
Przez środek miasta przemyka garbata postać, ledwie widoczna w panującym dookoła mroku. Dopiero gdy przystaje nieopodal ulicznej latarni, można dostrzec upiorne rysy jej twarzy oraz wysuwający się z ust rozdwojony język. Z naprzeciwka nadchodzą dwie kobiety, zapewne matka i córka. Młodsza trzyma w ręce niewielki przedmiot, nie odrywa od niego wzroku, przez co nie dostrzega w porę zagrożenia. Dobrze, że choć starsza czuwa i zatrzymuje się gwałtownie. Pokazuje palcem na drugą stronę ulicy, gdzie przycupnął upiór. Zauważył niewiasty i uważnie się im przygląda. Wysuwa język, który przez moment drga w powietrzu, niczym gąsienica, która dotarła na krawędź listka i szuka oparcia, by po chwili opuścić usta i zniknąć w lewym uchu. Na ten widok kobiety odwracają się i uciekają przerażone. Za późno jednak, gdyż upiór już upatrzył sobie ofiary i rusza ich śladem. Młodsza z pośpiechu gubi przedmiot, który wcześniej z takim zapamiętaniem ściskała w dłoniach, chce po niego wrócić, ale matka jej nie pozwala i pociąga za sobą. Szybko, szybko, zdają się mówić jej usta. Nie słychać jednak tego, gdyż cisza, która dookoła panuje jest absolutna. Żeby choć pies zaszczekał, ale gdzie tam. Ulice są puste, nikt więcej nie spaceruje o tej porze. Kobiety docierają pod swój dom, lecz z przestrachem stwierdzają, że nastąpiły niezwykłe zmiany, zniknęły bowiem drzwi, a okna przesunęły się pod sam dach i nie sposób teraz dostać się do środka. Biegną do sąsiadów, ich domy także uległy deformacjom, stały się wysokie jak gotyckie wieże i absurdalnie wąskie. Niewiasty stukają, łomoczą, ale nikt nie otwiera. Widać, że krzyczą, lecz z ich ust nie wydobywa się żaden dźwięk. Po co się wysilać, skoro i tak nikt ich nie usłyszy? Nagle wszystko zaczyna się przechylać, jakby ulica próbowała zrzucić ofiary w stronę nadchodzącego stwora. Ten dobrze, wie, że już mu nie uciekną. Kobiety zsuwają się niczym po równi pochyłej wprost w paszczę potwora.
***
Cała historia z doktorem Murnau zaczęła się pewnego piątkowego poranka, gdy na słupie ogłoszeniowym tuż obok kamienicy, w której mieszkam, zauważyłem plakaty reklamujące nowe przedstawienie. Ktoś porozwieszał je pod osłoną nocy, gdyż jestem przekonany, że kiedy dzień wcześniej wracałem późno, jeszcze tam nie wisiały. Nie wspomnę jak nazywała się owa trupa aktorska, żeby przypadkiem nie przyszło wam do głowy kiedykolwiek zgłębiać losy artystów do niej należących lub pragnąć samemu wziąć udział w tym niecodziennym spektaklu, przez który nieomal postradałem zmysły. Wśród nazwisk osób w nim występujących dostrzegłem jedno znajome. Powiedzmy, że był to Klaus K., mój dawny przyjaciel, jego prawdziwego imienia pozwolę sobie nie przytoczyć. Kiedyś interesował się teatrem. Początkowo działał amatorsko i zapraszał mnie na swoje pokazy organizowane z grupką znajomych, ale szybko znudziły mi się te powtarzane w nieskończoność schematyczne inscenizacje sztuk Szekspira wystawiane na prowizorycznej scenie na tyłach jego domu. Szukałem wtedy czegoś innego, bardziej emocjonującego. Nasze drogi się rozeszły.
Nie pamiętałem już nawet, kiedy ostatnio uczestniczyłem w klasycznym przedstawieniu teatralnym. Pewnie jeszcze za czasów szkolnych, gdy surowe nauczycielki o ponurych twarzach i niemodnych uczesaniach zabierały nas na inscenizacje lektur, byśmy mogli zgłębiać tajemnice sztuki mimetyzmu, choć wolelibyśmy być wtedy zupełnie gdzie indziej. Niewielkie ziarenko zainteresowania musiało już wtedy zakiełkować w umyśle Klausa. Prawdopodobnie spodobały mu się fantazyjne przebrania i groteskowe twarze aktorów skryte pod warstwą charakteryzacji.
Nie wiem, co ostatecznie przeważyło, czy niecodzienność spektaklu, czy chęć odnowienia znajomości, ale postanowiłem sprawdzić, cóż to za przedstawienie. Udałem się tam zaraz po pracy. Budynek, w którym miało się odbyć widowisko, stanowił mieszankę różnych stylów architektonicznych, łącząc modernistyczną fasadę z orientalnymi zdobieniami.
Kupiłem bilet i wszedłem na salę przypominającą standardowe wnętrze teatralne. Scena i rzędy krzeseł. Początkowo było nieco pustawo, ale pomieszczenie szybko się zapełniło. Myślałem, że ludzie będą szeptać między sobą, wymieniać przypuszczenia dotyczące spektaklu albo po prostu plotkować, ale nikt się nie odzywał, wszyscy wpatrywali się przed siebie z zapartym tchem, czekając na rozpoczęcie. Wkrótce wszystkie światła pogasły, oczywiście oprócz tych oświetlających scenę. Zapadła totalna cisza, potem powoli zaczęły wchodzić kolejne postacie. Dostrzegłem wśród nich Klausa. Miał na twarzy biały makijaż i pomalowane czerwoną szminką usta, a groteskowości jego wyglądu dopełniała spódniczka tutu i biały podkoszulek na ramiączkach oraz baletki. Jego transwestytyczna natura mogła w pełni wybrzmieć w tym szalonym widowisku. Pozostali mężczyźni także poprzebierali się w damskie stroje, prawdziwych kobiet jednak nie dostrzegłem.
Tancerze poruszali się po scenie zupełnie bezgłośnie, jakby nie dotykali stopami podłogi. Wykonywali przeróżne akrobacje i przybierali pozy przywołujące na myśl taniec współczesny. Całości nie towarzyszyła żadna muzyka. Wyglądało na to, że nawet publiczność wstrzymała oddech, nie chcąc zakłócać widowiska. Nie słyszałem żadnych szmerów, ani pochrząkiwań. Widzowie wpatrywali się jak zahipnotyzowani w ten niesamowity spektakl, a ja razem z nimi.
Cienie na ścianie zdawały się tańczyć w zupełnie innym rytmie niż postacie przemykające po scenie, jakby żyły własnym życiem lub rzucały je osoby znajdujące się gdzie indziej. W końcu uniosły się w powietrze i zaczęły szybować w naszym kierunku, aż wreszcie rozpłynęły się w mroku panującym po stronie publiczności. Przeszły mnie ciarki, gdy wyobraziłem sobie, że wpadły gdzieś pomiędzy nas i wciąż krążą pośród widowni.
Straciłem poczucie czasu i nie wiem dokładnie, jak długo trwało przedstawienie, ale w pewnym momencie aktorzy, jakby podążając za swoimi cieniami, zbiegli ze sceny i wmieszali się w tłum widzów, sami zamieniając się w obserwatorów ostatniego aktu. Pozostał tylko Klaus, który przez chwilę jeszcze pląsał w szaleńczym rytmie, niczym marionetka sterowana przez psychopatycznego lalkarza, aż końcu upadł na podłogę i znieruchomiał wpatrzony w powoli zbliżającą się do niego przygarbioną postać w czerni. Nie dostrzegłem twarzy, gdyż całą głowę tej osoby skrywała ciemna woalka, więc nie mogłem określić, czy to kobieta, czy mężczyzna. W ręce ściskała nóż, wyciągnięty oskarżycielsko w stronę mojego kolegi. Oczami wyobraźni zobaczyłem martwego Marata ze słynnego obrazu Davida. Niespieszne tempo pochodu istoty w czerni wzmogło mój niepokój. Nie mogłem na to dłużej patrzeć, choć pozostałym widzom zdawało się to nie przeszkadzać. Wstałem i ruszyłem w kierunku wyjścia. Gdy odchodziłem, obejrzałem się jeszcze raz na scenę. Dostrzegłem krew, która wypływała z rany na piersi Klausa. Postać w czerni zniknęła. Krzyknąłem ze zgrozy. Wtedy opadła kurtyna, a zgromadzony tłum, jakby zupełnie nie usłyszawszy mojego wrzasku, zaczął bić brawo.
Wyszedłem. Tuż przy wejściu stał Klaus, cały i zdrowy. Zadziwiło mnie to, chciałem jeszcze raz zerknąć na scenę, ale drzwi już się zamknęły, a ja z jakiegoś dziwnego powodu bałem się tam wracać.
– To nie ty… tam? – wydukałem.
– Teatr to sztuka iluzji. Chcemy, żeby publiczność uwierzyła w to, co widzi i nie zadawała zbędnych pytań, żeby nie próbowała zrozumieć sztuczek magika, który nagle z kapelusza wyciąga słonia.
– Nie widzieliśmy się tyle lat.
– A jednak mnie poznałeś, pomimo tego całego makijażu. Mam nadzieję, że nie przeszkadza ci mój ubiór.
Wciąż był w tutu i w lekko prześwitującym podkoszulku.
– Nie, w gruncie rzeczy dawniej też się tak przebierałeś.
– W sensie w sukienki? Nie kojarzę.
– Jak możesz tego nie pamiętać?
– Normalnie, wystarczy, że coś przeskoczy w łepetynie i bam, zapominasz o wielu szczegółach z życia.
– Uderzyłeś się w głowę?
– Nie, wziąłem udział w pewnej kuracji. Wyleczyła mnie ona z kilku dolegliwości. Mieszkam na przedmieściach, może chciałbyś mnie odwiedzić?
– Dzisiaj?
– Tak. Możemy ruszać już teraz.
– Nie przebierzesz się?
– Po co? Wygodnie mi w tym. Przeszkadza ci to?
– Nie, jest okej.
– W takim razie ruszajmy.
***
Przedmieścia znacznie różniły się od okolicy, którą znałem. Czułem niepokój wpatrując się w budowle wyglądające jak ulepione z gliny przez upośledzone dziecko oraz mieszkańców wychylających z okien swoje kwadratowe głowy. Domy były nienaturalnie wysokie i wąskie, a ponadto nieforemne. Wydawały się napierać na siebie i wykrzywiać, jakby pragnęły się nawzajem unicestwić. Ten, w którym mieszkał mój znajomy, wyglądał przynajmniej w miarę standardowo. Sąsiedzi przyglądali się nam nieufnie, kiedy wchodziliśmy do środka, śledzili nas swoimi rybimi oczkami, co wprawiło mnie w jeszcze większy lęk. Kiedy wspomniałem o tym mojemu towarzyszowi zbył wszystko machnięciem ręki. Stwierdził, że do wszystkiego można się przyzwyczaić. Zaproponował herbatę, ale nie chciałem nic pić. Trochę obawiałem się, że tutejsza woda także będzie miała dziwny posmak.
Porozmawialiśmy chwilę o starych czasach, aż nagle przerwało nam pukanie do drzwi. Przez szybę dostrzegłem, że to jeden z sąsiadów o dziwnych obłych rysach twarzy. Klaus otworzył mu i zapytał, o co chodzi. Ten wskazał ruchem głowy w moim kierunku.
– Widzę, że macie dużo cukru. Chciałbym trochę pożyczyć.
Zabrzmiało to tak, jakby wspominając o cukrze to mnie miał na myśli, przynajmniej takie odniosłem wrażenie. Utwierdziła mnie w tym odpowiedź Klausa.
– Ten nie jest na sprzedaż.
Ściszyli głosy i nic więcej nie usłyszałem, choć w mojej głowie pojawiła się myśl, że powinienem stamtąd jak najszybciej odejść. Problem w tym, że musiałbym poprosić Klausa o to, żeby mnie odwiózł. Nie znałem dobrze tej części miasta, a nie chciałem wracać samemu piechotą. Trochę nie na miejscu byłoby jednak odchodzić, kiedy dopiero się przyszło.
Mój znajomy wyszedł na moment przed dom razem z podejrzanym sąsiadem. Dyskutowali o czymś zawzięcie. W pewnym momencie usłyszałem za sobą czyjś głos:
– Dzień dobry. Czy mogę panu zająć chwilę?
Aż podskoczyłem. Nie sądziłem, że w domu Klausa znajduje się ktoś więcej. Z sąsiedniego pokoju wysunęła się smukła postać o kwadratowej czaszce i przebiegłych rybich oczkach.
– Zna pan Klausa? – zapytałem bezmyślnie. – Wyszedł przed momentem na zewnątrz.
– Ja do pana. Mam do zaoferowania pewną ciekawą umowę.
Nieznajomy podszedł do stolika. Z teczki wyjął kartkę papieru, po czym mi ją wręczył.
– Oto oferta niesamowitych zabiegów przeprowadzanych przez doktora Murnau.
– Przepraszam, ale nie jestem zainteresowany.
– Nawet pan nie rzucił okiem.
Przejrzałem pobieżnie nazwy zabiegów. Wydawały się totalnie idiotyczne. Sześć stopni do nieśmiertelności, kuracja odświeżająca umysł, kłamstwomówstwo, czy wszechwładność. Pokręciłem głową.
– Niestety to nie dla mnie.
– Coś panu zademonstruję. Proszę spojrzeć.
– Wolałbym nie.
Osobnik wyjął z kieszeni spodni szpikulec i wbił go sobie w brzuch aż po samą rękojeść. Lekko się skrzywił, ale po chwili chwycił go ponownie i wyciągnął. Z dziury w ciele zaczęła sączyć się krew. Zerwałem się z krzesła.
– Co pan, kurwa, wyprawiasz?
– Patrz pan teraz.
Z rosnącym oszołomieniem obserwowałem jak rana błyskawicznie się zasklepia, a już po chwili nie pozostał po niej ani ślad.
– Nieśmiertelność jest na wyciągnięcie ręki – szepnął mi do ucha nieznajomy. – Wystarczy, że podpiszesz ze mną umowę. Przemyśl dobrze tę sprawę.
Osobnik zaczął się kurczyć w ekspresowym tempie, aż w końcu zniknął zupełnie, tak samo jak wcześniej rana na jego ciele. Gdyby nie oferta, którą mi zostawił, musiałbym przyznać przed samym sobą, że doznałem halucynacji.
Po chwili wrócił Klaus. Wyglądał na nieco zdenerwowanego, zapewne natręctwem sąsiada.
– Przepraszam, na czym skończyliśmy?
– Kim jest doktor Murnau? – zapytałem bez ogródek. Klaus wybałuszył oczy.
– Skąd znasz to nazwisko?
Wskazałem palcem na kartkę papieru leżącą na stole. Wtedy odkryłem, że jest zupełnie pusta. Zniknęły wszystkie słowa. Wzruszyłem ramionami, udając opanowanie, choć wewnętrznie poczułem się jeszcze bardziej skołowany.
– Nieważne, skąd znam to nazwisko. Powiedz mi lepiej, kto to.
– Chyba nie powinienem cię tutaj zabierać. To miejsce zmienia ludzi. Tak jak doktor Murnau. Nie szukaj go, proszę, ani żadnej informacji o nim. On mnie odmienił. Pamiętasz jak umierałem na scenie? Ja i moi koledzy z trupy, wszyscy cierpimy na tę samą nieuleczalną chorobę, która pomaga nam tworzyć niezwykłe, krwawe spektakle. Ten, który ty widziałeś to nic. Są inne, znacznie gorsze, przesycone odorem krwi i śmierci. A teraz lepiej będzie jak wrócisz do siebie.
W następnej chwili nie znajdowałem się już w mieszkaniu Klausa, a w swoim własnym. Była to kolejna dziwna rzecz, która mnie ostatnio spotkała. Przeskok był tak gwałtowny, że skojarzył mi się z eksperymentami Meliesa, kiedy w ciągu jednej sekundy obraz widoczny na ekranie zupełnie się zmienia, co spowodowane zostało zacięciem się taśmy filmowej.
Wyjrzałem przez okno i dostrzegłem znajome obiekty, nawet słup z wciąż obecnym na nim plakatem informującym o przedstawieniu. Kiedy jednak wybiegłem na zewnątrz okazało się, że to jednak moja pomyłka i na afiszu widnieje informacja o nadchodzącym koncercie jakiegoś mało znanego zespołu rockowego. Gdy zaś próbowałem odnaleźć budynek, w którym odbywał się poprzedni występ, nie byłem w stanie tego zrobić, jakby lokalizacja tego miejsca całkowicie wyparowała z mojej pamięci. Na pewno nie był to amfiteatr, w którym mieli wkrótce popisywać się muzycy, a zupełnie inna lokacja, łącząca w sobie modernizm i orientalizm. Mój zmysł orientacji przestrzennej zawiódł mnie na manowce i nie potrafiłem wrócić w tamto miejsce, podobnie jak nie byłem w stanie odtworzyć trasy, którą wywiózł mnie na przedmieścia Klaus.
Przypominam sobie jeszcze czasem o doktorze Murnau z niewiadomych przyczyn w trakcie oglądania starych niemych filmów, zwłaszcza jednego ekspresjonistycznego dzieła, w którym potwór o wężowym języku ściga swoje ofiary po uliczkach nieistniejącego miasteczka o groteskowych budynkach, zmieniających ciągle kształty i mam dziwne przeczucie, jakby właśnie w owo tajemne miejsce zabrał mnie kiedyś Klaus, a cały materiał nie był wcale fabularną imaginacją, a dokumentem zarejestrowanym na taśmie filmowej, natomiast upiorem, który krąży po okolicy jest właśnie doktor Murnau.
Nie wiem, którym filmem Friedricha Murnaua się inspirowałeś (znam tylko Nosferatu, którego w remaku notabene grał Klaus K.), ale świetnie udało Ci się uchwycić klimat surrealistycznej grozy czarno-białych horrorów.
Jest napisane świetnym językiem i bardzo plastycznymi obrazami. Ja to kupuję.
Cześć Fanthomasie!
Cichym bohaterem opowiadania jest dziwne miasto ze zdeformowanymi domami i niepokojącymi przedmieściami – co szalenie mi się spodobało.
Demoniczność doktora uchwycona nad wyraz dobrze, choć w niewielu słowach.
Uwagi:
Prawdopodobnie spodobały mu się fantazyjne przebrania i groteskowe twarze aktorów skryte pod warstwą charakteryzacji.
Jeśli twarze są skryte, to nie widać ich groteskowości. Czy nie chodziło o:
Prawdopodobnie spodobały mu się fantazyjne przebrania i twarze aktorów skryte pod warstwą groteskowej charakteryzacji.
Albo:
Prawdopodobnie spodobały mu się fantazyjne przebrania i groteskowa charakteryzacja twarzy aktorów.
Nie sądziłem, że w domu Klausa znajduje się ktoś więcej.
Nie sądziłem, że w domu Klausa znajduje się ktoś jeszcze.
Klikam i pozdrawiam!
Dziękuję za komentarze.
Sajmon co do filmów, to ogólnie niemiecki ekspresjonizm i nieme horrory, choć chyba najbardziej inspirowałem się “Gabinetem doktora Caligari”
To chyba nostalgia, jedna wielka tęsknota za tamtymi czasami, tamtą modą, muzyką, stylem, życiem...
Interesujące podejście do konkursu. Niby nic, a jednak cyrograf leży, a nieśmiertelność kusi.
Babska logika rządzi!
Początkowo klimat skojarzył mi się z Lynchem. Później dziwność i napięcie stawało się coraz mniej wyczuwalne, chociaż powinno wynikać z tekstu odwrotnie. Podobało mi się. Pozdrawiam