- Opowiadanie: JPolsky - Szlak przeznaczenia

Szlak przeznaczenia

 Soft horror, a raczej groza psychologiczna z wątkiem kryminalnym. Literatura dość specyficzna, ale nawiedzone miejsce jest:)

Bardzo dziękuję Ambush i Krar85 za wstępne uwagi i sugerowane poprawki językowe.

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Biblioteka:

Użytkownicy V, Ambush

Oceny

Szlak przeznaczenia

– Tędy, tędy! Na pewno w lewo – podpowiadał głos.

 

Samotny wędrowiec przystanął na rozstaju ścieżek i zaczął się zastanawiać. Nie dostrzegł żadnego oznaczenia szlaku, które w takich miejscach standardowo nanoszone są na pobliskim drzewie lub przydrożnym kamieniu. Nie był tym faktem zaskoczony, gdyż już wcześniej zorientował się, że żółta lub niebieska farba przestała mu towarzyszyć. Najprawdopodobniej skręcił w jakąś boczną, nieprzeznaczoną dla turystów odnogę i nie będąc świadomym błędu zaszedł za daleko.

Mimo to, nie miał do siebie pretensji, bo chociaż posiadał niemałe doświadczenie w górskich wyprawach, ostatnio notorycznie popadał w zamyślenie i rozkojarzenie, dlatego popełnił zwykłą, ludzką pomyłkę.

W Karkonoszach bywał już niejednokrotnie, więc doskonale zdawał sobie sprawę, iż większość szlaków nie stanowiła poważnego wyzwania, a każda ścieżka schodząca w dół może nie zaprowadzi go do Rzymu, lecz do którejś miejscowości w kotlinie jeleniogórskiej na pewno.

Od dłuższego czasu nie mijał żadnych innych turystów, co również niespecjalnie dziwiło, ponieważ na przełomie zimy i wiosny niewielu śmiałków miało w zwyczaju zapuszczać się na mniej uczęszczane, sudeckie szlaki. Główną atrakcją dla liczniejszych pielgrzymek niezmiennie pozostawała Śnieżka, najwyższy szczyt regionu.

Stąpał ostrożnie po ośnieżonym, a miejscami oblodzonym podłożu. Czuł na twarzy wzmagający się wiatr, który obniżał odczuwalną temperaturę do wartości minusowych. Pogarszające się z minuty na minutę warunki pogodowe stanowiły jedyną trudność. Ubrany był adekwatnie do pory roku, kondycja fizyczna dopisywała, a do końca dnia zostało jeszcze wiele godzin, więc żaden niepokój nie miał prawa zakraść się do jego umysłu…

Tylko teoretycznie. Z każdym kolejnym krokiem ścieżka robiła się węższa i słabiej widoczna, dlatego z coraz większym skupieniem przechodził przez gęstwinę drzew oraz zarośli. W chwili nieuwagi skaleczył się nawet o jakiś kolczasty krzak, a z dłoni pociekła mu krew.

– Jasna cholera! – zaklął.

Wyjął z kieszeni chusteczkę i przycisnął ją do niewielkiej rany, aby zatamować krwawienie. Zmobilizował się do nieco ostrożniejszego, ale wciąż dynamicznego chodu. Niezłe od początku dnia samopoczucie, powoli go opuszczało.

Wiatr bujał mocno koronami cherlawych, aczkolwiek wysokich sosen i brzóz, a od czasu do czasu można było usłyszeć trzask pękających gałęzi. Jeden z ułamanych konarów spadł na ścieżkę, mało co nie uderzając nadchodzącego wędrowca w głowę. W tym momencie ten przystanął, westchnął głęboko, odchylił nasiąkniętą od potu wełnianą czapkę, przetarł czoło w geście symbolicznej ulgi, po czym przyspieszył kroku.

Nadchodziło gwałtowne załamanie pogody, chociaż wcześniej nic na to nie wskazywało. Ani przeglądane w dniu poprzednim prognozy, ani piękna, słoneczna aura, która przywitała go rankiem, kiedy wybierał się w góry prosto z pensjonatu w Szklarskiej Porębie. Zrozumiał, że powinien jak najszybciej zejść ze stoku. „Karkonosze to nie Himalaje”, pomyślał, więc na pewno blisko było już do zabudowań jakiejś wioski czy osady.

W końcu wyszedł z lasu i sunął wydeptanym traktem po zamglonej i łagodnie nachylonej polanie. Skąd pojawiła się ta popołudniowa, nieadekwatna do pory dnia mgła nie wiedział, ale nie miał czasu się nad tym zastanawiać. Opady śniegu znacznie przybrały na sile, podmuchy wiatru niemal zatrzymywały go w miejscu, a widoczność spadła zaledwie do kilkunastu metrów. Zrobiło się naprawdę chłodno. Zdecydowanie za zimno nawet jak na marzec.

W pewnym momencie wędrowiec ujrzał przed sobą szary, majestatyczny kontur, który wyróżniał się znacznie na tle ciemnego nieba, graniczącego z bielą zaśnieżonej polany. Podszedł nieco bliżej, a jego oczom ukazał się pokaźnych rozmiarów budynek.

– O! A to, co takiego? – mruknął pod nosem.

Zdziwiona mina zdawała się być jak najbardziej uzasadniona. Zupełnie nie przypuszczał, iż może natrafić na tego typu obiekt. Nie był wprawdzie pewien swojego położenia, jednak spodziewał się dotrzeć do jakiegoś samotnego, odizolowanego od reszty zabudowań, niewielkiego gospodarstwa, co jest bardzo charakterystyczne dla miejscowości położonych na Przedgórzu.

Budynek najprawdopodobniej nie stanowił własności osoby prywatnej, a pełnił raczej funkcje użytkowania publicznego.

– Schronisko? – wyszeptał.

Pomimo tego, że na frontowej ścianie wędrowiec nie zauważył żadnych informacji, jednoznacznie potwierdzających przyjęte przypuszczenie, nie zawahał się złapać za klamkę u drzwi.

 

*

 

– Wejdź, wejdź do środka! Sprawdźmy, co to jest za miejsce – doradzał głos.

 

Uciekający przed mrozem i śnieżną zamiecią wędrowiec otworzył stare, drewniane drzwi, które momentalnie zatrzasnęły się za nim, wydając niepokojący dźwięk. Odgłos skrzypiącego wieka od starej skrzyni, otwieranej gdzieś na strychu po latach zapomnienia. W zaistniałych okolicznościach szczegół ten zdawał się być jednak nieco mniej istotny. Przybytek ów sprawił, iż na twarzy miłośnika górskich wycieczek malowało się zdumienie, łagodnie przechodzące w przyjemne ukojenie.

Ośnieżony, dwukondygnacyjny budynek o charakterystycznej, bogato zdobionej, łukowatej fasadzie, pojawił się zza gęstej mgły nagle, niczym osuwisko na górskim stoku. Z zewnątrz nie przypominał typowego górskiego schroniska, należącego do Polskiego Towarzystwa Turystyczno-Krajoznawczego. Zdecydowanie bliżej mu było do dziewiętnastowiecznych, poniemieckich ośrodków sanatoryjnych, niegdyś tak tłumnie odwiedzanych przez majętnych kuracjuszy z całego Dolnego Śląska. Dla przemarzniętego i zagubionego mężczyzny nie miało to znaczenia. Schronisko, gdyż musiało to być górskie schronisko, jawiło się chwilowo jak oaza na rozgrzanej pustyni. Oaza, którą wcześniej, podczas przeglądania mapy topograficznej, zdezorientowany turysta musiał najwyraźniej przeoczyć. Chociaż i to było dziwne, gdyż do tej pory wydawało mu się, że zna wszystkie okoliczne schroniska. W przeszłości nocował między innymi w: malowniczo położonym obiekcie o nazwie „Akademicka Strzecha”, czy usytuowanym ponad tysiąc trzysta metrów nad poziomem morza „Schronisku Szrenica”. Tego miejsca zupełnie nie kojarzył. Niespodziewany azyl pojawił się dosłownie znikąd, dając schronienie przed trudnymi warunkami pogodowymi oraz szansę na spożycie ciepłego posiłku.

Wędrowiec nie namyślał się długo i skierował w głąb budynku. Przechodził przez wąski korytarz, przy końcu którego, w oddali, majaczyła sylwetka recepcjonisty. Na drewnianych boazeriach, okuwających ściany pomieszczenia, wisiały zarówno czarno-białe, jak i kolorowe fotografie, przedstawiające zapewne innych, zapalonych bywalców górskich szlaków, ujętych w kadrze, podczas zamierzonego, lub przymusowego przystanku w owym miejscu. Nie trzeba było posiadać umiejętności detektywistycznych, aby szybko dojść do wniosku, iż zdjęcia te cechowała zdumiewają jednorodność. Znajdowały się bowiem na nich wyłącznie osoby pojedyncze, o smutnych, nieco zblazowanych i otępiałych minach. Żadnych zdjęć grupowych, zero entuzjazmu. Nie dało się ocenić, czy to rodzaj nietypowego żartu, czy też dziwna fanaberia kierownika ośrodka.

Nieco skonfundowany osobliwą wizją artystyczną gość zatrzymał się przed stojącym za ladą recepcji dziwnym osobnikiem, który nie wyglądał bynajmniej, jak uśmiechnięty student, dorabiający sezonowo do nie najskromniejszych akademickich wydatków. Wychudzony, starszy mężczyzna, o łysej głowie, zmarniałej twarzy i szeroko rozpostartych ustach, przywoływał raczej na myśl depresyjne postacie z obrazów Edwarda Muncha.

– Jeśli szuka pan noclegu, to uprzedzam, że wszystkie pokoje są zajęte – wypalił wprost człowiek o trupiej aparycji.

Słów tym trudno było dać wiarę, gdyż w schronisku panowała wyjątkowa cisza. Żadnych głosów, stuków, szmerów, a więc ogólnego gwaru, tak charakterystycznego dla podobnych lokacji.

– Nie, ja… ja tylko chciałem się ogrzać i skorzystać z bufetu – odrzekł nieco zmieszany, aczkolwiek wciąż pewny siebie wędrowiec.

– Posiłków już nie wydajemy – obwieściła oschle minorowa twarz recepcjonisty, przypominająca coraz bardziej leciwego manekina, aniżeli ludzką postać.

– Hmm… A więc nie mogę chociaż wejść do środka i posiedzieć chwilę?

– Przykro mi. Kto przekroczy próg tej sali, biada mu wśród górali. – Wypowiadający to zahaczające o tandetę, poetyckie zdanie starzec, zaczął kręcić przecząco głową i badawczo przyglądać się rozmówcy.

Gdy wędrowiec nie wydobył z siebie ani słowa, spuścił głowę w geście beznadziei i cofnął się o krok, nagle wypalił:

– Żartowałem! Jasne, że może się pan rozgościć. To przecież schronisko górskie… No i nie wypuszczę pana w taką pogodę! – W tym momencie twarz recepcjonisty się wypogodziła, oczy rozbłysnęły życiem, a po ponurej aparycji sprzed kilku chwil nie było nawet śladu. – Czym chata bogata, a i jakaś herbata dla pana się znajdzie – dodał na koniec, przymykając porozumiewawczo powiekę.

– Uff… Żartowniś z pana – odparł wyraźnie ucieszony wędrowiec.

– Ach tak, mamy tu specyficzne poczucie humoru. Być może jeszcze się pan o tym przekona – z rozbrajającą szczerością zakomunikował dowcipny starzec, odprowadzając wzrokiem znikającego za progiem dużej sali przybysza.

– Wydaje mi się, że coś już o tym wiem – wycedził po cichu wędrowiec, wizualizując sobie mijane wcześniej fotografie.

Główna izba na pierwszy rzut oka nie różniła się niczym od tożsamych pomieszczeń, znajdujących się w innych, górskich schroniskach. Kilka podłużnych stołów oraz przyległych do nich ław, ściany udekorowane amatorskimi pejzażami, turystycznymi plecakami, czekanami oraz parą wiekowych nart. W powietrzy unosił się niezbyt intensywny, aczkolwiek wyraźnie wyczuwalny zapach butwiejącego drewna. W rogu pomieszczenia znajdował się spełniający w dzisiejszych czasach już raczej rolę rekwizytu piec kaflowy, a tuż obok, na podłodze, drzemał skulony w kłębek duży pies, o gęstej, czarnej sierści. Cechujące się najprawdopodobniej dość agresywnym usposobieniem zwierzę, przywiązane było do najbliższego kaloryfera nie tyle za pomocą smyczy, co grubego łańcucha.

W sali, oprócz wędrowca, przebywała jeszcze jedna osoba. Na odseparowanym od reszty kuchennych mebli, pojedynczym krześle, siedział młody mężczyzna, który nie wiedząc czemu patrzył tępo przed siebie i nie wykonywał niemal żadnych, najmniejszych nawet gestów. Jego ubłocony ubiór dość jasno wskazywał, iż mógł być to inny, zabłąkany turysta, całkiem niedawno przybyły do schroniska.

Wędrowiec zbliżył się do niego i próbował zagadnąć:

– Cześć, kolego!

Nie uzyskał jednak odpowiedzi, ba, nie nastąpiła absolutnie żadna reakcja. W związku z tym ponowił próbę i po przyjacielsku kładąc dłoń na ramieniu nieznajomego, raz jeszcze zagaił:

– Halo, halo. Kiepska pogoda, co? Chyba jedziemy na tym samym wózku… Prawda, kolego?

Młody mężczyzna wciąż siedział jednak jak zahipnotyzowany, na moment tylko przerzucając wzrok pomiędzy nieokreślonym punktem w przestrzeni a wędrowcem.

– No tak… to już naprawdę przedziwne. – Inicjator rozmowy odsunął się od niedoszłego towarzysza na odległość kilku kroków.

Zaniepokojony, zaczął baczniej przyglądać się sali, na środku której teraz przystanął. Kilka chwil i parę spojrzeń w różne strony pomieszczenia dały mu trochę do myślenia…

 

**

 

– Popatrz, popatrz! Dziwnie tu trochę – wtrącił się ponownie głos.

 

Wyjątkowa cisza przestała już zaprzątać wędrowcowi głowę, ale pewne anomalie wizualne, aż nadto rzucały się w oczy. Drewniane stoły pokrywała gruba warstwą kurzu, co dobitnie świadczyło o tym, że regularne sprzątanie ośrodka nie należało do priorytetów przebywających w nim opiekunów. Na udekorowanych ścianach brakowało jakichkolwiek certyfikatów, dyplomów, urzędowych informacji, zwyczajowo napawających dumą każdego zarządcę górskiego schroniska, niezbędnych także do jego oficjalnego funkcjonowania. Szczególną uwagę przyciągał jednak sufit pomieszczenia, na którym widniał nieco wyblakły, osobliwy malunek. Z pozoru przypominał zwykłą, zaschniętą plamę lub jakiś nienadający się do rozszyfrowania, bezładny bohomaz. A jednak po wnikliwszej analizie i przy odpowiedniej dozie wyobraźni, kształt ten przybierał kontur celowo namalowanej, przedziwnej postaci, na wpół człowieka, na wpół zwierzęcia, obserwującego gości schroniska z góry. Przy akompaniamencie psiego chrapania, owo spostrzeżenie spowodowało, że wędrowiec poczuł się wybitnie niekomfortowo, a przez ciało przeszedł mu zimny dreszcz.

Chwilę później tupnął nogą o podłogę, przerywając tłumione zaniepokojenie, po czym wrócił z powrotem do recepcji. Starzec gdzieś się ulotnił, a próby przywołania go dzwonkiem nie zdały egzaminu. Zniecierpliwiony wędrowiec uderzył pięścią w blat, zapiął kurtkę i założył pozostałe części zimowego odzienia.

– Na mnie zatem już czas. Oddech złapany, ciało ogrzane, więc jakoś dam sobie radę – wydukał i skierował się w stronę wyjścia.

Próba sforsowania drzwi spełzła na niczym, gdyż ku zaskoczeniu wędrowca, te były zamknięte. Kiedy zaczął naciskać na wrota i metodą siłową sprawić, aby ustąpiły, usłyszał za sobą wołanie. Nieco zziajany, natychmiast się obrócił.

– Już pan chce nas opuścić? – zapytał recepcjonista.

– To wszystko jest trochę dziwne… Gdzie pan się podziewał i dlaczego drzwi są zamknięte?

– Byłem zrobić obchód i tak, jak obiecałem, przygotowałem dla pana herbatę – odpowiedział starszy człowiek, wysuwając przed siebie kubek z dymiącą zawartością.

– Ach tak, herbata…

– Cierpimy na chwilowy niedobór pracowników, więc wolę, żeby drzwi pozostały zamknięte, gdy akurat nie ma mnie w pobliżu. Co prawda teraz nie mamy w naszych stronach zbyt wielu gości i szansa, że wejdzie tu ktoś, kto ma niecne zamiary jest stosunkowo niewielka, to nie chcę ryzykować. Sam pan rozumie… Pieniądze, sprzęt… wszystko można w mgnieniu oka ukraść z recepcji, a ja nie jestem hazardzistą – wyjaśnił szczegółowo starzec, po czym wręczył gościowi kubek z herbatą i przekręcił zamek w drzwiach.

– No tak…

– A więc zostaje pan? Woli pan z cukrem czy gorzką? – dopytywał uśmiechnięty recepcjonista.

Wędrowiec nie odpowiedział. Wzruszył tylko ramionami, dając do zrozumienia, iż w zasadzie wszystko mu jedno. W asyście recepcjonisty wrócił do głównego pomieszczenia ośrodka. Oparł się o jeden z dwóch, podtrzymujących dach filarów, upił niewielki łyk gorącego naparu i z przyjemnością skonstatował, że przynajmniej smak herbaty, jak nic innego w tym dziwnym, niepospolitym górskim schronisku, wydawał się zupełnie zwyczajny.

 

Ostentacyjnie przetarł palcem po blacie stołu, po czym uniósł go góry i pokazał recepcjoniście.

– Ma pan rację. Trochę tu brudno, ale sprzątaczka zachorowała i nie ma już jej ze trzy dni – zaasekurował się starzec.

– Nie chodzi tylko o ten kurz – oznajmił wędrowiec, przerzucając wzrok na sufit pomieszczenia.

– Nietypowe dzieło, prawda? Był tu kiedyś jeden taki… powiedzmy, że artysta, któremu szef pozwolił to napaćkać. – Recepcjonista od razu wyjaśnił genezę dziwnego malowidła.

– A on? Kto to? – Wędrowiec wskazał ręką na zahipnotyzowanego mężczyznę w kącie sali.

– Przyszedł rano i siedzi już tak od co najmniej kilku godzin. Nie mogę faceta rozgryźć – natychmiast odrzekł pracownik ośrodka, a następnie podrapał się po łysinie, zaraz jednak kontynuując. – A! Skoro mi pan przypominał…

Wędrowiec przyglądał się ze zdumieniem, jak poczciwy staruch wyjątkowo energicznie pokuśtykał w kierunku recepcji, zniknął za ścianą na kilka chwil, po czym błyskawicznie wrócił do pomieszczenia. Wyciągnął zza pleców dość wiekowy, lustrzany aparat i podszedł do otępiałego, młodego jegomościa.

– Uśmiech! Żartowałem… – oznajmił recepcjonista, rzucając porozumiewawczo okiem na wędrowca, aby po chwili ponownie przymierzyć się do uchwycenia idealnego kadru. – No, to pstryk! Będzie do kolekcji. Myślę, że nasz milczek się nie obrazi – wytłumaczył finalnie.

– Ejjj?… teraz już rozumiem, skąd są te wszystkie fotografie. Ale tak bez pozwolenia… no i co oni wszyscy tacy… – Wędrowiec zdawał się być tak zaskoczony, iż nie wiedział jak uściślić i sprecyzować oczywiste pytania, które natychmiast mu się narzuciły.

– Panu też mogę zrobić. Ma pan taką smutną minę – momentalnie odrzekł starzec, celowo nie pozwalając wędrowcowi dokończyć myśli.

– Może jednak nie… – Zdumiony, ale również minimalnie rozbawiony absurdalną sytuacją wędrowiec wyraźnym gestem dłoni zaprotestował.

– Jasne. Tak tylko pytałem. – Recepcjonista szeroko się uśmiechnął i ponownie opuścił pomieszczenie.

– Zapewne jest to kolejny żart – rzekł beznamiętnie wędrowiec.

 

Przetarł chusteczką najbliższą ławę, nie chcąc zapewne ryzykować, iż się do niej przyklei, a potem usiadł przy stole, zrzucił plecak i zdjął wierzchnie okrycie. Małymi łykami popijał gorącą herbatę oraz gapił się na szalejącą za oknem śnieżną zamieć.

Rozmyślał. Chwilowo ignorował nawet znajdującego się razem z nim w sali, niemego towarzysza. Przejmującą ciszę zaburzało tylko głośne, psie chrapanie oraz dźwięczne tykanie starego, ściennego zegara, na którym wskazówki oznajmiały, że dochodziła trzecia po południu.

Mężczyzna wiedział, iż coś dziwnego wisiało w powietrzu i nie chodziło tu wyłącznie o woń stęchlizny. Głos miał absolutną rację. Dziwne było to miejsce, z dziwnymi ludźmi w środku i w dziwnych okolicznościach się tu znalazł. Ale może on sam też był dziwny… i miał swoje mniej lub bardziej dziwne tajemnice.

 

***

 

– Nie śpij, nie śpij! Nie możesz teraz spać – oznajmił głos, wybudzając wędrowca z płytkiego snu.

 

Na wpół przytomny mężczyzna spojrzał ponownie na ustawienie wskazówek zegara. Od utraty świadomości minęły dwa kwadranse. Przysnął tylko na chwilę. Pod wpływem nagłego impulsu obrócił się i rozejrzał po sali. Tamtego jednak nigdzie nie było. Zagadkowy, milczący osobnik zniknął, lub po prostu wyszedł z pomieszczenia. Ulotnił się niczym duch. Wędrowiec został sam, i chociaż niewiele to zmieniało pod kątem towarzyskim, poczuł się jakoś nieswojo.

Podszedł do okna. Dostrzegł, iż pogoda na zewnątrz znacznie się poprawiła. Wichura ustała, śnieg nadal padał, ale nie tak gęsto, jak wcześniej, a na niebie, zza gęstych chmur przebijały się promienie słońca. Wiedział, że w górach warunki atmosferyczne zmienić się mogą z jednej skrajności w drugą w ciągu ledwie kilku minut, więc jakoś szczególnie go to nie zdziwiło. Spojrzał na wypełniony do połowy herbatą kubek. Była już zimna, przez co trafiła do znajdującej się na parapecie doniczki z kwiatem, zamiast do ust. Pomyślał, że to jedyny sposób, aby stary nic nie zauważył oraz nie obraził się, iż nie wypił jej do końca, a nie chciał robić mu zawodu.

– Może i na mnie już czas – powiedział cicho, po czym wrócił na miejsce i zaczął się ubierać.

W trakcie tej czynności, jakby podświadomie wyczuwając czyjąś obecność, nagle obejrzał się przez ramię i ku swojemu zdziwieniu ujrzał stojącego z boku, wyprostowanego jak struna recepcjonistę.

– A więc jednak już pan nas opuszcza?

Wędrowiec uniósł brwi, a na jego twarzy pojawił się lekki grymas. Zaskoczyło go zarówno nagłe, niezauważalne pojawienie się starca, jak i nietypowe z pozoru, niedorzeczne wręcz pytanie. Jeśli okazywał troskę, to chyba nieco przesadzał z nadmierną poufałością. W końcu, kto u licha, tak bardzo przejmuje się losem zupełnie obcej osoby? Jeżeli takimi słowami i gestami przejawiał wyjątkowo rzadko spotykane, szarmanckie maniery, to zdawał się być pod tym względem wymarłym gatunkiem, reliktem przeszłości.

Nie miał zamiaru urazić pracownika schroniska, więc mimowolnie lekko się uśmiechnął. Zanim jednak odpowiedział, baczniej mu się przyjrzał. Facet miał co najmniej siedemdziesiąt pięć, a może i osiemdziesiąt lat. Ubrany był w niemodny, ciemny garnitur, decydowanie zbyt oficjalnie, wręcz konwencjonalnie, jak na zajmowane stanowisko pracy. Przypominał raczej kamerdynera z jakiejś angielskiej rezydencji, tudzież teatralną postać ze starych, niemych filmów grozy. Jego obecność, wygląd i zachowanie nasuwały liczne pytania. Co on tutaj robi, do cholery? Dlaczego nie jest już na emeryturze, albo… w grobie?

– Nas? – odrzekł po dłuższej chwili milczenia, przerzucając wzrok na pozostałe po milczącym jegomościu, puste krzesło.

– Ach, no tak. Chodzi panu o tego dziwaka. Wyszedł bez słowa, dosłownie kilka minut temu. Nawet się nie pożegnał – tłumaczył zatroskany starzec.

Sprawiał wrażenie osoby, której owa niegodziwość zadała autentyczny ból. Kolejny przejaw kiepskiego poczucia humoru, czy następna nieznośnie teatralna poza? Tego wędrowiec nie potrafił już rozstrzygnąć.

– A zatem zostało nas tylko dwóch – oznajmił.

– Nie. Tutaj jest wielu takich, jak pan. I jest jeszcze kierownik. Myślę, że chciałby pana poznać – uprzejmie wyjaśnił recepcjonista.

Te słowa wywołały u wędrowca jeszcze większe zdumienie, szybko przechodzące w prawdziwą konsternację. W schronisku było zupełnie cicho. Absolutnie nieprawdopodobne mogło być, iż jacykolwiek goście w nim przebywali. Po co jednak starzec miałby kłamać? Kwestia obecności kierownika ośrodka przedstawiała się jeszcze bardziej zagadkowo. Zakładając nawet, że ktoś taki znajdował się w schronisku, to niby w jakim celu miałby chcieć go poznać? Jego, zwykłego, pozbawionego entuzjazmu górskiego piechura, który trafił tu na chwilę, gdyż tak akurat zażyczył sobie los.

– Ale ja… – zaczął wypowiedź, długo dukając nieskładnie, po czym w końcu wydusił – Nie bardzo rozumiem.

– Mój szef jest bardzo ciekawy ludzi. A wydaje się, że pan jest właśnie takim człowiekiem. Obiecuję, iż zajmie tylko chwilę – odrzekł starzec.

– Proszę pana… Czy to naprawdę konieczne? – Wędrowiec nie wiedział, jak grzecznie wybrnąć z sytuacji.

Nadal próbował być miły, chociaż tak naprawdę chciał już po prostu opuścić budynek, bez zbędnej kurtuazji i nawiązywania mało przydatnych znajomości. Do głowy przyszedł mu dość podstępny plan. Wykaże gotowość na spotkanie z rzekomym kierownikiem, a gdy starzec zniknie mu z pola widzenia, po cichu da nogę ze schroniska. Niezaprzeczalnie, herbata należała do tych z gatunku całkiem strawnych, a troskliwego starucha cechowała nader wysoka uprzejmość, to jednak nie czuł się do niczego zobowiązany. Poza tym, był już nieco znużony jego natarczywością, a im dużej przebywał w ośrodku, tym czuł się coraz bardziej nieswojo.

– No, dobrze. Poprosi pan tego kierownika i utniemy sobie krótką, bardzo krótką pogawędkę – zreflektował się.

– Świetnie! Bardzo dziękuję. Zaraz po niego pójdę. – Zadowolony recepcjonista uśmiechnął się tak szeroko, iż jego twarz pokryta została całą siecią najróżniejszych starczych zmarszczek.

Mężczyzna ponownie zasiadł zatem przy stole. Popatrzył na recepcjonistę, wyczekując, aż ten pospieszy po przełożonego. Ku jego kolejnemu tego dnia zdziwieniu, starzec nie kwapił się jednak do tego, aby niezwłocznie zorganizować spotkanie. Podszedł do leżącego w kącie pomieszczenia psa, nachylił się ku niemu oraz troskliwie poklepał po cielsku, szepcząc przy tym coś do siebie.

Zniecierpliwiony, tymczasowy gość ośrodka sięgnął po plecak i w poszukiwaniu butelki z wodą wywalił część jego zawartości na stół. Wśród kilku przedmiotów, które wypadły z bagażu, znalazła się między innymi kolorowa fotografia. Przedstawiała dwóch mężczyzn w średnim wieku, trzymających się w przyjacielskim uścisku. Jednym z nich był sam wędrowiec.

Wziął do ręki zdjęcie, po czym nerwowo rzucił okiem na recepcjonistę. Tym razem starzec podszedł do wiszącego na ścianie zegara i niespiesznymi, powolnymi ruchami zaczął go nakręcać. Wędrowiec ponownie spojrzał na fotografię i tylko w myślach tak, aby recepcjonista nie miał szans czegokolwiek się domyśleć, powiedział:

– Mój wierny kompanie, zawsze trzymaliśmy się razem. Tyle nas łączyło… I musiałeś wszystko spieprzyć.

Pod wpływem emocji rozdarł fotografię na dwie części. Jedną schował do kieszeni, a drugą zgniótł w zaciśniętej pięści.

 

 

****

 

– Nie myśl, nie myśl! I tak już nic nie zmienisz – powiedział głos, wyrywając wędrowca z krótkiego zamyślenia.

 

Głos w jego głowie. Pojawiał się od czasu do czasu. Wyszeptywał kilka słów, po czym szybko milknął. Niekiedy okazywał się zbawieniem, a innym razem przekleństwem.

Recepcjonista skończył przedłużający się rytuał z zegarem, rzucił gościowi przelotne spojrzenie z enigmatycznym uśmieszkiem na twarzy oraz poczłapał w kierunku schodów, prowadzących na wyższą kondygnację budynku. Na progu obrócił się jeszcze i oznajmił uroczyście:

– Cierpliwości. To naprawdę zajmie tylko chwilę.

– Jasne – odrzekł z udawaną uprzejmością wędrowiec, unosząc przy tym kciuk prawej dłoni.

Gdy tylko staruch wdrapał się na kilka pierwszych stopni i zniknął mu z oczu, błyskawicznie spakował plecak i ruszył przed siebie.

Zanim jednak przeszedł przez futrynę, oddzielającą główną salę od korytarza, prowadzącego ku wyjścia z budynku, czekała go niemiła niespodzianka.

– Wrrr… Rararar…

Pies nagle zerwał się z miejsca, zagrodził przejście, naprężając gruby łańcuch do granic wytrzymałości, po czym najpierw zaczął agresywnie warczeć, a chwilę później szczekać. Przestraszony mężczyzna intuicyjnie upadł na podłogę. Bestia okazała się jeszcze większa, niż początkowo mu się wydawało. Czarne psisko, o nienaturalnie złocisto-czerwonych ślipiach, ważyło chyba z osiemdziesiąt kilogramów i nie miało zamiaru ustąpić. Ominięcie zwierza, a tym samym wydostanie się z pułapki, nie wchodziło w grę.

– Co jest do diabła? – wyszeptał wpierw, a po chwili wykrzyczał – Halo! Halo! Jesteście tam? Wasz piesek chyba jest niegrzeczny…

Z jednej strony zezłościł się niesamowicie na zaistniałą sytuację, ale z drugiej strony cieszyło go to, że pies przynajmniej pozostawał na uwięzi, więc nie jest w stanie zaatakować. Z takim skurczybykiem nie miałby raczej żadnych szans.

Agresywne zachowanie wielkiego czworonoga nie było jedyną rzeczą, która wyprowadziła wędrowca z równowagi. Podnosząc się z podłogi spojrzał odruchowo na sufit i z niesmakiem stwierdził, iż namalowany na nim tajemniczy stwór stał się wyraźniejszy oraz żywszy w kolorach, niż jeszcze kilkadziesiąt minut temu. Raczej nie tylko dlatego, że obraz rozświetlały teraz przedostające się do wnętrza budynku promienie słońca. Gęba potwora nabrała ewidentnie złowrogich rysów, a osadzone na niej ogniste, czerwone oczy wpatrywały się bezpośrednio w leżącego na parkiecie człowieka.

Tego typu żarty, czy wręcz tandetne sztuczki nie rozbawiły już wędrowca ani trochę, jeśli w ogóle o jakichkolwiek dowcipach można było tu mówić. Nie chciał spędzić nawet minuty dłużej w tym przedziwnym miejscu. No, ale znalazł się w potrzasku. Brakowało mu pomysłów na natychmiastową ewakuację.

Okno! Mógł uciec oknem. Jeśli dało się je w ogóle otworzyć. Przystanął przy parapecie, a pies zaszczekał i zawył raz jeszcze. Mężczyzna użył wszystkich sił, aby móc przekręcić klamkę, jednak ta nawet nie drgnęła.

– Oczywiście! Dlaczego mnie to nie dziwi?… – wyszeptał.

W końcu przysiadł ponownie na jednej z ław i objął rękoma głowę. Poczuł zmęczenie, albo wręcz fizyczny ból. Sam nie wiedział co bardziej oraz z jakiego powodu. Na schodach rozległy się kroki, a po chwili do sali weszły dwie osoby. Pierwszą był oczywiście stary recepcjonista. Drugim mężczyzną okazał się zdecydowanie młodszy, postawny blondyn. Zapowiedziany wcześniej kierownik schroniska prezentował się zdecydowanie mniej archaicznie, niż jego wiekowy pracownik.

– Strażnik! Uspokój się, Strażnik! – krzyknął starzec do warczącego psa.

– Strażnik? Pies wabi się „Strażnik”? Niespotykane wręcz poczucie humoru – przebąkiwał pozbawiony animuszu, zaatakowany mężczyzna. – No, ale przynajmniej doskonale spełnia swoją rolę.

– Przepraszam najmocniej. Powiedziałbym, że nie wiem, co go napadło… ale chyba jednak wiem – zachichotał stary.

Wędrowiec uniósł brew, jednak powstrzymał się od komentarza. Miał już dosyć słownych przekomarzań. W głowie zaświtała mu tylko myśl, iż zwierzak nie zainterweniował tak wyłącznie odruchowo, wodzony instynktem. Strażnik? Strażnik czego, do cholery?

– A to jest pan kierownik. – Recepcjonista przedstawił towarzysza.

– Witam szanownego gościa w naszych skromnych progach! – rzekł tubalnym głosem blondyn.

„Następny podejrzanie grzeczny elegant”, pomyślał wędrowiec, jednak beznamiętnie wypowiedział tylko:

– Witam…

– Zawsze jest mi miło poznać człowieka z ciekawą historią – kontynuował blondyn.

– Jaką historią? – Ów człowiek nie potrafił odgadnąć intencji rozmówcy.

– Pana historią!

– Co pan ma na myśli?

– No niech pan nie będzie taki skromny… Każdy, kto tutaj trafia ma jakąś ciekawą historię za sobą.

– Chyba jestem wyjątkiem.

– Oczywiście. A ja jestem tylko zwykłym kierownikiem, zwykłego schroniska. – Blondyn uśmiechnął się i puścił oko w kierunku starca.

– No, dobrze, panowie! Przepraszam, ale tracę cierpliwość i czas mnie już nagli. Nie sądzę, abyśmy mieli o czymkolwiek rozmawiać – oznajmił wyraźnie zniecierpliwiony wędrowiec, po czym podniósł się z miejsca oraz zarzucił plecak na ramię.

– A ja myślę, że jest inaczej – ciągnął blondyn już zdecydowanie mniej uprzejmym tonem.

– O co panu chodzi?

– O to, co pan zrobił.

– Słucham?! Co ja takiego niby zrobiłem? – Zirytowany gość schroniska podniósł głos, aż Strażnik ponownie zerwał się na równe nogi, aby po raz kolejny zaszczekać.

– Pan wie naj-le-piej – cmokał monosylabami kierownik.

– Nie mam nic do ukrycia… a przede wszystkim nie muszę się nikomu spowiadać.

– Czyżby? – Blondyn zbliżył się do niego i zaczął mierzyć wzrokiem od góry do dołu.

– Nie wiem, co sugerujecie… Nic nie możecie mi zarzucić. No i… gówno obchodzi was moje życie! – Wędrowiec ostatecznie porzucił dotychczasowe, nienaganne maniery.

– To się jeszcze okaże. Pan musi zrozumieć, że coś jednak wiemy – rzucił enigmatycznie blondyn i spojrzał na starego.

– Co wy chcecie mi…

Nie dokończył zdania. Zastanawiał się, czy aby na pewno, mężczyźni ci cokolwiek mogą o nim wiedzieć i jakie są ich motywacje. Najchętniej zerwałby się biegiem do wyjścia, ale jedno spojrzenie na Strażnika wystarczyło, żeby nabrać pewności, iż wielkie psisko nie ma zamiaru go przepuścić. Wcześniejszy niepokój przerodził się w złość i frustrację.

 

*****

 

– Uspokój się, uspokój! Skąd mogą wiedzieć? Nic ci nie udowodnią – pocieszał głos.

 

Głos zamilkł. Pozostali wręcz przeciwnie. Niespodziewane, teatralne przedstawienie dopiero się rozpoczynało. Kierownik schroniska wypiął pierś, przeczesał palcami blond czuprynę, jakby wczuwał się w jakąś z góry ustaloną rolę. Starzec asystował przełożonemu, przenikliwym wzrokiem obserwując każdy ruch oraz gest, wykonywany przez gościa schroniska. Wędrowiec pomyślał, że trafili mu się sędzia, jego asesor, a nawet kat, w postaci złego psa. Tylko, co chcieli mu zarzucić i jakie mogli mieć obarczające go winą dowody?

– A zatem… Co ma pan do powiedzenia? – odezwał się ponownie kierownik.

– Wciąż niewiele. Proszę mnie przepuścić!

– A nie lepiej byłoby od razu wyrzucić z siebie tę rzecz, która obciąża pańskie sumienie?

– Każdy z nas ma coś na sumieniu.

– O! I to jest bardzo słuszna uwaga. – Blondyn z uznaniem kiwnął głową, rzucił okiem na starca, po czym jednak szybko dodał. – Ale panu wiele ciąży na duszy.

Wędrowiec nie przejawiał większej ochoty do podtrzymywania konwersacji i wciąż pozostawał mocno podirytowany zaistniałą, groteskową sytuacją. Jednak ten nieoczekiwany, nietypowy proces, zupełnie wbrew jego woli stawał się ciekawy, dlatego siłą rozpędu kontynuował:

– Jaki według pana to ciężar?

Blondyn westchnął głęboko, odchrząknął i oznajmił niemalże uroczyście:

– Najcięższy i najgorszy z ludzkich występków, czyli zbrodnia! Oskarżam pana o dokonanie zbrodni, mój przyjacielu.

 

Zbrodnia. Słowo to zadudniło w uszach wędrowca ze zwielokrotnioną mocą. Nie czuł się zbrodniarzem. Tak by tego nie określił. Tamto wydarzenie, którego wspomnienie dręczyło go od dłuższego czasu, kategoryzował do tej pory jako zwykły, nieszczęśliwy wypadek. Miał jednak świadomość, że oszukuje w ten sposób samego siebie. Wypadkowi bowiem trochę dopomógł. I nie zrobił nic, aby uratować kolegę. Pozwolił mu umrzeć. To właśnie on pchnął symboliczne, uchylone wrota, prowadzące na tamten świat. W istocie zatem była to zbrodnia.

Ale jakie miał wyjście? Ona za bardzo lubiła tamtego. Ten romans wisiał w powietrzu. A on wciąż ją kocha. W życiu bywa tak, że granica pomiędzy miłością, a nienawiścią jest naprawdę cienka. Przez lata traktował go jak brata. Kochał, ale z czasem zaczął nienawidzić. Krewni również kochają się i nienawidzą jednocześnie. Zwłaszcza wtedy, gdy jedna z dwojga bliskich sobie osób uwypukla wszystkie braki drugiej i jest jej lepszą wersją.

Okazja pojawiła się sama. Wystarczyło nie reagować. Na drogach w Polsce ginie rocznie kilkaset osób. Jedna cyfra więcej w statystykach niczego przecież nie zmieni. Głos też brał w tym udział. Powstrzymał go w newralgicznym momencie. Opóźniał wezwanie pomocy, gdy obolały chciał jak najszybciej wykręcić numer sto dwanaście. Partnerował mu w życiu relatywnie krótko, zdecydowanie krócej, niż wieloletni przyjaciel, ale w którymś momencie zapracował sobie na dużo większe zaufanie.

 

Wędrowiec wbił wzrok w podłogę i usiłował dociec, jakim sposobem ci tutaj mogą czegokolwiek się domyślać. I czy na pewno trafił do tego schroniska zupełnie przypadkowo? Irytacja potęgowała zmęczenie, a zakradający się coraz śmielej strach o własną przyszłość przyprawiał o drżenie nóg.

 

– Osąd został wydany, ale jakie macie dowody? – zapytał, nie wiedząc na ile grozi mu realne zagrożenie, a na ile stał się mimowolnym uczestnikiem farsy.

– Dowody? Potrzebuje pan dowodów? Oczywiście, że mamy ich co najmniej kilka – odpowiedział blondyn, poklepując starca po ramieniu i przekazując mu tym samym symboliczną pałeczkę w sztafecie oskarżycieli.

– Pierwszym i naczelnym dowodem potwierdzającym pana winę jest to, że stoi pan tutaj przed nami, a więc w miejscu, do którego nikt przypadkowy nie trafia. Tylko tacy, którzy mają podobne, niecne sprawki na sumieniu – perorował recepcjonista.

– Ach tak…. I co się z nimi dzieje?

– Nigdy nie opuszczają już schroniska. Ich dusze zostają z nami na zawsze – zakomunikował dumnie starzec.

– Tutaj jest wielu takich jak ja… – Wędrowiec przypomniał sobie i głośno wypowiedział wcześniejsze słowa recepcjonisty.

– Zgadza się! – odrzekli obaj oponenci, niemal idealnie się synchronizując.

– A ich zdjęcie trafia do gabloty… – wymamrotał zdumiony, jakby zaczynał wreszcie rozumieć.

– Zgadza się!

– Aaa… kolejne dowody?

– Drugiego dostarczył nam pan sam. Oto i on. Ofiara pańskiej zbrodni. – Starzec rozwinął i uniósł w górę połowę fotografii, oberwanej wcześniej przez wędrowca.

– Jak to… – Oskarżony obrzucił spojrzeniem najpierw własne dłonie, a potem pobliski stół, nie mogąc nadziwić się, jak i kiedy stary to znalazł, aby po chwili, nieco mniej nerwowo oznajmić – To żaden dowód, o niczym przecież nie świadczy.

– Ależ właśnie świadczy! Czy to przecież nie jest człowiek, z którym był pan kiedyś blisko związany, i czy to nie gniew, albo nawet więcej, nie tylko gniew, a czyn spowodowany tym gniewem sprawia, że tak bardzo chce pan zapomnieć? – Staruch nie ustawał w wymienianiu oskarżycielskich argumentów.

– Nie wasza sprawa! To zresztą tylko przypuszczenia.

– Wytoczmy zatem najcięższe działa w kontrze najcięższego przewinienia. – Blondyn przejął inicjatywę i przemawiał niczym kapłan. – Mam tu gazetę, dziennik krajowy, numer sprzed paru miesięcy, a w nim pewien ciekawy artykuł… Może chciałby pan zerknąć?

Wędrowiec wziął do ręki pismo i z niedowierzaniem wczytywał się we fragmenty artykułu, który informował o śmiertelnym wypadku drogowym spod Radomia z końca ubiegłego roku. Zdziwił go nie tylko oczywisty fakt, iż podający się za kierownika schroniska facet jest w jego posiadaniu, ale również przedstawione w sprawozdaniu, bardzo istotne szczegóły. Według otrzymanych od policji niedługo po incydencie zapewnień, pewne kwestie nigdy nie miały przedostać się do prasy.

– Założę się, że ten zmarły to pański kolega ze zdjęcia, a ten, który przeżył i którego dopadła rzekoma amnezja to właśnie pan. – Blondwłosy sędzia z triumfem wypisanym na twarzy po raz kolejny zerknął na pomarszczonego asesora.

– Nie… To nie jest wcale tak, jak… – dukał we własnej obronie wędrowiec, nie dowierzając temu, co czyta i słyszy jednocześnie.

– Ależ jest dokładnie tak! Nawet jak pan tu wchodził, miał pan krew na rękach – wtrącił ostro recepcjonista.

– Krew na rękach… – Wędrowiec spojrzał na niewielką, przyschniętą ranę na dłoni, powstałą w wyniku wcześniejszego skaleczenia.

– Brutalna prawda została ujawniona. Sprawiedliwości musi stać się zadość! – grzmiał kierownik schroniska.

 

Oskarżonemu chwilowo odebrało mowę. Proces, co prawda głównie poszlakowy, aczkolwiek całkiem profesjonalnie przeprowadzony, najwyraźniej dobiegał końca. Wyrok musiał zapaść, a apelacji raczej nie przewidywano. Tylko, jaka miała być kara i czy da się jej uniknąć?

 

******

 

– A jednak wiedzą. Oni wiedzą! Trzeba wiać! – mobilizował głos.

 

Wędrowca ogarnęła niepewność, a nawet chwilowa rezygnacja, w końcu także strach. Po dłuższym zawahaniu w końcu zebrał się w sobie i stanowczo oznajmił oponentom:

– Dosyć tych gierek. Nie macie prawa!

– Prawo? – ryknął blondyn, przyłożył palec do skroni, jakby namyślając się, po czym dodał – Istotnie. Prawa administracyjnego nie posiadamy. Ale prawo moralne, a tym bardziej prawo siły, są po naszej stronie.

– Argument siły… Do takiego oto schroniska trafiłem. Bezprawna władza sądownicza i wykonawcza w jednym miejscu – ledwo wycedził przez usta wędrowiec.

– Owszem. Bezprawna, ale sprawiedliwa. Nikt nie może umknąć sprawiedliwości. Prędzej czy później każdy trafi na szlak przeznaczenia. Pan już od dłuższego czasu podążał tą ścieżką – grzmiał kierownik ośrodka.

Szlak przeznaczenia. Im więcej wędrowiec z tego wszystkiego starał się zrozumieć, tym tak naprawdę mniej wiedział. Jakim cudem stanął przed tym sądem? Kim właściwie są ci samozwańczy sędziowie? A przede wszystkim, jak wywinąć się od kary i co ona oznacza?

Poczuł przeszywający ból w głowie. Chciał, aby ktoś wybudził go z tego złego snu. Pragnął jeszcze raz ocknąć się po pamiętnym wypadku i naprawić błędy. To wszystko akurat nie było możliwe. Stał przed dwoma obcymi, wrogo nastawionymi mężczyznami oraz kudłatym strażnikiem z wielkimi zębiskami.

– Nie! Wydostanę się stąd! Nie powstrzymacie mnie – oświadczył nagle oraz rozejrzał dookoła, obmyślając plan ucieczki.

Odsunął się na krok, ale od razu zachwiał. Totalnie opadł z sił. Tylko dlaczego? Wcześniej wydawało mu się, że jest po prostu zmęczony. Teraz poczuł się obolały i maksymalnie wyczerpany. Ręce zaczęły mu drżeć, a nogi miał jak z waty. Do tego dochodziły zaburzenia widzenia.

– Co się ze mną dzieje? – zapytał, spojrzawszy na blondyna i starca.

– Podwójne zabezpieczenie. Musiałem mieć pewność, że nigdzie pan nie umknie – odpowiedział recepcjonista.

– Herbata… Co było w herbacie?

– Niewielka ilość różnych specyfików, głównie ziół. Sprawdzona mikstura. Tyle ile trzeba, aby zadziałało, a trudno było cokolwiek wyczuć. – Stary przyklasnął na znak dobrze wykonanej roboty, a blondyn kiwnął głową z uznaniem.

Wędrowiec chwiał się z boku na bok i tracił grunt pod stopami. W końcu opadł ociężale na znajdujące się za nim krzesło, zajmowane wcześniej przez dziwnego, niemego gościa. Uświadamiał sobie właśnie, że najprawdopodobniej czeka go ten sam los. A co pod tym się kryło, o tym miał się wkrótce przekonać. Najgorsze dopiero nadchodziło.

 

Zioła, czy też narkotyki dosypane do herbaty krążyły w jego krwiobiegu i eksplodowały, jak bomba z opóźnionym zapłonem. Ujrzał rzeczy, które nawet w najgorszych koszmarach nie mogły mu się przyśnić.

Pies nie był już zwykłym psem. Przeobraził się w półzwierzęcą, półludzką, obrzydliwą hybrydę. Posiadał głowę wilczura, ale również muskularny, męski tors, parę ludzkich nóg oraz rąk. W jednej z nich trzymał pewien nietypowy przedmiot, nieznany wędrowcowi. Coś w kształcie włóczni, tudzież lancy, co mogło być rekwizytem w jakichś tajemniczych obrządkach. Wyglądał jak uosobienie starodawnych bóstw, których rysunki widnieją na ścianach egipskich piramid. Przypominał też trochę spotykanych do dzisiaj wśród prymitywnych, afrykańskich ludów szamanów, noszących wymyślne, rytualne maski na głowach.

Recepcjoniście również daleko było do przeciętnego, łysawego i pomarszczonego starca. Twarz miał teraz trupiobladą, a osadzone na niej gałki oczne, niczym u ślepca, pozbawione zostały tęczówek, dzięki czemu stał się już stuprocentowym upiorem z zaświatów. Straszliwą aparycję uzupełniały szpiczaste uszy, częściowo zgniłe, wampirze zęby oraz przydługie, ostre paznokcie.

Zmienił się także wygląd kierownika schroniska. Pucułowaty blondyn momentalnie urósł do monstrualnych rozmiarów, wypełniając swoim cielskiem niemal połowę pomieszczenia. Jego grube ręce przekształciły się w galaretowate, gąbczaste macki, a twarz skamieniała oraz pozbawiona została jakiejkolwiek mimiki.

Najgorsze ze wszystkich urojeń, albo wręcz przeciwnie, najprawdziwsza z dotychczasowych, realnych transformacji, miała miejsce na suficie sali. Potwór ożył. Poruszał się spazmatycznie po całej powierzchni sufitu, sycząc oraz wypuszczając z otworu gębowego cuchnący dym. Wydawał z siebie przy tym przerażające, nieludzkie dźwięki, a jego diabelsko czerwone oczy żarzyły nienawistnie. Bez wątpienia był tu najważniejszym, jak najbardziej żywym członkiem załogi, a nie tylko mało pospolitym, kontrowersyjnym malunkiem.

 

Zimny pot ściekał po twarzy wędrowca. Zdrowy rozsądek na dobre zaczął go opuszczać. Nie tak wyobrażał sobie długo wyczekiwaną, górską eskapadę. Miał w planach pochodzić gdzieś na odludziu, uciec od negatywnych emocji, postarać się zapomnieć o przeszłości. Chciał wrócić do normalnego życia, spokojnego snu i na nowo budować przyszłość. Bez obecności dawnego kompana, ale wciąż z tą pierwszą, najważniejszą dla niego osobą przy boku. Tajemnicze, nawiedzone schronisko górskie przygotowało jednak zupełnie inny plan. Podstępem zwabiło go do środka oraz uknuło niecną intrygę, którą zbyt późno zaczął dostrzegać.

Teraz wiedział to już doskonale. Sytuacja od samego początku była poza jego kontrolą. Miał znikomy wpływ na przebieg wydarzeń, gdyż o jego losie decydowały nieznane, zagadkowe siły wyższe. Boskie, szatańskie lub kosmiczne, bo na pewno nie czysto ludzkie.

Procedura wymierzania rzekomej sprawiedliwości najwyraźniej została rozpoczęta i zmierzała do punktu kulminacyjnego. Wszelkie znane oraz klasyczne formy wydawania wyroków sądowych nie wchodziły w grę. Wędrowiec milczał. Stawał się coraz bardziej nieobecny, lecz nie stracił jeszcze całkowicie świadomości. Percepcję miał zaburzoną, ale rozum nie odmawiał posłuszeństwa w pełni.

Potwór oraz jego asystenci przyszykowali dla niego specjalną karę. Przedziwny rytuał trwał w najlepsze. W rękach starca pojawił się aparat, a po chwili kilkukrotnie błysnął flesz.

 

*******

 

– Okno! Uciekaj oknem! Nie wiedzą, że nie wypiłeś wszystkiego. Rozbij krzesłem szybę i uciekaj. Dasz radę! – przypomniał o sobie głos.

 

W idealnym wręcz momencie się uaktywnił i służył nie najgorszą radą. Struchlały wędrowiec bezczynnie siedział, w oczekiwaniu na nieuchronne przeznaczenie, jednak szybko doszedł do wniosku, iż wcale nie jest totalnie obezwładniony. Szok i przerażenie ustępowały miejsca instynktowi samozachowawczemu. Istotnie, nie wypił przecież całego kubka z zaprawioną narkotykami herbatą, a mniej niż połowę. Nadal posiadał zdolność logicznego myślenia, a nawet resztki sił w członkach.

Tego akurat tamci wiedzieć, ani przewidzieć nie mogli. Trzeba było tylko wykrzesać z siebie maksimum energii i działać niezwłocznie.

– Aghrr, aghrr, rararar, rararar… – potwór tymczasem wydawał kolejne, niepokojące dźwięki.

Troje pozornie niedobranych kompanów, gospodarzy straszliwego schroniska, wtórowała obrzydliwiej bestii na suficie, cicho mrucząc coś pod nosem, jakby jakieś tajemnicze zaklęcia oraz wpadła w trudny do zaklasyfikowania, konwulsyjny trans, przypominający egzotyczny taniec w rytm niesłyszalnej muzyki. Blondyn-gigant, starzec-upiór i człowiek-pies nie mogli doczekać się czegoś, czego wędrowiec nawet nie chciał sobie wyobrażać. Dlatego w akcie desperacji postawił wszystko na jedną kartę.

– Teraz, albo nigdy! – wykrzyczał, raptownie wstał z krzesła, przeciągnął je w kierunku najbliższego okna, po czym dwoma mocnymi uderzeniami rozbił szybę.

Z niemałym trudem wdrapał się na parapet i gdy potwór wydał przeraźliwy, ogłuszający pisk, wyskoczył na zewnątrz. Słyszał za sobą pokrzykiwania, kroki, a nawet poczuł muśnięcie na nodze, prawdopodobnie nieudaną próbę ujęcia. Jednak na nic się nie oglądał i na wpół przytomny biegł po zaśnieżonej polanie. W takich okolicznościach zupełnie nie przejmował się zostawionym w schronisku bagażem, niekompletnym odzieniem czy kołatającym od nadmiaru wrażeń sercem. Chciał uciec jak najdalej od koszmaru.

Z jednej strony ten karkonoski horror nadszedł zupełnie niespodziewanie, wbrew jego woli. Z drugiej strony zafundował go sobie na własne życzenie. Wiedział o tym, miał wyrzuty sumienia. W jego umyśle, niczym na taśmie filmowej, przewijały się kolejne kadry, wizualizujące sceny z przeszłości, teraźniejszości i bliżej nieokreślonej przyszłości. Wiele wskazywało, iż ten nie najlepszy, aczkolwiek niepokojąco rzeczywisty film klasy B, zakończy się stereotypowym happy-endem. Scenarzysta zostawił otwartą furtkę dla popisów głównego aktora, umożliwiając mu ujście z życiem. Wędrowiec właśnie na to liczył.

W zapadającym powoli zmroku powlókł w kierunku linii lasu, piętra górskiego zwanego reglem dolnym, po przebyciu którego mógł już liczyć na to, iż poczuje się bezpieczny.

Zanim opuścił górską łąkę, przystanął jeszcze na chwilę. Obejrzał się za siebie, aby sprawdzić, czy nie jest goniony. Wtedy też przeżył kolejny szok.

Schronisko zniknęło! Duży, majestatyczny budynek, w którym pełen obaw o własne życie spędził późne popołudnie, nagle wyparował. Przykrytą grubą warstwą śniegu, pustą łąkę otaczał szpaler drzew. Żadnego, wybudowanego ludzką ręką obiektu w pobliżu nie było.

Wędrowiec uspokoił oddech, przełknął ślinę i spoglądał w dal. Nie wiedział, czy wciąż może zawierzyć własnemu rozumowi, czy jednak już nie. Zaczął zadawać sobie następne pytania. Czy to wszystko wydarzyło się naprawdę? A jeśli nie to, co robił przez ostatnie kilka godzin?

Zgubionego plecaka nawet nie miał zamiaru szukać, ale inna, jak najbardziej celowa zguba, dość nieoczekiwanie się odnalazła. Z tylnej kieszeni spodni wystawało zdjęcie. Dokładnie ta sama fotografia, przedstawiająca wędrowca i jego dawnego towarzysza, która przecież całkiem niedawno została przez niego podarta. Mężczyzna zamierzał wykonać tę czynność po raz kolejny, jednak odruchowo się powstrzymał. Wsadził zdjęcie z powrotem do kieszeni i ruszył przez las, w dół zbocza.

Schodził dobrze oznaczonym i łatwym szlakiem. Stąpał po gruncie nerwowo, pospiesznie, lecz czujnie. Wielki kamień spadał mu z serca. Nietypowa, naprawdę przerażająca przygoda kończyła się pomyślnie. Jeszcze tylko kilkaset kroków pozostawało mu na dotarcie do ludzkich zabudowań, skąd spróbuje złapać autobus lub stopa w kierunku pensjonatu.

Uradowany, autentycznie szczęśliwy, mimo że wciąż w niezbyt dobrej formie fizycznej, starał się nie myśleć o przeżytych doświadczeniach, co początkowo łatwe nie było. Może to tylko wyobraźnia spłatała mu figla? A może rzeczywiście trafił do jakiegoś wcale niewyimaginowanego, tajemniczego budynku, w którym miał odkupić swoje winy, lecz w ostatniej chwili oszukał przeznaczenie? Nie chciał dłużej rozwodzić się nad tą ekstremalną sytuacją. Zaczerpnął powietrza i pełen nadziei sunął przed siebie. Cel był jeden. Byle tylko znaleźć się jak najdalej od pasma Karkonoszy.

Wciąż jednak czuł niepokój. Nie bez powodu. Tajemnicze, ukryte w schronisku zło przestało mu zagrażać, ale zareagowała przyroda. W późnozimowej, leśnej scenerii, pojawił się bowiem ostatni, dość nieoczekiwany problem. Kolejna, błyskawiczna zmiana pogody. Momentalnie, zupełnie bez zapowiedzi, zerwał się silny, porywisty wiatr. Ponownie mocno zakołysał koronami drzew na wszystkie strony. Wiało potężnie, huraganowo. Wędrowiec nie miałby szans utrzymać się na nogach, gdyby przebywał na otwartej przestrzeni.

Głośne trzaski, będące efektem łamanych tu i ówdzie gałęzi, dochodziły do jego uszu bez przerwy. Jeden dźwięk okazał się wyjątkowo donośny, przez co mężczyzna instynktownie stanął w miejscu, jakby został rażony piorunem. W przypływie intuicji obrócił się, ale nie zdążył nawet zareagować, szybko skorygować pozycji, gdy spadający z pobliskiego drzewa gruby, ostro zakończony konar uderzył go w szyję, miażdżąc tchawicę.

Wędrowiec upadł na ziemię i przeturlał się kilkanaście metrów w dół ścieżki, uderzając głową o pobliską skałę. Leżał nieruchomo, a z pękniętej czaszki i rozerwanego gardła szerokimi strumieniami wyciekała krew. Oddychał ciężko, coraz ciężej. O niczym już nie myślał, ustały nagle wszelkie rozważania. Zamknął powieki, spod których wydobywały się łzy. Koniec był już blisko. W ostatnich chwilach ulatniającego się ludzkiego życia po raz ostatni przypomniał o sobie głos:

 

– A jednak mieli rację… Nikt nie może umknąć sprawiedliwości. Prędzej czy później, każdy trafi na szlak przeznaczenia.

Koniec

Komentarze

Witaj. :)

Sprawy techniczne i moje wątpliwości/sugestie (zawsze – tylko do przemyślenia):

Nachodziło gwałtowne załamanie pogody, chociaż wcześniej nic na to nie wskazywało. – literówka?

Sprawdźmy co, to jest za miejsce – doradzał głos. – przecinek o wyraz wcześniej?

W tym momencie twarz recepcjonisty się wypogodziła, oczy rozbłysnęły życiem, a po ponurej aparycji sprzed kilku chwil nie było nawet śladu (brak kropki?) – Czym chata bogata, a i jakaś herbata dla pana się znajdzie…

Wyjątkowa cisza przestała już zaprzątać wędrowcowi głowę, ale pewne anomalie wizualne, aż nadto rzucały się w oczy. – zbędny ostatni przecinek?

Przy akompaniamencie psiego chrapania, owe spostrzeżenie spowodowało, że wędrowiec poczuł się wybitnie niekomfortowo, a przez ciało przeszedł mu zimny dreszcz. – błędny rodzaj? – „owo” – spostrzeżenie to rodzaj nijaki

Przejmującą ciszę zaburzało tylko głośne, psie chrapanie oraz dźwięczne tykanie starego, ściennego zegara, na którym wskazówki oznajmiały, że dochodziła trzecia popołudniu. – czemu razem?

Spojrzał na wypełniony do połowy herbatą kubek. Była już zimny, przez co trafiła do znajdującej się na parapecie doniczki z kwiatem, zamiast do ust. – literówka – zimna?

Wędrowiec nie wiedział (przecinek?) jak grzecznie wybrnąć z sytuacji.

– A to jest pan kierownik (brak kropki?) – Recepcjonista przedstawił towarzysza.

A ja jestem tylko zwykłym kierownikiem, zwykłego schroniska. – zbędny przecinek?

Nie sądzę (przecinek?) abyśmy mieli o czymkolwiek rozmawiać – oznajmił wyraźnie zniecierpliwiony wędrowiec, po czym podniósł się z miejsca oraz zarzucił plecak na ramię.

Nie wiem (przecinek?) co sugerujecie…

Tylko (przecinek?) co chcieli mu zarzucić i jakie mogli mieć (i tu?) obarczające go winą dowody?

– A nie lepiej byłoby od razu wyrzucić z siebie rzecz, która obciąża pańskie sumienie? – gramatyczny? – „ta” w Bierniku brzmi: „tę”

Słowo to zadudniło w uszach wędrowca zwielokrotnioną mocą. – literówka przez zbitkę spółgłosek – ze?

Czyż to przecież nie jest człowiek, z którym był pan kiedyś blisko związany, i czy to nie gniew, albo nawet więcej, nie tylko gniew, a czyn spowodowany tym gniewem sprawia, że tak bardzo chce pan zapomnieć? – nieco zgrzyta początek (?)

– Założę się, że ten zmarły to pański kolega ze zdjęcia, a ten, który przeżył i którego dopadła rzekoma amnezja (przecinek?) to właśnie pan.

– Brutalna prawda została ujawniona. Sprawiedliwości musi stać się zadość! – Grzmiał kierownik schroniska. – małą literą?

Tylko (przecinek?) jaka miała być kara i czy da się jej uniknąć?

Do takiego, oto schroniska trafiłem. – zbędny przecinek?

Kim właściwie są, (przecinek zbędny?) ci samozwańczy sędziowie? A przede wszystkim, jak wywinąć się od kary i co ona właściwie oznacza? – powtórzenie?

Coś w kształcie włóczni, tudzież lancy, co mogło być rekwizytem w jakiś tajemniczych obrządkach. – literówki? – jakichś?

Wydawał z siebie przy tym przerażające, nieludzkie dźwięki, a jego diabelsko czerwone oczy żarzyły nienawistnie. – brak „się”?

W zapadającym powoli zmroku powlókł w kierunku linii lasu, piętra górskiego zwanego reglem dolnym, po przebyciu którego mógł już liczyć na to, iż poczuje się bezpieczny. – i tu też?

Troje pozornie niedobranych kompanów, gospodarzy straszliwego schroniska, wtórowała obrzydliwiej bestii na suficie, cicho mrucząc coś pod nosem, jakby jakieś tajemnicze zaklęcia oraz wpadła w trudny do zaklasyfikowania, konwulsyjny trans, przypominający egzotyczny taniec w rytm niesłyszalnej muzyki. – tu posypała się składnia zdania?

 

Zaskakująca fabuła, sporo tajemnicy i grozy w, zdawałoby się, tak zwyczajnej początkowo scenerii. :) Pensjonat-widmo jako miejsce sądu i kary też zdumiewający. :) Kiedy zdjęcie znalazł w całości, liczyłam na magiczne cofnięcie czasu i możliwość uratowania przyjaciela. :)

Pozdrawiam serdecznie, klik podwójny za bardzo mocne uderzenie w ludzkie sumienie, powodzenia. :) 

(Edit, na razie jeszcze czekam z drugim klikiem na stosowny wątek, o który poprosiłam)

Pecunia non olet

Witaj, bruce!

 

Bardzo dziękuję za przeczytanie, wskazanie językowych usterek, a przede wszystkim pozytywny odbiór tekstu:) Trochę się napracowałem, więc tym bardziej cieszy mnie, że fabuła, groza i nieco moralizatorski wątek tak przypadły Ci do gustu. Zobaczymy kto jeszcze zdecyduje się przeczytać i jaki będzie ogólny odbiór.

 

Pozdrawiam serdecznie.

Opko jest świetne, to ja bardzo dziękuję. :) Trzymam kciuki za Piórko. :) 

Pecunia non olet

Miałem frajdę przy czytaniu. Może to nie jest jakaś szczególnie nowatorska fabuła, ale jest atmosfera no i ten głos zrobił tu naprawdę świetną robotę – wyjątkowo skutecznie pomaga zaintrygować czytelnika.

 

Językowo niektóre zdania wydały mi się cokolwiek niezgrabne. Poniżej kilka nieśmiałych sugestii:

 

żółta lub niebieska farba przestała mu towarzyszyć

Hmmm to dla mnie brzmi, jakby nie wiedział, jaka ta farba była. Jeśli były obie, to "i" zamiast "lub"?

 

przetarł czoło w geście symbolicznej ulgi

Hmmm, może w geście ulgi po prostu? Ulga raczej nie może być symboliczna, a gest jest symboliczny domyślnie.

 

nie tyle za pomocą smyczy, co grubego łańcucha.

Ja bym dał "nie za pomocą smyczy, a grubego łańcucha". To "nie tyle" sugeruje, że bohater w pierwszej chwili wziął łańcuch za smycz, co ciężko sobie wyobrazić. Zwłaszcza, skoro mowa o grubym łańcuchu.

 

to nie chcę ryzykować

Tu jest pewna sprzeczność z pierwszą częścią wypowiedzi, więc sugerowałbym "ale nie chcę ryzykować". Albo "to jednak".

 

minimalnie rozbawiony

"Lekko rozbawiony" może? Nie istnieje poziom rozbawienia, o którym można powiedzieć, że jest minimalny.

 

zbyt oficjalnie, wręcz konwencjonalnie

Hmmm raczej nie można być ubranym jednocześnie "konwencjonalnie" i "zbyt oficjalnie". "Konwencjonalnie" to znaczyłoby w tym kontekście "akurat tak oficjalnie, jak jest przyjęte".

 

Absolutnie nieprawdopodobne mogło być

Raczej "nieprawdopodobne było". Albo "zdawało się", jeśli faktycznie chciałeś to zmiękczyć. Ale "nieprawdopodobne" to nie jest w tym kontekście bardzo silne słowo, chyba nie ma potrzeby go jeszcze zmiękczać.

 

Mój szef jest bardzo ciekawy ludzi. A wydaje się, że pan jest właśnie takim człowiekiem.

Jeśli jest ciekawy po prostu ludzi w ogóle, to "takim" w drugim zdaniu jest niepotrzebne.

 

– Mój wierny kompanie, zawsze trzymaliśmy się razem. Tyle nas łączyło… I musiałeś wszystko spieprzyć.

„Karkonosze to nie Himalaje”

Zapis myśli warto ujednolicić.

 

 

 

Pozdrawiam

 

 

Dlaczemu nasz język jest taki ciężki

Cześć!

 

Wracam z komentarzem pobetowym. Niespiesznie wciągasz czytelnika w pokazywany świat, w którym widmo grozy (choć dla mnie jest to bardziej widmo spotkania z nieznanym) od samego początku wisi nad bohaterem. Samego protagonistę (nazwijmy go tak początkowo) wprowadzasz stopniowo, jedynie pokazujesz, nie tłumaczysz, dzięki czemu zwroty akcji wypadają naturalniej i pasują do klimatu. Pomysł ciekawy, z początku pachnie trochę Hotelem California, jednak później skręcasz w stronę Zbrodni i kary, więc trudno wyrokować, co się wydarzy.

Niestety, opowiadanie wciąż robi wrażenie tekstu nieco rozciągniętego do limitu konkursowego. Zakładam, że intencja była taka, by zbudować klimat grozy, ale póki co ten klimat ginie w gąszczu przymiotników i nienajszczęśliwszych konstrukcji słownych (pamiętaj, ja się na grozie nie znam, albo też odbieram ją jakoś inaczej).

Fabularni jest nieźle, opowieść wciąga, natomiast warsztatowo nadal nieco brakuje do satysfakcjonującej lektury.

 

Pozdrawiam!

„Poszukiwanie prawdy, która, choćby najgorsza, mogłaby tłumaczyć jakiś sens czy choćby konsekwencję w tym, czego jesteśmy świadkami wokół siebie, przynosi jedyną możliwą odpowiedź: że samo poszukiwanie jest, lub może stać się, ową prawdą.” J.Kaczmarski

Również wpadnę pobetowo. 

To naprawdę dobre opowiadanie i serio straszne. Oczywiście z zastrzeżeniem, że mnie nie trudno nastraszyć ;)

Krar85 ma rację, że technicznie jeszcze sporo przed Tobą, ale klimat wychodzi Ci bardzo ładnie.

Podobała mi się zwyczajność grozy, bo kto z nas nie wybrał się kiedyś w góry. Bardzo fajny był również motyw z turystami i samo schronisko. 

Moja generalna krytyczna uwaga jest taka, że przegadujesz. Czyli wystarczy usunąć 20% tekstu i będzie dużo lepiej. 

 

"nie mam jak porównać samopoczucia bez bałaganu..." - Ananke

Witam,

 

GalicyjskiZakapior – mogę tylko cieszyć się, że miałeś frajdę przy czytaniu i opowiadanie nadrabiało klimatem. Dzięki za wskazanie niedociągnięć językowych, postaram się je uwzględnić.

 

Krak85 – również dzięki za merytoryczny komentarz. Akurat ja nie czuję, żeby opowiadanie było na siłę rozciągnięte, wręcz odrzuciłem niektóre pierwotne kwestie, aby w tym wąskim limicie się zmieścić. Ale tak, jak piszesz każdy tę grozę odbiera inaczej;)

 

Ambush – za pomoc w becie już dziękowałem. Za komentarz również dziękuję. Fajnie, że uważasz, iż to dobre opowiadanie i pomimo tego, że jest nieco inne niż typowa groza, potrafiło przestraszyć. A co do “przegadywania” to mam takie tendencje i raczej ciężko będzie to zmienić:)

 

Pozdrawiam

Nowa Fantastyka