówią: „niedaleko pada jabłko od jabłoni”. Tatko cię takich rzeczy nauczył? Jestem, prawdę mówiąc, pod wrażeniem – powiedział drwiącym tonem, po czym zaciągnął mnie z powrotem do celi, z której uciekłem, i ponownie skrępował.
Straciłem dech, gdy położył na mnie ciężkie, metalowe pudło. Pogwizdując jakąś dziwną melodię, w której pobrzmiewały echa dalekich stepów, szerokimi pasami przytroczył kostkę do mojej piersi.
– To kamera – powiedział, widząc mój pytający wzrok. – Komisarewicz wie, rzecz jasna, czym jest telewizja? Będziemy dzięki temu urządzeniu widzieli wszystko to, co ty, towarzyszu. Przynajmniej przez jakiś czas.
Doktor zniknął z mojego pola widzenia. Po chwili poczułem, jak popycha łóżko. Gumowe koła zaterkotały na płytkach posadzki. Jęknąłem, gdy pojazd podskoczył na progu. Powlókł mnie korytarzem, przez dziedziniec, wreszcie na tyły szpitala. Miękka ziemia stawiała duży opór kółkom szpitalnego wózka, ale Zajcew nawet nie zwolnił – zdawał się mieć siłę tura.
Łóżko lekko się przechyliło. Doktor spychał mnie w dół długiej rampy. Widziałem to miejsce kiedyś na fotografii – to było wejście do dawnych katakumb klasztoru. Blask gwiazd i księżyca przestał do mnie docierać, zapanowała ciemność tak nieprzenikniona, że równie dobrze mógłbym nie mieć oczu.
Zajcew wydawał się jednak doskonale orientować w mroku. Może dlatego, że przebył już tę trasę z nieskończoną ilością pacjentów, czy raczej więźniów, szpitala. A może niektóre ze swych przeciwnych Bogu i naturze eksperymentów przeprowadzał na sobie, i posiadł dar widzenia w ciemności. W późniejszych latach wiele czasu zmarnowałem, próbując tego dociec, ale udało mi się dotrzeć jedynie do niepewnych plotek.
Tak czy inaczej, Zajcew aktywował jakiś niewidzialny mechanizm i usłyszałem chrzęst metalu trącego o kamień. Otwierała się brama do podziemi.
– Słuchaj mnie teraz uważnie, komisarewiczu, to przed śmiercią lepiej przysłużysz się nauce, a może – może! – nawet uda ci się w pewnym sensie ocalić skórę. Nie próbuj wracać przez śluzę, nie wpuszczę cię, zmarnujesz tylko cenne minuty. Idź prosto przed siebie, nie zatrzymuj się. Dwa kilometry za przejściem jest miasto. Postaraj się tam dotrzeć. Nie próbuj zdejmować kombinezonu, nie uda ci się, najwyżej zrobisz sobie krzywdę.
Zajcew wepchał łóżko do komnaty oblanej żółtym światłem. Odpiął pasy krępujące mi ręce. Naturalnie, próbowałem wykorzystać ten moment, by zdzielić go pięścią przez łeb, ale on złapał moją dłoń, nie wkładając w to żadnego wysiłku, jakby to była rzucona przez dziecko pluszowa zabawka. Nie byłem w stanie stawić żadnego oporu, gdy spętał mi nadgarstki za plecami.
– Waleczny jesteś, komisarewiczu. Dobrze. Może osiągniesz więcej niż te stada odurzonych wariatów i bezdomnych przed tobą.
Spojrzał mi prosto w oczy.
– Wiesz, obiecam ci coś. Zrób, co możesz, by dotrzeć do Carcosy, a ja zadbam, żeby twojej wybranki więcej krzywda nie spotkała. Umowa stoi?
Zacharczałem, bo gałgan w ustach nie pozwalał mi odpowiedzieć. Zajcew wyjął go i pomógł mi usiąść. Kaszlałem długo i głośno, zanim udało mi się sklecić jakiekolwiek słowa.
– Nie wiem, człowieku, co ci się wydaje, ale… – Urwałem. W pozycji siedzącej mogłem dostrzec źródło zalewającego komnatę żółtego światła. Naprzeciw mnie widziałem drugie wyjście z podziemi, zabezpieczone podwójną, przeszkloną ścianą.
Po drugiej stronie, wyobrazi to sobie panienka, był środek dnia. Przetarłbym oczy, ale nie mogłem ich sięgnąć, więc tylko zamrugałem kilkakrotnie. Musiałem przy tym wyglądać zgoła komicznie. Zajcew uśmiechnął się pod nosem.
Z otwartymi ustami wpatrywałem się w krajobraz za szklaną śluzą. Siatka regularnych pęknięć pokrywała całą przestrzeń, jaką mogłem dojrzeć ze swojego miejsca, nadając jej wygląd spalonej słońcem równiny, albo raczej solniska. Tylko tego słońca nie można było dostrzec – całe niebo jarzyło się jednolitym, żółtym blaskiem. Nie mieliśmy wtedy filmów science fiction o obcych planetach, jak dzisiaj. Najwyżej kilka najstarszych książek Lema… A jednak nie miałem żadnej wątpliwości, że owa groteskowa równina nie znajduje się na naszej Ziemi. Prędzej uwierzyłbym, że wcale nie istnieje.
– Co to ma być? – zapytałem. – To ekran? Jak w kinie, tak? Radziecka technologia? Słyszałem, że bywają już seanse w kolorze…
– To jest, towarzyszu, nadzieja… Widzisz, komisarewiczu, historia uczy, że każda cywilizacja upada, zazwyczaj ustępując miejsca takiej na pozornie niższym poziomie rozwoju. Egipt ustąpił ludom morza. Rzym pod naporem półdzikich Germanów. Nawet tę waszą, psia jej mać, pańską Rzeczpospolitą rozdeptało szwedzkie i ruskie wieśniactwo. Związek Sowiecki też to czeka. Gdy my tu sobie rozmawiamy, kapitalistyczne świnie knują, jak ponownie narzucić światu imperialne jarzmo. Naszym moralnym obowiązkiem jest zrobić wszystko, aby zapewnić przetrwanie socjalizmu.
Spojrzałem na niego jak na wariata.
– Bredzisz. Wróćmy lepiej do szpitala, tam panowie doktorzy na pewno chętnie zbadają ci głowę.
Zajcew zaniósł się śmiechem. Jego rechot odbijał się echem od ścian komnaty.
– To doprawdy wyborne, komisarewiczu. Sam nie wierzysz w to, co widzisz własnymi jeszcze oczami, a to mnie zarzucasz szaleństwo. Dobrze! Spójrz więc z bliska.
Pchnął moje łóżko pod samą śluzę. Mogłem wtedy zobaczyć, że usiana pajęczyną pęknięć równina sięga aż po sam horyzont. Idealnie płaskie, nieskończenie samopodobne, oblane żółtym światłem solnisko.
A za widnokręgiem majaczyły falujące od upału cienie strzelistych wież miasta.
O żadnym kinowym ekranie nie mogło być mowy – czułem na twarzy upał bijący z żółtego nieba.
Zajcew wskazał palcem zarysy na horyzoncie. Widziałem, że nad niektórymi unosi się dym, jakby z fabrycznych kominów.
– To Carcosa, stolica jedynego narodu, który oparł się szalejącym prądom historii i trwa niewzruszony. Tam właśnie chcemy dotrzeć i otworzyć dla Związku Radzieckiego dostęp do wiedzy przedpotopowej. I tu wkraczasz na scenę ty, komisarewiczu, i wszystkie poprzednie eksperymenty. Widzisz, przejść przez tę równinę nie jest łatwo – król Hastur o to zadbał. Upał, promieniowanie, żrące powietrze… ludzkie życie jest możliwe właściwie tylko w samym mieście. Nawet kombinezon kosmiczny wytrzymuje tam raptem dwie minuty. Mieliśmy się już poddać, ale potencjalnego rozwiązania dostarczyło samo solnisko.
Wtedy nie rozumiałem, o czym Zajcew opowiadał. Długie lata spędziłem na poszukiwaniu apokryfów, które mogłyby wyjaśnić mi tę historię. Panienka, jak już ustaliliśmy, ma na ten temat jakieś pojęcie, ale powiem, czego udało mi się dowiedzieć. Otóż dziesiątki tysięcy lat temu, w Azji, powstała cywilizacja, pod niektórymi względami przewyższająca dzisiejszą. W końcu jednak, jak wszystkie przed nią i każda po niej, stanęła na krawędzi zagłady pod naporem barbarzyńskiego żywiołu. Setki lat gromadzonej wiedzy, stracone w mgnieniu oka, bo jakiś głodny pastuch wpadł na szalenie prosty pomysł, że konie można łapać i ujeżdżać. Imperium w kilkanaście miesięcy skurczyło się do jednego, ostatniego miasta. Wtedy król użył czarów niewidzianych nigdy wcześniej ani później. Ziemia dosłownie zatrzęsła się w posadach, gdy zdesperowany władca przeniósł cały gród wraz z mieszkańcami do innej rzeczywistości. Tej rzeczywistości, którą widziałem za śluzą. Przejście do niej jest możliwe tylko w określonych miejscach i w określone dni – najlepiej właśnie w rocznicę upadku miasta, która dla przechylonej planety stała się nocą letniego przesilenia.
Przynajmniej taka wersja wydarzeń wydaje mi się najbardziej prawdopodobna. Panienka, sama będąca znawczynią hermetycznej historii, z pewnością ma pojęcie o trudnościach, jakich nastręcza tłumaczenie tekstów hetyckich, albo i jeszcze starszych…
Tak czy inaczej, Zajcew schylił się i jedną ręką odsunął zakrywającą sporą część podłogi żeliwną płytę. Krzyknąłem, widząc, co było pod spodem. W wykopanej jamie stał masywny zbiornik, czy raczej kamienny kocioł. Pod nim buchały płomienie – naczynie podgrzewał gaz, który hojnym strumieniem płynął z dwóch ustawionych po jego bokach cystern. A w środku kotła…
– Fascynujące stworzenia, prawda? – zachwycił się Zajcew, wskazując na kłębowisko wijących się, siarkowożółtych, beznogich, pokrytych śluzem robali. Wyglądały identycznie jak macki żółtej diablicy. – Nie wiemy, czy to dzieło ewolucji, czy raczej Carcosan… W każdym razie potrafią przeżyć na tym przeklętym solnisku. I mają też inne niezwykłe właściwości…
Podszedł do mnie. Szarpnąłem się, ale udało mi się jedynie przewrócić szpitalne łóżko. Boleśnie uderzyłem barkiem o kamienną posadzkę krypty. Nie zdążyłem odczołgać się nawet o krok, gdy Zajcew podniósł mnie, jak gdybym nic nie ważył i cisnął prosto w siarkowożółte kłębowisko.
Robale, jakby kierował nimi jeden umysł, natychmiast oblazły moje ciało. Armia wijących się stworzeń pokryła mnie po sam czubek głowy. Ślizgały się po ubraniu i czołgały pod nim – w spodniach, w koszuli, w bieliźnie. Z całych sił zaciskałem oczy i bałem się zaczerpnąć powietrza, żeby nie dostały się do moich ust. Rój zachowywał się jak ruchome piaski – im bardziej starałem się wyleźć z kadzi i strącić z siebie pełzające obrzydlistwa, tym głębiej mnie wciągały. Biłem rękoma i nogami, bezładnie i na oślep, jak tonący.
Wreszcie jeden ze stworów ukąsił mnie swoją minogowatą paszczą. Jak piranie, które poczuły pierwszą kroplę krwi, pozostałe robaki natychmiast zawtórowały mu dziesiątkami, a potem setkami ugryzień. Metaliczny zapach mojej własnej krwi wypełnił mi nozdrza.
Czułem ból, jakby mnie kłuto tysiącami rozpalonych igieł. W brzuch, w kończyny, nawet w męskość i w powieki. Wrzasnąłem, chcąc błagać Zajcewa o ratunek.
A raczej próbowałem wrzasnąć. Nie wydobyłem z siebie nawet piśnięcia. Armia trzepoczących, oślizgłych minogów natychmiast zajęła świeżo udostępnioną przestrzeń moich ust i, jakby odkrywszy wybrzeże nowego lądu, zaczęła przeciskać się w głąb. Wymiotne spazmy raz po raz targały moim ciałem, gdy wynaturzone stworzenia wgryzały się w podniebienie i przeciskały na tył języka.
W końcu żółte cholerstwa przełamały opór. Potok wijących się larw popłynął w głąb przełyku i w górę, do jamy nosa.
Ostatnie, co pamiętam, to ból rozsadzanych od środka zatok.
*
– Panienka wyłączy to ustrojstwo, bo mnie do szału doprowadzi! – wrzasnął starzec. Nie wiedziałam, jak to zrobić, więc wypięłam kardiomonitor z prądu. Gdy Roman opowiadał o kąpieli w robakach, maszyna kompletnie oszalała – wskazywała tętno bardziej właściwe dla wściekłego ratlerka niż dla sędziwego mężczyzny.
– Co by pan powiedział, żebyśmy tu przerwali i wrócili do rozmowy jutro? – zaproponowałam. – Taki stres może panu zaszkodzić.
– Nie, nie! – zaprzeczył, gwałtownie trzęsąc głową. – Musimy skończyć dzisiaj.
*
Gdy wreszcie odzyskałem przytomność, czułem się jak nigdy wcześniej. Ból setek ugryzień na całym ciele i rozdartych zatok docierał do mnie, ale jakby zza grubej kotary – byłem go w pełni świadomy, a jednocześnie cierpienie, od którego powinienem zwijać się w agonii, nie zdawało się mieć na mnie żadnego wpływu.
Wyszedłem z kadzi i tysiącami małych oczu rozejrzałem się we wszystkich kierunkach naraz.
Monitory na ścianach pokazywały ziarnisty, czarno-biały wizerunek gorączkowo machającego Zajcewa. Zorientowałem się, że stoję przodem do niego. Jednocześnie nie byłem pewien, czy pojęcie „przodu”, użyte w odniesieniu do mnie miało jeszcze realne znaczenie – był to po prostu kierunek, w który celowała kamera na moim tułowiu.
Pomimo że dobiegał końca czerwiec, powietrze wydało mi się niezmiernie chłodne. Zapragnąłem natychmiast znaleźć się w o wiele cieplejszym miejscu. Macki, jak antenki, wyciągnęły się w stronę śluzy. Skąpane w żółtym świetle nieba solnisko wydało mi się przestrzenią o wiele bardziej przyjazną niż zimna krypta.
– Tak jest, komisarewiczu – zachęcał Zajcew. – Tędy, tędy.
Jakaś część mnie w pełni rozumiała, co mówi, choć do ludzkich uszu docierało jedynie wszechobecne mlaskanie ocierających się o siebie macek. Doktor pokręcił wielką korbą i szklana ściana przesunęła się na tyle, bym mógł przepełznąć na drugą stronę. Po kilku kolejnych obrotach przegroda między mną a Zajcewem zamknęła się, a ta między mną a solniskiem zaczęła się odsuwać. Do tuzinów nozdrzy dotarł przytulny zapach żrącej atmosfery wymiaru stworzonego przez króla Hastura.
– Tak, tak, brawo! Naprzód! – krzyczał rozentuzjazmowany Sowiet. – Idź prosto do miasta, nie stawaj. O dziewczynę się nie martw, zajmę się twoją Anuszką, ty nagraj jak największy kawałek trasy. A jeśli dotrzesz do miasta, tam będą umieli cię odratować!
Falujące macki zatrzymały się jak na komendę.
Anuszka!
Moja Anuszka!
Nie mogłem zostawić jej z tym wariatem! Musiałem jak najszybciej do niej dotrzeć i zabrać z tego okropnego miejsca!
Nie odwróciłem się do Zajcewa. Po co miałbym to robić, skoro nie miałem już twarzy? Bezkształtne odnóża poniosły mnie w jego stronę z prędkością sprintera. Przegroda zadzwoniła jak gong, gdy natarłem na nią żółtym cielskiem. Zgniotłem przy tym kilkanaście macek, które rozlały się i spływały po szkle, jak żuki rozpaprane na szybie pędzącego samochodu.
– Co robisz, durak? – okrzyczał mnie Zajcew. – Tam, w drugą stronę!
Nie mogłem mu odpowiedzieć – krtań i przełyk rozpychały mi cielska dziesiątek pulsujących robaków, skutecznie uniemożliwiając wydawanie jakichkolwiek właściwych dla człowieka dźwięków.
Wyciągnąłem mackę i posługując się wnętrznościami rozgniecionych minogów jak atramentem, nabazgrałem jedno słowo: „Anuszka”.
Zajcew przeczytał, bezgłośnie ruszając ustami. Ponownie rąbnąłem cielskiem o przegrodę.
– Tam masz iść, durak, tam! – pokrzykiwał, wskazując palcem na solnisko. Odbijająca się echem w mózgu szczątkowa świadomość robaków ciągnęła mnie tam, ale nie mogły ze mną wygrać. Bowiem najsilniejszym impulsem, jaki jest w stanie wykrzesać z siebie każde stworzenie, jest wola przeżycia. Robaki potrafiły przetrwać w naszym świecie, ja bez Anuszki – nie!
Uderzyłem w przegrodę jeszcze raz. I jeszcze. I ponownie. Dudnienie odbijało się upiornym echem od ścian krypty. Wyraz przerażenia pojawił się na twarzy Zajcewa, gdy siateczka pęknięć wykwitła na szkle. Po kolejnym rąbnięciu jeszcze urosła. Doktor cofnął się w trwodze.
Przezroczyste drzazgi posypały się na ziemię jak wodospad. Łoskot pękającego szkła musiał być ogłuszający dla ludzkich uszu.
Dla moich po prostu był.
Sowiet, jakby zapomniał o strachu, rzucił się na mnie z pięściami, wykrzykując buriackie, czy tam kałmuckie, przekleństwa. Uderzał z właściwą sobie nadludzką siłą, ale na poczwarze, jaką się stałem, nie robiło to wrażenia – ot, kilka kolejnych zmiażdżonych macek. Przerażenie wróciło na jego twarz, gdy podniosłem go nad ziemię jak szczeniaka. Dokładnie w taki sam sposób, jak on podnosił mnie na dziedzińcu, odurzonego narkotykiem. Minogi dały mi znać, jak bardzo chcą go obleźć, ale nie pozwoliłem na to.
Cisnąłem Zajcewa na drugą stronę ocalałej przegrody. Sowiet poturlał się po solnisku, zostawiając za sobą długi ślad. Z dziecinną łatwością obróciłem ciężką korbę, więżąc go w rzeczywistości, którą tak bardzo pragnął poznać.
Zerwał się na nogi i dopadł do przegrody. Widziałem przerażenie w jego oczach. Widziałem, jak nadludzkim wysiłkiem woli wstrzymuje oddech, raz po raz uderzając barkiem w przegrodę. Nienazwanymi zmysłami odbierałem rozchodzące się w powietrzu wibracje, mające źródło w rozedrganej tafli szkła.
Jako pierwszy zniszczeniu uległ kitel Zajcewa – rozpłynął się, nie zostawiając po sobie śladu, jak wata cukrowa zanurzona w wodzie. Potem obca atmosfera zaczęła wygryzać dziury w jego skórze, a szalejący wicher unosił chmury powstającego pyłu.
Spojrzał na mnie pozbawionymi powiek oczami. Wziął większy rozbieg i jeszcze raz, z całej siły uderzył w szkło barkiem.
Jego ręka odpadła i potoczyła się w żrącej soli.
Zajcew upadł na kolana. Był już tylko kawałem mięsa w kształcie człowieka, mimo to jedyną pięścią wciąż bił w szkło. Znieruchomiał dopiero, gdy pozostał z niego sam szkielet. Po chwili i on rozwiał się z wiatrem.
Anuszka! – krzyknąłem w myślach. Macki zgodnie wyciągnęły się w stronę wyjścia z katakumb. Znały jej zapach – bo ja go znałem. Zerwałem z siebie kamerę i wypełzłem po rampie do ogrodu. Gęsty śluz kapał na gniecioną setkami odnóży trawę, wyciszając odgłosy przemieszczania się.
Prześliznąłem się przez dziedziniec do wnętrza szpitala, potem korytarzem, wreszcie schodami na piętro. Słodka woń kochanej dziewczyny wiodła mnie nieomylnie.
– Żółta diablica! – Słyszałem za sobą krzyki pacjentów, wystawiających głowy przez drzwi. – Chować się! Zajcew będzie karmił diablicę!
Nie zwracałem na nie większej uwagi.
Naparłem na drzwi do celi. Drzazgi zatańczyły w powietrzu.
Siedziała na krawędzi łóżka, kołysząc się i grzebiąc w skołtunionych włosach. Jej słodkie policzki się zapadły, a kolana i łokcie odcinały się od kończyn wyraźnymi zgrubieniami – biedaczka, ciągle odurzana narkotykami, pewnie nie chciała wiele jeść. Wyglądała jak cień siebie sprzed kilku zaledwie miesięcy.
A jednak, widziana tysiącami oczu i odczuwana zmysłami, których do dziś nie umiem nazwać, była piękniejszą niż kiedykolwiek.
Dłuższą chwilę spędziłem w bezruchu, po prostu chłonąc jej obecność.
Wrzasnęła przeraźliwie, gdy wreszcie zorientowała się, że nad nią stoję.
– Pomocy! Diablica przyszła! A kysz! – krzyczała, rzucając we mnie poduszką. – Apage!
Wysunąłem mackę i śluzem nabazgrałem na ścianie wyjaśnienia. Nawet nie próbowała przeczytać. Schowała się pod pryczą.
– Pomocy! Błagam, ktokolwiek! – wrzeszczała, pochlipując.
Nie wiedząc, jak zakomunikować jej, kim jestem, po prostu wyciągnąłem Anuszkę spod łóżka.
– Zostaw mnie, diablico, zostaw! Nie! – Drapała i kopała, ale nie mogła równać się ze mną siłą.
Wtedy odczułem przemożną chęć macek, by ją obleźć, podobnie jak było z Zajcewem. Ten impuls miał jednak wielokrotnie większą siłę. Może przez moje własne uczucia do Anuszki. A może stworzenia z czasem zyskiwały nade mną większą kontrolę.
Gdy mijaliśmy próg, przez sekundę – słowo daję panience, przez sekundę! – pomyślałem, że może najlepiej byłoby pozwolić minogom, by przemieniły Anuszkę tak, jak mnie. Moglibyśmy przecież wtedy być razem w nowych postaciach. Jedna z macek wykorzystała tę chwilę słabości i ukąsiła ją w łydkę. Wyczuwszy krew, dołączyło do niej dziesięć kolejnych. Jedynie z trudem je uspokoiłem.
Ale było już za późno.
– Nie pozwolę ci na to, maszkaro! – załkała Anuszka, po czym chwyciła z ziemi wielką, pozostałą po drzwiach drzazgę, i błyskawicznym ruchem wraziła sobie prosto w tętnicę. Gorąca krew trysnęła na mnie i wszystko dookoła. Minogi szalały, czując świeżą juchę, ale ja szalałem jeszcze bardziej, widząc dławiącą się własną posoką narzeczoną. Podarłem koszulę Anuszki w strzępy, starając się zatamować nimi krew, wypływającą pulsującym strumieniem – wszystko na nic. Każdy z nieludzkich zmysłów krzyczał do mnie, że moje słońce kona.
W akcie desperacji, tym razem całkiem celowo, nakazałem mackom ją oblepić. Na nic! Kategorycznie odmówiły symbiozy z umierającą istotą. Uniosłem Anuszkę nad ziemię i, pędząc na złamanie karku, popełzłem w stronę katakumb. Minogi w zbiorniku miały być mniej wybredne w wyborze nosiciela.
Kto mi o tym powiedział, zapyta panienka? Oczywiście, moje macki.
Mknąłem przez korytarz, dziedziniec i ogród, tuląc konającą ukochaną do miejsca, w którym nie było mojej piersi.
– Zostaw mnie! Nie! Pomocy! – łkała, plując posoką. Moje serce krwawiło równie mocno, jak jej rana.
Cisnąłem Anuszkę prosto w kłębowisko siarkowożółtych robali. Patrzyłem z niepokojem – strumień posoki nie pulsował już, krew wypływała z szyi powoli, jakby leniwie. Wstrzymałbym oddech, gdybym jeszcze używał płuc. Jedno ze stworzeń ukąsiło ją w policzek.
I natychmiast cofnęło się jak oparzone. Torsje szarpnęły wydłużonym ciałem, gdy robal zwracał stygnącą krew.
Wskoczyłem do zbiornika, miażdżąc przy tym sporo robactwa. Wepchnąłem Anuszkę pod powierzchnię kłębowiska, jakbym próbował utopić ją w siarkowożółtym płynie. Nie protestowała.
Po chwili uniosłem kobietę do góry. Stworzenia opadły z niej z powrotem do kłębowiska, jak woda spływająca z parasola. Żadne się nie wgryzło – oprócz rany na szyi skóra Anuszki pozostała nienaruszona.
Było już za późno.
Moje słońce nie żyło, a ja nie mogłem nad nią choćby zapłakać.
Miotałem się w niemej furii po całej krypcie, od ściany do ściany, masywnym cielskiem tłukąc w drobny mak ekrany i inne urządzenia.
– To twoja wina, potworze! – chciałem krzyczeć do nieżyjącego Zajcewa. Chwyciłem mackami pokrywę zakrywającą dół ze zbiornikiem i cisnąłem z całej siły. Zniszczyła morze elektroniki i głęboko wbiła się w ścianę krypty.
Zemsta dokonywana na nieożywionych przedmiotach nie dawała mi takiej satysfakcji, jaką czułem, patrząc na agonię Zajcewa, ale chciałem zagwarantować, że nikt nigdy nie powtórzy jego chorych eksperymentów.
Wzrok tysięcy moich oczu padł na cysterny z gazem. Macki odchyliły się od nich jednomyślnie jak opiłki żelaza pod wpływem magnesu, tylko w przeciwną stronę. Wiedziały, co przyszło mi do głowy.
Tak delikatnie, jak tylko potrafiłem to zrobić, używając nowego ciała, zabrałem Anuszkę ze zbiornika. Kilkakrotnie obróciłem wielką korbę. Przecisnąłem się obok uchylonej przegrody.
Macki szalały z radości, czując atmosferę rodzimego solniska. Dla mojego ludzkiego ciała była zabójcza, musiałem się więc pospieszyć z pogrzebem. Ułożyłem ukochaną na ziemi.
Nie minęła nawet minuta i żrące powietrze równiny króla Hastura rozłożyło lniane ciuchy, które miała na sobie. Leżała przede mną, całkiem naga, a żółte światło lejące się z obcego nieba nadało jej zazwyczaj alabastrowej skórze słomkowego odcienia.
Pamiętam, że chciałem wtedy odmówić modlitwę za zmarłych, ale po pierwsze nigdy mnie jej nie nauczono, a po drugie byłem pewien, że jeśli Bóg nawet gdzieś jest, to nie słucha wynaturzonych stworzeń, takich, jak ja. Żegnaj, słońce – powtarzałem zamiast tego w myślach.
Wkrótce nieznane nauce kwasy zaczęły wyżerać dziury w ciele Anuszki. Wszystkimi oczami widziałem, jak ukochana zmienia się w niesioną wiatrem chmurę pyłu, skrzącą się w żółtym świetle nieba. Wkrótce zostało po niej tylko wspomnienie. Stałem tak jeszcze chwilę, dumając, bo tak wypada po pogrzebie.
W końcu, czując, że nie mogę dłużej pozostawać w obcym świecie, popełzłem z powrotem na naszą stronę. Wskoczyłem do dołu, w którym znajdował się podgrzewany zbiornik, i zacząłem szaleńczo okładać mackami cysterny.
Siła wybuchu cisnęła mną aż pod kaplicę. Z satysfakcją patrzyłem na walące się ściany. Macki próbowały spychać ze mnie osypujący się gruz, ale było go zbyt wiele. Czułem, jak panikowały na widok zbliżającego się ognia.
– Ej! Ej, chodźcie! Tu jest żywy człowiek! – Usłyszałem nad sobą krzyk mężczyzny, przeszukującego gruzy. Nie wiem, jak długo leżałem nieprzytomny – musiało to być kilka dni, bo wykopujący mnie strażacy zdawali się nad wyraz zdziwieni. Spojrzałem na swoje poparzone ciało. Z macek zostało tylko kilka garści osmolonych strzępów i parę nieruchawych kikutów, poprzyczepianych tu i ówdzie. Do dziś nie wiem, czy uciekły, by ratować się przed pożarem, czy przeciwnie, oddały życie, żeby mnie chronić.
Dużo czasu upłynęło, zanim w szpitalu poradzili sobie z oparzeniami – i to pomimo tego, że goiły się w nadludzkim tempie.
Ojciec nie był mnie w stanie uchronić od maglowania przez bezpiekę. Chcieli ustalić, czy miałem coś wspólnego z wybuchem, a jeśli nie, to co wiedziałem o tajnych eksperymentach doktora Zajcewa. W końcu odpuścili – udało mi się ich przekonać, że po prostu wkradłem się na schadzkę z narzeczoną.
Później zerwałem kontakt z tatką i postawiłem sobie w życiu jeden cel – odszukać placówki, w których prowadzono eksperymenty nad podróżą do Carcosy. I zniszczyć je. Udało mi się to z wieloma, ale z całą pewnością nie ze wszystkimi…
*
Starzec umilkł. Opadł bezwładnie na poduszkę. Ociekał potem, jakby opowieść fizycznie go wyczerpała.
– Panie Romanie? – zapytałam. – Może jednak przerwiemy? Źle pan wygląda.
Nie odpowiedział. Chciwie łapał powietrze jak po długim biegu.
Skóra Romana zaczęła zmieniać odcień.
Zerwałam się z krzesła jak oparzona. Nacisnęłam wbudowany w ścianę przycisk.
W mgnieniu oka do pomieszczenia wparowało dwoje ludzi i doskoczyli do łóżka.
– Panie Romanie? Panie Romanie, słyszy mnie pan? – wołała pielęgniarka, delikatnie oklepując jego policzki. Zerknęła na kardiomonitor. – Do diabła, kto to wyłączył!? Dawać mi tu wózek, na cito! – wrzasnęła, po czym nachyliła się nad starcem i zaczęła rytmicznie uciskać jego serce.
Wybiegłam na korytarz, nie dając im okazji zapytać, kim jestem i co tam robiłam.
Ze stojącej po przeciwnej stronie ulicy kawiarni obserwowałam, jak ratownicy wynoszą zawinięte w niebieski worek ciało i pakują do karawanu. Zaklęłam pod nosem.
*
Dzień później byłam już na miejscu, w Tarnowie. Od czasów opowiedzianej przez Romana historii, zakon odzyskał dawną siedzibę. Wstąpiłam na mszę, a później dokładnie obejrzałam budynek przez lornetkę, spacerując wzdłuż Białej.
Dach był wyraźnie nowszy od reszty budowli, dobudowano też dwa osobne gmachy, w których mieściły się szkoły. Nic jednak nie wskazywało, żeby spora część budynku kiedykolwiek zawaliła się w potężnej eksplozji.
Zaczepiłam jedną z sióstr, pytając o katakumby. Wytłumaczyła mi ze śmiechem, że takowych w kompleksie klasztornym nie ma, a „katakumbami” zakonnice żartobliwie nazywały prosty, biały grobowiec na tyłach kaplicy.
W miejskiej bibliotece przewertowałam stare wydania lokalnych gazet. Udało mi się znaleźć kilka historii o eksplozjach pozostałych po wojnie niewybuchów, jednak żadna z nich specjalnie nie pokrywała się z datami podanymi mi przez Romana.
Absolutnie nic się nie zgadzało – nawet dokumentacja medyczna, do której dotarłam, myszkując jeszcze w Rzeszowie, świadczyła, że Roman spędził w szpitalu dla nerwowo chorych prawie dwa lata. Tymczasem jego historia miała miejsce w ciągu jednej nocy.
Nie mogłam już, rzecz jasna, zapytać starca o wyjaśnienia. Po zmroku skierowałam się więc do kamienicy, w której wynajmował mieszkanie. Wślizgnęłam się do klatki za jakąś starszą panią.
To nie mógł być ten sam lokal, przed którego drzwiami spotkał zbiega ze szpitala – znajdował się po drugiej stronie miasta i to na trzecim piętrze. Ale wciąż istniała szansa, że znajdę tam jakieś odpowiedzi.
Rozejrzałam się uważnie – nie mogłam sobie pozwolić, by ktoś zobaczył mnie w mieszkaniu człowieka zmarłego dzień wcześniej. Mając pewność, że jestem sama, wyjęłam z kieszeni wytrychy i rozpoczęłam pracę nad zamkiem.
Wnętrze było czyste i schludne. Buty stały w równym szeregu pod ścianą, płaszcz wisiał na swoim miejscu, nawet w zlewie nie zalegały naczynia. Lokal nie tylko nie sprawiał wrażenia zamieszkanego przez człowieka niespełna rozumu. On nie sprawiał wrażenia zamieszkanego przez kawalera. Ba, u siebie miałam większy bałagan.
Jedynie cienka warstewka kurzu, nagromadzona na podłogach i blatach w czasie, który Roman spędził w szpitalu, burzyła wrażenie porządku.
W pokoju stał regał z książkami. Przejrzałam je naprędce, ale nie przedstawiały większej wartości – znałam większość z nich. Jedynie kopia „Hetyckiej Ewangelii” była w lepszym stanie niż moja, więc wsunęłam ją do torby – Roman już jej nie potrzebował.
Nic więcej nie mogłam znaleźć. Ani notatek, ani kolekcji wycinków z gazet, ani notesu z numerami telefonów. Zrezygnowana, opadłam na krzesło przy kuchennym stole.
I wtedy mój wzrok padł na zamrażarkę. Cóż – pomyślałam. Przynajmniej będę mogła sama przed sobą szczerze przyznać, że zrobiłam, co mogłam.
Uchyliłam klapę i przegrzebałam mrożonki.
Uśmiechnęłam się szeroko, podnosząc plastikowy worek z tuzinem zamrożonych, siarkowożółtych robali. Wysiłek został nagrodzony. Gdybym tylko jeszcze znalazła przejście, droga do ukrytej w Carcosie przedpotopowej wiedzy stała przede mną otworem.