- Opowiadanie: GalicyjskiZakapior - Diablica doktora Zajcewa

Diablica doktora Zajcewa

Witam ser­decz­nie i przed­sta­wiam tekst prze­zna­czo­ny na kon­kurs “Na­wie­dzo­ne miej­sca”.

 

Opo­wia­da­nie jest moją in­ter­pre­ta­cją co­smic hor­ro­ru/hor­ro­ru lo­ve­cra­ftow­skie­go. Jest w nim też pewna doza in­spi­ra­cji twór­czo­ścią Cham­ber­sa i Gra­biń­skie­go. I za­ka­za­na mi­łość. Teo­rie spi­sko­we. Eks­plo­zje i wy­bu­chy. No czego tu nie ma po pro­stu :)

 

Opi­sa­ny bu­dy­nek jest praw­dzi­wy, zde­cy­do­wa­łem się jed­nak prze­su­nąć go geo­gra­ficz­nie o kil­ka­set ki­lo­me­trów, żeby nie kalać imie­nia in­sty­tu­cji do dzi­siaj słu­żą­cych spo­łe­czeń­stwu.

 

Miej­sca­mi tekst może być nieco dra­stycz­ny, ale chyba udało mi się z tym nie prze­giąć.

 

Za­chę­cam, by dać mu szan­sę, po­zdra­wiam i z góry dzię­ku­ję za po­świę­co­ny czas.

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Oceny

Diablica doktora Zajcewa

W sali pa­no­wał pół­mrok, bo słoń­ce z naj­więk­szym tru­dem prze­bi­ja­ło się przez cięż­kie ko­ta­ry. Pie­lę­gniar­ka uprze­dzi­ła mnie, że pa­cjent jest wraż­li­wy na świa­tło, więc za­mknę­łam za sobą drzwi. Od­cię­ło to po­miesz­cze­nie od ha­ła­sów szpi­ta­la i sły­sza­łam je­dy­nie ryt­micz­ny la­ment kar­dio­mo­ni­to­ra i char­czą­cy od­dech star­ca.

– Dzień dobry, panie Ro­ma­nie. Cie­szę się, że zgodził się pan na roz­mo­wę. Pro­szę się nie pod­no­sić, nie trze­ba – do­da­łam, wi­dząc, że pró­bu­je się dźwi­gnąć.

– A dzień dobry pa­nien­ce, dzień dobry – przy­wi­tał się, pre­zen­tu­jąc bez­zęb­ny uśmiech. – A dla­cze­góż to miał­bym się nie zgo­dzić? Już nie mam po­wo­du się ukry­wać. Nie­wie­le życia mi zo­sta­ło, więc choć­by mnie prze­klę­te ko­mu­chy do­pa­dły, to i co z tego. Zresz­tą, teraz mamy wolną Pol­skę, więc je­ste­śmy bez­piecz­ni, czyż nie? – po­wie­dział, mru­ga­jąc jed­nym okiem.

Po­ki­wa­łam głową ze zro­zu­mie­niem i wy­ję­łam dyk­ta­fon. Do­brze wie­dzia­łam, o czym mówi. Ustrój ustro­jem, a służ­by służ­ba­mi. Wci­snę­łam przy­cisk i roz­legł się cichy szum pra­cu­ją­ce­go urzą­dze­nia. Sta­rzec wbił oczy w sufit i się za­my­ślił.

– Od czego mam za­cząć tę opo­wieść, pa­nien­ko?

– Pro­szę po­wie­dzieć wszyst­ko, co pan uzna za istot­ne. Mamy dużo czasu. I sporo taśmy.

– Do­brze. A więc tak…

*

Żeby zro­zu­mieć tę hi­sto­rię, musi pa­nien­ka wie­dzieć, kim był mój oj­ciec i kim była Anusz­ka. Moja wła­sna osoba jest dla spra­wy tak na­praw­dę naj­mniej istot­na. I nie mówię tego z fał­szy­wej skrom­no­ści.

Otóż je­stem synem wy­so­kiej rangi par­tyj­ne­go dy­gni­ta­rza. Nie wie­dzia­ła pa­nien­ka o tym – po­zna­ję po wy­ra­zie twa­rzy. Nic dziw­ne­go. W od­róż­nie­niu od fi­gu­ran­tów w ro­dza­ju pana ge­ne­ra­ła, na­zwisk osób na po­zio­mie mo­je­go ojca nie jest łatwo od­szu­kać… W szcze­gó­ły wcho­dził nie będę, bo wszyst­kich nie znam a o tym, co wiem, wstyd mówić. Tak czy ina­czej, tatko w po­przed­niej rze­czy­wi­sto­ści cie­szył się ol­brzy­mi­mi wpły­wa­mi.

Anusz­ka na­to­miast była pro­stacz­ką spod Mrow­li. I ko­bie­tą mo­je­go życia. To, jak widzę, nie jest dla pa­nien­ki za­sko­cze­niem. No jasne – w końcu, o czym ma glę­dzić sta­ruch na łożu śmier­ci, jeśli nie o daw­nej mi­ło­ści, naj­le­piej tej pierw­szej i je­dy­nej? Takim wła­śnie uczu­ciem pa­ła­łem do Anusz­ki, od kiedy tylko pa­mię­tam.

Oj­ciec był czło­wie­kiem su­ro­wym i nie pa­trzył przy­chyl­nym okiem na naszą re­la­cję – jakże, nie­wy­kształ­co­na wie­śniacz­ka, co na boso krowy pasa? Taką można naj­wy­żej zba­ła­mu­cić, a i to nie­spe­cjal­nie wy­pa­da. Nie wiem, kiedy do­kład­nie się do­wie­dział, że pla­no­wa­li­śmy po­ta­jem­ny ślub, ale mu­sia­ło to roz­ju­szyć go do ży­we­go.

Pro­szę sobie wy­obra­zić, jakim cio­sem było, gdy na kilka dni przed Bożym Na­ro­dze­niem Anusz­kę umiesz­czo­no w za­kła­dzie dla ner­wo­wo cho­rych. Dziś nie wy­obra­żam sobie, jak mo­głem się nie do­my­ślić, że to oj­ciec ma­czał w tym palce. Ale gdy wia­do­mość do­tar­ła do mnie, nie po­dej­rze­wa­łem pod­stę­pu. Rzu­ci­łem wszyst­ko i pu­ści­łem się pędem na dwo­rzec – tak, jak sta­łem. Całą drogę bła­ga­łem Wszech­świat o po­mył­kę, a gdy po­ciąg wresz­cie się za­trzy­mał w Tar­no­wie, wszyst­kie pa­znok­cie mia­łem po­ob­gry­za­ne do krwi.

Dok­to­rzy, rzecz jasna, nie chcie­li mnie do niej wpu­ścić. Jed­nak od­po­wied­nio na­stra­sze­ni ko­nek­sja­mi, w końcu uzna­li moje prawo do od­wie­dzin u na­rze­czo­nej.

– Ratuj, Romku – łkała, chwy­ta­jąc mnie za ręce, a ja nie wie­dzia­łem, co od­po­wie­dzieć. Ko­bie­ta przede mną była nie­wąt­pli­wie moją Anusz­ką, ale wcale jej nie po­zna­wa­łem. Trzę­sła się i beł­ko­ta­ła, a w jej oczach nie zo­sta­ło nic z daw­ne­go świa­tła. Przy naj­cich­szym szme­rze ku­li­ła się jak mi­mo­za i ca­ły­mi mi­nu­ta­mi nie mo­głem wy­do­być z niej choć­by słowa. – Ratuj, zanim od­da­dzą mnie tej żół­tej dia­bli­cy!

– Ko­cha­nie, o czym ty mó­wisz? – za­py­ta­łem cicho.

– Dia­bli­ca, Romku. Dok­tor Zaj­cew trzy­ma ją w ka­ta­kum­bach i karmi ludź­mi. A cza­sem, w nocy, sama wy­ła­zi i szuka kogoś do zje­dze­nia. Uwierz mi, pro­szę, to nie są żadne zwidy!

Żółta dia­bli­ca! Wy­obra­ża sobie pa­nien­ka, co po­czu­łem, sły­sząc moją Anusz­kę z naj­wyż­szą po­wa­gą opo­wia­da­ją­cą bred­nie o po­two­rze, włó­czą­cym się nocą po ko­ry­ta­rzach?

Serce mi krwa­wi­ło, gdy zo­sta­wia­łem uko­cha­ną w szpi­ta­lu, ale wi­dząc jawne świa­dec­two cho­ro­by, nie umia­łem ina­czej po­stą­pić. Gdy­bym wie­dział to, co dziś, za­brał­bym Anusz­kę z tego prze­klę­te­go miej­sca na­tych­miast – siłą, gdyby le­ka­rze nie chcie­li jej wydać. Ale od dawna jest, jak to mówią, po pta­kach i mogę sobie tylko pluć w brodę.

Od­wie­dza­łem na­rze­czo­ną su­mien­nie kilka razy w ty­go­dniu, a w końcu się prze­nio­słem na stałe do Tar­no­wa, żeby być bli­żej niej. Ojcu nie było to w smak, ale prze­cież nie mógł trzy­mać mnie siłą. Za­czą­łem nawet od­wie­dzać ko­ściół w in­ten­cji po­pra­wy stanu Anusz­ki, ale z jej cia­łem i umy­słem było tylko go­rzej i go­rzej. Tak mi­nę­ły dłu­gie mie­sią­ce – zima, wio­sna i po­czą­tek lata.

Wstyd przy­znać, ale po­wo­li tra­ci­łem na­dzie­ję i go­dzi­łem się z losem – le­ka­rze z Za­kła­du prze­ko­ny­wa­li mnie, że na­dziei na od­zy­ska­nie przez Anusz­kę spraw­no­ści ro­zu­mu nie ma, a nie można było wy­klu­czyć, że cho­ro­ba wkrót­ce za­bie­rze rów­nież jej życie. Kil­ku­krot­nie nawet się spo­ty­ka­łem z na­ga­nia­ny­mi mi przez ojca pan­na­mi – tro­chę dla świę­te­go spo­ko­ju, tro­chę z sa­mot­no­ści, a w dużej mie­rze wie­dzio­ny bo­le­sną świa­do­mo­ścią, że z na­rze­czo­nej nic już nie bę­dzie i trze­ba się roz­glą­dać za uło­że­niem sobie życia ina­czej.

W tym miej­scu pew­nie by się ta hi­sto­ria skoń­czy­ła, gdyby nie­sły­cha­ny zbieg oko­licz­no­ści nie pchnął jej na nowe tory. Może to zresz­tą nie był cał­ko­wi­ty przy­pa­dek, a zła wola pły­ną­ca gdzieś zza za­sło­ny po­mię­dzy świa­ta­mi.

Tak czy ina­czej, póź­nym wie­czo­rem sta­łem przed wej­ściem do lo­ka­lu, który wy­naj­mo­wa­łem, i ku­rzy­łem pa­pie­ro­sa. Zza rogu ulicy, która o tej go­dzi­nie była cał­kiem pusta, wy­biegł zdy­sza­ny męż­czy­zna w nie­bie­skiej, lnia­nej ko­szu­li i pa­su­ją­cych do niej spodniach. Roz­po­zna­łem ten ubiór na­tych­miast – był pa­cjen­tem w tej samej kli­ni­ce, co Anusz­ka. Gnał w moją stro­nę, jakby spie­przał przed sta­dem czar­tów.

Nie zszo­ko­wa­ło mnie to tak, jak mo­gło­by się pa­nien­ce wy­da­wać. Bu­dy­nek, w któ­rym się mie­ścił szpi­tal, oj­czy­zna lu­do­wa prze­ję­ła od nie­po­ka­la­nek, bo pra­wo­wi­te wła­ści­ciel­ki od­ma­wia­ły na­ucza­nia tam mark­si­zmu. Ar­chi­tekt za­pro­jek­to­wał go do sku­tecz­nej ochro­ny cnót świą­to­bli­wych sio­strzy­czek i ich wy­cho­wa­nek przed po­ku­sa­mi ze­wnętrz­ne­go świa­ta, a nie do ochro­ny owego świa­ta przed eks­ce­sa­mi nie­bez­piecz­nych wa­ria­tów, toteż uciecz­ki zda­rza­ły się dość czę­sto.

Z umiar­ko­wa­nym za­cie­ka­wie­niem ob­ser­wo­wa­łem, jak zbieg pę­dził na zła­ma­nie karku, co rusz się oglą­da­jąc. Nie wi­dzia­łem jed­nak od razu, żeby kto­kol­wiek go gonił.

Sta­nął przede mną, oparł ręce na ko­la­nach i dy­szał.

– Za­kli­nam cię dobry czło­wie­ku, pomóż! – za­ape­lo­wał, gdy wresz­cie zła­pał od­dech. – Ukryj mnie przed tymi zbrod­nia­rza­mi.

Rok wcze­śniej pew­nie bym wark­nął, żeby go prze­go­nić. Ale od kiedy moja na­rze­czo­na za­cho­ro­wa­ła na głowę, na­bra­łem dla ta­kich ludzi współ­czu­cia.

– Siądź tu grzecz­nie i za­cze­kaj na dok­to­rów – po­wie­dzia­łem, wska­zu­jąc ła­wecz­kę. – Prze­cież ci nic złego nie zro­bią. Zgrza­ny je­steś, przy­nieść wody? – za­ofe­ro­wa­łem.

– Nic nie zro­bią, aku­rat! – obu­rzył się. – Pan mnie ma za wa­ria­ta, ja ro­zu­miem, ale to nie tak! Zaj­cew łapie ludzi i karmi nimi tę swoją żółtą dia­bli­cę. Bła­gam, pomóż mi się ukryć, choć­by tylko do rana! Mo­żesz mnie nawet wydać o świ­cie, ale nie każ mi tam wra­cać dziś w nocy, aku­rat, gdy oni chcą skła­dać ofia­rę! Za­kli­nam cię, bę­dziesz miał czło­wie­ka na su­mie­niu!

*

– To był dwu­dzie­sty czerw­ca. Pa­nien­ka, oczy­wi­ście wie, co to jest za data? – po­wie­dział sta­rzec, uśmie­cha­jąc się ta­jem­ni­czo.

– Noc let­nie­go prze­si­le­nia – od­po­wie­dzia­łam. – Czy to ma zna­cze­nie?

Roman za­śmiał się tak mocno, jak tylko po­zwa­la­ły mu na to sła­bie­ją­ce płuca.

– Czy ma zna­cze­nie? A to dobre. Mnie nie tak łatwo na­brać, pro­szę sobie wy­obra­zić. Jasne prze­cież, że pa­nien­ka jest z tych, co do­brze wie­dzą, dla­cze­go sta­rusz­ka Zie­mia kręci się aku­rat tak, a nie ina­czej. W prze­ciw­nym wy­pad­ku, po co chcia­ła­by pa­nien­ka roz­ma­wiać ze mną, hmm?

Po­wo­li po­ki­wa­łam głową. Ta data fak­tycz­nie była znana nie tylko astro­no­mom, ale rów­nież wszyst­kim adep­tom her­me­tycz­nej hi­sto­rii… i le­ka­rzom psy­chia­trii, bo około tego dnia na­si­la­ją się ob­ja­wy ludzi, któ­rzy do­zna­li po­mie­sza­nia zmy­słów na sku­tek lek­tu­ry pew­nych wy­jąt­ko­wo bluź­nier­czych apo­kry­fów.

– To noc upad­ku Car­co­sy – po­wie­dzia­łam. Wo­la­łam nie ujaw­niać, jak wiele wiem, ale nie chcia­łam też, by się znie­chę­cił do mó­wie­nia.

– Otóż wła­śnie! – Pró­bo­wał krzyk­nąć, ale dał radę tylko nieco unieść głos. – Ja tego nie do­ży­ję, ale pro­szę mi wie­rzyć, kie­dyś będą uczyć w szko­łach i o Car­co­sie, i o cza­rach króla Ha­stu­ra, który prze­ła­mał rze­czy­wi­stość na pół. Może zresz­tą pa­nien­ki ar­ty­kuł się do tego przy­czy­ni, kto wie…

– Panie Ro­ma­nie – prze­rwa­łam mu. – Pro­szę wró­cić do opo­wie­ści. Co pan zro­bił z ucie­ki­nie­rem, który opo­wia­dał o dia­bli­cy?

– A tak, tak – zre­flek­to­wał się. – No prze­cież mówię…

*

Pro­szę sobie wy­obra­zić szok, ja­kie­go w tamtym mo­men­cie do­zna­łem. Wszyst­ko świad­czy­ło o tym, że stał przede mną czło­wiek chory na umy­śle – nie­zna­jo­my nie ukry­wał zresz­tą, skąd uciekł. A jed­nak mówił skład­nie i rze­czo­wo, a jeśli w jego gło­sie była nie­zdro­wa eks­cy­ta­cja, to prze­cież nic dziw­ne­go u osoby w ta­kiej sy­tu­acji.

No i – naj­waż­niej­sze. Mówił o żół­tej dia­bli­cy, która zjada pa­cjen­tów szpi­ta­la. Dzie­siąt­ki razy sły­sza­łem o tej zja­wie od Anusz­ki. Czy moż­li­we, by dwoje po­my­leń­ców miało iden­tycz­ne uro­je­nia? Pa­nien­ka przy­zna, że to rzecz nie­po­dob­na.

Nie­wie­le my­śląc, wcią­gną­łem zbie­ga do miesz­ka­nia.

– Dzię­ku­ję panu! – jęk­nął z ulgą. – Nie wiem, jak mógł­bym się od­wdzię­czyć, ale przy­się­gam, znaj­dę spo­sób…

– Nie wrzeszcz – skar­ci­łem go, zni­ża­jąc głos. – Za ścia­ną miesz­ka­ją lu­dzie. Siedź cicho i się roz­bierz.

Ucie­ki­nier się spło­nił i wy­ba­łu­szył oczy.

– Nie no, co też pan…

– Ciu­chy, głup­ku. Dawaj swoje ciu­chy.

Lnia­na ko­szu­la i gacie nieco na mnie wi­sia­ły, ale dla nie­zna­jo­me­go też były za duże, więc się tym nie prze­ją­łem. Po­wie­dzia­łem mu, że może zo­stać, jak długo chce, a sam wy­sze­dłem na ulicę.

Powie pa­nien­ka, że był to akt bez­den­nej wręcz głu­po­ty. Nie będę w sta­nie temu za­prze­czyć, choć wów­czas wy­da­wał mi się szla­chet­nym i od­waż­nym.

– Tam jest! Łap go! – usły­sza­łem już po kilku mi­nu­tach. Po­kor­nie klęk­ną­łem na chod­ni­ku z unie­sio­ny­mi rę­ka­mi. Spo­dzie­wa­łem się so­lid­ne­go lania, ale pie­lę­gnia­rze mu­sie­li być ludź­mi su­mie­nia, bo wi­dząc, że nie sta­wiam oporu, przy­pie­przy­li mi tylko po razie. Rzu­ci­li mnie na tylną ka­na­pę War­sza­wy, wstrzyk­nę­li ja­kieś świń­stwo, po któ­rym zro­bi­łem się okrop­nie senny i po­wieź­li do szpi­ta­la.

Ma­syw­ny, tru­pio­bla­dy bu­dy­nek daw­ne­go klasz­to­ru, jego za­kra­to­wa­ne okna i strze­li­sta wieża za­wsze ro­bi­ły na mnie po­sęp­ne wra­że­nie. Wtedy, gdy się tam zna­la­złem w nocy, odu­rzo­ny nar­ko­ty­kiem, zda­wał mi się wręcz przed­sion­kiem pie­kieł – cze­ka­łem, aż przez wy­so­kie drzwi ka­pli­cy wyj­dzie Lu­cy­fer i za­żą­da mojej duszy. Nic po­dob­nie dra­ma­tycz­ne­go się nie stało, a pie­lę­gnia­rze za­wle­kli mnie na dzie­dzi­niec.

– To­wa­rzy­szu, mamy No­wa­ka! – krzyk­nął jeden z nich.

– No, nie spie­szy­li­ście się – usły­sza­łem nad sobą niski głos o cha­rak­te­ry­stycz­nym, wschod­nim za­śpie­wie. Męż­czy­zna w kitlu dźwi­gnął mnie i zbli­żył twarz do mojej. Był chudy, śnia­dy, o wy­raź­nie ste­po­wych ry­sach i nosił szpi­cza­stą bród­kę.

Bladź! – wrza­snął wście­kle dok­tor Zaj­cew, pa­trząc mi w oczy. – Czy wy­ście do resz­ty po­głu­pie­li? To nie on!

– Jak to „nie on”?

– A nor­mal­nie! Słowo daję, wam coś dać do zro­bie­nia… Wra­cać mi tam, gdzie tego ga­gat­ka zna­leź­li­ście i szu­kaj­cie No­wa­ka! Mo­że­cie obu­dzić sio­strę Klau­dię, da wam zdję­cie. Tylko mi­giem, mi­giem! – po­pę­dzał pie­lę­gnia­rzy Zaj­cew.

– A ty, ga­gat­ku – po­wie­dział do mnie, gdy zo­sta­li­śmy na dzie­dziń­cu sami. – Co ci strze­li­ło do głowy, żeby się za­kra­dać do wa­riat­ko­wa, hmm?

Krą­żą­cy w ży­łach nar­ko­tyk spra­wiał, że wi­sia­łem w jego uści­sku wiot­ki jak szma­cia­na lalka. Pew­nie na upar­te­go dał­bym radę się ode­zwać, ale nie wie­dzia­łem, co miał­bym mu od­po­wie­dzieć, więc mil­cza­łem.

– Nie mó­wisz? Pew­nie ten durak ci za dużo wstrzyk­nął… No nic, skoro już tu je­steś, to po­trzy­ma­my cię chwi­lę. Na ob­ser­wa­cji, że tak po­wiem.

Upior­nie się za­śmiał i za­niósł mnie do bu­dyn­ku, cały czas trzy­ma­jąc przed sobą na wy­cią­gnię­tych rę­kach, jak­bym był szcze­nia­kiem albo za­baw­ką. Je­stem, jak pa­nien­ka widzi, czło­wie­kiem nie naj­więk­szej po­stu­ry, ale prze­cież też nie mi­kru­sem. Nie mo­głem wtedy uwie­rzyć, że taki chu­dzie­lec jak Zaj­cew może mieć tyle siły.

Dok­tor za­niósł mnie do sali, która w prze­szło­ści mu­sia­ła być klasz­tor­ną celą, i ci­snął na łóżko, jak­bym zu­peł­nie nic nie ważył. Na­stęp­nie skrę­po­wał mi koń­czy­ny so­lid­ny­mi pa­sa­mi.

– Po­cze­kasz tu do rana, ga­gat­ku. Ja mam teraz waż­niej­sze za­ję­cia, ale uwierz mi, w swoim cza­sie wszyst­ko wy­śpie­wasz. Słod­kich snów – po­wie­dział i zo­sta­wił mnie sa­me­go.

Nie prze­wi­dzia­łem ta­kie­go roz­wo­ju sy­tu­acji. Li­czy­łem, że do­staw­szy się do szpi­ta­la, zba­dam spra­wę i, w razie czego, za­bio­rę Anusz­kę ze sobą. Tym­cza­sem mo­głem tylko się gapić w sufit albo, nad­wy­rę­ża­jąc kark, roz­glą­dać po cia­snej celi, oświe­tlo­nej je­dy­nie ni­kłym bla­skiem księ­ży­ca wpa­da­ją­cym przez za­kra­to­wa­ne okno.

Nie wiem, jak długo tak le­ża­łem – nie mogło to być wię­cej niż go­dzi­na z ha­kiem, ale nar­ko­tyk we krwi spra­wiał, że mi­nu­ty się dłu­ży­ły jak ty­go­dnie. Kil­ka­krot­nie też za­sy­pia­łem, a przy­naj­mniej tak mi się zdaje.

Za któ­rymś razem, gdy otwo­rzy­łem oczy, ona stała nade mną.

*

Starzec umilkł. Przetarł oczy i usta żylastą dłonią, jakby powstrzymywał płacz. Pi­ka­nie kar­dio­mo­ni­to­ra wy­raź­nie przy­spie­szy­ło.

– Panie Ro­ma­nie? Wszyst­ko w po­rząd­ku? – za­py­ta­łam, po­da­jąc mu chu­s­tecz­kę. Ge­stem dał mi znać, że jej nie po­trze­bu­je.

– Tak, pa­nien­ko, tak… Emo­cje na mo­ment wzię­ły górę nad sta­rym dzia­dy­gą, nie przej­muj się.

Dałam mu dłuż­szą chwi­lę na uspo­ko­je­nie.

– Mo­że­my kon­ty­nu­ować? – za­py­ta­łam wresz­cie. Po­twier­dził, ki­wa­jąc głową.

– Tak… Na czym to ja skoń­czy­łem?

– Leżał pan skrę­po­wa­ny, a nad panem stała na­rze­czo­na – pod­po­wie­dzia­łam. Skrzy­wił się.

– Bzdu­ra!

*

Nie wiem, skąd po­mysł, że w mojej celi była Anusz­ka. Nie! Stała nade mną dia­bli­ca dok­to­ra Zaj­ce­wa! Stoż­ko­wa­ty kłąb wi­ją­cych się, ocie­ka­ją­cych gę­stym ślu­zem macek. Górna część po­czwa­ry miała z grub­sza kształt ludz­kie­go torsu, a spód roz­pły­wał się w cha­osie bez­kształt­nych wy­pu­stek, na­da­jąc jej kształt ko­bie­ty w sukni lub ha­bi­cie. Od razu wie­dzia­łem, że to po­czwa­ra, o któ­rej mó­wi­li Nowak i Anusz­ka, choć wcale nie przy­po­mi­na­ła ty­po­we­go wy­obra­że­nia dia­bli­cy. Nie mia­łem wąt­pli­wo­ści, bo cała masz­ka­ra była siar­ko­wo­żół­ta.

Wpa­try­wa­ła się we mnie – a przy­naj­mniej tak myślę, bo nie miała oczu, a w miej­scu głowy tylko bez­kształt­ne zgru­bie­nie. Wi­ją­ce się macki chla­sta­ły jedna o drugą, wy­da­jąc przy tym obrzy­dli­we mla­ska­nie, jak stado wy­głod­nia­łych pro­siąt przy ko­ry­cie.

Szar­pa­łem się w wię­zach, ale trzy­ma­ły mocno. Twar­da skóra się wgry­za­ła w moje nad­garst­ki, ob­cie­ra­jąc je do krwi. Rany pa­li­ły okrut­nie, ale ogar­nię­ty pa­ni­ką nie pa­no­wa­łem nad swo­imi ru­cha­mi.

Sły­sza­ła może pa­nien­ka o wil­kach, które, zła­pa­ne w sidła, od­gry­za­ją wła­sną łapę, by uciec na trzech? Przy­się­gam, tak bym wtedy zro­bił, ale te prze­klę­te więzy nie po­zwa­la­ły mi choć­by na to!

Pra­wie zwy­mio­to­wa­łem z obrzy­dze­nia, czu­jąc na sobie cie­płe, ślu­zo­wa­te macki. Więk­sze, gru­bo­ści przed­ra­mie­nia, wci­ska­ły się pod lnia­ne gacie, ba­da­jąc moje łydki i uda, a mniej­sze wiły się mię­dzy pal­ca­mi stóp, jak­bym wdep­nął w kłę­bo­wi­sko ośli­zgłych ro­ba­li.

Wresz­cie ostre jak brzy­twa zęby wgry­zły się w moją kost­kę. Potem w goleń. Potem sam już nie wiem gdzie, bo dzie­siąt­ki ma­łych uką­szeń zle­wa­ły się w jeden potok pie­ką­ce­go bólu.

Wrzesz­cza­łem jak opę­ta­ny i mu­sia­łem być bli­ski utra­ty ro­zu­mu, bo nawet się nie zo­rien­to­wa­łem, kiedy sto­ją­ca nade mną po­czwa­ra znik­nę­ła, a za­stą­pi­ła ją wście­kła twarz Zaj­ce­wa. So­wiet spo­licz­ko­wał mnie. Prze­sta­łem krzy­czeć.

Gdyby nie ko­li­ste ślady na sto­pach i pro­wa­dzą­ca do drzwi ścież­ka śluzu, dał­bym sobie wtedy wmó­wić, że atak be­stii zwy­czaj­nie mi się przy­śnił.

– No już, cicho. Bę­dziesz żył – syk­nął Zaj­cew. – Za­ci­śnij zęby, bo teraz na­praw­dę za­bo­li.

Za­parł się o kra­wędź łóżka, a drugą ręką mocno szarp­nął coś po­ni­żej mojej stopy. Aż mi po­ciem­nia­ło przed ocza­mi.

– Ech, nie my­śla­łem, że się wgryzł tak głę­bo­ko. Nie szko­dzi, to się za chwi­lę opa­trzy – mruk­nął. W ręku trzy­mał za­krwa­wio­ną mackę po­two­ra. – Pięk­ny okaz, nie są­dzisz, ga­gat­ku? – po­wie­dział, pod­ty­ka­jąc pod mój nos wi­ją­cy się organ. Za­mkną­łem usta, bo jucha chla­pa­ła mi na twarz.

Jęk­ną­łem przez za­ci­śnię­te wargi, gdy urwa­na macka po­pa­trzy­ła na mnie rybim okiem. W że­la­znym uści­sku, ze strzę­pem mo­je­go mięsa w zę­ba­tej, okrą­głej pasz­czy, skrę­ca­ło się coś po­dob­ne­go z jed­nej stro­ny do siar­ko­wo­żół­te­go wę­go­rza albo mi­no­ga, z dru­giej do ro­ba­ka, a z trze­ciej do naj­gor­sze­go kosz­ma­ru.

Zaj­cew ci­snął stwo­rze­nie na po­sadz­kę i za­dep­tał.

– No, to skoro już się tro­chę roz­bu­dzi­łeś, su­ge­ru­ję, żebyś za­czął mówić. Kim je­steś i po coś tu przy­lazł?

– Co to, do dia­bła, było?! – wrza­sną­łem, za­miast od­po­wie­dzieć.

Cia­sną celę wy­peł­nił suchy trzask siar­czy­ste­go po­licz­ka.

– Ja za­da­ję py­ta­nia. Ty od­po­wia­dasz. Ro­zu­mie­my się?

Ktoś inny w tym mo­men­cie pew­nie by się pod­po­rząd­ko­wał. Ba – tak na­ka­zy­wał­by roz­są­dek. Ja byłem jed­nak ra­czej czu­pur­nym mło­dzień­cem. Tak mnie wy­cho­wa­ła twar­da ręka ojca. Ow­szem, mo­głem się bać pie­kiel­nej po­czwa­ry, ale ja­kie­goś dok­tor­ka z Bu­ria­cji, czy innej Kał­mu­cji? Nigdy w życiu. Wy­plu­łem krew z ust na pod­ło­gę i za­śmia­łem mu się w twarz.

– Nie myśl przez se­kun­dę, że się cie­bie boję. Do­brze radzę: albo zabij mnie od razu, albo w tej chwi­li wy­puść mnie i Anusz­kę. Ina­czej do końca życia bę­dziesz się oglą­dał za sie­bie.

– Anusz­kę? – szep­nął zdzi­wio­ny, po czym cięż­ko opadł na sto­ją­cy obok pry­czy zydel. – Bladź.

Do­my­śliw­szy się, kim je­stem, długo pa­trzył na mnie w mil­cze­niu.

– No i bądź tu mądry. Nie mogę pu­ścić ani dziew­czy­ny, bo ją twój oj­ciec kazał trzy­mać, ani cie­bie, bo za dużo wi­dzia­łeś, ko­mi­sa­re­wi­czu. Ale jak się sza­now­ny tatko dowie, że cię tu krzyw­da spo­tka­ła, to prze­cież mnie obe­drze ze skóry.

– Słowo ho­no­ru, pary z ust nie pusz­czę. Ani że się wi­dzie­li­śmy, ani o tej two­jej żół­tej po­czwa­rze. Ba – wezmę Anusz­kę i uciek­nie­my z kraju, choć­by na Sybir.

– Sybir, po­wia­dasz. Mu­sisz ją bar­dzo ko­chać.

Zaj­cew wes­tchnął cięż­ko.

– Żal mi cię, to­wa­rzy­szu ko­mi­sa­re­wi­czu, bo oj­ciec o tobie mówił jak o wiel­kiej na­dziei so­cja­li­zmu. Ale mil­sza jest skóra na wła­snej dupie, a twoje słowo ho­no­ru mi na nic. Znik­nie­cie nagle i co? Gdzie was ko­mi­sarz bę­dzie szu­kał, hmm? Od razu do mo­je­go szpi­ta­la przy­bie­gnie, a gdy nie znaj­dzie dziew­czy­ny, wszyst­kie­go się do­my­śli… Mam na szczę­ście takie miej­sce, gdzie nikt cię nie znaj­dzie. Po­cze­kaj tu, to­wa­rzy­szu, bę­dzie nam po­trzeb­na ka­me­ra.

Za­py­ta pa­nien­ka: „Na co mu była ka­me­ra”? To się wy­ja­śni w swoim cza­sie. Pro­szę o cier­pli­wość. W tym mo­men­cie ważne są dwa fakty.

Po pierw­sze, Zaj­cew zo­sta­wił mnie w celi sa­me­go. Może pa­nien­kę dzi­wić taka nie­fra­so­bli­wość z jego stro­ny, ale, przy­po­mi­nam, byłem przy­tro­czo­ny do łóżka pa­sa­mi.

Drugą ważną rze­czą jest trik, któ­re­go tatko na­uczył mnie jesz­cze w dzie­ciń­stwie. Oj­ciec za­pew­ne się spo­dzie­wał, że mogę kie­dyś zo­stać po­rwa­ny, czy to przez re­ak­cjo­ni­stów, czy to przez przed­sta­wi­cie­li innej frak­cji w par­tii. Za­dbał więc, bym umiał sobie ra­dzić w róż­nych sy­tu­acjach.

Wspo­mnia­ny trik po­zwa­la czło­wie­ko­wi ob­da­rzo­ne­mu do­sta­tecz­nie silną wolną wy­do­stać się z każ­dych wię­zów, może oprócz ta­kich za­ło­żo­nych z naj­wyż­szą dba­ło­ścią.

Uważa pa­nien­ka: otóż ludz­ka krew, nim za­schnie, jest śli­ska jak my­dli­ny.

Z nie­po­ko­jem wpa­try­wa­łem się w drzwi i na­słu­chi­wa­łem po­wra­ca­ją­cych kro­ków Zaj­ce­wa. Jed­no­cze­śnie lewą ręką usta­wicz­nie tar­łem o pasy, wcale nie zwa­ża­jąc na za­dra­pa­nia – prze­ciw­nie, sta­ra­łem się wy­rzą­dzić mo­je­mu nad­garst­ko­wi jak naj­więk­szą krzyw­dę.

Po­ciem­nia­ło mi w oczach od bólu, gdy z naj­wyż­szym wy­sił­kiem uwol­ni­łem dłoń. Może i ze­mdlał­bym wtedy, gdyby nie krą­żą­ce we krwi reszt­ki nar­ko­ty­ku. A może oj­ciec, nie ża­łu­jąc dys­cy­pli­ny, wy­cho­wał mnie na praw­dzi­we­go twar­dzie­la.

Jak po­tra­fi­łem naj­szyb­ciej, po­zby­łem się resz­ty pasów i wy­bie­głem z celi, szu­kać kry­jów­ki.

Zo­ba­czy­łem dwa rzędy drzwi, w rów­nych od­stę­pach, po obu stro­nach cia­sne­go ko­ry­ta­rza. Spra­wia­ło to wra­że­nie, jak­bym się zna­lazł w wię­zie­niu – zresz­tą, nie­przy­pad­ko­wo pokój w klasz­to­rze zwy­kło się na­zy­wać „celą”.

W któ­rymś z tych po­miesz­czeń była moja Anusz­ka. Jeśli jed­nak mia­łem jej jakoś pomóc, mu­sia­łem sobie naj­pierw po­ra­dzić z Zaj­ce­wem.

Owi­ną­łem lewą dłoń kra­wę­dzią ko­szu­li, żeby kro­ple krwi nie zna­czy­ły mojej drogi jak okrusz­ki chle­ba, i w tak za­im­pro­wi­zo­wa­nym opa­trun­ku po­bie­głem w głąb ko­ry­ta­rza.

Gdy wy­da­wa­ło mi się, że je­stem już do­sta­tecz­nie da­le­ko, na­par­łem na jedne z drzwi. Ustą­pi­ły.

Cela cał­kiem przy­po­mi­na­ła tę, z któ­rej ucie­kłem. Przy­sia­dłem na pry­czy, przy­ci­ska­jąc bo­lą­cą rękę do brzu­cha. Roz­glą­da­łem się za do­wol­nym przed­mio­tem, który mógł­bym wy­ko­rzy­stać jako broń, ale w po­ko­iku nie było nawet stoł­ka. Nic dziw­ne­go zresz­tą – z ta­kich miejsc usuwa się wszyst­kie przed­mio­ty, ja­ki­mi pa­cjent mógł­by sobie, lub komuś, zro­bić krzyw­dę.

Nagle aż pod­sko­czy­łem ze stra­chu.

– Też się cho­wasz przed dia­bli­cą? – za­py­tał głos do­bie­ga­ją­cy nie wie­dzieć skąd. Po chwi­li spod łóżka wy­czoł­gał się facet w stro­ju pa­cjen­ta. Sku­lo­na po­sta­wa i opa­da­ją­ce na ra­mio­na, rzad­kie włosy nada­wa­ły mu wy­gląd li­nie­ją­ce­go kun­dla.

– Też się cho­wasz przed dia­bli­cą? – po­wtó­rzył i wy­cią­gnął trzę­są­cą się dłoń. – Tomek je­stem.

Ge­stem na­ka­za­łem mu ści­szyć głos.

– Roman. Tak, cho­wam się. Nie krzycz, bo nas dia­bli­ca usły­szy – wy­sy­cza­łem szep­tem.

– Nie wiem, czy ona w ogóle coś sły­szy – od­po­wie­dział Tomek gło­śno, nic sobie nie ro­biąc z mojej uwagi. – Może nawet nie widzi. Ale pod łóż­kiem jest bez­piecz­nie, bo dia­bli­ca nie lubi się schy­lać.

Serce mi za­mar­ło, gdy usły­sza­łem na ko­ry­ta­rzu szyb­kie kroki.

– Tomek, bła­gam cię, milcz – pro­si­łem go. – Przez chwi­lę bądź cicho.

Moje apele na nic się zdały. Tomek gadał i gadał. Kto­kol­wiek szedł na ze­wnątrz, przy­spie­szył. Przy­war­łem do ścia­ny obok drzwi.

– Tu je­steś, ga­gat­ku?! – krzyk­nął Zaj­cew, wpa­ro­wu­jąc do celi. Pod pachą dźwi­gał me­ta­lo­we pudło.

Zdzie­li­łem go zło­żo­ny­mi rę­ka­mi w po­ty­li­cę i nie oglą­da­jąc się za sie­bie, rzu­ci­łem się do uciecz­ki. Nie za­bie­głem da­le­ko.

Po­czu­łem silne szarp­nię­cie, gdy dok­tor chwy­cił mnie za koł­nierz jak nie­sfor­ne­go dzie­cia­ka. Za­le­d­wie chwi­lę wcze­śniej wal­ną­łem go z całej siły, taki cios nie­jed­ne­go po­ło­żył­by do spa­nia. Ale Zaj­cew wy­da­wał się nie­po­ru­szo­ny.

Po­pra­wił uchwyt, za­ci­ska­jąc na moim karku palce z siłą ima­dła.

– Jak to mówią: „nie­da­le­ko pada jabł­ko od ja­bło­ni”. Tatko cię ta­kich rze­czy na­uczył? Je­stem, praw­dę mó­wiąc, pod wra­że­niem – po­wie­dział drwią­cym tonem, po czym za­cią­gnął mnie z po­wro­tem do celi, z któ­rej ucie­kłem, i po­now­nie skrę­po­wał.

Stra­ci­łem dech, gdy po­ło­żył na mnie cięż­kie, me­ta­lo­we pudło. Po­gwiz­du­jąc jakąś dziw­ną me­lo­dię, w któ­rej po­brzmie­wa­ły echa da­le­kich ste­pów, sze­ro­ki­mi pa­sa­mi przy­tro­czył kost­kę do mojej pier­si.

– To ka­me­ra – po­wie­dział, wi­dząc mój py­ta­ją­cy wzrok. – Ko­mi­sa­re­wicz wie, rzecz jasna, czym jest te­le­wi­zja? Bę­dzie­my dzię­ki temu urzą­dze­niu wi­dzie­li wszyst­ko to, co ty, to­wa­rzy­szu. Przy­naj­mniej przez jakiś czas.

Dok­tor znik­nął z mo­je­go pola wi­dze­nia. Po chwi­li po­czu­łem, jak po­py­cha łóżko. Gu­mo­we koła za­ter­ko­ta­ły na płyt­kach po­sadz­ki. Jęk­ną­łem, gdy po­jazd pod­sko­czył na progu. Po­wlókł mnie ko­ry­ta­rzem, przez dzie­dzi­niec, wresz­cie na tyły szpi­ta­la. Mięk­ka zie­mia sta­wia­ła duży opór kół­kom szpi­tal­ne­go wózka, ale Zaj­cew nawet nie zwol­nił – zda­wał się mieć siłę tura.

Łóżko lekko się prze­chy­li­ło. Dok­tor spy­chał mnie w dół dłu­giej rampy. Wi­dzia­łem to miej­sce kie­dyś na fo­to­gra­fii – to było wej­ście do daw­nych ka­ta­kumb klasz­to­ru. Blask gwiazd i księ­ży­ca prze­stał do mnie do­cie­rać, za­pa­no­wa­ła ciem­ność tak nie­prze­nik­nio­na, że rów­nie do­brze mógł­bym nie mieć oczu.

Zaj­cew wy­da­wał się jed­nak do­sko­na­le orien­to­wać w mroku. Może dla­te­go, że prze­był już tę trasę z nie­skoń­czo­ną ilo­ścią pa­cjen­tów, czy ra­czej więź­niów, szpi­ta­la. A może nie­któ­re ze swych prze­ciw­nych Bogu i na­tu­rze eks­pe­ry­men­tów prze­pro­wa­dzał na sobie, i po­siadł dar wi­dze­nia w ciem­no­ści. W póź­niej­szych la­tach wiele czasu zmar­no­wa­łem, pró­bu­jąc tego do­ciec, ale udało mi się do­trzeć je­dy­nie do nie­pew­nych plo­tek.

Tak czy ina­czej, Zaj­cew ak­ty­wo­wał jakiś nie­wi­dzial­ny me­cha­nizm i usły­sza­łem chrzęst me­ta­lu trą­ce­go o ka­mień. Otwie­ra­ła się brama do pod­zie­mi.

– Słu­chaj mnie teraz uważ­nie, ko­mi­sa­re­wi­czu, to przed śmier­cią le­piej przy­słu­żysz się nauce, a może – może! – nawet uda ci się w pew­nym sen­sie oca­lić skórę. Nie pró­buj wra­cać przez śluzę, nie wpusz­czę cię, zmar­nu­jesz tylko cenne mi­nu­ty. Idź pro­sto przed sie­bie, nie za­trzy­muj się. Dwa ki­lo­me­try za przej­ściem jest mia­sto. Po­sta­raj się tam do­trzeć. Nie pró­buj zdej­mo­wać kom­bi­ne­zo­nu, nie uda ci się, naj­wy­żej zro­bisz sobie krzyw­dę.

Zaj­cew we­pchał łóżko do kom­na­ty ob­la­nej żół­tym świa­tłem. Od­piął pasy krę­pu­ją­ce mi ręce. Na­tu­ral­nie, pró­bo­wa­łem wy­ko­rzy­stać ten mo­ment, by zdzie­lić go pię­ścią przez łeb, ale on zła­pał moją dłoń, nie wkła­da­jąc w to żad­ne­go wy­sił­ku, jakby to była rzu­co­na przez dziec­ko plu­szo­wa za­baw­ka. Nie byłem w sta­nie sta­wić żad­ne­go oporu, gdy spę­tał mi nad­garst­ki za ple­ca­mi.

– Wa­lecz­ny je­steś, ko­mi­sa­re­wi­czu. Do­brze. Może osią­gniesz wię­cej niż te stada odu­rzo­nych wa­ria­tów i bez­dom­nych przed tobą.

Spoj­rzał mi pro­sto w oczy.

– Wiesz, obie­cam ci coś. Zrób, co mo­żesz, by do­trzeć do Car­co­sy, a ja za­dbam, żeby two­jej wy­bran­ki wię­cej krzyw­da nie spo­tka­ła. Umowa stoi?

Za­char­cza­łem, bo gał­gan w ustach nie po­zwa­lał mi od­po­wie­dzieć. Zaj­cew wyjął go i po­mógł mi usiąść. Kasz­la­łem długo i gło­śno, zanim udało mi się skle­cić ja­kie­kol­wiek słowa.

– Nie wiem, czło­wie­ku, co ci się wy­da­je, ale… – Urwa­łem. W po­zy­cji sie­dzą­cej mo­głem do­strzec źró­dło za­le­wa­ją­ce­go kom­na­tę żół­te­go świa­tła. Na­prze­ciw mnie wi­dzia­łem dru­gie wyj­ście z pod­zie­mi, za­bez­pie­czo­ne po­dwój­ną, prze­szklo­ną ścia­ną.

Po dru­giej stro­nie, wy­obra­zi to sobie pa­nien­ka, był śro­dek dnia. Prze­tarł­bym oczy, ale nie mo­głem ich się­gnąć, więc tylko za­mru­ga­łem kil­ka­krot­nie. Mu­sia­łem przy tym wy­glą­dać zgoła ko­micz­nie. Zaj­cew uśmiech­nął się pod nosem.

Z otwar­ty­mi usta­mi wpa­try­wa­łem się w kra­jo­braz za szkla­ną śluzą. Siat­ka re­gu­lar­nych pęk­nięć po­kry­wa­ła całą prze­strzeń, jaką mo­głem doj­rzeć ze swo­je­go miej­sca, na­da­jąc jej wy­gląd spa­lo­nej słoń­cem rów­ni­ny, albo ra­czej sol­ni­ska. Tylko tego słoń­ca nie można było do­strzec – całe niebo ja­rzy­ło się jed­no­li­tym, żół­tym bla­skiem. Nie mie­li­śmy wtedy fil­mów scien­ce fic­tion o ob­cych pla­ne­tach, jak dzi­siaj. Naj­wy­żej kilka naj­star­szych ksią­żek Lema… A jed­nak nie mia­łem żad­nej wąt­pli­wo­ści, że owa gro­te­sko­wa rów­ni­na nie znaj­du­je się na na­szej Ziemi. Prę­dzej uwie­rzył­bym, że wcale nie ist­nie­je.

– Co to ma być? – za­py­ta­łem. – To ekran? Jak w kinie, tak? Ra­dziec­ka tech­no­lo­gia? Sły­sza­łem, że by­wa­ją już se­an­se w ko­lo­rze…

– To jest, to­wa­rzy­szu, na­dzie­ja… Wi­dzisz, ko­mi­sa­re­wi­czu, hi­sto­ria uczy, że każda cy­wi­li­za­cja upada, za­zwy­czaj ustę­pu­jąc miej­sca ta­kiej na po­zor­nie niż­szym po­zio­mie roz­wo­ju. Egipt ustą­pił ludom morza. Rzym pod na­po­rem pół­dzi­kich Ger­ma­nów. Nawet tę waszą, psia jej mać, pań­ską Rzecz­po­spo­li­tą roz­dep­ta­ło szwedz­kie i ru­skie wie­śniac­two. Zwią­zek So­wiec­ki też to czeka. Gdy my tu sobie roz­ma­wia­my, ka­pi­ta­li­stycz­ne świ­nie knują, jak po­now­nie na­rzu­cić świa­tu im­pe­rial­ne jarz­mo. Na­szym mo­ral­nym obo­wiąz­kiem jest zro­bić wszyst­ko, aby za­pew­nić prze­trwa­nie so­cja­li­zmu.

Spoj­rza­łem na niego jak na wa­ria­ta.

– Bre­dzisz. Wróć­my le­piej do szpi­ta­la, tam pa­no­wie dok­to­rzy na pewno chęt­nie zba­da­ją ci głowę.

Zaj­cew za­niósł się śmie­chem. Jego re­chot od­bi­jał się echem od ścian kom­na­ty.

– To do­praw­dy wy­bor­ne, ko­mi­sa­re­wi­czu. Sam nie wie­rzysz w to, co wi­dzisz wła­sny­mi jesz­cze ocza­mi, a to mnie za­rzu­casz sza­leń­stwo. Do­brze! Spójrz więc z bli­ska.

Pchnął moje łóżko pod samą śluzę. Mo­głem wtedy zo­ba­czyć, że usia­na pa­ję­czy­ną pęk­nięć rów­ni­na sięga aż po sam ho­ry­zont. Ide­al­nie pła­skie, nie­skoń­cze­nie sa­mo­po­dob­ne, ob­la­ne żół­tym świa­tłem sol­ni­sko.

A za wid­no­krę­giem ma­ja­czy­ły fa­lu­ją­ce od upału cie­nie strze­li­stych wież mia­sta.

O żad­nym ki­no­wym ekra­nie nie mogło być mowy – czu­łem na twa­rzy upał bi­ją­cy z żół­te­go nieba.

Zaj­cew wska­zał pal­cem za­ry­sy na ho­ry­zon­cie. Wi­dzia­łem, że nad nie­któ­ry­mi unosi się dym, jakby z fa­brycz­nych ko­mi­nów.

– To Car­co­sa, sto­li­ca je­dy­ne­go na­ro­du, który oparł się sza­le­ją­cym prą­dom hi­sto­rii i trwa nie­wzru­szo­ny. Tam wła­śnie chce­my do­trzeć i otwo­rzyć dla Związ­ku Ra­dziec­kie­go do­stęp do wie­dzy przed­po­to­po­wej. I tu wkra­czasz na scenę ty, ko­mi­sa­re­wi­czu, i wszyst­kie po­przed­nie eks­pe­ry­men­ty. Wi­dzisz, przejść przez tę rów­ni­nę nie jest łatwo – król Ha­stur o to za­dbał. Upał, pro­mie­nio­wa­nie, żrące po­wie­trze… ludz­kie życie jest moż­li­we wła­ści­wie tylko w samym mie­ście. Nawet kom­bi­ne­zon ko­smicz­ny wy­trzy­mu­je tam rap­tem dwie mi­nu­ty. Mie­li­śmy się już pod­dać, ale po­ten­cjal­ne­go roz­wią­za­nia do­star­czy­ło samo sol­ni­sko.

Wtedy nie ro­zu­mia­łem, o czym Zaj­cew opo­wia­dał. Dłu­gie lata spę­dzi­łem na po­szu­ki­wa­niu apo­kry­fów, które mo­gły­by wy­ja­śnić mi tę hi­sto­rię. Pa­nien­ka, jak już usta­li­li­śmy, ma na ten temat ja­kieś po­ję­cie, ale po­wiem, czego udało mi się do­wie­dzieć. Otóż dzie­siąt­ki ty­się­cy lat temu, w Azji, po­wsta­ła cy­wi­li­za­cja, pod nie­któ­ry­mi wzglę­da­mi prze­wyż­sza­ją­ca dzi­siej­szą. W końcu jed­nak, jak wszyst­kie przed nią i każda po niej, sta­nę­ła na kra­wę­dzi za­gła­dy pod na­po­rem bar­ba­rzyń­skie­go ży­wio­łu. Setki lat gro­ma­dzo­nej wie­dzy, stra­co­ne w mgnie­niu oka, bo jakiś głod­ny pa­stuch wpadł na sza­le­nie pro­sty po­mysł, że konie można łapać i ujeż­dżać. Im­pe­rium w kil­ka­na­ście mie­się­cy skur­czy­ło się do jed­ne­go, ostat­nie­go mia­sta. Wtedy król użył cza­rów nie­wi­dzia­nych nigdy wcze­śniej ani póź­niej. Zie­mia do­słow­nie za­trzę­sła się w po­sa­dach, gdy zde­spe­ro­wa­ny wład­ca prze­niósł cały gród wraz z miesz­kań­ca­mi do innej rze­czy­wi­sto­ści. Tej rze­czy­wi­sto­ści, którą wi­dzia­łem za śluzą. Przej­ście do niej jest moż­li­we tylko w okre­ślo­nych miej­scach i w okre­ślo­ne dni – naj­le­piej wła­śnie w rocz­ni­cę upad­ku mia­sta, która dla prze­chy­lo­nej pla­ne­ty stała się nocą let­nie­go prze­si­le­nia.

Przy­naj­mniej taka wer­sja wy­da­rzeń wy­da­je mi się naj­bar­dziej praw­do­po­dob­na. Pa­nien­ka, sama będąca znaw­czy­nią her­me­tycz­nej hi­sto­rii, z pew­no­ścią ma po­ję­cie o trud­no­ściach, ja­kich na­strę­cza tłu­ma­cze­nie tek­stów he­tyc­kich, albo i jesz­cze star­szych…

Tak czy ina­czej, Zaj­cew schy­lił się i jedną ręką od­su­nął za­kry­wa­ją­cą sporą część pod­ło­gi że­liw­ną płytę. Krzyk­ną­łem, wi­dząc, co było pod spodem. W wy­ko­pa­nej jamie stał ma­syw­ny zbior­nik, czy ra­czej ka­mien­ny ko­cioł. Pod nim bu­cha­ły pło­mie­nie – na­czy­nie pod­grze­wał gaz, który hoj­nym stru­mie­niem pły­nął z dwóch usta­wio­nych po jego bo­kach cy­stern. A w środ­ku kotła…

– Fa­scy­nu­ją­ce stwo­rze­nia, praw­da? – za­chwy­cił się Zaj­cew, wska­zu­jąc na kłę­bo­wi­sko wi­ją­cych się, siar­ko­wo­żół­tych, bez­no­gich, po­kry­tych ślu­zem ro­ba­li. Wy­glą­da­ły iden­tycz­nie jak macki żół­tej dia­bli­cy. – Nie wiemy, czy to dzie­ło ewo­lu­cji, czy ra­czej Car­co­san… W każ­dym razie po­tra­fią prze­żyć na tym prze­klę­tym sol­ni­sku. I mają też inne nie­zwy­kłe wła­ści­wo­ści…

Pod­szedł do mnie. Szarp­ną­łem się, ale udało mi się je­dy­nie prze­wró­cić szpi­tal­ne łóżko. Bo­le­śnie ude­rzy­łem bar­kiem o ka­mien­ną po­sadz­kę kryp­ty. Nie zdą­ży­łem od­czoł­gać się nawet o krok, gdy Zaj­cew pod­niósł mnie, jak gdy­bym nic nie ważył i ci­snął pro­sto w siar­ko­wo­żół­te kłę­bo­wi­sko.

Ro­ba­le, jakby kie­ro­wał nimi jeden umysł, na­tych­miast ob­la­zły moje ciało. Armia wi­ją­cych się stwo­rzeń po­kry­ła mnie po sam czu­bek głowy. Śli­zga­ły się po ubra­niu i czoł­ga­ły pod nim – w spodniach, w ko­szu­li, w bie­liź­nie. Z ca­łych sił za­ci­ska­łem oczy i bałem się za­czerp­nąć po­wie­trza, żeby nie do­sta­ły się do moich ust. Rój za­cho­wy­wał się jak ru­cho­me pia­ski – im bar­dziej sta­ra­łem się wy­leźć z kadzi i strą­cić z sie­bie peł­za­ją­ce obrzy­dli­stwa, tym głę­biej mnie wcią­ga­ły. Biłem rę­ko­ma i no­ga­mi, bez­ład­nie i na oślep, jak to­ną­cy.

Wresz­cie jeden ze stwo­rów uką­sił mnie swoją mi­no­go­wa­tą pasz­czą. Jak pi­ra­nie, które po­czu­ły pierw­szą kro­plę krwi, po­zo­sta­łe ro­ba­ki na­tych­miast za­wtó­ro­wa­ły mu dzie­siąt­ka­mi, a potem set­ka­mi ugry­zień. Me­ta­licz­ny za­pach mojej wła­snej krwi wy­peł­nił mi noz­drza.

Czu­łem ból, jakby mnie kłuto ty­sią­ca­mi roz­pa­lo­nych igieł. W brzuch, w koń­czy­ny, nawet w mę­skość i w po­wie­ki. Wrza­sną­łem, chcąc bła­gać Zaj­ce­wa o ra­tu­nek.

A ra­czej pró­bo­wa­łem wrza­snąć. Nie wy­do­by­łem z sie­bie nawet pi­śnię­cia. Armia trze­po­czą­cych, ośli­zgłych mi­no­gów na­tych­miast za­ję­ła świe­żo udo­stęp­nio­ną prze­strzeń moich ust i, jakby od­kryw­szy wy­brze­że no­we­go lądu, za­czę­ła prze­ci­skać się w głąb. Wy­miot­ne spa­zmy raz po raz tar­ga­ły moim cia­łem, gdy wy­na­tu­rzo­ne stwo­rze­nia wgry­za­ły się w pod­nie­bie­nie i prze­ci­ska­ły na tył ję­zy­ka.

W końcu żółte cho­ler­stwa prze­ła­ma­ły opór. Potok wi­ją­cych się larw po­pły­nął w głąb prze­ły­ku i w górę, do jamy nosa.

Ostat­nie, co pa­mię­tam, to ból roz­sa­dza­nych od środ­ka zatok.

*

– Pa­nien­ka wy­łą­czy to ustroj­stwo, bo mnie do szału do­pro­wa­dzi! – wrza­snął sta­rzec. Nie wie­dzia­łam, jak to zro­bić, więc wy­pię­łam kar­dio­mo­ni­tor z prądu. Gdy Roman opo­wia­dał o ką­pie­li w ro­ba­kach, ma­szy­na kom­plet­nie osza­la­ła – wska­zy­wa­ła tętno bar­dziej wła­ści­we dla wście­kłe­go ra­tler­ka niż dla sę­dzi­we­go męż­czy­zny.

– Co by pan po­wie­dział, że­by­śmy tu prze­rwa­li i wró­ci­li do roz­mo­wy jutro? – za­pro­po­no­wa­łam. – Taki stres może panu za­szko­dzić.

– Nie, nie! – za­prze­czył, gwał­tow­nie trzę­sąc głową. – Mu­si­my skoń­czyć dzi­siaj.

*

Gdy wresz­cie od­zy­ska­łem przy­tom­ność, czu­łem się jak nigdy wcze­śniej. Ból setek ugry­zień na całym ciele i roz­dar­tych zatok do­cie­rał do mnie, ale jakby zza gru­bej ko­ta­ry – byłem go w pełni świa­do­my, a jed­no­cze­śnie cier­pie­nie, od któ­re­go po­wi­nie­nem zwi­jać się w ago­nii, nie zda­wa­ło się mieć na mnie żad­ne­go wpły­wu.

Wy­sze­dłem z kadzi i ty­sią­ca­mi ma­łych oczu ro­zej­rza­łem się we wszyst­kich kie­run­kach naraz.

Mo­ni­to­ry na ścia­nach po­ka­zy­wa­ły ziar­ni­sty, czar­no-bia­ły wi­ze­ru­nek go­rącz­ko­wo ma­cha­ją­ce­go Zaj­ce­wa. Zo­rien­to­wa­łem się, że stoję przo­dem do niego. Jed­no­cze­śnie nie byłem pe­wien, czy po­ję­cie „przo­du”, użyte w od­nie­sie­niu do mnie miało jesz­cze re­al­ne zna­cze­nie – był to po pro­stu kie­ru­nek, w który ce­lo­wa­ła ka­me­ra na moim tu­ło­wiu.

Po­mi­mo że do­bie­gał końca czer­wiec, po­wie­trze wy­da­ło mi się nie­zmier­nie chłod­ne. Za­pra­gną­łem na­tych­miast zna­leźć się w o wiele cie­plej­szym miej­scu. Macki, jak an­ten­ki, wy­cią­gnę­ły się w stro­nę śluzy. Ską­pa­ne w żół­tym świe­tle nieba sol­ni­sko wy­da­ło mi się prze­strze­nią o wiele bar­dziej przy­ja­zną niż zimna kryp­ta.

– Tak jest, ko­mi­sa­re­wi­czu – za­chę­cał Zaj­cew. – Tędy, tędy.

Jakaś część mnie w pełni ro­zu­mia­ła, co mówi, choć do ludz­kich uszu do­cie­ra­ło je­dy­nie wszech­obec­ne mla­ska­nie ocie­ra­ją­cych się o sie­bie macek. Dok­tor po­krę­cił wiel­ką korbą i szkla­na ścia­na prze­su­nę­ła się na tyle, bym mógł prze­peł­znąć na drugą stro­nę. Po kilku ko­lej­nych ob­ro­tach prze­gro­da mię­dzy mną a Zaj­ce­wem za­mknę­ła się, a ta mię­dzy mną a sol­ni­skiem za­czę­ła się od­su­wać. Do tu­zi­nów noz­drzy do­tarł przy­tul­ny za­pach żrą­cej at­mos­fe­ry wy­mia­ru stwo­rzo­ne­go przez króla Ha­stu­ra.

– Tak, tak, brawo! Na­przód! – krzy­czał roz­en­tu­zja­zmo­wa­ny So­wiet. – Idź pro­sto do mia­sta, nie sta­waj. O dziew­czy­nę się nie martw, zajmę się twoją Anusz­ką, ty na­graj jak naj­więk­szy ka­wa­łek trasy. A jeśli do­trzesz do mia­sta, tam będą umie­li cię od­ra­to­wać!

Fa­lu­ją­ce macki za­trzy­ma­ły się jak na ko­men­dę.

Anusz­ka!

Moja Anusz­ka!

Nie mo­głem zo­sta­wić jej z tym wa­ria­tem! Mu­sia­łem jak naj­szyb­ciej do niej do­trzeć i za­brać z tego okrop­ne­go miej­sca!

Nie od­wró­ci­łem się do Zaj­ce­wa. Po co miał­bym to robić, skoro nie mia­łem już twa­rzy? Bez­kształt­ne od­nó­ża po­nio­sły mnie w jego stro­nę z pręd­ko­ścią sprin­te­ra. Prze­gro­da za­dzwo­ni­ła jak gong, gdy na­tar­łem na nią żół­tym ciel­skiem. Zgnio­tłem przy tym kil­ka­na­ście macek, które roz­la­ły się i spły­wa­ły po szkle, jak żuki roz­pa­pra­ne na szy­bie pę­dzą­ce­go sa­mo­cho­du.

– Co ro­bisz, durak? – okrzy­czał mnie Zaj­cew. – Tam, w drugą stro­nę!

Nie mo­głem mu od­po­wie­dzieć – krtań i prze­łyk roz­py­cha­ły mi ciel­ska dzie­sią­tek pul­su­ją­cych ro­ba­ków, sku­tecz­nie unie­moż­li­wia­jąc wy­da­wa­nie ja­kich­kol­wiek wła­ści­wych dla czło­wie­ka dźwię­ków.

Wy­cią­gną­łem mackę i po­słu­gu­jąc się wnętrz­no­ścia­mi roz­gnie­cio­nych mi­no­gów jak atra­men­tem, na­ba­zgra­łem jedno słowo: „Anusz­ka”.

Zaj­cew prze­czy­tał, bez­gło­śnie ru­sza­jąc usta­mi. Po­now­nie rąb­ną­łem ciel­skiem o prze­gro­dę.

– Tam masz iść, durak, tam! – po­krzy­ki­wał, wska­zu­jąc pal­cem na sol­ni­sko. Od­bi­ja­ją­ca się echem w mózgu szcząt­ko­wa świa­do­mość ro­ba­ków cią­gnę­ła mnie tam, ale nie mogły ze mną wy­grać. Bo­wiem naj­sil­niej­szym im­pul­sem, jaki jest w sta­nie wy­krze­sać z sie­bie każde stwo­rze­nie, jest wola prze­ży­cia. Ro­ba­ki po­tra­fi­ły prze­trwać w na­szym świe­cie, ja bez Anusz­ki – nie!

Ude­rzy­łem w prze­gro­dę jesz­cze raz. I jesz­cze. I po­now­nie. Dud­nie­nie od­bi­ja­ło się upior­nym echem od ścian kryp­ty. Wyraz prze­ra­że­nia po­ja­wił się na twa­rzy Zaj­ce­wa, gdy sia­tecz­ka pęk­nięć wy­kwi­tła na szkle. Po ko­lej­nym rąb­nię­ciu jesz­cze uro­sła. Dok­tor cof­nął się w trwo­dze.

Prze­zro­czy­ste drza­zgi po­sy­pa­ły się na zie­mię jak wo­do­spad. Ło­skot pę­ka­ją­ce­go szkła mu­siał być ogłu­sza­ją­cy dla ludz­kich uszu.

Dla moich po pro­stu był.

So­wiet, jakby za­po­mniał o stra­chu, rzu­cił się na mnie z pię­ścia­mi, wy­krzy­ku­jąc bu­riac­kie, czy tam kał­muc­kie, prze­kleń­stwa. Ude­rzał z wła­ści­wą sobie nad­ludz­ką siłą, ale na po­czwa­rze, jaką się sta­łem, nie ro­bi­ło to wra­że­nia – ot, kilka ko­lej­nych zmiaż­dżo­nych macek. Prze­ra­że­nie wró­ci­ło na jego twarz, gdy pod­nio­słem go nad zie­mię jak szcze­nia­ka. Do­kład­nie w taki sam spo­sób, jak on pod­no­sił mnie na dzie­dziń­cu, odu­rzo­ne­go nar­ko­ty­kiem. Mi­no­gi dały mi znać, jak bar­dzo chcą go ob­leźć, ale nie po­zwo­li­łem na to.

Ci­sną­łem Zaj­ce­wa na drugą stro­nę oca­la­łej prze­gro­dy. So­wiet po­tur­lał się po sol­ni­sku, zo­sta­wia­jąc za sobą długi ślad. Z dzie­cin­ną ła­two­ścią ob­ró­ci­łem cięż­ką korbę, wię­żąc go w rze­czy­wi­sto­ści, którą tak bar­dzo pra­gnął po­znać.

Ze­rwał się na nogi i do­padł do prze­gro­dy. Wi­dzia­łem prze­ra­że­nie w jego oczach. Wi­dzia­łem, jak nad­ludz­kim wy­sił­kiem woli wstrzy­mu­je od­dech, raz po raz ude­rza­jąc bar­kiem w prze­gro­dę. Nie­na­zwa­ny­mi zmy­sła­mi od­bie­ra­łem roz­cho­dzą­ce się w po­wie­trzu wi­bra­cje, ma­ją­ce źró­dło w ro­ze­dr­ga­nej tafli szkła.

Jako pierw­szy znisz­cze­niu uległ kitel Zaj­ce­wa – roz­pły­nął się, nie zo­sta­wia­jąc po sobie śladu, jak wata cu­kro­wa za­nu­rzo­na w wo­dzie. Potem obca at­mos­fe­ra za­czę­ła wy­gry­zać dziu­ry w jego skó­rze, a sza­le­ją­cy wi­cher uno­sił chmu­ry po­wsta­ją­ce­go pyłu.

Spoj­rzał na mnie po­zba­wio­ny­mi po­wiek ocza­mi. Wziął więk­szy roz­bieg i jesz­cze raz, z całej siły ude­rzył w szkło bar­kiem.

Jego ręka od­pa­dła i po­to­czy­ła się w żrą­cej soli.

Zaj­cew upadł na ko­la­na. Był już tylko ka­wa­łem mięsa w kształ­cie czło­wie­ka, mimo to je­dy­ną pię­ścią wciąż bił w szkło. Znie­ru­cho­miał do­pie­ro, gdy po­zo­stał z niego sam szkie­let. Po chwi­li i on roz­wiał się z wia­trem.

Anusz­ka! – krzyk­ną­łem w my­ślach. Macki zgod­nie wy­cią­gnę­ły się w stro­nę wyj­ścia z ka­ta­kumb. Znały jej za­pach – bo ja go zna­łem. Ze­rwa­łem z sie­bie ka­me­rę i wy­peł­złem po ram­pie do ogro­du. Gęsty śluz kapał na gnie­cio­ną set­ka­mi od­nó­ży trawę, wy­ci­sza­jąc od­gło­sy prze­miesz­cza­nia się.

Prze­śli­zną­łem się przez dzie­dzi­niec do wnę­trza szpi­ta­la, potem ko­ry­ta­rzem, wresz­cie scho­da­mi na pię­tro. Słod­ka woń ko­cha­nej dziew­czy­ny wio­dła mnie nie­omyl­nie.

– Żółta dia­bli­ca! – Sły­sza­łem za sobą krzy­ki pa­cjen­tów, wy­sta­wia­ją­cych głowy przez drzwi. – Cho­wać się! Zaj­cew bę­dzie kar­mił dia­bli­cę!

Nie zwra­ca­łem na nie więk­szej uwagi.

Na­par­łem na drzwi do celi. Drza­zgi za­tań­czy­ły w po­wie­trzu.

Sie­dzia­ła na kra­wę­dzi łóżka, ko­ły­sząc się i grze­biąc w skoł­tu­nio­nych wło­sach. Jej słod­kie po­licz­ki się za­pa­dły, a ko­la­na i łok­cie od­ci­na­ły się od koń­czyn wy­raź­ny­mi zgru­bie­nia­mi – bie­dacz­ka, cią­gle odu­rza­na nar­ko­ty­ka­mi, pew­nie nie chcia­ła wiele jeść. Wy­glą­da­ła jak cień sie­bie sprzed kilku za­le­d­wie mie­się­cy.

A jed­nak, wi­dzia­na ty­sią­ca­mi oczu i od­czu­wa­na zmy­sła­mi, któ­rych do dziś nie umiem na­zwać, była pięk­niej­szą niż kie­dy­kol­wiek.

Dłuż­szą chwi­lę spę­dzi­łem w bez­ru­chu, po pro­stu chło­nąc jej obec­ność.

Wrza­snę­ła prze­raź­li­wie, gdy wresz­cie zo­rien­to­wa­ła się, że nad nią stoję.

– Po­mo­cy! Dia­bli­ca przy­szła! A kysz! – krzy­cza­ła, rzu­ca­jąc we mnie po­dusz­ką. – Apage!

Wy­su­ną­łem mackę i ślu­zem na­ba­zgra­łem na ścia­nie wy­ja­śnie­nia. Nawet nie pró­bo­wa­ła prze­czy­tać. Scho­wa­ła się pod pry­czą.

– Po­mo­cy! Bła­gam, kto­kol­wiek! – wrzesz­cza­ła, po­chli­pu­jąc.

Nie wie­dząc, jak za­ko­mu­ni­ko­wać jej, kim je­stem, po pro­stu wy­cią­gną­łem Anusz­kę spod łóżka.

– Zo­staw mnie, dia­bli­co, zo­staw! Nie! – Dra­pa­ła i ko­pa­ła, ale nie mogła rów­nać się ze mną siłą.

Wtedy od­czu­łem prze­moż­ną chęć macek, by ją ob­leźć, po­dob­nie jak było z Zaj­ce­wem. Ten im­puls miał jed­nak wie­lo­krot­nie więk­szą siłę. Może przez moje wła­sne uczu­cia do Anusz­ki. A może stwo­rze­nia z cza­sem zy­ski­wa­ły nade mną więk­szą kon­tro­lę.

Gdy mi­ja­li­śmy próg, przez se­kun­dę – słowo daję pa­nien­ce, przez se­kun­dę! – po­my­śla­łem, że może naj­le­piej by­ło­by po­zwo­lić mi­no­gom, by prze­mie­ni­ły Anusz­kę tak, jak mnie. Mo­gli­by­śmy prze­cież wtedy być razem w no­wych po­sta­ciach. Jedna z macek wy­ko­rzy­sta­ła tę chwi­lę sła­bo­ści i uką­si­ła ją w łydkę. Wy­czuw­szy krew, do­łą­czy­ło do niej dzie­sięć ko­lej­nych. Je­dy­nie z tru­dem je uspo­ko­iłem.

Ale było już za późno.

– Nie po­zwo­lę ci na to, masz­ka­ro! – za­łka­ła Anusz­ka, po czym chwy­ci­ła z ziemi wiel­ką, po­zo­sta­łą po drzwiach drza­zgę, i bły­ska­wicz­nym ru­chem wra­zi­ła sobie pro­sto w tęt­ni­cę. Go­rą­ca krew try­snę­ła na mnie i wszyst­ko do­oko­ła. Mi­no­gi sza­la­ły, czu­jąc świe­żą juchę, ale ja sza­la­łem jesz­cze bar­dziej, wi­dząc dła­wią­cą się wła­sną po­so­ką na­rze­czo­ną. Po­dar­łem ko­szu­lę Anusz­ki w strzę­py, sta­ra­jąc się za­ta­mo­wać nimi krew, wy­pły­wa­ją­cą pul­su­ją­cym stru­mie­niem – wszyst­ko na nic. Każdy z nie­ludz­kich zmy­słów krzy­czał do mnie, że moje słoń­ce kona.

W akcie de­spe­ra­cji, tym razem cał­kiem ce­lo­wo, na­ka­za­łem mac­kom ją ob­le­pić. Na nic! Ka­te­go­rycz­nie od­mó­wi­ły sym­bio­zy z umie­ra­ją­cą isto­tą. Unio­słem Anusz­kę nad zie­mię i, pę­dząc na zła­ma­nie karku, po­peł­złem w stro­nę ka­ta­kumb. Mi­no­gi w zbior­ni­ku miały być mniej wy­bred­ne w wy­bo­rze no­si­cie­la.

Kto mi o tym po­wie­dział, za­py­ta pa­nien­ka? Oczy­wi­ście, moje macki.

Mkną­łem przez ko­ry­tarz, dzie­dzi­niec i ogród, tuląc ko­na­ją­cą uko­cha­ną do miej­sca, w któ­rym nie było mojej pier­si.

– Zo­staw mnie! Nie! Po­mo­cy! – łkała, plu­jąc po­so­ką. Moje serce krwa­wi­ło rów­nie mocno, jak jej rana.

Ci­sną­łem Anusz­kę pro­sto w kłę­bo­wi­sko siar­ko­wo­żół­tych ro­ba­li. Pa­trzy­łem z nie­po­ko­jem – stru­mień po­so­ki nie pul­so­wał już, krew wy­pły­wa­ła z szyi po­wo­li, jakby le­ni­wie. Wstrzy­mał­bym od­dech, gdy­bym jesz­cze uży­wał płuc. Jedno ze stwo­rzeń uką­si­ło ją w po­li­czek.

I na­tych­miast cof­nę­ło się jak opa­rzo­ne. Tor­sje szarp­nę­ły wy­dłu­żo­nym cia­łem, gdy robal zwra­cał sty­gną­cą krew.

Wsko­czy­łem do zbior­ni­ka, miaż­dżąc przy tym sporo ro­bac­twa. We­pchną­łem Anusz­kę pod po­wierzch­nię kłę­bo­wi­ska, jak­bym pró­bo­wał uto­pić ją w siar­ko­wo­żół­tym pły­nie. Nie pro­te­sto­wa­ła.

Po chwi­li unio­słem ko­bie­tę do góry. Stwo­rze­nia opa­dły z niej z po­wro­tem do kłę­bo­wi­ska, jak woda spły­wa­ją­ca z pa­ra­so­la. Żadne się nie wgry­zło – oprócz rany na szyi skóra Anusz­ki po­zo­sta­ła nie­na­ru­szo­na.

Było już za późno.

Moje słoń­ce nie żyło, a ja nie mo­głem nad nią choć­by za­pła­kać.

Mio­ta­łem się w nie­mej furii po całej kryp­cie, od ścia­ny do ścia­ny, ma­syw­nym ciel­skiem tłu­kąc w drob­ny mak ekra­ny i inne urzą­dze­nia.

– To twoja wina, po­two­rze! – chcia­łem krzy­czeć do nie­ży­ją­ce­go Zaj­ce­wa. Chwy­ci­łem mac­ka­mi po­kry­wę za­kry­wa­ją­cą dół ze zbior­ni­kiem i ci­sną­łem z całej siły. Znisz­czy­ła morze elek­tro­ni­ki i głę­bo­ko wbiła się w ścia­nę kryp­ty.

Ze­msta do­ko­ny­wa­na na nie­oży­wio­nych przed­mio­tach nie da­wa­ła mi ta­kiej sa­tys­fak­cji, jaką czu­łem, pa­trząc na ago­nię Zaj­ce­wa, ale chcia­łem za­gwa­ran­to­wać, że nikt nigdy nie po­wtó­rzy jego cho­rych eks­pe­ry­men­tów.

Wzrok ty­się­cy moich oczu padł na cy­ster­ny z gazem. Macki od­chy­li­ły się od nich jed­no­myśl­nie jak opił­ki że­la­za pod wpły­wem ma­gne­su, tylko w prze­ciw­ną stro­nę. Wie­dzia­ły, co przy­szło mi do głowy.

Tak de­li­kat­nie, jak tylko po­tra­fi­łem to zro­bić, uży­wa­jąc no­we­go ciała, za­bra­łem Anusz­kę ze zbior­ni­ka. Kil­ka­krot­nie ob­ró­ci­łem wiel­ką korbę. Prze­ci­sną­łem się obok uchy­lo­nej prze­gro­dy.

Macki sza­la­ły z ra­do­ści, czu­jąc at­mos­fe­rę ro­dzi­me­go sol­ni­ska. Dla mo­je­go ludz­kie­go ciała była za­bój­cza, mu­sia­łem się więc po­spie­szyć z po­grze­bem. Uło­ży­łem uko­cha­ną na ziemi.

Nie mi­nę­ła nawet mi­nu­ta i żrące po­wie­trze rów­ni­ny króla Ha­stu­ra roz­ło­ży­ło lnia­ne ciu­chy, które miała na sobie. Le­ża­ła przede mną, cał­kiem naga, a żółte świa­tło le­ją­ce się z ob­ce­go nieba nada­ło jej za­zwy­czaj ala­ba­stro­wej skó­rze słom­ko­we­go od­cie­nia.

Pa­mię­tam, że chcia­łem wtedy od­mó­wić mo­dli­twę za zmar­łych, ale po pierw­sze nigdy mnie jej nie na­uczo­no, a po dru­gie byłem pe­wien, że jeśli Bóg nawet gdzieś jest, to nie słu­cha wy­na­tu­rzo­nych stwo­rzeń, ta­kich, jak ja. Że­gnaj, słoń­ce – po­wta­rza­łem za­miast tego w my­ślach.

Wkrót­ce nie­zna­ne nauce kwasy za­czę­ły wy­że­rać dziu­ry w ciele Anusz­ki. Wszyst­ki­mi ocza­mi wi­dzia­łem, jak uko­cha­na zmie­nia się w nie­sio­ną wia­trem chmu­rę pyłu, skrzą­cą się w żół­tym świe­tle nieba. Wkrót­ce zo­sta­ło po niej tylko wspo­mnie­nie. Sta­łem tak jesz­cze chwi­lę, du­ma­jąc, bo tak wy­pa­da po po­grze­bie.

W końcu, czu­jąc, że nie mogę dłu­żej po­zo­sta­wać w obcym świe­cie, po­peł­złem z po­wro­tem na naszą stro­nę. Wsko­czy­łem do dołu, w któ­rym znaj­do­wał się pod­grze­wa­ny zbior­nik, i za­czą­łem sza­leń­czo okła­dać mac­ka­mi cy­ster­ny.

Siła wy­bu­chu ci­snę­ła mną aż pod ka­pli­cę. Z sa­tys­fak­cją pa­trzy­łem na wa­lą­ce się ścia­ny. Macki pró­bo­wa­ły spy­chać ze mnie osy­pu­ją­cy się gruz, ale było go zbyt wiele. Czu­łem, jak pa­ni­ko­wa­ły na widok zbli­ża­ją­ce­go się ognia.

– Ej! Ej, chodź­cie! Tu jest żywy czło­wiek! – Usły­sza­łem nad sobą krzyk męż­czy­zny, prze­szu­ku­ją­ce­go gruzy. Nie wiem, jak długo le­ża­łem nie­przy­tom­ny – mu­sia­ło to być kilka dni, bo wy­ko­pu­ją­cy mnie stra­ża­cy zda­wa­li się nad wyraz zdzi­wie­ni. Spoj­rza­łem na swoje po­pa­rzo­ne ciało. Z macek zo­sta­ło tylko kilka gar­ści osmo­lo­nych strzę­pów i parę nie­ru­cha­wych ki­ku­tów, po­przy­cze­pia­nych tu i ów­dzie. Do dziś nie wiem, czy ucie­kły, by ra­to­wać się przed po­ża­rem, czy prze­ciw­nie, od­da­ły życie, żeby mnie chro­nić.

Dużo czasu upły­nę­ło, zanim w szpi­ta­lu po­ra­dzi­li sobie z opa­rze­nia­mi – i to po­mi­mo tego, że goiły się w nad­ludz­kim tem­pie.

Oj­ciec nie był mnie w sta­nie uchro­nić od ma­glo­wa­nia przez bez­pie­kę. Chcie­li usta­lić, czy mia­łem coś wspól­ne­go z wy­bu­chem, a jeśli nie, to co wie­dzia­łem o taj­nych eks­pe­ry­men­tach dok­to­ra Zaj­ce­wa. W końcu od­pu­ści­li – udało mi się ich prze­ko­nać, że po pro­stu wkra­dłem się na schadz­kę z na­rze­czo­ną.

Póź­niej ze­rwa­łem kon­takt z tatką i po­sta­wi­łem sobie w życiu jeden cel – od­szu­kać pla­ców­ki, w któ­rych pro­wa­dzo­no eks­pe­ry­men­ty nad po­dró­żą do Car­co­sy. I znisz­czyć je. Udało mi się to z wie­lo­ma, ale z całą pew­no­ścią nie ze wszyst­ki­mi…

*

Sta­rzec umilkł. Opadł bez­wład­nie na po­dusz­kę. Ocie­kał potem, jakby opo­wieść fi­zycz­nie go wy­czer­pa­ła.

– Panie Ro­ma­nie? – za­py­ta­łam. – Może jed­nak prze­rwie­my? Źle pan wy­glą­da.

Nie od­po­wie­dział. Chci­wie łapał po­wie­trze jak po dłu­gim biegu.

Skóra Ro­ma­na za­czę­ła zmie­niać od­cień.

Ze­rwa­łam się z krze­sła jak opa­rzo­na. Nacisnęłam wbu­do­wa­ny w ścia­nę przy­cisk.

W mgnie­niu oka do po­miesz­cze­nia wpa­ro­wa­ło dwoje ludzi i do­sko­czy­li do łóżka.

– Panie Ro­ma­nie? Panie Ro­ma­nie, sły­szy mnie pan? – wo­ła­ła pie­lę­gniar­ka, de­li­kat­nie okle­pu­jąc jego po­licz­ki. Zer­k­nę­ła na kar­dio­mo­ni­tor. – Do dia­bła, kto to wy­łą­czył!? Dawać mi tu wózek, na cito! – wrza­snę­ła, po czym na­chy­li­ła się nad star­cem i za­czę­ła ryt­micz­nie uci­skać jego serce.

Wy­bie­głam na ko­ry­tarz, nie dając im oka­zji za­py­tać, kim je­stem i co tam ro­bi­łam.

Ze sto­ją­cej po prze­ciw­nej stro­nie ulicy ka­wiar­ni ob­ser­wo­wa­łam, jak ra­tow­ni­cy wy­no­szą zawinięte w niebieski worek ciało i pa­ku­ją do ka­ra­wa­nu. Za­klę­łam pod nosem.

*

Dzień póź­niej byłam już na miej­scu, w Tar­no­wie. Od cza­sów opo­wie­dzia­nej przez Ro­ma­na hi­sto­rii, zakon od­zy­skał dawną sie­dzi­bę. Wstą­pi­łam na mszę, a póź­niej do­kład­nie obej­rza­łam bu­dy­nek przez lor­net­kę, spa­ce­ru­jąc wzdłuż Bia­łej.

Dach był wy­raź­nie now­szy od resz­ty bu­dow­li, do­bu­do­wa­no też dwa osob­ne gma­chy, w któ­rych mie­ści­ły się szko­ły. Nic jed­nak nie wska­zy­wa­ło, żeby spora część bu­dyn­ku kie­dy­kol­wiek za­wa­li­ła się w po­tęż­nej eks­plo­zji.

Za­cze­pi­łam jedną z sióstr, py­ta­jąc o ka­ta­kum­by. Wy­tłu­ma­czy­ła mi ze śmie­chem, że ta­ko­wych w kom­plek­sie klasz­tor­nym nie ma, a „ka­ta­kum­ba­mi” za­kon­ni­ce żar­to­bli­wie na­zy­wa­ły pro­sty, biały gro­bo­wiec na ty­łach ka­pli­cy.

W miej­skiej bi­blio­te­ce prze­wer­to­wa­łam stare wy­da­nia lo­kal­nych gazet. Udało mi się zna­leźć kilka hi­sto­rii o eks­plo­zjach po­zo­sta­łych po woj­nie nie­wy­bu­chów, jed­nak żadna z nich spe­cjal­nie nie po­kry­wa­ła się z da­ta­mi po­da­ny­mi mi przez Ro­ma­na.

Ab­so­lut­nie nic się nie zga­dza­ło – nawet do­ku­men­ta­cja me­dycz­na, do któ­rej do­tar­łam, mysz­ku­jąc jesz­cze w Rze­szo­wie, świad­czy­ła, że Roman spę­dził w szpi­ta­lu dla ner­wo­wo cho­rych pra­wie dwa lata. Tym­cza­sem jego hi­sto­ria miała miej­sce w ciągu jed­nej nocy.

Nie mo­głam już, rzecz jasna, za­py­tać star­ca o wy­ja­śnie­nia. Po zmro­ku skie­ro­wa­łam się więc do ka­mie­ni­cy, w któ­rej wy­naj­mo­wał miesz­ka­nie. Wśli­zgnę­łam się do klat­ki za jakąś star­szą panią.

To nie mógł być ten sam lokal, przed któ­re­go drzwia­mi spo­tkał zbie­ga ze szpi­ta­la – znaj­do­wał się po dru­giej stro­nie mia­sta i to na trze­cim pię­trze. Ale wciąż ist­nia­ła szan­sa, że znaj­dę tam ja­kieś od­po­wie­dzi.

Ro­zej­rza­łam się uważ­nie – nie mo­głam sobie po­zwo­lić, by ktoś zo­ba­czył mnie w miesz­ka­niu czło­wie­ka zmar­łe­go dzień wcze­śniej. Mając pew­ność, że je­stem sama, wy­ję­łam z kie­sze­ni wy­try­chy i roz­po­czę­łam pracę nad zam­kiem.

Wnę­trze było czy­ste i schlud­ne. Buty stały w rów­nym sze­re­gu pod ścia­ną, płaszcz wi­siał na swoim miej­scu, nawet w zle­wie nie za­le­ga­ły na­czy­nia. Lokal nie tylko nie spra­wiał wra­że­nia za­miesz­ka­ne­go przez czło­wie­ka nie­speł­na ro­zu­mu. On nie spra­wiał wra­że­nia za­miesz­ka­ne­go przez ka­wa­le­ra. Ba, u sie­bie mia­łam więk­szy ba­ła­gan.

Je­dy­nie cien­ka war­stew­ka kurzu, na­gro­ma­dzo­na na pod­ło­gach i bla­tach w cza­sie, który Roman spę­dził w szpi­ta­lu, bu­rzy­ła wra­że­nie po­rząd­ku.

W po­ko­ju stał regał z książ­ka­mi. Przej­rza­łam je na­pręd­ce, ale nie przedstawiały więk­szej war­to­ści – zna­łam więk­szość z nich. Je­dy­nie kopia „He­tyc­kiej Ewan­ge­lii” była w lep­szym sta­nie niż moja, więc wsu­nę­łam ją do torby – Roman już jej nie po­trze­bo­wał.

Nic wię­cej nie mo­głam zna­leźć. Ani no­ta­tek, ani ko­lek­cji wy­cin­ków z gazet, ani no­te­su z nu­me­ra­mi te­le­fo­nów. Zre­zy­gno­wa­na, opa­dłam na krze­sło przy ku­chen­nym stole.

I wtedy mój wzrok padł na za­mra­żar­kę. Cóż – po­my­śla­łam. Przy­naj­mniej będę mogła sama przed sobą szcze­rze przy­znać, że zro­bi­łam, co mo­głam.

Uchy­li­łam klapę i prze­grze­ba­łam mro­żon­ki.

Uśmiech­nę­łam się sze­ro­ko, pod­no­sząc pla­sti­ko­wy worek z tu­zi­nem za­mro­żo­nych, siar­ko­wo­żół­tych ro­ba­li. Wy­si­łek zo­stał na­gro­dzo­ny. Gdy­bym tylko jesz­cze zna­la­zła przej­ście, droga do ukry­tej w Car­co­sie przed­po­to­po­wej wie­dzy stała przede mną otwo­rem.

Koniec

Komentarze

Witam

Świetne opowiadanie. 

Szpital wariatów, dawny klasztor… to lubię. Lovecrafta i Grabińskiego też lubię. Tylko nie lubię Związku Radzieckiego ;) Szkoda, że to nie w Tarnowie bo bym się wybrał w weekend zobaczyć to o czym napisałeś ;)

Niemniej klikam i pozdrawiam.

 

Sajmon15, dzięki za wizytę, miłe słowa i klika :)

 

Też nie pałam miłością do Sajuza. Chyba mało kto pała, choć nawet do PRL niektórzy mają sentyment. Może zresztą właśnie stąd pomysł, by antagonistą tego opowiadania uczynić “człowieka sowieckiego”.

 

Pozdrawiam również

Dlaczemu nasz język jest taki ciężki

Hej Galicyjski, a może Zakapiorze ;)

 

jest kilaka spraw, które chciałem poruszyć. Pierwsza to ptak na płocie, to Kawka? Dwa, tekst pędzi jak szalony. Nie zaznaczyłeś grozy w tagach i dobrze bo jej w tekście nie ma. Za to jest bardzo ciekawy pomysł i luźna lecz niezwykle wciągająca narracja. Nie ukrywam podobały mi się zwroty akcji, podobała mi się cała komunistyczno-Lovecraftowsko-groteskowa otoczka oraz nie oczywiste zachowania bohatera. Zabrakło trochę wewnętrznych przeżyć Romana ale to jednak była jego opowieść, mógł przemilczeć co czuł i jak się to odbiło na jego psychice :). Więc gratuluję udanego tekstu. Trzecia, jesteś na portalu już jakiś czas i chyba już wiesz, że oprócz bezcennych wskazówek na temat warsztatu i komentarzy oceniających całokształt Twoich tekstów, możesz zdobyć piórko, czyli wyróżnienie, które sprawi, że Twój tekst zostanie opublikowany. Jest to w mojej ocenie niemała nagroda za wysiłek, który wkłada się w napisanie opowiadania. Ty sobie sprawę mocno utrudniasz publikując tekst na dwa dni przed końcem miesiąca, można głosy oddawać do 10 następnego, ale widząc ostatni ruch na portalu, to prawie jakby nie dać sobie szans na nominację :P. Ja trafiłem do ciebie, bo staram się wypełniać starą zasadę portalu, czytaj innych byś sam był czytany, szkoda, że ostatnimi czasy tak mało osób do tej zasady się stosuje. Więc za przeczytanie Widma postanowiłem przeczytać Diablicę i zrobiła na mnie wrażenie, więc też postanowiłem tekst nominować do piórka. Nie oznacza to, że je otrzyma, jeszcze jest przed tobą głosowanie loży, ale zmierzam do tego byś na przyszłość, publikował teksty nie na koniec miesiąca, a najpóźniej w okolicy środka ;). 

 

No i to tyle, powodzenia :)

"On jest dziwnym wirtuozem – Na organach ludzkich gra Budząc zachwyt albo grozę, Myli się, lecz bal wciąż trwa. Powiedz, kogo obchodzi gra, Z której żywy nie wychodzi nigdy nikt? Tam nic nie ma! To złudzenia! Na sobie testujemy Każdą prawdę i mit."

Bardzie,

 

oczywiście, to kawka. Nie tak spasiona jak te bydlęta, co siadają na moim własnym płocie, ale mimo wszystko kawka.

 

Za nominację do piórka serdecznie dziękuję, bo jak rozumiem to znaczy, że tekst się podobał. Absolutnie nie spodziewałem się takich nominacji, co też pewnie tłumaczy, dlaczego nie pomyślałem o przesunięciu daty publikacji.

 

Dziwi mnie uwaga, że tekst pędzi, bo obawiałem się raczej, że będzie się dłużył. Ale tym bardziej za tę uwagę dziękuję, będę pamiętał przy następnym tekście, że można trochę dać po hamulcach i wykorzystać ten czas może właśnie na wplecenie uczuć bohatera.

 

Pozdrawiam również

Dlaczemu nasz język jest taki ciężki

Nigdy nie wiesz, komu tekst się spodoba, a komu nie ;) A jeśli chodzi i tempo, to nie zarzut, a raczej plus. Opowiadanie pędzi, ale nie miałem wrażenia, by przez to coś zostało pominięte:).

"On jest dziwnym wirtuozem – Na organach ludzkich gra Budząc zachwyt albo grozę, Myli się, lecz bal wciąż trwa. Powiedz, kogo obchodzi gra, Z której żywy nie wychodzi nigdy nikt? Tam nic nie ma! To złudzenia! Na sobie testujemy Każdą prawdę i mit."

Aha, no to źle zrozumiałem, ale w sumie tym lepiej :)

Dlaczemu nasz język jest taki ciężki

Dzień dobry, GalicyjskiZakapiorze,

 

Bardzo dobre opowiadanie, czyta się jednym tchem.

Połączenie Lovecrafta z PRL – majstersztyk!

Nigdy nie spotkałem takiego połączenia, a to naprawdę w świetny pomysł. Oby więcej takich kawałków.

O warsztacie się nie wypowiadam, bo to nie moje progi, ale czyta się tak gładko, że musi być dobry.

 

Fragment „pielęgniarze musieli być ludźmi sumienia, bo widząc, że nie stawiam oporu, przypieprzyli mi tylko po razie.” – fajny, uśmiechnąłem się.

 

Na koniec jedno spostrzeżenie:

 „Mówił o żółtej diablicy, która zjada pacjentów szpitala. Dziesiątki razy słyszałem o tej zjawie od Anuszki. Czy możliwe, by dwoje pomyleńców miało identyczne urojenia? Panienka przyzna, że to rzecz niepodobna.” – Może jest szansa, że pacjenci rozmawiali ze sobą i nakręcali swoimi fobiami?

 

Pozdrawiam,

rr

Dzień dobry, Robercie.

 

Cieszę się, że się podobało.

 

Połączenie Lovecrafta z PRL – majstersztyk!

Nigdy nie spotkałem takiego połączenia, a to naprawdę w świetny pomysł. Oby więcej takich kawałków.

Nie mogę nic obiecać :) Ale fajnie, że twoim zdaniem to zagrało.

Mówił o żółtej diablicy, która zjada pacjentów szpitala. Dziesiątki razy słyszałem o tej zjawie od Anuszki. Czy możliwe, by dwoje pomyleńców miało identyczne urojenia? Panienka przyzna, że to rzecz niepodobna.” – Może jest szansa, że pacjenci rozmawiali ze sobą i nakręcali swoimi fobiami?

 

Takie rzeczy się zdarzają, ale raczej nie na tyle często by miało to zniechęcić Romana do brawurowej infiltracji szpitala.

 

Pozdrawiam również i dzięki za wizytę

Dlaczemu nasz język jest taki ciężki

Interesujący mariaż kilku czynników: PRL, szpitala psychiatrycznego, potwora, innej planety.

Bohater jest tak właściwie jeden i dostał tyle miejsca, że trudno, żeby był płytki. Pokazałeś te jego aspekty, które były istotne dla historii.

Zajcew – tu widzę potencjał do rozwoju. IMO, mógłby być bardziej rosyjski, częściej wtrącać jakiś rusycyzm. Komisarewicz to fajne zagranie, chętnie powitałabym więcej tego dobra.

Fabuła porządna, trzymała w napięciu. Zwroty akcji od czasu do czasu zaskakiwały. Zwłaszcza tożsamość diablicy.

Widzę tu dziurę – co działo się z bohaterem między uratowaniem z zawalonego budynku i wywiadem z dziewczyną? Musiało minąć sporo lat, skoro najpierw myślał o ożenku, a potem był staruszkiem. Co w tym czasie działo się ze światem, z ojcem komisarzem itd?

Czytałam z zainteresowaniem. Mam wrażenie, że snucie opowieści przez starego bohatera odbiera część suspensu, bo już wiemy, że facet przeżył. Ale udało się utrzymać zaciekawienie. Może dzięki Anuszce – jej los był nieznany.

Ogólnie, widzę sporo zalet, acz do ideału jeszcze trochę brakuje. Ale zalet wystarczy.

Jestem na TAK, czyli.

Babska logika rządzi!

Właśnie, wiedziałem, że o czymś zapomniałem, narracja prowadzona z perspektywy Romana, też mi się wydaje, że gdyby ograniczyć głos Romka tylko do fragmentów z "dziennikarką", a resztę opowiedzieć z trzeciej osoby, to byłby perfekcyjnie :) Finkla trafiła w dziesiątkę :)

"On jest dziwnym wirtuozem – Na organach ludzkich gra Budząc zachwyt albo grozę, Myli się, lecz bal wciąż trwa. Powiedz, kogo obchodzi gra, Z której żywy nie wychodzi nigdy nikt? Tam nic nie ma! To złudzenia! Na sobie testujemy Każdą prawdę i mit."

Finklo, dziękuję za tak szczegółowy komentarz.

 

Zajcew – tu widzę potencjał do rozwoju. IMO, mógłby być bardziej rosyjski, częściej wtrącać jakiś rusycyzm. Komisarewicz to fajne zagranie, chętnie powitałabym więcej tego dobra.

A widzisz. Jak pisałem, to Zajcew dowiedziawszy się, z kim ma do czynienia zaczął do Romka “wykać”. Ale strasznie bałem się z przegiąć ze stylizacją moskiewską, żeby nie utrudniać czytania, więc to wyciachałem.

No cóż, czasem się podejmuje złą decyzję.

 

Ogólnie, widzę sporo zalet, acz do ideału jeszcze trochę brakuje. Ale zalet wystarczy.

Jestem na TAK, czyli.

 

Dziękuję pięknie :O

Dlaczemu nasz język jest taki ciężki

Witaj. :)

Ze spraw technicznych mam wątpliwości co do (zawsze – tylko do przemyślenia):

Odcięło to pomieszczenie od hałasów szpitala i słyszałam jedynie rytmiczny lament kardiomonitora i charczący oddech starca – brak kropki albo dokończenia zdania (?)

– A dzień dobry, panience, dzień dobry – przywitał się, prezentując bezzębny uśmiech. – hm, nie mam pewności, ale „panience” to nie Wołacz, tu chyba ten pierwszy przecinek niepotrzebny (?)

– Proszę powiedzieć wszystko, co pan uzna, za istotne. – ostatni przecinek zbędny?

W szczegóły wchodził nie będę, bo wszystkich nie znam (przecinek?) a o tym, co wiem, wstyd mówić.

Stanął przede mną, oparł ręce na kolanach i dyszał.

– Zaklinam cię dobry człowieku, pomóż! – przecinek przy Wołaczu?

– Słuchaj mnie teraz uważnie komisarewiczu, to przed śmiercią lepiej przysłużysz się nauce, a może – może! – nawet uda ci się w pewnym sensie ocalić skórę. – i tu?

Błagam, pomóż mi się ukryć, choćby tylko rana! – brakuje „do”?

W przeciwnym wypadku (przecinek?) po co chciałaby panienka rozmawiać ze mną, hmm?

Wpatrywała się we mnie – a przynajmniej tak myślę, bo nie miała oczu (przecinek?) a w miejscu głowy tylko bezkształtne zgrubienie.

Rany paliły okrutnie, ale ogarnięty panikę nie panowałem nad swoimi ruchami. – literówka?

Poczekaj tu, towarzyszu, będzie nam potrzebne kamera. – i tu?

Panienka, sama będą znawczynią hermetycznej historii, z pewnością ma pojęcie o trudnościach, jakich nastręcza tłumaczenie tekstów hetyckich, albo i jeszcze starszych… – i tu?

Nie wydobyłem z siebie nawet piśnięcie. – i tu?

Cela całkiem przypominała , z której uciekłem. – inny przypadek (Biernik?)?

Ostatnie, co pamiętam (przecinek?) to ból rozsadzanych od środka zatok.

 

Na razie tyle, wrócę, horror niesamowity, brawa! :) Pozdrawiam. :)

Pecunia non olet

Wracam, witam serdecznie, dalsze wątpliwości (tylko do przemyślenia):

Może przerwiemy? Mogę przecież wrócić jutro – zaproponowałam. – Taki stres może panu zaszkodzić. – powtórzenia – może celowe?

Ból setek ugryzień na całym ciele i rozdartych od środka zatok czaszki docierał do mnie, ale … – hm, tu zastanawiam się, czy nie miało być odwrotnie: Ból setek ugryzień na całym ciele i rozdartych od środka czaszki zatok docierał do mnie, ale…

Jednocześnie nie byłem pewien, czy pojęcie „przodu” (przecinek?) użyte w odniesieniu do mnie (i tu?) miało jeszcze realne znaczenie – był to po prostu kierunek, w który celowała kamera na moim tułowiu.

Skąpane w żółtym świetle nieba solnisko wydało mi się przestrzenia o wiele bardziej przyjazną niż zimna krypta. – literówka?

– Tam masz iść, durak, tam – pokrzykiwał, wskazując palcem na solnisko. – brak wykrzyknika przy krzyku?

Uderzał z właściwą sobie nadludzką siłą, ale poczwarze, jaką się stałem (przecinek?) nie robiło to wrażenia – ot, kilka kolejnych zmiażdżonych macek. – brakuje „na”

Był już tylko kawałem mięsa w kształcie człowieka, mimo to jedyną pięścią bił w szkło. Znieruchomiał dopiero, gdy pozostał z niego tylko szkielet. – powtórzenie?

Jej słodkie policzki się zapadły, a kolana i łokcie ocinały się od kończyn wyraźnymi zgrubieniami … – literówka?

Mknąłem przez korytarz, dziedziniec i ogród, tuląc konająca ukochaną do miejsca, w którym nie było mojej piersi. – i tu?

Wiedziały, co chcę zrobić. Tak delikatnie, jak tylko potrafiłem to zrobić, używając nowego ciała, zabrałem Anuszkę ze zbiornika – powtórzenie?

Tu jest żywy człowiek! – Usłyszałem nad sobą krzyk człowieka, przeszukującego gruzy. – powtórzenie?

 

Ależ znakomity pomysł! Jestem pod ogromnym wrażeniem, brawa! :) I to zakończenie! :)

Ja także od pewnego czasu tworzę horror, osadzony w rodzinnych stronach. :)

Podwójny klik, powodzenia, pozdrawiam serdecznie. :)

Pecunia non olet

bruce, dzięki za wizytę, podwójnego klika i wskazane błędy. Niesamowite, ile tego się uchowało :O

 

Ja także od pewnego czasu tworzę horror, osadzony w rodzinnych stronach. :)

No to czekamy :) Najlepiej jest tworzyć o rodzinnych stronach, bo nie trzeba robić “researchu” xd

 

Pozdrawiam również

Dlaczemu nasz język jest taki ciężki

Wielkie dzięki, pozdrawiam i trzymam kciuki za Piórko oraz nagrodę w konkursie. :)

Pecunia non olet

Czy możliwe, by dwoje pomyleńców miało identyczne urojenia?

W sumie to tak, pacjenci z urojeniami są dość monotematyczni. Co prawda dominują treści religijne, ale kto zabroni widzieć wszystkim żółtą diablicę? :>

 

Owinąłem lewą dłoń krawędzią koszuli, żeby krople krwi nie znaczyły mojej drogi jak okruszki chleba, i w tak zaimprowizowanym temblaku pobiegłem w głąb korytarza.

Opatrunku. Temblak służy do zaopatrzenia złamania, a tutaj mowa raczej o ranie.

 

Witaj, Zakapiorze! Bardzo interesujące opowiadanie. Jest tu bogato od elementów, które, choć z pozoru nieprzystające, tworzą egzotycznie ciekawe połączenie. PRL z Lovecraftem? Proszę bardzo. Ja tu na poziomie narracji dostrzegam też przebłyski z Dostojewskiego, choć może nadinterpretuję.

Historia jest ładnie napisana, jej struktura sprawia, że czyta się dalej, by poznać kolejne sekrety, tutaj dobry pomysł z podzieleniem opowieści na dwie ramy czasowe. Gdy pozornie wszystko się już wyjaśniło, po dezintegracji Anuszki, nadal nie było wiadomo, jakim cudem Romek przeżył i jak wrócił do ludzkiej postaci.

Odrobinę jestem rozczarowany finałowym rozwiązaniem z reporterką. Okazała się, jak rozumiem, jakąś szmuglerką/złodziejką, a liczyłem na podchwycenie rzuconej mimochodem wskazówki z początku, że niby ustrój się zmienił, ale nigdy nie wiadomo, gdzie spotka się bezpiekę.

Bardzo dobre opowiadanie, życzę powodzenia w konkursie i dalszej twórczości.

Witam, MrBrightside!

 

Dziękuję za poświęcony czas i ciepłe słowa!

Ja tu na poziomie narracji dostrzegam też przebłyski z Dostojewskiego, choć może nadinterpretuję.

Ciężko mi powiedzieć. Dostojewskiego czytałem, rzecz jasna, ale już bardzo dawno temu. Może to dobry moment, żeby sobie przypomnieć.

 

Odrobinę jestem rozczarowany finałowym rozwiązaniem z reporterką. Okazała się, jak rozumiem, jakąś szmuglerką/złodziejką, a liczyłem na podchwycenie rzuconej mimochodem wskazówki z początku, że niby ustrój się zmienił, ale nigdy nie wiadomo, gdzie spotka się bezpiekę.

Hmm nie wpadłem na takie rozwiązanie. Trochę o to chodziło, że na koniec nie wiadomo, kim ona jest. Wydaje mi się, że w horrorze obowiązkowo trzeba jakieś wątki zostawić mocno niepodomykane. Ale też pewnie masz rację, że wyszła taka niewystrzelona strzelba z tego.

 

Pozdrawiam!

Dlaczemu nasz język jest taki ciężki

Ave, Galicyjski Zakapiorze!

 

Do tekstu przymierzałem się kilkukrotnie, ale zawsze coś mnie rozpraszało w trakcie i nie mogłem należycie skupić się na stworzonej przez Ciebie opowieści. A opowiadanie zasługuje na pełną uwagę nie tylko z tego powodu, że wpadam z oceną piórkową, ale zwyczajnie jest za dobre, żeby potraktować je "po łebkach".

 

W konkursie możesz mieć trudne zadanie, bo grozy u Ciebie niewiele (może te robale, ale to trochę mało) i niekoniecznie wpisujesz się w gusta słuchaczy Siaka. Na szczęście to nie jest moje zmartwienie. Tekst przykuwa uwagę i nie puszcza. Nie wiem na ile świadomie podzieliłeś narrację między czas teraźniejszy a opowieść Romana, ale świetnie to zadziałało na moje skupienie. Zanim zdążyłem odczuć znużenie jakąś sceną, Ty umiejętnie zmieniałeś czas i formę narracji, a w efekcie stawiałeś mnie do czytelniczego pionu.

 

Lovecraft w realiach PRL wyszedł Ci rewelacyjnie. A sama historia, choć okraszona fantastyką, trzyma się kupy i sprawia wrażenie jakby mogła się wydarzyć naprawdę. 

 

Na duży plus zasługuje także swobodna i naturalna narracja, dzięki niej lektura była płynna.

 

Innymi słowy, ode mnie otrzymujesz tłustego TAKa ;)

Jak opisał mnie pewien zacny Bard: "Szyszkowy Czempion Nieskończoności – lord lata, imperator szortów, najwspanialsza portalowa Szyszunia"

Ave, cezary_cezary!

 

Serdeczne dzięki za poświęcony czas i za TAKa, szczególnie tłustego :O

 

W konkursie możesz mieć trudne zadanie, bo grozy u Ciebie niewiele (może te robale, ale to trochę mało) i niekoniecznie wpisujesz się w gusta słuchaczy Siaka. Na szczęście to nie jest moje zmartwienie. Tekst przykuwa uwagę i nie puszcza.

Cóż, zobaczymy. Może historia Romana opowiadana głosem Siaka ich też przykuje i nie puści. Tak czy inaczej, opowiadanie najwyraźniej się podoba czytelnikom, więc jestem zadowolony.

 

Nie wiem na ile świadomie podzieliłeś narrację między czas teraźniejszy a opowieść Romana, ale świetnie to zadziałało na moje skupienie. Zanim zdążyłem odczuć znużenie jakąś sceną, Ty umiejętnie zmieniałeś czas i formę narracji, a w efekcie stawiałeś mnie do czytelniczego pionu.

Szczerze przyznam, że wcale o tym nie myślałem. Raczej traktowałem te przeskoki jako narzędzie upłynniające narrację – np. jak Romek traci przytomność z bólu, to nie mogę go tak od razu obudzić, bo scena byłaby za tania. Ale nieprzytomny Romek w oczywisty sposób nie może prowadzić narracji, więc jest ten przeskok.

Ale twoja uwaga robi dużo sensu i będę ją miał w przyszłości na (nomen omen) uwadze.

 

 

Dzięki jeszcze raz i pozdrawiam

 

Dlaczemu nasz język jest taki ciężki

nazwisk osób na poziomie mojego ojca nie jest łatwo odszukać

Ja bym dała nazwiska, bo szukać kogo, co?

 

 

Już sam szpital psychiatryczny w czasach komunistów robi wrażenie jako element grozy, ale u Ciebie jest na bogato, bo masz szalonego doktora, potwora i robale. Każdy czego się boi, więc nikt nie powinien zostać obojętny.

Nie wiem jak każdy, ale ja poczułam się obrzydzona, przerażona, a nawet sponiewierana;)

Podoba mi się język opowiadania i jego konstrukcja. Dzięki tobie weszłam w podziemia i cofnęłam się wiele lat, żeby przeżyć swój horror.

Dlatego właśnie piórkowo będą na TAK.

"nie mam jak porównać samopoczucia bez bałaganu..." - Ananke

Ambush, dzięki za wizytę.

 

Ja bym dała nazwiska, bo szukać kogo, co?

Podobno dopełniacz też może być. A wydaje mi się nawet bardziej odpowiedni.

 

Już sam szpital psychiatryczny w czasach komunistów robi wrażenie jako element grozy, ale u Ciebie jest na bogato, bo masz szalonego doktora, potwora i robale. Każdy czego się boi, więc nikt nie powinien zostać obojętny.

Nie wiem jak każdy, ale ja poczułam się obrzydzona, przerażona, a nawet sponiewierana;)

To miło, że ktoś jednak widzi w opowiadaniu grozę i przepraszam za sponiewieranie :O

 

Podoba mi się język opowiadania i jego konstrukcja. Dzięki tobie weszłam w podziemia i cofnęłam się wiele lat, żeby przeżyć swój horror.

Dlatego właśnie piórkowo będą na TAK.

Dziękuję serdecznie i pozdrawiam :)

Dlaczemu nasz język jest taki ciężki

Zasmucę Cię, mnie jest wyjątkowo łatwo wystraszyć. Moja jedenastoletnia córka się ze mnie śmieje, kiedy boję się podczas naszych seansów. A ja się z gówniary nie śmiałam, kiedy po pierwszej części Harrego Pottera bała się zostać sama w jakimkolwiek pomieszczeniu;P No może troszkę, ale przez łzy ;)

"nie mam jak porównać samopoczucia bez bałaganu..." - Ananke

W pierwszej części też był typek z twarzą tył na przód, nie takie hop siup :O

Dlaczemu nasz język jest taki ciężki

Nadpełzam, Zakapiorze!

Opowiadanie wydało mi się bardzo dobrze napisane i satysfakcjonujące czytelniczo. Zachowania postaci i życie wewnętrzne głównego bohatera sprawiają wrażenie wiarygodnych, wiele opisów jest bogatych w szczegóły pomagające unaocznić sobie sytuację, akcja wciąga. Co mogło ewentualnie sprawić kłopoty: “Anuszka” wydaje się bardziej rosyjskim niż polskim zdrobnieniem, przy tym doktor Zajcew to oczywiście Rosjanin, ale ogółem w PRL-u, inaczej niż w ZSRR, psychiatria represyjna prawie się nie rozpleniła, więc przez większość lektury miałem wątpliwości, czy miejscem akcji aby nie jest jakiś alternatywny świat, w którym Polska została siedemnastą republiką. Fragment, w którym Roman dorabia się symbiontów, też wydał mi się trudniejszy w odbiorze, ale nie jestem pewien, na ile to kwestia tekstu, a na ile mojego doświadczenia czytelniczego. I tutaj:

Otóż dziesiątki tysięcy lat temu, w Azji, powstała cywilizacja, pod niektórymi względami przewyższająca dzisiejszą.

Jeżeli punktem odniesienia mają być Hetyci i udomowienie koni, to parę tysięcy pasowałoby lepiej niż parędziesiąt. Oczywiście wiadomo też, że przechylenie osi Ziemi pochodzi z najwcześniejszych okresów jej historii, ale to chyba nie razi w przyjętej konwencji. Przy okazji nie dawałbym ostatniego przecinka – moim zdaniem grupa imiesłowu nie jest tu dopowiedzeniem, lecz integralnym opisem cywilizacji.

Język opowiadania pewnie dałoby się dopieścić, ale jak dla mnie był dostatecznie dobry, żeby nie przeszkadzać w swobodnym odbiorze historii. Raz czy drugi zauważyłem brak przecinków domykających wtrącenia:

powiedział drwiącym tonem, po czym zaciągnął mnie z powrotem do celi, z której uciekłem, i ponownie skrępował.

Wskoczyłem do dołu, w którym znajdował się podgrzewany zbiornik, i zacząłem szaleńczo okładać mackami cysterny.

Przejrzałam je naprędce, ale nie stanowiły dla mnie większej wartości

Tu chyba lepiej “nie przedstawiały większej wartości”.

 

Podsumowując: pewne zastrzeżenia może jeszcze budzić prostoliniowa fabuła – starszy pan opowiada, jak kiedyś jego ukochana trafiła do psychuszki i próbując ją uratować, wpadł na ślad starożytnej konspiracji, w takim najbardziej podstawowym opisie nie ma większych niespodzianek. Dajesz jednak rozwiązania niektórych wątków, które może nie zdumiewają, ale są celne i dają do myślenia: gdy Zajcew najpierw kalkuluje, że nie powinien robić krzywdy Romanowi, ale pod wpływem gniewu i pasji badawczej zapomina o tym; gdy właśnie próba ratowania Anuszki przyczynia się bezpośrednio do jej śmierci; gdy wreszcie okazuje się, że główny bohater przy całej swojej wrogości do poszukiwaczy Carcosy zatrzymał przecież robale.

Wyłowione z komentarzy:

Odrobinę jestem rozczarowany finałowym rozwiązaniem z reporterką. Okazała się, jak rozumiem, jakąś szmuglerką/złodziejką, a liczyłem na podchwycenie rzuconej mimochodem wskazówki z początku, że niby ustrój się zmienił, ale nigdy nie wiadomo, gdzie spotka się bezpiekę.

Dziwne, ja wyraźnie zrozumiałem, że ona też jest badaczką tej sprawy zaginionego miasta, może z ramienia jakiejś organizacji lub wywiadu, może na własną rękę – chyba że od tego czasu zaszły jakieś zmiany w zakończeniu opowiadania.

Myślę, że głos na TAK jest dostatecznie uzasadniony.

Pozdrawiam serdecznie!

Ślimaku, dzięki za wizytę.

 

“Anuszka” wydaje się bardziej rosyjskim niż polskim zdrobnieniem, przy tym doktor Zajcew to oczywiście Rosjanin, ale ogółem w PRL-u, inaczej niż w ZSRR, psychiatria represyjna prawie się nie rozpleniła, więc przez większość lektury miałem wątpliwości, czy miejscem akcji aby nie jest jakiś alternatywny świat, w którym Polska została siedemnastą republiką

Pewnie masz rację. Inne imię albo przynajmniej inne zdrobnienie sprawdziłoby się równie dobrze, a nie wprowadzałoby niepotrzebnego zamieszania. Nie będę już tego zmieniał, bo chyba już za dużo osób przeczytało, żeby zmieniać imiona, ale zapamiętam na przyszłość, żeby nie wydziwiać bez potrzeby.

 

Jeżeli punktem odniesienia mają być Hetyci i udomowienie koni, to parę tysięcy pasowałoby lepiej niż parędziesiąt.

Hmmm, nie chciałbym tego zmieniać, bo jednym z motywów opowiadania jest właśnie zafałszowana historia. Dodam jakieś krótkie zdanie przypominające ten motyw w okolicy tych koni, bo chyba faktycznie czytelnik ma prawo nie myśleć o tym przez cały czas i jeśli ktoś ma wiedzę o prehistorii, to może się w tym miejscu potknąć.

Raz czy drugi zauważyłem brak przecinków domykających wtrącenia

Już chwytam za wirtualny korektor.

 

pewne zastrzeżenia może jeszcze budzić prostoliniowa fabuła

Ciężko się nie zgodzić, raczej ta fabuła idzie od punktu A do punktu B. Po drodze może tańczy jakieś oberki, ale raczej gwałtownie nie skręca. Na swoje usprawiedliwienie mam tylko, że konstruowanie fabuły jest trudne :O

 

chyba że od tego czasu zaszły jakieś zmiany w zakończeniu opowiadania

Zmiany w końcówce żadne nie zaszły, raczej każdy po prostu odbiera trochę inaczej.

 

Myślę, że głos na TAK jest dostatecznie uzasadniony.

Pozdrawiam serdecznie!

Dziękuję za docenienie i pozdrawiam również!

Dlaczemu nasz język jest taki ciężki

To chyba raczej wczesny PRL, bo u nas psychiatryki nie pełniły raczej takiej roli, jak w ZSRR, poza tym Ruscy nie panoszyli się tak, znaczy już w latach 60 czy 70 Zajcew raczej by nie szefował. Obawiam się, że sami sobie robiliśmy krzywdę, przy aplauzie towarzyszy ze wschodu. Trochę tu bruździ Lem, który pierwszą książkę wydał chyba w 1952 roku. Kolejną kwestią jest to, że Związek Radziecki był raczej nastawiony na parcie naprzód, próbowali przecież do końca w Azji i Afryce i takie mówienie o tym, że i to imperium kiedyś skończy żywot, byłoby z dużą pewnością potraktowane jako zdrada, ewentualnie odpowiednie radzieckie organa doszłyby do wniosku, że gość zwariował i zapakowałyby go do podobnego ośrodka, jak opisujesz. No i raczej to nie Zajcew obawiałby się ojca bohatera, a tatuś Zajcewa.

Ale pomijając te wątpliwości pomysł fajny, trochę szkoda, że idzie jako wspomnienie, bo czytelnik już wie, że bohater przeżył, może się jedynie zastanawiać jakim cudem. A co za tym idzie, napięcie nieco siada. A przy tym o ile Romek jest dobrze przedstawiony, to inni bohaterzy tracą na wizerunku. O Zajcewie wiemy niewiele, a przecież był mózgiem operacji. O reporterce jeszcze mniej, a przecież nie była tym, za kogo się podawała. Ciekawam dla kogo pracowała.

Robale kojarzyły mi się z niesporczakami, dlatego je kupuję. Ale trochę wątpliwości mi jeszcze pozostało:

Słyszała może panienka o wilkach, które, złapane w sidła, odgryzają własną łapę, by uciec na trzech? Przysięgam, tak bym wtedy zrobił, ale te przeklęte więzy nie pozwalały mi choćby na to!

Drugą ważną rzeczą jest trik, którego tatko nauczył mnie jeszcze w dzieciństwie. (…)

Wspomniany trik pozwala człowiekowi obdarzonemu dostatecznie silną wolną wydostać się z każdych więzów, może oprócz takich założonych z najwyższą dbałością.

To jak to w końcu z tymi więzami było, najpierw by se rękę odgryzł, a nie potrafił nic zrobić, a potem nagle potrafił?

 

I kim była żółta diablica. Zajcew pozwalał oblezionym przez robale straszyć innych? Wspominasz o niesamowitej sile Ruska i byłoby można przyjąć, że to on sam, ale po pierwsze po co? Raz nie wystarcza, żeby człowieka zmienić? I skąd wiedział, że robale człowieka zmieniają? No i…

Wrzeszczałem jak opętany i musiałem być bliski utraty rozumu, bo nawet się nie zorientowałem, kiedy stojąca nade mną poczwara zniknęła, a zastąpiła ją wściekła twarz Zajcewa. Sowiet spoliczkował mnie. Przestałem krzyczeć.

coś by się szybko z tych robali otrząsnął.

Genaralnie mi się podobało, ale mam wrażenie, że zabrakło jednego czy dwóch czytań, może też bety, żeby wyłapać dziurki, przez które trochę tekst się pruje.

 

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Witam Irka_Luz i dzięki za wizytę.

 

To chyba raczej wczesny PRL, bo u nas psychiatryki nie pełniły raczej takiej roli, jak w ZSRR, poza tym Ruscy nie panoszyli się tak, znaczy już w latach 60 czy 70 Zajcew raczej by nie szefował.

No, taki właśnie był pomysł, że to lata pięćdziesiąte.

Ale pomijając te wątpliwości pomysł fajny, trochę szkoda, że idzie jako wspomnienie, bo czytelnik już wie, że bohater przeżył, może się jedynie zastanawiać jakim cudem. A co za tym idzie, napięcie nieco siada. A przy tym o ile Romek jest dobrze przedstawiony, to inni bohaterzy tracą na wizerunku. O Zajcewie wiemy niewiele, a przecież był mózgiem operacji. O reporterce jeszcze mniej, a przecież nie była tym, za kogo się podawała. Ciekawam dla kogo pracowała.

Cóż. Pełna racja z Twojej strony.

 

I kim była żółta diablica. Zajcew pozwalał oblezionym przez robale straszyć innych?

Hmmm nie wiem, czy powinienem to tłumaczyć, bo skoro to nie było jasne po przeczytaniu tekstu to oczywiście mea culpa, ale założenie było takie, że kolejne eksperymenty czasem wymykały się na chwilę spod kontroli.

 

Genaralnie mi się podobało, ale mam wrażenie, że zabrakło jednego czy dwóch czytań, może też bety, żeby wyłapać dziurki, przez które trochę tekst się pruje.

Możesz mieć (znowu) rację. Muszę kiedyś w końcu spróbować funkcji betowania, ale jakoś nie potrafię się przełamać.

 

Pozdrawiam i dzięki jeszcze raz!

 

Dlaczemu nasz język jest taki ciężki

Możesz mieć (znowu) rację. Muszę kiedyś w końcu spróbować funkcji betowania, ale jakoś nie potrafię się przełamać.

A czemu? Nikt Ci głowy nie urwie, będziesz wiedział, jak opko jest odbierane. Książka też przechodzi przez redakcję zanim się ukaże.

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Nie wiem do końca, czemu. Może dlatego, że do tej pory dużo opowiadań wyrzucałem z niesmakiem, i nie chciałbym marnować czyjegoś czasu na coś, czego finalnie nie zdecyduję się pokazać.

Dlaczemu nasz język jest taki ciężki

W trakcie lektury nieco się wahałem, ale ostatecznie zagłosowałem za piórkiem. Opowiadanie jest oryginalne i bardzo obrazowe. Postaciom nieco brakuje wielowymiarowości, ale wydarzenia, w których uczestniczą, tak pochłaniają czytelnika, że i tak się tym bohaterom kibicuje. Wizja innego świata czy wizerunek żółtego stwora zapadają w pamięć, osadzenie w czasie PRL-u ma sens, a zakończenie również daje radę. Językowo jest dobrze.

Hej, dotarłam! :) 

 

Zacznę od końca, bo nie jestem pewna, czy dobrze zrozumiałam. 

Roman udzielał wywiadu? Jeśli rzeczywiście całe życie poświęcił na tropienie i niszczenie miejsc eksperymentów, to czy nie bał się, że zdradzi zbyt wiele? A może właśnie dlatego, w ostatniej części, dowiadujemy się, że jego opowieść się nie klei, bo celowo próbował wprowadzić reporterkę (albo badaczkę) w błąd?

Bardzo mi się podobało! Przyjemnie się to czytało, mimo tych wszystkich macek, robactwa i scen z samookaleczeniem… :) Śmierć Anuszki była mocna i choć spodziewałam, że nie przygotowałeś dla niej szczęśliwego zakończenia, to i tak była dla mnie zaskoczeniem. Doceniam też humorystyczne akcenty – kilka razy naprawdę się uśmiechnęłam. Super robota!

 

Gratuluję piórka i życzę powodzenia!

Pozdrawiam :) 

Hej hej :)

 

Roman udzielał wywiadu? Jeśli rzeczywiście całe życie poświęcił na tropienie i niszczenie miejsc eksperymentów, to czy nie bał się, że zdradzi zbyt wiele? A może właśnie dlatego, w ostatniej części, dowiadujemy się, że jego opowieść się nie klei, bo celowo próbował wprowadzić reporterkę (albo badaczkę) w błąd?

Różnie można to interpretować. Może Roman chce ujawnić jak najwięcej przed śmiercią, żeby społeczeństwo mogło skutecznie bronić się przed sekretnym lobby okultystycznych komuchów. A może sam jest niespełna rozumu i robale w zamrażarce okażą się być z modeliny.

 

Bardzo mi się podobało! Przyjemnie się to czytało, mimo tych wszystkich macek, robactwa i scen z samookaleczeniem… :) Śmierć Anuszki była mocna i choć spodziewałam, że nie przygotowałeś dla niej szczęśliwego zakończenia, to i tak była dla mnie zaskoczeniem. Doceniam też humorystyczne akcenty – kilka razy naprawdę się uśmiechnęłam. Super robota!

 

Gratuluję piórka i życzę powodzenia!

Pozdrawiam :) 

 

Dziękuję za miłe słowa i pozdrawiam również

Dlaczemu nasz język jest taki ciężki

Dziń dybry,

 

na sam początek gratuluję Piórka, gdybym zapomniała to zrobić w podsumowaniu :)

 

bo słońce jedynie z największym trudem przebijało się przez ciężkie kotary.

Zbędne, wybija z rytmu.

 

Cieszę się, że pan się zgodził na rozmowę.

Szyk:

→ Cieszę się, że zgodził się pan na rozmowę.

 

cichy szept pracującego urządzenia

Bardziej pasowałby mi szum.

 

szok, jakiego w tym momencie doznałem

tamtym. Roman opowiada o przeszłości.

 

stał przede mną człowiek chory na umyśle – nieznajomy nie ukrywał zresztą, skąd uciekł. A jednak mówił składnie i rzeczowo

Wariaci zazwyczaj mówią składnie i rzeczowo. Wariat to nie to samo, co głupek. Wręcz przeciwnie, często zaburzeniom psychicznym ulegają inteligentni, wrażliwi ludzie.

 

Był chudy, śniady, o wyraźnie stepowych rysach i nosił szpiczastą bródkę.

Typowy, wręcz kreskówkowy villain :) Brawo! Zrobiło to na mnie wrażenie. Od razu wiemy, z kim mamy do czynienia.

 

Pewnie ten durak ci za dużo wstrzyknął…

Ahahaa, mój narzeczony często używa tego słowa, zawsze mnie bawi :) Myślałam, że to jakiś neologizm, a tu popatrz.

 

nie mogło to być więcej, niż godzina z hakiem

Zbędny przecinek:

→ nie mogło to być więcej niż godzina z hakiem

https://sjp.pwn.pl/poradnia/haslo/Przecinek-przed-niz;17490.html

 

Starzec umilkł i zaczął przecierać oczy i usta żylastą dłonią, jakby powstrzymywał płacz.

Moim zdaniem lepiej wybrzmiałoby tak:

→ Starzec umilkł. Przetarł oczy i usta żylastą dłonią, jakby powstrzymywał płacz.

 

Większe, grubości przedramienia wciskały się

→ Większe, grubości przedramienia, wciskały się

 

a drugą ręką mocno szarpnął coś poniżej mojej stopy

Poniżej stopy nie ma już żadnej części ciała. Miałeś na myśli: powyżej stopy?

 

z jednej strony do siarkowożółtego węgorza albo minoga, z drugiej do robaka, a z trzeciej do najgorszego koszmaru.

Nie istnieje trzecia strona.

 

a ja zadbam, żeby twojej wybranki więcej krzywda nie spotkała.

twoją wybrankę

spotkać kogo? co?

 

sama będąc

będąca

 

dla wściekłego ratlerka, niż dla sędziwego mężczyzny.

→ dla wściekłego ratlerka niż dla sędziwego mężczyzny.

 

Pomimo, że dobiegał końca czerwiec

→ Pomimo że czerwiec dobiegał końca

pomimo że jest wyrażeniem spójnikowym, więc bez przecinka.

 

Wzrok tysięcy moich oczu padł na cysterny z gazem. Macki odchyliły się od nich jednomyślnie jak opiłki żelaza pod wpływem magnesu, tylko w przeciwną stronę. Wiedziały, co przyszło mi do głowy.

Tak delikatnie, jak tylko potrafiłem to zrobić, używając nowego ciała, zabrałem Anuszkę ze zbiornika. Kilkakrotnie obróciłem wielką korbę. Przecisnąłem się obok uchylonej przegrody.

Macki szalały z radości, czując atmosferę rodzimego solniska. Dla mojego ludzkiego ciała była zabójcza, musiałem się więc pospieszyć z pogrzebem. Ułożyłem ukochaną na ziemi.

Nie rozumiem. To nagle przybrał ludzkie ciało? Kiedy?

 

W końcu, czując, że nie mogę dłużej pozostawać w obcym świecie, popełzłem z powrotem na naszą stronę. Wskoczyłem do dołu, w którym znajdował się podgrzewany zbiornik, i zacząłem szaleńczo okładać mackami cysterny.

Czyli w tamtym momencie nadal był tą kreaturą. Dlaczego więc wcześniej pisałeś:

Dla mojego ludzkiego ciała była zabójcza, musiałem się więc pospieszyć z pogrzebem.

?

 

Nadusiłam wbudowany w ścianę przycisk.

Nadusiłam? Chyba Nacisnęłam. Albo Dusiłam.

 

 

Uśmiechnęłam się szeroko, podnosząc plastikowy worek z tuzinem zamrożonych, siarkowożółtych robali. Wysiłek został nagrodzony. Gdybym tylko jeszcze znalazła przejście, droga do ukrytej w Carcosie przedpotopowej wiedzy stała przede mną otworem.

O nie! Here we go again :P

 

No i co ja mam powiedzieć: wyśmienite opowiadanie. Jest szpital psychiatryczny, są eksperymenty, zaginione cywilizacje i światy, obrzydliwe robale. A wszystko opisane tak obrazowo, że miałam wrażenie, iż oglądam film.

Bardzo mi się podobało. Gratuluję Piórka, w pełni zasłużone. Myślę też, że masz dużą szansę na wygraną w konkursie.

Pozdrawiam serdecznie!

Bez sztuki można przeżyć, ale nie można żyć

Witam HollyHell91,

 

na sam początek gratuluję Piórka, gdybym zapomniała to zrobić w podsumowaniu :)

Dziękuję serdecznie :)

 

Nie rozumiem. To nagle przybrał ludzkie ciało? Kiedy?

Czyli w tamtym momencie nadal był tą kreaturą. Dlaczego więc wcześniej pisałeś:

Ludzie ciało cały czas jest pod żółtymi robalami.

 

Poniżej stopy nie ma już żadnej części ciała. Miałeś na myśli: powyżej stopy?

Hm, miałem na myśli, że jeden ze stworków wgryzł mu się w podeszwę stopy.

 

twoją wybrankę

spotkać kogo? co?

Hm. Ale tam jest przeczenie to chyba jednak dopełniacz. Kupiłem cukier ale nie kupiłem cukru.

 

Nie istnieje trzecia strona.

Jakby co do zasady masz rację, ale wydaje mi się, że w narracji prowadzonej przez bohatera może ta trzecia strona zostać.

 

Nadusiłam? Chyba Nacisnęłam. Albo Dusiłam.

Jest taki czasownik “nadusić” synonimiczny do “nacisnąć”. Aczkolwiek patrząc teraz po słownikach, to chyba bardzo archaiczny, bo w WSJP go nie ma a PWN cytuje Doroszewskiego… Zmienię na nacisnąć.

 

Bardziej pasowałby mi szum.

Pewnie masz rację. Lubię wszystko bez powodu antropomorfizować, ale z tym szeptem mogłem trochę przesadzić. Zmienię :O

 

 

No i co ja mam powiedzieć: wyśmienite opowiadanie. Jest szpital psychiatryczny, są eksperymenty, zaginione cywilizacje i światy, obrzydliwe robale. A wszystko opisane tak obrazowo, że miałam wrażenie, iż oglądam film.

Bardzo mi się podobało. Gratuluję Piórka, w pełni zasłużone.

No i co ja mam powiedzieć. Cieszy mnie bardzo taka opinia.

 

Myślę też, że masz dużą szansę na wygraną w konkursie.

 

Ciężko stwierdzić. Łaska jutuba na pstrym koniu jeździ :O

 

 

Dzięki jeszcze raz za wizytę, miłe słowa i wskazane błędy, pozdrawiam

Dlaczemu nasz język jest taki ciężki

Holly, gratuluję uważnego przeglądu! Część z tych rzeczy widziałem podczas lektury i umknęły mi przy komentowaniu, część zupełnie przeoczyłem. W paru miejscach chciałbym jednak się odnieść:

Wariaci zazwyczaj mówią składnie i rzeczowo. Wariat to nie to samo, co głupek. Wręcz przeciwnie, często zaburzeniom psychicznym ulegają inteligentni, wrażliwi ludzie.

Myślę, że to po części stereotyp, którym operuje bohater tekstu, a po części realia świata przedstawionego (brak nowoczesnych środków farmakologicznych, więc pacjenci na pewno znacznie częściej przejawiali ciężkie zaburzenia myślenia).

Myślałam, że to jakiś neologizm, a tu popatrz.

A tu rusycyzm.

Poniżej stopy nie ma już żadnej części ciała. Miałeś na myśli: powyżej stopy?

Rozumiem, że szarpnął za tę mackę, która mu się przyssała do kostki.

twoją wybrankę

spotkać kogo? co?

Tu jednak jest przeczenie (krzywda nie spotkała), które wymusza dopełniacz.

Nie rozumiem. To nagle przybrał ludzkie ciało? Kiedy?

Mnie wydawało się w miarę czytelne, że on zachował swoje ciało, tylko doczepiły się do niego te stwory (tak jak w swoim komentarzu użyłem słowa symbiont), ale też pisałem, że cała ta scena była trudna w odbiorze. Jeżeli Twoim zdaniem nie jest to jasno napisane, pewnie warto się zastanowić, jak dałoby się tam ulepszyć obrazowanie.

A wszystko opisane tak obrazowo, że miałam wrażenie, iż oglądam film.

Tak, to zdecydowanie jest bardzo mocna strona tekstu.

Pozdrawiam serdecznie!

Czyli w tamtym momencie nadal był tą kreaturą. Dlaczego więc wcześniej pisałeś:

Ludzie ciało cały czas jest pod żółtymi robalami.

Ja zrozumiałam, że on jest tym robalem, skoro wyczuwał wszystko dokoła inaczej niż człowiek i miał nadludzką siłę.

 

Holly, gratuluję uważnego przeglądu!

Hę? To można gratulować czegoś takiego? ;p

 

twoją wybrankę

spotkać kogo? co?

Tu jednak jest przeczenie (krzywda nie spotkała), które wymusza dopełniacz.

W sumie tak, w myślach zjadłam przeczenie.

 

Myślałam, że to jakiś neologizm, a tu popatrz.

A tu rusycyzm.

Człowiek się uczy całe życie i to jest wspaniałe.

Bez sztuki można przeżyć, ale nie można żyć

Witaj!

Opowiadanie jest porządnie napisane. Zgromadziłeś całą masę różnorakich wątków, które trochę mnie zaskakiwały. A później przeczytałem Twój wstęp, więc się wyjaśniło.

Przeczytałem z wielkim zainteresowaniem.

 

Drobiazg:

Nie wiem, skąd pomysł, że w mojej celi był Anuszka.

 

Pozdrawiam!

Witaj, AP!

 

Dzięki za wizytę i miłe słowa.

 

A później przeczytałem Twój wstęp, więc się wyjaśniło.

Hmm nie pomyślałem nawet, że bez wstępu coś może być niejasne. Będę na to zwracał uwagę w przyszłości.

 

Pozdrawiam również

Dlaczemu nasz język jest taki ciężki

Nie miałem problemów ze zrozumieniem tekstu. Wszystko było jasne. Zaskoczyło mnie po prostu, co się zdarzyło w podziemiach szpitala. Gdybym wcześniej zajrzał do wstępu, to pewnie mógłbym się spodziewać, o jakie klimaty zahaczysz.

Aaa w tym sensie. Ok, dzięki za objaśnienie.

Dlaczemu nasz język jest taki ciężki

Nowa Fantastyka