- Opowiadanie: tomaszg - Foto (18+)

Foto (18+)

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Biblioteka:

Ambush, Użytkownicy IV

Oceny

Foto (18+)

„Je­że­li w środ­ku mia­sta wi­dzi­cie mocno znisz­czo­ny bu­dy­nek, któ­re­go nikt nie rusza od wielu lat, to ucie­kaj­cie jak naj­da­lej stąd, gdzie pieprz ro­śnie. Coś jest mocno na rze­czy i le­piej nie wie­dzieć co. Mniej wiesz, dłu­żej ży­jesz”

 

Część I

 

Czer­wiec

– Dzień dobry. – Do so­la­rium w nie­wiel­kim, par­te­ro­wym pa­wi­lo­nie wszedł przy­stoj­ny męż­czy­zna w śred­nim wieku.

– Dzień dobry. – Młoda, naj­wy­żej trzy­dzie­sto­let­nia, mocno opa­lo­na ko­bie­ta, prze­rwa­ła prze­glą­da­nie ta­nie­go, ilu­stro­wa­ne­go ma­ga­zy­nu dla pań i spoj­rza­ła się py­ta­ją­co, po­dzi­wia­jąc jego smu­kłą, wy­spor­to­wa­ną syl­wet­kę, dro­gie oku­la­ry i kla­sycz­ny, mar­ko­wy ze­ga­rek.

– Po­dob­ne macie dobre lody wło­skie. – Męż­czy­zna uważ­nie zlu­stro­wał nie­wiel­kie po­miesz­cze­nie, mocno przy­po­mi­na­ją­ce dawno mi­nio­ną epokę, i sku­pił wzrok na au­to­ma­cie do ro­bie­nia lo­do­wych przy­sma­ków.

– Naj­lep­sze w całej oko­li­cy. – Ko­bie­ta uśmiech­nę­ła się, wsta­ła, po­pra­wi­ła czar­ną, skó­rza­ną spód­ni­cę i prze­krę­ci­ła gałkę z boku za­byt­ko­we­go urzą­dze­nia, które za­czę­ło wy­da­wać niski, bu­czą­cy ton. – Wa­ni­lio­we, cze­ko­la­do­we albo mie­sza­ne, małe, duże i śred­nie.

– Po­pro­szę du­że­go wa­ni­lio­we­go.

– Pięt­na­ście zło­tych. – Pra­cow­nicz­ka za­ło­ży­ła jed­no­ra­zo­wą, fo­lio­wą rę­ka­wicz­kę, wy­cią­gnę­ła fo­rem­kę z po­daj­ni­ka i pod­sta­wi­ła ją z przo­du au­to­ma­tu, po­cią­gnę­ła dźwi­gnię z kre­mo­wą rącz­ką i spraw­nie za­czę­ła for­mo­wać lo­do­wy deser.

– Czy ta buda obok was to na sprze­daż? – Męż­czy­zna wy­cią­gnął czar­ny, skó­rza­ny port­fel, do­kład­nie od­li­czył pie­nią­dze i po­ło­żył je na la­dzie, od­bie­ra­jąc loda.

– Może i na sprze­daż. A kto to wie? – Zro­bi­ła znu­dzo­ną minę, zu­peł­nie jakby po­dob­ne py­ta­nie za­da­wa­ne było raz na mi­nu­tę.

– Dzię­ku­ję za loda. Do wi­dze­nia. – Paweł uśmiech­nął się sze­ro­ko i, nie cze­ka­jąc na od­po­wiedź, wy­szedł przed pa­wi­lon i jesz­cze raz spoj­rzał na spa­lo­ną część, ze sta­ro­daw­nym na­pi­sem „foto” z boku i przo­du.

Po­wo­li lizał loda, który fak­tycz­nie miał swój nie­po­wta­rzal­ny styl, a w jego gło­wie szyb­ko for­mo­wał się kon­kret­ny plan. Po chwi­li do­brze wie­dział, co zro­bić, i ile może dać za taką ru­de­rę.

 

Tego sa­me­go dnia, miesz­ka­nie pry­wat­ne

– Słu­chaj no, byłem tam, gdzie ra­dzi­li­ście iść na lody. – Paweł spoj­rzał na szwa­gra, który od lat pra­co­wał w miej­sco­wym urzę­dzie. – Zaraz obok jest spa­lo­ny lokal. Nie można by tego jakoś prze­jąć albo kupić?

– W sumie kilka razy wy­sta­wi­li­śmy go na prze­targ. – Romek, głowa ro­dzi­ny z ogrom­nym, su­mia­stym wąsem i rów­nie im­po­nu­ją­cym brzu­chem, po­dra­pał się po łysej gło­wie. – Z tego, co wiem, nigdy nie zna­lazł się żaden chęt­ny.

– Da się to wy­bu­rzyć i coś tam po­sta­wić?

– Mu­sisz mieć cały bu­dy­nek. To nie bę­dzie takie pro­ste, a jak się uda, to i tak nic z tym nie zro­bisz.

– Niby dla­cze­go?

– Be­tu­la ma wielu wła­ści­cie­li, i w pla­nie za­go­spo­da­ro­wa­nia prze­strzen­ne­go wpi­sa­ny jest par­te­ro­wy lokal usłu­go­wy.

– Be­tu­la?

– To ta część z so­la­rium.

– Aha. A długo to tak stoi?

– Chyba od osiem­dzie­sią­te­go pią­te­go, jeśli do­brze pa­mię­tam. I na­le­ża­ło do Gro­bel­ne­go.

– A kto to taki?

– No nie wiesz?

– Nie. Nic mi to nie mówi.

– Bez­piecz­na kasa oszczęd­no­ści. Mar­nie skoń­czył, bo za­czął cze­piać się po­li­ty­ki.

– Dobra brat, to pew­nie jakaś bar­dzo stara hi­sto­ria. Mam to w dupie. Nie­waż­ne, co było, liczy się tylko to, co może być. Da się to jakoś za­ła­twić na szyb­ko­ści?

– Sie po­sma­ru­je, się po­je­dzie. Pa­pie­ry zro­bi­my jak kie­dyś, na Zenka, i bę­dzie cud ma­li­na.

– No to cyk, na drugą nóżkę. Pod nowy in­te­res. – Paweł nalał wódki do dwóch kie­lisz­ków i wypił ze szwa­grem, krzy­wiąc się nie­mi­ło­sier­nie. – Dobra. Gorz­ka. Tylko cie­pła. Jak ja nie cier­pię cie­płej wódki.

– Zośka, do ja­snej cho­le­ry, ile razy mam ci mówić? – Roman spoj­rzał groź­nie na mał­żon­kę, ty­po­wą Gra­ży­nę, któ­rej głów­nym za­ję­ciem było na­rze­ka­nie na marny los, grube kości, Rzy­mian i cy­kli­stów. – Wrzuć no flasz­kę do lo­dów­ki. I daj nam ja­kiej szyn­ki i ogór­ka.

– Chrzań się stary. Sam se wrzuć – od­burk­nę­ła, ale po­słusz­nie wsta­ła i ru­szy­ła do kuch­ni.

Wie­dzia­ła, że mąż jest nie­groź­ny i bar­dzo ją kocha, a teraz się tylko zgry­wa. Nie pierw­szy i nie ostat­ni raz.

 

Ko­niec sierp­nia

Pro­ce­du­ra za­ku­pu spa­lo­nej czę­ści pa­wi­lo­nu była bar­dziej skom­pli­ko­wa­na i wy­ma­ga­ła wię­cej czasu i ener­gii niż Paweł mógł przy­pusz­czać, w końcu jed­nak się udało.

Męż­czy­zna po­ja­wił się przed bu­dyn­kiem pew­ne­go pięk­ne­go, sło­necz­ne­go dnia, wraz z wy­na­ję­tą ekipą re­mon­to­wą.

– Otwie­ra­my, pa­no­wie. – Po­świe­cił la­tar­ką przez szpa­ry w za­rdze­wia­łych bla­chach, za­kry­wa­ją­cych wej­ście i okna fron­to­we, zu­peł­nie, jakby spo­dzie­wał się zo­ba­czyć tam coś no­we­go.

Dwóch męż­czyzn w po­pla­mio­nych kom­bi­ne­zo­nach ro­bo­czych wci­snę­ło łom po­mię­dzy fra­mu­gę i drzwi i za­czę­ło od­cią­gać blo­ku­ją­ce wej­ście ele­men­ty. Si­ło­wa­li się do­brych kilka minut, w końcu jeden z nich zwró­cił się do Pawła:

– Sze­fie, nie idą. Jakby były przy­spa­wa­ne. Be­dziem ciąć.

– Jesz­cze raz spró­bu­je­my. Na trzy. – Męż­czy­zna za­czął dy­ry­go­wać, ale tym razem za­brał się do po­mo­cy. – Raz, dwa, trzy. No, cią­gnij­cie, pa­no­wie. Ra-zem. Ra-zem. No, jesz­cze raz. Ra­aa-zem!

Metal w końcu ustą­pił, z okrop­nym zgrzy­tem i trza­skiem, ale jed­nak. Wej­ście stało otwo­rem. Nowy wła­ści­ciel po­świe­cił la­tar­ką, i w tym mo­men­cie na­szła go myśl, że zakup tej ru­de­ry może nie był tak do­brym po­my­słem. Cały śro­dek wy­glą­dał na wy­pa­lo­ny, a na pod­ło­dze le­ża­ła gruba war­stwa zwę­glo­nych desek, me­ta­lo­wych ką­tow­ni­ków, masa drutu, szkła i coś, co wy­glą­da­ło jak znisz­czo­ne ksero.

– Tam pew­nie jest ciem­nia. – Paweł po­ka­zał na ścia­nę i ko­lej­ne drzwi na ścia­nie z tyłu, przy­kuc­nął i skie­ro­wał silny stru­mień świa­tła w stro­nę su­fi­tu. – Cie­ka­we, że przez tyle lat dach nie za­padł się do środ­ka. Chyba tylko ka­se­to­nów brak.

– Szef tam nie wcho­dzi. Jesz­cze ubra­nie znisz­czy.

– Spró­buj­cie wy­cią­gnąć cały ten złom. Potem zo­ba­czy­my, co i jak. Ja muszę za­ła­twić kilka spraw. Wrócę wie­czo­rem, to po­ga­da­my, na czym sto­imy.

– Bę­dzie pico bello. – Wyż­szy z pra­cow­ni­ków, Mar­cel, gło­śno cmok­nął, przy­sta­wia­jąc do ust dwa palce, zło­żo­ne w ge­ście za­chwy­tu, i uśmiech­nął się za­wa­diac­ko, od ucha do ucha.

– Już ja was do­brze znam. Tylko nie pij­cie za dużo.

– Tak, szef.

– Żeby mi nie było, jak ostat­nim razem. – Zre­zy­gno­wa­ny Paweł mach­nął ręką, wsiadł do fir­mo­wej skody i ru­szył z pi­skiem opon, a Mar­cel uśmiech­nął się sze­ro­ko:

– Mi­ko­łaj, dasz sobie radę? Ja sko­czę po folie i farby.

– A co mam nie dać? A bo to pierw­szy raz?

– I przy­wio­zę coś do picia. Jak bum cyk cyk.

– No już dobra, nie tłu­macz się, tylko leć. Ale przed­tem pomóż mi ścią­gnąć wszyst­kie graty.

– Jasne.

Obaj męż­czyź­ni po­de­szli do smut­ka i zdję­li z niego kilka wia­der z na­rzę­dzia­mi, zgrzew­kę wody i coś moc­niej­sze­go, potem Mar­cel wsiadł do środ­ka i od­je­chał.

 

Część II

 

Mi­ko­łaj

Męż­czy­zna otwo­rzył jedną z bu­te­lek i za­czął po­pi­jać kra­fto­we piwo wła­sne­go wy­ro­bu, cały czas wspar­ty o ścia­nę bu­dyn­ku.

– Pi­ja­ki jedne, już z rana chle­ją. Kie­dyś to było le­piej. Do trzy­na­stej trze­ba było stać i cze­kać. I po­rzą­dek był, jak jeden z dru­gim do­stał pałą przez łeb. – Jakiś sta­ru­szek za­czął zło­rze­czyć i wy­gra­żać pię­ścią, idąc chod­ni­kiem, a Mi­ko­łaj tylko się uśmiech­nął.

Wie­dział, że nie ma co się mar­twić. W za­się­gu wzro­ku stały dwie żabki i je­dy­nym pro­ble­mem było to, że za­kład foto nie miał żad­ne­go za­mknię­cia, a on, po ostat­nich złych do­świad­cze­niach, nie chciał po­zo­sta­wiać nic bez opie­ki.

– Czym chata bo­ga­ta, co ukra­dli mama i tata – rzu­cił tro­chę bez sensu, wi­dząc dno w bu­tel­ce, i wrzu­cił ją do pla­sti­ko­we­go wia­dra, potem usiadł na murku przed pa­wi­lo­nem i za­pa­lił pa­pie­ro­sa.

Po­my­ślał, że warto się do­ga­dać z kimś z so­la­rium, ale jesz­cze nie teraz, tylko tro­chę póź­niej, może nawet po po­łu­dniu. Spo­koj­nie do­koń­czył palić, po­sie­dział, po­du­mał i po­wy­grze­wał się na sło­necz­ku, w końcu wes­tchnął, za­ło­żył grube rę­ka­wi­ce ro­bo­cze i wszedł do środ­ka bu­dyn­ku.

Mimo wszyst­ko nie miał na co na­rze­kać. Mar­cel for­mal­nie był sze­fem, ale takim, że konie kraść. Razem sta­no­wi­li na­praw­dę zgra­ny duet, i Mi­ko­łaj wie­dział, że tam­ten nie po­ja­wi się do wie­czo­ra, a on ma go kryć, choć­by nie wia­do­mo co.

Po­miesz­cze­nie do re­mon­tu miało ja­kieś trzy na pięć me­trów. Wcze­śniej stało tu ksero, co naj­mniej jeden drew­nia­ny regał i lada. Po po­ża­rze ktoś zro­bił w środ­ku skład­ni­cę złomu. Miej­sce słu­ży­ło za śmiet­nik, a miej­sco­wi naj­wy­raź­niej wrzu­ca­li do środ­ka wszyst­ko, co tylko po­pad­nie. Ca­łość przy­po­mi­na­ła tro­chę Gren­fell Tower, z tą róż­ni­cą, że po wielu la­tach nie śmier­dzia­ło tu spa­le­ni­zną.

Mi­ko­łaj nie za­sta­na­wiał się, jak to się stało, że śmie­ci nie tra­fi­ły na skup czy złom, tylko zdjął bla­chy za­sła­nia­ją­ce otwór po oknach. W za­kła­dzie zro­bi­ło się cał­kiem przy­jem­nie, a on za­brał się do wy­cią­ga­nia co więk­szych ka­wa­łów drew­na, rur i ką­tow­ni­ków, cały czas nucąc stare prze­bo­je i szla­gie­ry.

– Cho­ler­ni żule i żu­liet­ty. Niech was dia­bli i sza­ta­ni. – Po ja­kimś cza­sie ucichł i tylko klął pod nosem.

Praca da­wa­ła mocno w kość. Cho­ler­stwo było cięż­kie jak dia­bli, a on po­sta­wił sobie za punkt ho­no­ru, żeby zdą­żyć przed obia­dem. Od czasu do czasu mu­siał robić prze­rwy, by­naj­mniej nie na pa­pie­ro­sa, mimo to nie tra­cił tempa.

Po dwóch go­dzi­nach mógł wresz­cie do­stać się do drew­nia­ne­go prze­pie­rze­nia z tyłu. Spa­lo­ne, zbu­twia­łe drzwi pod­da­ły się za­ska­ku­ją­co łatwo. Męż­czy­zna za­pa­lił la­tar­kę i za­świe­cił do środ­ka. Ko­ry­ta­rzyk pro­wa­dził w lewo. Mi­ko­łaj wszedł, zro­bił kilka kro­ków do przo­du i po chwi­li skrę­cił w prawo.

Zna­lazł się w po­miesz­cze­niu dwa na trzy, gdzie rze­czy­wi­ście była ciem­nia. Wi­dział czar­ne ścia­ny, ale nie od sadzy, tylko po­ma­lo­wa­ne farbą, i drew­nia­ny stół, na któ­rym kie­dyś stały ku­we­ty z od­czyn­ni­ka­mi, do tego regał i za­bi­te de­ska­mi drzwi, za­pew­ne pro­wa­dzą­ce na ze­wnątrz.

Było tu bar­dzo dusz­no i nawet po la­tach śmier­dzia­ło che­mi­ka­lia­mi.

Za­krę­ci­ło mu się w gło­wie.

Upadł, ude­rza­jąc się o stół.

 

***

 

Obu­dził się z bo­lą­cą głową.

Miał guza, ale chyba nie krwa­wił.

Leżał na pod­ło­dze, a la­tar­ka tuż obok da­wa­ła mocny snop świa­tła.

Wziął ją i spró­bo­wał wstać. Udało się do­pie­ro po kilku pró­bach. W gło­wie wciąż mu się krę­ci­ło, a on chciał jak naj­szyb­ciej wy­do­stać się na ze­wnątrz. Ru­szył z po­wro­tem do wej­ścia. Zro­bił kilka kro­ków, skrę­cił w prawo i zdę­biał.

Stu­dio wy­glą­da­ło jak nowe.

Od razu otrzeź­wiał.

Bez na­my­słu ru­szył bie­giem w kie­run­ku wej­ścia.

Szarp­nął za klam­kę.

Nic się nie stało.

Spa­ni­ko­wa­ny ro­zej­rzał się i zła­pał za me­ta­lo­we krze­seł­ko, któ­rym za­mach­nął się i ude­rzył w szybę obok drzwi. Ta nie roz­sy­pa­ła się, tylko za­cho­wa­ła, jakby była z gumy.

Pu­ścił mebel i cof­nął się, mocno prze­ra­żo­ny.

Serce po­de­szło mu do gar­dła, a ręce za­czę­ły lekko drżeć.

Ści­snął je kilka razy, potem ścią­gnął rę­ka­wi­ce, się­gnął do spodni ogrod­ni­czek i wyjął ko­mór­kę.

„Brak sieci”

Nie my­śląc, co robi, wy­krę­cił sto dwa­na­ście.

Po dłuż­szej chwi­li usły­szał w słu­chaw­ce prze­raź­li­wy chi­chot.

Od­rzu­cił urzą­dze­nie, jakby pa­li­ło, i cof­nął się, opie­ra­jąc o ladę.

Jego wzrok padł na te­le­fon sta­cjo­nar­ny, taki duży, czer­wo­ny antyk z gu­zicz­ka­mi.

Ostroż­nie pod­niósł ba­ke­li­to­wą słu­chaw­kę.

Usły­szał sy­gnał.

Bez­wied­nie za­czął na­ci­skać ko­lej­ne cyfry.

Jeden. Jeden. Dwa.

W słu­chaw­ce roz­legł się ton, który nor­mal­nie sły­chać, gdy nikt nie od­bie­ra.

Jego wzrok padł na ka­len­darz na ścia­nie.

Ty­siąc dzie­więć­set osiem­dzie­sią­ty piąty.

Coś mu się przy­po­mnia­ło.

Roz­łą­czył się i spró­bo­wał po­now­nie, tym razem wy­bie­ra­jąc inny numer.

Dzie­więć. Dzie­więć. Sie­dem.

Nikt nie od­bie­rał.

Trzy dzie­wiąt­ki.

Też nic.

I wtedy zdał sobie z cze­goś spra­wę.

Za oknem nie widać było blo­ków ani żad­nych za­par­ko­wa­nych sa­mo­cho­dów.

Odło­żył de­li­kat­nie słu­chaw­kę i pod­szedł do szyby.

Wi­dział wciąż ulicę, ale za­miast osie­dla stały drze­wa i ogro­dze­nie z siat­ki.

Nagle usły­szał jakiś hałas.

Dźwięk „tra ta ta ta ta” zde­cy­do­wa­nie coś mu przy­po­mi­nał. Zo­ba­czył sy­ren­kę, kró­lo­wą pol­skich po­bo­czy, pry­mi­tyw­ny złom z dwu­su­wem od mo­to­pom­py. Takie wy­na­laz­ki od dawna można było zo­ba­czyć tylko w mu­zeum, a tu, gdzie­kol­wiek to było, czer­wo­na skar­pe­ta prze­jeż­dża­ła jak gdyby nic, tuż przed jego nosem.

Za­czął walić pię­ścia­mi w szybę, to jed­nak nic nie dało.

Ona po­je­cha­ła, a on za­wie­sił się na mo­ment.

Chwi­lę potem do­stał szału. Za­czął kopać drzwi i cią­gnąć za klam­kę, pró­bo­wał wy­wa­żać je i zdej­mo­wać z za­wia­sów. Nie pod­da­ły się, po­dob­nie jak szyby.

Co jakiś czas przed pa­wi­lo­nem prze­cho­dzi­li lu­dzie. Próby zwró­ce­nia ich uwagi speł­zły na ni­czym, a on cał­kiem opadł z sił. Stał na środ­ku po­miesz­cze­nia, cięż­ko dy­sząc i cały czas za­sta­na­wia­jąc się, o co w tym wszyst­kim cho­dzi. Zro­zu­miał, że jest sam ze sobą, i wpierw musi spraw­dzić, czym dys­po­nu­je.

Do­kład­ne prze­szu­ka­nie dwóch po­miesz­czeń za­ję­ło może kwa­drans. Oba wyj­ścia były za­mknię­te. Sufit wy­glą­dał so­lid­nie. Nic tu nie dzia­ła­ło, poza te­le­fo­nem oczy­wi­ście. Bra­ko­wa­ło to­a­le­ty i nie było żad­ne­go je­dze­nia, tylko mała lo­dów­ka z kil­ko­ma bu­tel­ka­mi pepsi. Mi­ko­łaj nie wi­dział nawet czaj­ni­ka, za to pły­nę­ła zimna woda z kranu, nie­ste­ty mocno śmier­dzą­ca.

Nie miał nigdy klau­stro­fo­bii, ale tu, w tym stu­dio, po­czuł się nie­swo­jo. Przez chwi­lę miał wra­że­nie, że ścia­ny za­czy­na­ją na niego na­pie­rać i mocno go ści­skać. Uczu­cie szyb­ko na­ra­sta­ło, co do­pro­wa­dza­ło go do sza­leń­stwa.

W końcu usiadł na krze­seł­ku pod ścia­ną, ukrył twarz w dło­niach i za­czął pła­kać.

Po ja­kimś cza­sie zdrę­twia­ły mu nogi.

Wstał i za­czął cho­dzić w kółko, pod­czas gdy na dwo­rze ro­bi­ło się ciem­no. Nie mógł włą­czyć świa­tła i, mocno zmę­czo­ny, sku­lił się na pod­ło­dze i za­snął.

 

***

 

Za oknem było jasno, zu­peł­nie, jakby nad­szedł ko­lej­ny dzień. Mi­ko­łaj obu­dził się, bar­dziej czu­jąc niż sły­sząc, że jest ktoś obok. Gwał­tow­nie wstał i nie­mal od razu tego po­ża­ło­wał.

Miał teraz okrop­ny ból w skro­niach.

– Aaaaaa. – Zła­pał się za czoło i roz­glą­dał ner­wo­wo, pró­bu­jąc oce­nić sy­tu­ację.

Nic nie zmie­ni­ło się od po­przed­nie­go dnia, może poza tym, że nie wi­dział ko­mór­ki i miał nie­spo­dzie­wa­ne­go go­ścia.

– Kim pan jest? I gdzie ja je­stem?

– To są wła­ści­we py­ta­nia, py­ta­nie tylko, czy je­steś gotów usły­szeć od­po­wiedź. – Męż­czy­zna, sto­ją­cy kilka kro­ków dalej, ubra­ny był w czar­ny gar­ni­tur, miał długą, siwą brodę i wy­glą­dał na prze­mi­łe­go sta­rusz­ka, któ­re­go nie można po­dej­rze­wać nawet o nie­win­ne „kurka wodna”, „ciem­na śrub­ka” czy „do ja­snej cia­snej”.

– Co tu się stało? – Mi­ko­łaj za­mach­nął się, ale jego ręka prze­szła przez tam­te­go, jakby był du­chem.

Ob­la­ły go zimne poty, a sta­ru­szek za­czął się śmiać, ni­czym z do­bre­go dow­ci­pu, a potem roz­pły­nął w po­wie­trzu.

Mi­ko­łaj zdał sobie spra­wę, że to ten sam chi­chot, co w słu­chaw­ce te­le­fo­nu.

Nie wie­dział, co o tym my­śleć.

Przy­cho­dzi­ło mu do głowy wszyst­ko, włącz­nie z tym, że to tylko zły sen albo umarł i zna­lazł się gdzieś… może w gro­bie? Pie­kle? Czyść­cu? Albo we wszyst­kich tych miej­scach naraz?

Nagle coś go tknę­ło. Mimo upły­wu czasu nie czuł głodu ani pra­gnie­nia. Zde­cy­do­wał, że spró­bu­je otwo­rzyć jedną z bu­te­lek pepsi. Udało się do­pie­ro po kilku pró­bach. Ostroż­nie po­wą­chał za­war­tość. Wy­gląd i za­pach były w po­rząd­ku, więc po­wo­li po­cią­gnął łyk… i od razu tego po­ża­ło­wał.

Par­sk­nął, wy­plu­wa­jąc pa­skud­ną ciecz.

– Cho­le­ra. – Wy­tarł usta ręką i z im­pe­tem od­sta­wił bu­tel­kę.

Tego nie dało się prze­łknąć. Napój wy­glą­dał jak po­wi­nien, ale sma­ko­wał jak woda z do­dat­kiem soli.

To było zu­peł­nie bez sensu, a on miał tego ser­decz­nie dosyć.

Jego wzrok padł na zgro­ma­dzo­ne pod ścia­ną ma­ga­zy­ny i za­pał­ki, któ­rych, dałby głowę, wcze­śniej nie było. Wie­dzio­ny im­pul­sem pod­pa­lił ster­tę pa­pie­ru. Ta szyb­ko za­ję­ła się ogniem. Przez chwi­lę jak za­hip­no­ty­zo­wa­ny pa­trzył na peł­za­ją­ce w górę pło­mie­nie, potem zdał sobie spra­wę, że dym nie wy­do­sta­je się na ze­wnątrz, tylko gro­ma­dzi w środ­ku.

– Kurwa.

Roz­pacz­li­wie spró­bo­wał zalać ogień wodą z kranu i za­dep­tać go bu­ta­mi. Nie­wie­le to dało, zu­peł­nie jakby nie obo­wią­zy­wa­ły tutaj prawa fi­zy­ki.

– Kurwa, kurwa, kurwa.

Dymu było coraz wię­cej.

Do oczu na­pły­wa­ły mu łzy.

Za­czął się dusić.

W środ­ku było ciem­no od dymu, gdy osu­nął się na pod­ło­gę i ze­mdlał.

 

***

 

Cały czas sły­szał krzy­ki i jęki ludzi, któ­rzy sma­ży­li się jak na gril­lu, wpra­so­wa­ni po­mię­dzy frag­men­ty uszko­dzo­nej kon­struk­cji. Do tego do­cho­dził jęk syren i wzrok mi­lio­nów na całym świe­cie, cie­kaw­skie spoj­rze­nia, które prze­ni­ka­ły wszyst­ko na wylot.

Bał się, jak nigdy dotąd. W każ­dej chwi­li mógł umrzeć. Stał ze­sztyw­nia­ły, spa­ra­li­żo­wa­ny zim­nem i stra­chem, na kra­wę­dzi dzie­więć­dzie­sią­te­go pię­tra. Otu­ma­nio­ny go­rą­cym, tok­sycz­nym po­wie­trzem kur­czo­wo trzy­mał się wy­gi­na­ją­ce­go się ka­wał­ka stali.

Praw­dzi­wy rol­ler­co­aster, od tłoku w me­trze i po­ran­ka z kub­kiem kawy, daily w salce na rogu, przez eks­plo­zję i pożar po dłu­gie, bo­le­sne ocze­ki­wa­nie na śmierć.

Wła­ści­wie nie miał już złu­dzeń. Wie­dział, że może nie prze­żyć, i pew­nie dla­te­go chciał żyć, wy­dłu­żyć każdą chwi­lę, prze­cią­gnąć ją w nie­skoń­czo­ność, tak, żeby, ja­kimś cudem, ktoś przy­szedł mu na pomoc.

Nagle usły­szał jakiś huk. Ogrom­na wieża za­czę­ła się nie­bez­piecz­nie chwiać, jak sta­tek na morzu. Po­śli­zgnął się i stra­cił grunt pod no­ga­mi. Zje­chał w dół. Ręce, za­ci­śnię­te na me­ta­lu, szo­ro­wa­ły po ostrych kra­wę­dziach. Bo­la­ło. Za­ci­snął zęby. Gwał­tow­nie szu­kał opar­cia. Pró­bo­wał się trzy­mać, ale mię­śnie w końcu pu­ści­ły.

Spa­dał ple­ca­mi w dół, cał­kiem po­go­dzo­ny z sy­tu­acją. Cały czas pa­trzył na pie­kło na naj­wyż­szych pię­trach bu­dyn­ku. Hałas z ulicy na­ra­stał z każdą se­kun­dą, a on nie wie­dział, czy ma prze­pra­szać za grze­chy czy jakoś ina­czej po­jed­nać się z Bo­giem.

 

***

 

Ha­aaaaaaa. – Obu­dził się, gwał­tow­nie na­bie­ra­jąc po­wie­trza.

Usiadł i ro­zej­rzał się, go­rącz­ko­wo ma­ca­jąc się po całym ciele i spraw­dza­jąc, czy jest jesz­cze w jed­nym ka­wał­ku. W gło­wie miał reszt­ki snu, zimne po­wie­trze i żar po­ża­ru, smród pa­lą­ce­go się pla­sti­ku, me­ta­lu i cze­goś, co jesz­cze przed chwi­lą było czu­ją­cy­mi, ko­cha­ją­cy­mi isto­ta­mi ludz­ki­mi.

W końcu zro­zu­miał, że to tylko sen. Wró­cił do rze­czy­wi­sto­ści i onie­miał. W środ­ku nie było czuć spa­le­ni­zny, a całe stu­dio wy­glą­da­ło jak nowe.

– No je­steś w końcu. Brawo. – Star­szy pan na krze­seł­ku po dru­giej stro­nie przez chwi­lę kla­skał, a potem spo­waż­niał. – My­śla­łem, że je­steś lep­szy za­wod­nik. Kto tak pró­bu­je zabić się dru­gie­go dnia? Nie­ład­nie, bar­dzo nie­ład­nie. Ro­zu­miem wszyst­ko, ale czy to aby nie lekka prze­sa­da?

Mi­ko­łaj mil­czał.

– No co jest? Ję­zy­ka za­po­mnia­łeś w gębie? Nie le­piej było po­wie­sić się na kablu? Albo cho­ciaż roz­bić głowę?

– Czemu tu je­stem?

– Wszyst­ko w swoim cza­sie.

– Czego pan ode mnie chce?

– Czy tań­czy­łeś kie­dyś z dia­błem przy świe­tle księ­ży­ca?

– Co to ma do rze­czy?

– W sumie nic. Ale lu­dzie róż­nie re­agu­ją, a ja lubię sobie po­pa­trzeć.

– Dobra go­ściu, kim ty wła­ści­wie je­steś?

– Wszyst­ko po kolei. Nie lu­bisz nie­spo­dzia­nek? – Tam­ten pstryk­nął pal­ca­mi, a Mi­ko­łaj osu­nął się, mdle­jąc.

 

***

 

Kurwa, mam tego na­praw­dę dosyć. – Obu­dził się, my­śląc przez chwi­lę, że to tylko zły sen.

Rze­czy­wi­stość od razu to zwe­ry­fi­ko­wa­ła. Nadal znaj­do­wał się w stu­dio, naj­wy­raź­niej w la­tach osiem­dzie­sią­tych. Jedno się zmie­ni­ło. Na ścia­nie widać było czer­wo­ny napis „Ofia­ra zło­żo­na”, który, jak przy­pusz­czał, mógł być zro­bio­ny krwią.

Jesz­cze raz za­czął za­sta­na­wiać się nad całą sy­tu­acją. Po­sta­no­wił, że przej­rzy wszyst­ko od nowa. W głów­nej sali nie wi­dział nie cie­ka­we­go. Ru­szył na tył, na za­ple­cze, i od razu tego po­ża­ło­wał. Po­czuł się klau­stro­fo­bicz­nie, i wciąż tam śmier­dzia­ło. Prze­szu­kał na­pręd­ce szaf­ki i chciał jak naj­szyb­ciej się stam­tąd wy­do­stać.

Prze­szedł ko­ry­ta­rzy­kiem i zna­lazł się w takim samym po­miesz­cze­niu i za­ple­czu. Tu też były dwa wyj­ścia, oba otwar­te.

Ru­szył bie­giem do dru­gie­go.

I znów się zna­lazł na za­ple­czu.

Wró­cił tam, skąd przy­szedł.

Wszyst­ko było tak samo, z jed­nym drob­nym szcze­gó­łem. Na stole leżał nie­wiel­ki przed­miot, któ­re­go wcze­śniej nie było, taki sta­ro­daw­ny album fo­to­gra­ficz­ny w gru­bej, brą­zo­wej okład­ce. Otwo­rzył go, spo­dzie­wa­jąc się zdjęć ślub­nych, może ko­mu­nij­nych, ja­kich ro­bio­no wiele w za­mierz­chłych cza­sach. Prze­rzu­cał coraz szyb­ciej kart­ki, aż do­tarł do końca.

I wtedy od­sko­czył z prze­ra­że­niem, bo­le­śnie ude­rza­jąc ple­ca­mi o ścia­nę.

Na czte­rech zdję­ciach po­ka­za­no jego szefa, Mar­ce­la, jak sie­dzi na krze­śle, a na ostat­nim widać było pło­ną­ce wnę­trze stu­dio.

Osu­nął się na pod­ło­gę.

Czuł, że stary w gar­ni­tu­rze chce go zła­mać i jest coraz bliż­szy celu.

Do­kład­nie w tym mo­men­cie zga­sła la­tar­ka.

Był teraz sam w nie­wiel­kim, za­smro­dzo­nym po­miesz­cze­niu, bez świa­tła i żad­nych dźwię­ków.

Cisza aż dzwo­ni­ła w uszach.

Zła­pał się za głowę i za­czął wyć.

Trwa­ło to może mi­nu­tę, może kil­ka­na­ście czy kilka, trud­no po­wie­dzieć.

Znów stra­cił przy­tom­ność.

 

***

 

– Po­bud­ka! – Po­czuł na twa­rzy zimną wodę. – Halo! Pro­szę pana! Po­bud­ka!

Za­czął par­skać, rów­no­cze­śnie wy­wi­ja­jąc na oślep rę­ka­mi.

Otwo­rzył ostroż­nie oczy.

Znów był w głów­nym po­miesz­cze­niu.

Usiadł.

– Już wiesz, co cię czeka. – Męż­czy­zna na krze­seł­ku pod ścia­ną od­sta­wił kubek.

– A idź do dia­bła. – Mi­ko­łaj za­czął się że­gnać, raz po raz.

– Dobre. Muszę to za­pa­mię­tać.

– Mam tego ser­decz­nie dosyć. Po­wstań, pad­nij, pad­nij, po­wstań. Ile tak można?

– Ładną masz żonkę. – W ręku tam­te­go zma­te­ria­li­zo­wał się jego te­le­fon, a na jego ekra­nie bar­dzo atrak­cyj­na ko­bie­ta, którą ko­chał nad życie.

– Zo­staw ją! – Chciał go ode­brać, ale nie mógł się ru­szyć.

– Twoja dusza za jej duszę. – Tam­ten za­czął się śmiać, ale rów­no­cze­śnie roz­pły­nął w po­wie­trzu.

Jego śmiech jesz­cze długo tkwił w gło­wie by­łe­go spe­cja­li­sty od re­mon­tów.

 

***

 

Bo­le­śnie czuł, że tkwi po uszy w gów­nie.

Sie­dział w wię­zie­niu, i to nie byle jakim. Wszel­kie próby uwol­nie­nia się speł­zły na ni­czym. Nie miał łóżka, nie czuł pra­gnie­nia ani głodu i mógł tylko cho­dzić od ścia­ny do ścia­ny, od czasu do czasu pa­trząc na prze­chod­niów i sa­mo­cho­dy. Cia­sne miej­sce wy­glą­da­ło jak atra­pa czy plan fil­mo­wy. Cza­so­pi­sma z okład­ka­mi z osiem­dzie­sią­te­go pią­te­go miały puste kart­ki w środ­ku, nic nie dzia­ła­ło, a wszel­kie znisz­cze­nia zni­ka­ły, gdy tylko spał. Nie miał tu nawet piwa ani fajek. Był psy­chicz­nie roz­bi­ty, jak na od­wy­ku, do­dat­ko­wo nu­dził się na śmierć.

Dzień w dzień to samo.

Tak wy­glą­da­ło praw­dzi­we pie­kło na ziemi.

Nic dziw­ne­go, że lu­dzie wa­rio­wa­li w za­mknię­ciu.

 

***

 

Był męż­czy­zną, a ci mają swoje po­trze­by. Nie my­ślał dużo o ko­bie­tach, ale wszyst­ko zmie­ni­ło się, gdy ją zo­ba­czył. Była taka na­tu­ral­na. Ubra­na w bluz­kę, spód­ni­cę i nie­wiel­kie szpil­ki któ­re­goś dnia po­de­szła do szyby i za­czę­ła się w niej prze­glą­dać, a on nie­mal osza­lał, wi­dząc twarz bez ope­ra­cji pla­stycz­nych, gład­ką skórę bez ma­ki­ja­żu i żywe, nie­bie­skie oczy. Stro­iła różne miny i sobie po­szła, a on nie­mal do­słow­nie za­czął walić głową w mur.

Po­trze­bo­wał ko­bie­ty, i to na wczo­raj, a naj­gor­sze było to, że w swo­jej gło­wie gotów był zdra­dzić Mo­ni­kę, byle tylko po­czuć obez­wład­nia­ją­ce go­rą­co, roz­le­wa­ją­ce się po całym ciele.

Tak mu tego bra­ko­wa­ło, że mu­siał udać się na za­ple­cze. Nigdy nie był prze­sad­nie pru­de­ryj­ny, ale cho­ciaż tyle po­zo­sta­ło z jego przy­zwo­ito­ści.

 

***

 

Tej nocy miał sen o ko­bie­cie zza okna. Ładne, duże pier­si, dłu­gie nogi, wcię­cie w tali i nie­win­ne spoj­rze­nie. Jedli w domu ko­la­cję przy świe­cach, potem wstał, pod­szedł i po­ca­ło­wał ją.

Chwi­lę póź­niej zna­leź­li się w łóżku. Ko­bie­ta le­ża­ła roz­kra­czo­na, naga, w sa­mych szpil­kach. Pa­trzy­ła mu w oczy i gwał­tow­nie przy­ci­snę­ła jego twarz do mokrej, za­ro­śnię­tej cipki. Nic nie wi­dział i nie mógł od­dy­chać. Czuł, jak go opla­ta i wchła­nia, nie po­zwa­la­jąc się ru­szyć.

Za­czął się dusić, cały czas czu­jąc po­twor­ny smród.

I sły­sząc jej śmiech.

Nie było w tym nic sek­sow­ne­go, za to chwi­lę potem zna­lazł się w innym miej­scu.

Stał w zim­nym po­miesz­cze­niu z ka­mien­ny­mi mu­ra­mi. Sły­szał śpie­wy ko­ściel­ne. Tak wy­glą­da­ła cela w klasz­to­rze, z pry­czą, sto­li­kiem z kru­cy­fik­sem i szafą na ubra­nia.

Do po­ko­ju we­szła naga, owi­nię­ta ręcz­ni­kiem ko­bie­ta. Nie za­uwa­ży­ła go, zu­peł­nie jakby był du­chem. Ręcz­nik opadł, a ona zła­pa­ła się za pier­si. Za­czę­ła się ma­stur­bo­wać. Stała z wy­ra­zem roz­anie­le­nia na twa­rzy, po chwi­li wygodnie wy­cią­gnę­ła i wsu­nę­ła palce w gołą cipkę.

Zro­zu­miał, że jest tylko krok od tego, żeby użyć kru­cy­fik­su.

Miał ocho­tę teraz zwy­mio­to­wać.

Był pełen nie­chę­ci do re­li­gii, seksu i ko­biet w ogóle.

Czuł się zbru­ka­ny, nie­mal zgwał­co­ny, pa­trząc na to bluź­nier­stwo.

 

***

 

Tej nocy znów miał kosz­ma­ry. Rano, roz­bi­ty i wy­czer­pa­ny, od razu wie­dział, że star­szy pan ostro po­gry­wa i pró­bu­je znie­chę­cić go do wszyst­kie­go i wszyst­kich, od­izo­lo­wać i zła­mać na wszel­kie spo­so­by.

Świad­czył o tym nie tylko sen, ale rów­nież radio. Zo­ba­czył je, gdy tylko wstał. Ogrom­ne sto­ją­ce pudło mogło być jesz­cze sprzed dru­giej wojny świa­to­wej. Ze­rwał się na nogi, włą­czył je i spró­bo­wał po­ru­szać gałką kon­tro­lu­ją­cą czę­sto­tli­wość.

Od razu na­tra­fił na mu­zy­kę.

Aku­rat le­cia­ły „Wolne ptaki”.

Wsłu­chał się w słowa pio­sen­ki Va­rio­us Manx, po któ­rej dało się sły­szeć „Je­zio­ro jak lawa go­rą­ce”, „Po­ca­łuj noc”, „Ona ma siłę” i „My nie chce­my ucie­kać stąd”.

Ko­ja­rzył część z tych pio­se­nek. Wie­dział, że nie­któ­re po­wsta­ły dużo póź­niej niż w la­tach osiem­dzie­sią­tych.

Spró­bo­wać zmie­nić falę.

W stu­dio le­cia­ły teraz takie utwo­ry jak „Miej­cie na­dzie­ję”, „Nar­cyz się na­zy­wam”, „Agniesz­ka”, „Orła cień”, „Take on me”, „What a fe­eling”, „Take my bre­ath”, „It has been love” i „Ti Amo”.

Mi­ko­łaj nie wąt­pił, że to spraw­ka star­sze­go pana, nie mógł tylko zro­zu­mieć, czemu miała słu­żyć ta dzi­wacz­na lista prze­bo­jów z ca­łe­go świa­ta.

Czy cho­dzi­ło o to, żeby na­brał na­dziei? A może miał stać się słaby, po­dat­ny na su­ge­stie, tar­ga­ny przez sprzecz­ne uczu­cia? Czy cho­dzi­ło o to, żeby cały czas czuł tę­sk­no­tę za domem, za wszyst­kim, co stra­cił? I żeby jed­nak chciał ra­to­wać swoją ko­bie­tę?

Nie miał po­ję­cia. To było dziw­ne, tym bar­dziej, że w końcu coś zro­zu­miał. Tam­ten chciał jego duszę, ale nie mógł jej wziąć bez po­zwo­le­nia. Mi­ko­łaj mu­siał mu tylko po­wie­dzieć, że chce ją oddać. Sam. Do­bro­wol­nie. Wy­star­czy­ło jedno słowo.

Tylko co dalej? Wiecz­ny ból i cier­pie­nie? Prze­by­wa­nie w miej­scu takim jak to czy coś gor­sze­go? Czy słu­cha­nie mu­zy­ki było wy­star­cza­ją­cą mar­chew­ką, żeby się na to zgo­dzić? A może po­wi­nien zdać się na los? Na to, że Mo­ni­ka na pewno nie po­trze­bo­wa­ła jego ofia­ry?

 

***

 

Pew­ne­go dnia po­czuł smród sta­rej mo­to­ry­za­cji.

I od razu prze­stał ją lubić.

Zo­stał obu­dzo­ny pi­skiem i gło­śnym trza­skiem. Zaraz pod stu­dio miał miej­sce mały wy­pa­dek, nie­wiel­ka stłucz­ka po­mię­dzy mer­ce­de­sem i ika­ru­sem. Oba po­jaz­dy stały, ich die­sle cały czas pra­co­wa­ły, a spa­li­ny za­wie­wa­ne były w stro­nę stu­dio, które szyb­ko za­mie­ni­ło się w ko­mo­rę ga­zo­wą.

Gry­zą­cy smród wy­wo­łał ka­szel i łza­wie­nie oczu.

Bra­ko­wa­ło mu po­wie­trza.

Nie mógł nic zro­bić i nie wie­dział, kiedy stra­cił przy­tom­ność.

I po­my­śleć, że kie­dyś, jako młody chło­pak, sie­dział na prze­gu­bie w au­to­bu­sach, i z za­chwy­tem pa­trzył na tak­sów­ka­rzy, któ­rzy na proś­bę wujka za­bie­ra­li go na prze­jażdż­kę.

 

***

 

Był coraz bar­dziej sa­mot­ny, ob­dar­ty z uczuć ludz­kich, przy­jem­no­ści i wszyst­kich świę­to­ści. Nie zno­sił tego, co za­wsze lubił w życiu. Stał się praw­dzi­wą wy­dmusz­ką czło­wie­ka. Nie po­ma­ga­ło już nawet radio.

Bo ile można słu­chać mu­zy­ki? Ile razy prze­ży­wać te same utwo­ry?

Od­czło­wie­czo­ny, za­ro­śnię­ty i nie­my­ty mocno śmier­dział. Wszyst­ko go swę­dzia­ło i bar­dzo bra­ko­wa­ło mu kon­tak­tu z dru­gim czło­wie­kiem. Nie­raz my­ślał o spoj­rze­niach dziew­czyn w au­to­bu­sie i tram­wa­ju, za­pa­chach i dźwię­kach, które to­wa­rzy­szy­ły każ­dej po­dró­ży, którą od­by­wał. To było ostre i jasne, zu­peł­nie jakby miało miej­sce wczo­raj. Po­dob­nie było z me­cza­mi i wie­lo­ma in­ny­mi rze­cza­mi, za to, gdy wspo­mi­nał żonę i dziec­ko, wspo­mnie­nia o nich za­cie­ra­ły się coraz moc­niej.

Za­czął wąt­pić, że co­kol­wiek może się zmie­nić. Po­padł w praw­dzi­wą de­pre­sję, cał­ko­wi­tą bez­na­dzie­ję, gdzie nic się nie chce.

Coraz czę­ściej sie­dział z głową mię­dzy no­ga­mi.

I miał sny.

 

***

 

Sie­dział w naj­więk­szym sa­mo­lo­cie świa­ta, przy­pię­ty do fo­te­la. Ma­szy­na wzno­si­ła się z ję­kiem sil­ni­ków… i nagle wstrzą­snął nią wy­buch. Po­le­ciał głową do przo­du, a potem zo­stał wci­śnię­ty w za­głó­wek.

Ka­bi­na ro­ze­rwa­ła się z trza­skiem, jak pusz­ka kon­serw.

Pa­trzył z prze­ra­że­niem, jak fo­te­le przed nim ucie­ka­ją do przo­du, i teraz sie­dzi w pierw­szym rzę­dzie, wy­sta­wio­ny na dzia­ła­nie mroź­ne­go po­wie­trza, sma­ga­ją­ce­go go kil­ka­set ki­lo­me­trów na go­dzi­nę. Jego część wzno­si­ła się coraz bar­dziej, wciąż pcha­na po­tęż­ny­mi sil­ni­ka­mi mer­li­na. Coraz trud­niej było od­dy­chać. W końcu wrak wy­rów­nał, a potem za­czął opa­dać, kie­ru­jąc się w stro­nę oce­anu.

Wokół cały czas krzy­cze­li lu­dzie.

 

***

 

– O Jezu! – Obu­dził się, cały zlany potem.

Star­szy pan wy­sta­wiał go na różne próby, w trak­cie dnia i na jawie. Każdy sen koń­czył się po­czu­ciem bez­sil­no­ści i śmier­cią, mniej lub bar­dziej bru­tal­ną, ale za­wsze nie­przy­jem­ną. Spa­le­nie żyw­cem, uto­pie­nie, otru­cie czy pa­ra­liż to tylko przy­kła­dy tego, co ostat­nio prze­ży­wał.

Miał tego ser­decz­nie dosyć, i dla­te­go był wście­kły, gdy zo­ba­czył od­święt­nie ubra­nych ludzi i usły­szał dzwo­ny ko­ściel­ne. Mimo emo­cji jego serce było na tyle czy­ste, że nie po­my­ślał, żeby ob­ra­żać Boga, tylko za­mknął oczy i za­czął się żar­li­wie mo­dlić.

– Brawo, brawo, brawo! – Jak na za­wo­ła­nie po­ja­wił się sta­ru­szek. – Cie­szę się, że je­steś twar­dy. Ale już nie­dłu­go, chłop­cze, już nie­dłu­go.

Mi­ko­łaj jed­nym na­głym ru­chem ze­rwał z szyi me­da­lik i przy­ło­żył do ręki tam­te­go. Męż­czy­zna szar­pał się i wy­ry­wał, a on czuł, jak skóra po­mię­dzy nimi za­czy­na być go­rą­ca.

Sta­ru­szek jesz­cze przez chwi­lę pró­bo­wał się uwol­nić, potem jakby zmie­nił zda­nie.

Miał nowy plan.

 

Mar­cel

Było mocno po po­łu­dniu, gdy pod­je­chał pod pa­wi­lon. Wy­siadł z busa i ro­zej­rzał się. Zaraz przed wej­ściem wa­la­ło się sporo złomu, za to ni­g­dzie nie widać było jego pra­cow­ni­ka.

– Mi­ko­łaj! Mi­ko­łaj! Gdzie on do cho­le­ry jest? Jezu, co ja mam z tym idio­tą.

Spoj­rzał na spa­lo­ne ścia­ny i cięż­ko wes­tchnął.

Za­ło­żył grube rę­ka­wi­ce ro­bo­cze i wszedł do środ­ka, oce­nia­jąc każdy szcze­gół kon­struk­cji. Ścia­ny wy­da­wa­ły się być nie­na­ru­szo­ne, tylko co naj­wy­żej okop­co­ne. Sku­pił się na gniazd­kach w ścia­nach, gdzie do­strzegł fu­szer­ki z PRL. Prze­lot­nie obej­rzał dach, zro­bio­ny tro­chę le­piej, i wró­cił do auta, skąd wyjął rze­czy do sprzą­ta­nia.

I wtedy przy­szło mu coś do głowy.

Wszedł do so­la­rium obok.

– Dzień dobry, czy wi­dzia­ła pani może męż­czy­znę, który sprzą­tał pa­wi­lon obok?

– W sumie nie. Sły­sza­łam tylko, że w końcu coś się tam dzie­je.

– Jak długo?

– A bo ja wiem? Chyba do dru­giej. – Młoda dziew­czy­na była na tyle prze­ko­ny­wu­ją­ca, że Mar­cel po­my­ślał, że Mi­ko­łaj nie mógł się do­cze­kać i po wy­nie­sie­niu złomu sko­czył na ke­ba­ba czy chiń­czy­ka.

– Dzię­ku­ję. – Wy­szedł ze środ­ka, wy­cią­gnął z kie­sze­ni pa­pie­ro­sy, wyjął jed­ne­go i za­czął palić.

I wtedy jego wzrok padł na puste pusz­ki po piwie. Za­czął się roz­glą­dać i wkrót­ce zna­lazł dwie pełne bu­tel­ki. To było nie­po­dob­ne do Mi­ko­ła­ja, i coś mu mó­wi­ło, że tam­ten mógł prze­cież za­dzwo­nić lub cho­ciaż wy­słać SMS-a.

I wtedy go olśni­ło.

Wy­cią­gnął te­le­fon i wy­krę­cił numer swo­je­go pra­cow­ni­ka.

Abo­nent chwi­lo­wo nie­do­stęp­ny, pro­szę spró­bo­wać póź­niej, abo­nent chwi­lo­wo nie­do­stęp­ny…

Scho­wał apa­rat i jesz­cze raz za­czął się za­sta­na­wiać. Po­sta­no­wił, że opie­przy Mi­ko­ła­ja, gdy się znaj­dzie, a jak bę­dzie się sta­wiał, to po­le­ci mu po dniów­ce. Lekko wku­rzo­ny do­koń­czył pa­pie­ro­sa. Wy­rzu­cił peta, przy­dep­tał go i za­brał się do za­mia­ta­nia pod­ło­gi.

Kie­dyś tam było pew­nie li­no­leum, mu­sia­ło jed­nak wy­pa­lić się w trak­cie po­ża­ru, bo teraz wszę­dzie widać było tylko goły beton. Mar­cel kilka razy zła­pał się na tym, że coś mu nie pa­su­je w pra­wym, tyl­nym rogu. Pod­ło­ga wy­glą­da­ła tam jakby tro­chę ina­czej.

Z wia­dra przy wej­ściu za­brał mło­tek i mesel i za­czął roz­ku­wać beton. Już miał dać sobie spo­kój, gdy na­tra­fił na metal. Walił coraz moc­niej, bez opa­mię­ta­nia, gdy nagle usły­szał nas sobą jakiś hałas. Nie zdą­żył się uchy­lić. Do­stał w głowę czymś cięż­kim i stra­cił przy­tom­ność.

 

***

 

Pierw­sze, co za­re­je­stro­wał, był po­tęż­ny ból głowy.

Sie­dział.

Nie mógł się ru­szać i nic nie wi­dział, zu­peł­nie jakby oczy były za­ro­pia­łe.

W ustach miał jakąś szma­tę. Pró­bo­wał wy­pchnąć ją ję­zy­kiem, ale to nic nie dało. Za­krztu­sił się, i wtedy do niego do­tar­ło, że cały czas czuje po­twor­ny smród.

Tak śmier­dzia­ła ben­zy­na.

Za­czął się rzu­cał się, zu­peł­nie jak zra­nio­ne zwie­rze. Chwiał się. W końcu prze­wró­cił na bok. Udało się wresz­cie coś zo­ba­czyć, wpierw na lewe, potem na prawe oko. Ob­ra­cał głową, spa­ni­ko­wa­ny, i wtedy zo­rien­to­wał się, że jest przy­wią­za­ny do krze­sła. Nie to było naj­bar­dziej dziw­ne. Znaj­do­wał się w środ­ku zna­ne­go stu­dia, które wy­glą­da­ło na zu­peł­nie od­no­wio­ne. Wi­dział szyby w oknie, nor­mal­ne drzwi, od­ma­lo­wa­ne ścia­ny, frag­men­ty drew­nia­nej lady i re­ga­łu z ramką na zdję­cia.

Za­czął się na­praw­dę bać, a w my­ślach prze­kli­nać, że w ogóle zgo­dził się na to zle­ce­nie.

Na dwo­rze było ciem­no.

Usły­szał jakiś hałas. Zo­ba­czył, że do po­miesz­cze­nia wcho­dzi dwóch męż­czyzn, a trze­ci, star­szy pan w dro­gim gar­ni­tu­rze, stoi w pew­nej od­le­gło­ści i przy­glą­da mu się z nie­ukry­wa­ną iro­nią.

I wtedy zro­zu­miał.

Wszy­scy mieli po­dob­ne twa­rze, zu­peł­nie, jakby byli bliź­nia­ka­mi.

Po­sta­wi­li go z krze­słem do pionu.

Chciał coś po­wie­dzieć, za­pro­te­sto­wać, ale unie­moż­li­wił mu tu kne­bel. Beł­ko­tał i pa­trzył bez­rad­nie, jak po­le­wa­ją wszyst­ko ben­zy­ną, a potem się wy­co­fu­ją.

– Chci­wość. – Star­szy pan wyjął z kie­sze­ni pacz­kę za­pa­łek, wyjął jedną z nich, za­pa­lił i rzu­cił w sam śro­dek.

Mar­cel za­czął się szar­pać jak zra­nio­ne zwie­rze. Czuł go­rą­co i żywy ból, który pro­mie­nio­wał po całym ciele.

Nie trwa­ło to długo.

Po kilku se­kun­dach już nie żył.

W środ­ku stu­dia widać było pło­ną­cą po­chod­nię, ku­kieł­kę, która rzu­ca­ła się w gwał­tow­nych spa­zmach. Taki był wpływ strasz­li­we­go go­rą­ca na wszyst­kie mię­śnie. Ca­łość przy­po­mi­na­ła na­gra­nia z metra w Nowym Jorku.

 

Paweł

Przed pa­wi­lo­nem stał mocno sfa­ty­go­wa­ny żuk, a przy wej­ściu leżał cał­kiem ład­nie wy­glą­da­ją­cy album ze zdję­cia­mi. Po­my­ślał, że zo­sta­wił go któ­ryś z pra­cow­ni­ków. Nie wi­dział żad­ne­go, za to wszę­dzie wa­la­ły się po­roz­rzu­ca­ne na­rzę­dzia.

– Cho­le­ra, gdzie oni są?

Nie za­glą­dał do al­bu­mu, tylko zro­bił kilka zdjęć ko­mór­ką i po­my­ślał, że musi opie­przyć tych dwóch dur­niów, że nie za­bez­pie­czy­li ni­cze­go. Spa­ko­wał do skody młot­ki, łomy i mesle, pro­wi­zo­rycz­nie za­bez­pie­czył wej­ście do stu­dio i za­brał się do domu.

– Cześć ko­cha­nie, wró­ci­łem, co jest na obiad?

– Jesz­cze py­tasz? Umyj szyb­ko ręce, mia­łeś być go­dzi­nę temu.

– Byłem na bu­do­wie.

– Jak za­wsze.

Jedli w mil­cze­niu. Za­spo­ko­ił pierw­szy głód, potem się­gnął po te­le­fon i po­ka­zał jej pierw­szą z brze­gu fotkę.

– A co to jest? – Wzię­ła go i za­czę­ła prze­wi­jać ga­le­rię.

– Ten nowy pa­wi­lon.

Mo­ni­ka zbla­dła, a jej ręce za­czę­ły się trząść.

– Co jest?

– Zo­staw to – po­wie­dzia­ła nie­swo­im gło­sem.

– Niby dla­cze­go?

– Du. Du. Du. Duch. – Odło­ży­ła te­le­fon.

Paweł bez słowa spoj­rzał na ekran. Zdał sobie spra­wę, że widać tam jakiś cień, który rze­czy­wi­ście mógł­by być wi­ze­run­kiem męż­czy­zny. Przej­rzał kilka in­nych zdjęć, gdzie było to samo, a potem jakby sobie coś przy­po­mniał i po­biegł po album, który wciąż leżał przy wej­ściu. Otwo­rzył go w przed­po­ko­ju i z wra­że­nia aż za­nie­mó­wił. W środ­ku były zdję­cia Mi­ko­ła­ja i Mar­ce­la, ale nie w spa­lo­nym sa­lo­nie, tylko w miej­scu, które wy­glą­da­ło tak samo, ale było cał­kiem od­no­wio­ne.

Usły­szał krzyk prze­ra­żo­nej żony.

Rzu­cił album i po­biegł do po­ko­ju.

Jego świa­do­mość za­re­je­stro­wa­ła sy­cze­nie i pło­my­ki ognia z miej­sca, gdzie wcze­śniej leżał te­le­fon.

– Kurwa mać! – Zła­pał ze­sztyw­nia­łą ze stra­chu Mo­ni­kę i wy­pchnął ją na klat­kę, a sam pró­bo­wał na­brać wody w miskę i za­ga­sić iskrzą­ce urzą­dze­nie. – Lu­dzie! Pali się! Ra-tun-ku!

W miesz­ka­niu zro­bi­ło się gęsto od dymu.

 

Część III

 

Rok póź­niej

– Mówi pan, że w szpi­ta­lu stra­szy? – Jeden z eks­plo­ra­to­rów spoj­rzał na sta­rusz­ka, który po­dob­no pa­mię­tał drugą wojnę świa­to­wą.

– Tak. Obiekt zo­stał otwar­ty w trzy­dzie­stym siód­mym i dzia­łał do dzie­więć­dzie­sią­te­go trze­cie­go. Lu­dzie mówią, że strasz­nie jest zwłasz­cza w pro­sek­to­rium. Po­dob­no za­mor­do­wa­no tam wielu Po­la­ków i Żydów.

– Dzię­ku­je­my.

– Uwa­żaj­cie na sie­bie. Pa­tryk oglą­da was na youtu­be i byłby nie­po­cie­szo­ny, gdyby coś się stało.

– Pro­szę go od nas po­zdro­wić.

– Po­zdro­wię, po­zdro­wię.

– Dzię­ku­je­my.

Trzech męż­czyzn wsta­ło z ławki w ogro­dzie i po kolei po­da­ło ręce star­sze­mu panu, który za­pro­sił ich na roz­mo­wę na dział­kę, na­stęp­nie wy­szło z po­se­sji i wsia­dło do du­że­go bia­łe­go fiata tipo.

– Wi­dzia­łeś, jaki ele­gant? – rzu­cił naj­star­szy z nich, Wal­de­mar. – Czar­ny kolor, jakby szedł na po­grzeb.

– Stara ge­ne­ra­cja. Ta­kie­go gar­ni­tu­ru nie ku­pu­je się w skle­pie, tylko robi na miarę. – Paweł od­pa­lił sil­nik. – Idzie­my w nocy?

– Jasne. Ty, a może tym razem we­zwie­my Marka? – Krzysz­tof jak za­wsze miał jakiś po­mysł.

– No co ty, nie wie­rzysz chyba świ­rom?

– Te jego apa­ra­ty były nawet fajne.

– Sami sobie po­ra­dzi­my.

– To jaki jest plan?

– Wra­ca­my do ho­te­lu. Trze­ba się prze­spać, zjeść ko­la­cję, a potem w drogę.

– No i git.

 

Pół­noc

– Znaj­du­je­my się przed daw­nym szpi­ta­lem w Le­gni­cy. Obiekt jest w sta­nie roz­kła­du i nikt go nie pil­nu­je. – Jeden z męż­czyzn, Krzysz­tof, mówił do ka­me­ry, a dwóch po­zo­sta­łych stało obok, koń­cząc przy­go­to­wy­wać sprzęt. – Zaraz wej­dzie­my przez głów­ne wej­ście. O na­szym pla­nie opo­wie Piotr.

– O tym miej­scu krążą praw­dzi­we le­gen­dy. – W ka­drze po­ja­wił się drugi z eks­plo­ra­to­rów. – Wszyst­ko ogo­ło­ci­li zbie­ra­cze złomu, a my dzi­siaj spraw­dzi­my, czy jest szan­sa na zo­ba­cze­nie tu cze­goś nie­zwy­kłe­go. Za­cznie­my od piw­nic, gdzie były ma­ga­zy­ny i po­miesz­cze­nia go­spo­dar­cze. Ru­sza­my.

Męż­czyź­ni za­czę­li prze­dzie­rać się przez krza­ki i w końcu we­szli do bu­dyn­ku. Ich la­tar­ki błą­dzi­ły do ścia­nach peł­nych graf­fi­ti, wy­do­by­wa­jąc z ciem­no­ści ślady daw­nej świet­no­ści i drob­ne ele­men­ty, które cudem prze­trwa­ły.

Cały czas ko­men­to­wa­li, co widzą:

– Kie­dyś mu­sia­ło tu być na­praw­dę ład­nie.

– Jakie to ogrom­ne.

– Mieli kino i basen i różne od­dzia­ły, w tym chi­rur­gicz­ny, in­ter­ni­stycz­ny, za­kaź­ny i psy­chia­trycz­ny.

– Na po­cząt­ku le­czy­li się tu żoł­nie­rze We­rmach­tu.

– Tam jest chyba wej­ście do piw­nic.

– Idzie­my.

– To jest na­praw­dę roz­le­głe. – Świa­tła la­ta­rek wy­do­by­ły z ciem­no­ści kilka ko­ry­ta­rzy, roz­cho­dzą­cych się pro­mie­ni­ście z głów­nej klat­ki scho­do­wej na po­zio­mie minus jeden.

– Tu jest plan. – Jeden z męż­czyzn po­ka­zał na ta­blicz­kę na ścia­nie. – Mu­si­my iść w lewo.

Prze­cho­dzi­li przez ko­lej­ne po­miesz­cze­nia, gdzie wciąż widać było część wy­po­sa­że­nia.

– O, jest. – Jeden z męż­czyzn oświe­tlił napis przed jed­nym z nich, ale to było nie­po­trzeb­ne, bo nawet stąd świa­tło od­bi­ja­ło się od me­ta­lo­wych szu­flad w ścia­nach.

We­szli do środ­ka. Nie­wiel­ki pokój nie miał okien, a wra­że­nie cia­sno­ty po­głę­bia­ła za­bu­do­wa.

– Wy­obraź­cie sobie, jak ktoś sie­dział tu cały dzień i czuł krew i smród.

– Czuję się jak w ja­kimś hor­ro­rze.

– Tutaj mu­sie­li robić sek­cje zwłok. – Wal­de­mar po­ka­zał na be­to­no­we stoły z od­pły­wa­mi.

– Jak to jest, że tego nie roz­kra­dli? – Krzysz­tof po­ka­zał na ścia­ny.

– Pew­nie ele­men­ty były za duże.

– Albo wy­ma­ga­ły wy­cię­cia.

– Cie­ka­we, jak to wy­glą­da w środ­ku.

Otwo­rzy­li na chy­bił tra­fił jedną z szu­flad i od­sko­czy­li prze­ra­że­ni, wi­dząc, że nie jest pusta.

– Ty, on wy­glą­da nie­mal jak żywy. – Piotr oświe­tlił ciało męż­czy­zny w po­de­szłym wieku.

– Bo on jest, kurwa, żywy. Od­dy­cha.

Na po­twier­dze­nie tych słów rze­ko­my nie­bosz­czyk wydał gło­śny dźwięk, zu­peł­nie, jakby brał głę­bo­ki od­dech.

– Je-zu! – Wal­dek my­ślał, że zaraz do­sta­nie za­wa­łu serca. – Dzwoń po ka­ret­kę.

– Tu nie ma sy­gna­łu. – Krzysz­tof nie tra­cił czasu. – Ktoś musi pójść na górę.

– Nie wiem, jak wy, ale ja sam tu nie zo­sta­nę. – Piotr prze­że­gnał się.

– No to wy­cho­dzi­my razem na górę.

Drogę na górę po­ko­na­li jakby na skrzy­dłach.

– Dobry wie­czór. – Krzysz­tof w końcu do­dzwo­nił się pod sto dwa­na­ście. – Je­ste­śmy w szpi­ta­lu i zna­leź­li­śmy czło­wie­ka, który po­trze­bu­je na­głej po­mo­cy. Tak. Tak. Szpi­tal w Le­gni­cy, ten za­mknię­ty.

Do­słow­nie po trzech mi­nu­tach usły­sze­li coraz gło­śniej­szy sy­gnał ka­ret­ki, do któ­re­go do­łą­czy­ły nie­bie­skie i czer­wo­ne re­flek­sy świetl­ne. Po chwi­li wszyst­ko uci­chło.

– Tutaj! Po­mo­cy! – Eks­plo­ra­to­rzy za­czę­li biec w stro­nę am­bu­lan­su.

– Gdzie on jest? – Le­karz i sa­ni­ta­riu­sze nie tra­ci­li czasu.

– Zna­leź­li­śmy go na dole. Po­ka­że­my.

Cała grupa za­czę­ła biec, przez krza­ki, głów­ne wej­ście, scho­da­mi i ko­ry­ta­rzem, aż do do pro­sek­to­rium. Męż­czy­zna dalej leżał na me­ta­lo­wej szu­fla­dzie, wciąż wy­su­nię­tej ze ścia­ny. Eks­plo­ra­to­rzy oświe­tla­li po­miesz­cze­nie, a ob­słu­ga me­dycz­na za­czę­ła się krzą­tać, wy­da­jąc nie­zro­zu­mia­łe, fa­cho­we ko­men­dy, ro­biąc za­strzy­ki i po­da­jąc płyny.

– Panie dok­to­rze, jakie są ro­ko­wa­nia? – Krzysz­tof spró­bo­wał cze­goś się do­wie­dzieć, wi­dząc, że chory jest prze­kła­da­ny na nosze.

Młody le­karz nie od­po­wie­dział, tylko za­czął się zbie­rać wraz z całym ze­spo­łem. Wszy­scy wy­szli na górę, gdzie za­ro­iło się od po­li­cji.

 

Ty­dzień póź­niej

Eks­plo­ra­to­rzy wró­ci­li po­now­nie do szpi­ta­la, tym razem w środ­ku dnia. Męż­czyź­ni prze­cha­dza­li się po po­miesz­cze­niach na górze, cały czas re­la­cjo­nu­jąc do ka­me­ry. Mieli na­dzie­ję na­grać dużo ma­te­ria­łu, który póź­niej miał zo­stać po­cię­ty.

– Za dnia nie wy­glą­da to wcale tak źle.

– Lu­dzie re­la­cjo­no­wa­li, że sły­sze­li tu krzy­ki i trza­ski, czuli spad­ki tem­pe­ra­tur i wi­dzie­li dziw­ne cie­nie.

– Po­dob­no tra­fia­li tu żoł­nie­rze z fron­tu wschod­nie­go. Ucię­te nogi, rany po­strza­ło­we, od­mro­że­nia, trau­my, i tak dalej.

– Cie­ka­we, czy Armia Ra­dziec­ka ro­bi­ła tu ja­kieś eks­pe­ry­men­ty.

– Chyba Czer­wo­na?

– Ale pój­dzie­my do piw­nic?

– Na pewno nie do pro­sek­to­rium.

Ze­szli po scho­dach.

– Tutaj na­praw­dę można się zabić.

– Dzi­siaj idzie­my w prawo.

– Na dole na pewno były ma­ga­zy­ny.

– A pa­mię­ta­cie Pry­peć i kom­bi­ne­zo­ny stra­ża­ków?

– A weź mi nic nie mów. Do dzi­siaj mam ciar­ki.

– Ja muszę na stro­nę.

– No to tam masz dobre miej­sce.

Krzysz­tof nic nie od­po­wie­dział, tylko ru­szył cia­snym ko­ry­ta­rzem, który po kilku me­trach za­ła­my­wał się pod kątem dzie­więć­dzie­siąt stop­ni i pro­wa­dził dalej. W środ­ku był niski pół­okrą­gły strop i ścia­ny od­da­lo­ne pół metra od sie­bie. Męż­czy­zna sta­nął za ro­giem, zła­pał la­tar­kę w zęby, zro­bił, co trze­ba, i już za­piął roz­po­rek, gdy zga­sła la­tar­ka.

– Cho­le­ra!

Od­wró­cił się i ostroż­nie za­czął wy­co­fy­wać aż do za­ła­ma­nia, a potem ru­szył dalej.

– Hej! To nie jest śmiesz­ne! – Wy­stra­szył się, nie wi­dząc i nie sły­sząc ko­le­gów.

Nagle po­czuł, że wpa­dło na niego coś du­że­go, mniej wię­cej wiel­ko­ści czło­wie­ka.

– Aaaaaaa! – Cof­nął się, cią­gnąc na­past­ni­ka, cią­gle krzy­cząc i wal­cząc na oślep.

W końcu po­tknął się i upadł na plecy, na twar­de pod­ło­że. Bo­la­ło. Zo­stał przy­gnie­cio­ny, za to w ko­ry­ta­rzu po­ja­wi­ło się świa­tło. Wal­dek i Piotr bie­gli na pomoc ko­le­dze, który w tym cza­sie zdą­żył się wy­swo­bo­dzić.

– Jezu, jak tu cuch­nie. – Piotr oświe­tlił pod­ło­gę, w któ­rej leżał spa­lo­ny, nie­zna­jo­my męż­czy­zna.

– On na­praw­dę nie żyje. – Wal­dek przy­kuc­nął, za­krył z obrzy­dze­nia nos i usta i za­czął pa­trzeć na zwło­ki, mocno śmier­dzą­ce ben­zy­ną.

– Le­piej go nie do­ty­kaj.

– Ta, no co ty nie po­wiesz?

– Po­li­cja na pewno nas teraz tak łatwo nie puści.

– Py­ta­nie, jak się tu zna­lazł. – Piotr oświe­tlał ścia­ny tu­ne­lu. – I jak to się stało, że na niego wcze­śniej nie wpa­dłeś.

 

Epi­log

 

Bar­ba­ra

Po­li­cjant­ka sie­dzia­ła na ko­men­dzie przy swoim biur­ku, pa­li­ła pa­pie­ro­sa i piła kawę, lekko za­pra­wio­ną czymś moc­niej­szym. Bar­dzo tego po­trze­bo­wa­ła, gdyż wła­śnie wró­ci­ła z in­ter­wen­cji, gdzie mu­sia­ła oglą­dać głowę ma­łe­go dziec­ka, od­cię­tą w wy­pad­ku spo­wo­do­wa­nym przez pi­ja­ka, który miał wie­lo­krot­ny zakaz pro­wa­dze­nia po­jaz­dów.

Ko­bie­ta uśmie­cha­ła się, pa­trząc na zdję­cia dwóch męż­czyzn.

To był ważny dowód w jed­nej ze spraw.

Wszyst­ko za­czę­ło się od in­ter­wen­cji w opusz­czo­nym szpi­ta­lu i prze­słu­cha­niu trzech eks­plo­ra­to­rów, Krzysz­to­fa Pa­ra­dy­sa, Wal­de­ma­ra Zięt­ka i Pio­tra Re­na­wed. Nic nie wska­zy­wa­ło, że znali oni dwóch zna­le­zio­nych męż­czyzn. Na po­cząt­ku nie miała wiel­kich na­dziei na usta­le­nie ich toż­sa­mo­ści. Po­ja­wi­li się do­słow­nie z po­wie­trza i nie było żad­ne­go punk­tu za­cze­pie­nia. Po­mógł przy­pa­dek, a do­kład­niej frag­ment karty SIM, który nie uległ cał­ko­wi­te­mu sto­pie­niu. Wy­star­czy­ło pięć ostat­nich cyfr nu­me­ru se­ryj­ne­go i od­py­ta­nie ope­ra­to­rów. Ci wska­za­li sie­dem moż­li­wo­ści, zaś całą spra­wę uła­twi­ło to, że tylko trzech z nich za­gi­nę­ło. Ko­le­dzy z in­nych wo­je­wództw wła­śnie prze­sła­li zdję­cia ich wła­ści­cie­li, uzy­ska­ne od bli­skich.

Bar­ba­ra pa­trzy­ła na jed­ne­go z nich, Mar­ce­la Chrą­stliw­skie­go, który nie wró­cił do domu mie­siąc wcze­śniej. Udało się spraw­dzić, że w tym samym cza­sie utra­co­no kon­takt z jego pra­cow­ni­kiem, Mi­ko­ła­jem Be­tu­liń­skim. W trak­cie śledz­twa usta­lo­no, że obu ostat­ni raz wi­dzia­no przed lo­ka­lem, gdzie mieli robić re­mont. Cała spra­wa była o tyle za­gad­ko­wa, że zna­le­zio­no tam sa­mo­chód Be­tu­liń­skie­go, jak rów­nież na­rzę­dzia, któ­rych mogli uży­wać.

Po­li­cjant­ka miała w końcu jasny dowód, że N/N ze szpi­ta­la to Be­tu­liń­ski. Świad­czy­ło o tym zdję­cie, na któ­rym wy­glą­dał bar­dzo po­dob­nie jak nie­przy­tom­ny męż­czy­zna z od­dzia­łu in­ten­syw­nej te­ra­pii. Wie­dzia­ła, że ko­lej­nym kro­kiem po­win­no być we­zwa­nie obu ro­dzin, uzy­ska­nie ma­te­ria­łu do ana­li­zy po­rów­naw­czej i za­mknię­cie całej spra­wy.

Tylko jak to zro­bić, gdy nie zga­dzał się wiek?

Ze zdjęć i do­wo­dów jasno wy­ni­ka­ło, że za­gi­nie­ni mieli około trzy­dzie­stu pięć lat, pod­czas, gdy pa­cjent w szpi­ta­lu wy­glą­dał co naj­mniej na sie­dem­dzie­siąt­kę.

A je­że­li to nie był Be­tu­liń­ski, tylko jakiś czło­nek ro­dzi­ny? Albo ktoś bar­dzo po­dob­ny? Może za­gi­nio­ny brat bliź­niak?

Bar­ba­ra wzru­szy­ła ra­mio­na­mi, wy­pa­li­ła pa­pie­ro­sa, wło­ży­ła kom­bi­ne­zon i ze­szła przed ko­mi­sa­riat, gdzie wsia­dła na swoją hondę. Do domu w jed­nej z wio­sek miała ja­kieś dzie­sięć ki­lo­me­trów. Je­cha­ła ostroż­nie, jed­nak tego dnia nawet to nie po­mo­gło. Na jed­nym ze skrzy­żo­wań wpa­dła pod roz­pę­dzo­ne BMW, które wy­mu­si­ło pierw­szeń­stwo, jadąc pod prąd i wy­prze­dza­jąc na trze­cie­go. Nie miała żad­nych szans, ale zo­sta­ła uzna­na za współ­win­ną, gdy w jej or­ga­ni­zmie zna­le­zio­no śla­do­we ślady al­ko­ho­lu.

 

Krzysz­tof

Od wy­da­rzeń w szpi­ta­lu i kon­tak­tu ze spa­lo­nym męż­czy­zną był jakiś nie­swój. Nie mógł spać. Cały czas wy­da­wa­ło mu się, że ma ma­ja­ki o ja­kimś stu­dio fo­to­gra­ficz­nym. W trak­cie dnia łapał się na tym, że cią­gle oglą­da się za sie­bie, zu­peł­nie jakby bał się, że ktoś go goni.

Tego wie­czo­ra ma­chi­nal­nie wsiadł do sa­mo­cho­du i prze­je­chał kil­ka­na­ście ki­lo­me­trów, zu­peł­nie bez sensu i celu. W pew­nym mo­men­cie usły­szał hip­no­ty­zu­ją­cy głos, który na­ka­zał mu za­trzy­mać się i prze­dzie­rać się przez po­bli­skie krza­ki.

Zro­bił tak i sta­nął w cie­niu drzew, zaraz przy to­rach.

Chciał stam­tąd ucie­kać, ale nie mógł się po­ru­szyć.

Jak przez mgłę usły­szał nad­jeż­dża­ją­cy po­ciąg. Kilka se­kund przed nim wszedł na tory. Od­wró­cił się twa­rzą do lo­ko­mo­ty­wy i spoj­rzał na ma­szy­ni­stę. Zu­peł­nie nie in­te­re­so­wa­ło go, że tam­ten na­da­je sy­gna­ły dźwię­ko­we i pró­bu­je ha­mo­wać. Obaj utrzy­my­wa­li kon­takt wzro­ko­wy, a pra­cow­nik PKP ze­znał potem, że miał mocne wra­że­nie, jakby tam­ten nie był w sta­nie peł­nej świa­do­mo­ści.

Po­li­cjan­ci, któ­rzy przy­by­li na miej­sce, zna­leź­li roz­człon­ko­wa­ne zwło­ki na dłu­go­ści pięć­set me­trów. Głowa zo­sta­ła cał­kiem od­dzie­lo­na od ciała, tułów zmiaż­dżo­ny, a ręce i nogi zna­la­zły się poza na­sy­pem.

Za­rzą­dzo­no sek­cję na obec­ność al­ko­ho­lu i nar­ko­ty­ków, ta jed­nak nic nie wy­ka­za­ła.

Ma­szy­ni­sta zo­stał dosyć szyb­ko unie­win­nio­ny, mimo to miał pro­ble­my długo po wy­pad­ku. Nie sko­rzy­stał z po­mo­cy psy­cho­lo­ga, bo wią­za­ło­by się to z wpi­sem do akt, a on nie mógł sobie na to po­zwo­lić.

 

Paweł

– Sąd nie widzi żad­nych prze­sła­nek do tego, żeby opie­kę nad dzieć­mi prze­ka­zać po­zwa­ne­mu. – Ko­bie­ta za sto­łem uśmiech­nę­ła się zło­śli­wie. – Ali­men­ty zo­sta­ły za­są­dzo­ne sto­sow­nie do wiel­ko­ści przy­cho­dów firmy po­zwa­ne­go w prze­cią­gu ostat­nich trzech lat. Wyrok jest pra­wo­moc­ny.

Paweł sie­dział na twar­dej ławie w sali są­do­wej i słu­chał tego zu­peł­nie jakby do­ty­czy­ło to kogoś in­ne­go. Wy­da­rze­nia sprzed roku, w tym spa­le­nie miesz­ka­nia, za­po­cząt­ko­wa­ły serię nie­for­tun­nych wy­da­rzeń, które do­słow­nie go zmiaż­dży­ły. Ode­szła od niego żona, zban­kru­to­wa­ła firma, i nie miał kon­tak­tu z dzieć­mi. Nie­raz się za­sta­na­wiał, od czego się za­czę­ło, i je­dy­ne, co mu przy­szło do głowy, był zakup prze­klę­te­go pa­wi­lo­nu.

– Jest jesz­cze sąd naj­wyż­szy, pój­dzie­my też do Stras­bur­ga. – Jego ad­wo­kat pró­bo­wał go po­cie­szać, ale on wie­dział, że to ko­niec.

Nie miał już czasu, ener­gii ani pie­nię­dzy. Spi­ra­la dłu­gów na­krę­ca­ła się coraz szyb­ciej, za­ci­ska­jąc się jak pętla na szyi.

Jak we śnie wstał, po­że­gnał się z me­ce­na­sem i skie­ro­wał do windy, którą po­je­chał na samą górę, na szó­ste pię­tro. Tam stał na ko­ry­ta­rzu są­do­wym, wy­sta­wia­jąc twarz na pro­mie­nie ży­cio­daj­ne­go słoń­ca. Cze­kał, aż w po­bli­żu nie bę­dzie żad­nych ludzi, wtedy otwo­rzył okno i wy­sko­czył.

Świad­ko­wie mó­wi­li, że jego upad­ko­wi to­wa­rzy­szył prze­ra­ża­ją­cy, nie­ludz­ki śmiech.

 

Zde­nek

Je­chał spo­koj­nie lewym pasem, gdy nagle jakiś idio­ta przy­ha­mo­wał tuż przed nim, a on na niego wpadł. Jego golf nie był już pierw­szej młodo­ści, i męż­czy­zna w sta­nie cięż­kim tra­fił do szpi­ta­la. W wy­ni­ku nie­szczę­śli­we­go zbie­gu oko­licz­no­ści dłuż­szą chwi­lę trwa­ło, zanim le­ka­rze we­zwa­li po­li­cję, a funk­cjo­na­riu­sze usta­li­li, że po­szko­do­wa­ny nie ma ro­dzi­ny. W tej sy­tu­acji we­zwa­no ro­dzi­ców.

– Nie mamy nie­ste­ty do­brych wie­ści. – Le­karz cięż­ko wes­tchnął, gdy do­tar­li do re­cep­cji. – Pań­stwa syn ma uraz głowy. Nie wia­do­mo kiedy obu­dzi się ze śpiącz­ki ani czy kie­dy­kol­wiek od­zy­ska spraw­ność. Do tego do­cho­dzą zła­ma­nia rąk i nóg i licz­ne stłu­cze­nia.

Roman ści­snął Gra­ży­nę za rękę. Ko­bie­ta za­czę­ła prze­raź­li­wie spa­zmo­wać. Jej pod­świa­do­mość mó­wi­ła, że ich syn zaraz umrze. Stało się do­kład­nie dzień póź­niej, gdy nie było przy nim ni­ko­go. Ten dzień oka­zał się po­cząt­kiem roz­pa­du ich mał­żeń­stwa.

 

Mi­ko­łaj

Męż­czy­zna leżał na od­dzia­le in­ten­syw­nej te­ra­pii, pod­łą­czo­ny do rurki do od­dy­cha­nia i apa­ra­tów mo­ni­to­ru­ją­cych i pod­trzy­mu­ją­cych życie. Nie­wie­le pa­mię­tał i nie mógł nic mówić ani się ko­mu­ni­ko­wać. Był tro­chę jak wa­rzy­wo, bez celu, prze­szło­ści ani przy­szło­ści. Ca­ły­mi dnia­mi wpa­try­wał się w sufit. Pełna mo­no­to­nia, prze­ry­wa­na ję­ka­mi nie­szczę­śni­ków albo pi­skiem apa­ra­tu­ry, gdy po­szło coś mocno nie tak. Od czasu do czasu wi­dział też pie­lę­gniar­kę i le­ka­rza dy­żur­ne­go. Jego świat sta­wał się coraz bar­dziej za­mknię­ty i dla­te­go prze­żył szok, gdy pew­ne­go dnia w po­łu­dnie zo­ba­czył nową twarz.

– Ze mną się nie po­gry­wa. – Po­chy­lał się nad nim star­szy pan, któ­re­go skądś ko­ja­rzył. – Nie ma już ni­ko­go, kto ma co­kol­wiek wspól­ne­go z pa­wi­lo­nem. Wszy­scy zo­sta­li uka­ra­ni. Do­sta­łem wię­cej niż chcia­łem. Ty je­steś ostat­ni.

Mi­ko­łaj po­czuł pa­nicz­ny strach, gdy zdał sobie spra­wę, kto to jest. Za­czął się rzu­cać, ale już po kilku se­kun­dach opadł na łóżko. Nie wy­trzy­ma­ło serce.

Dziw­nym tra­fem nie było wtedy ni­ko­go w dy­żur­ce. Jak usta­lo­no póź­niej pie­lę­gniar­ka miała upoj­ne chwi­le z le­ka­rzem. Oboje za­wie­szo­no w pra­wach do wy­ko­ny­wa­nia za­wo­du.

W tym samym cza­sie w po­bli­skiej oko­li­cy za­czę­ło pło­nąć ar­chi­wum, gdzie prze­cho­wy­wa­no dane do­ty­czą­ce lo­kal­nych nie­ru­cho­mo­ści. Znisz­cze­niu ule­gła ca­łość, i kilka mie­się­cy póź­niej okre­ślo­no to jako naj­więk­sze za­nie­dba­nie w całym wo­je­wódz­twie, może nawet kraju. Dro­bia­zgo­we śledz­two wy­ka­za­ło, że we wszyst­kich po­miesz­cze­niach zi­gno­ro­wa­no prak­tycz­nie wszyst­kie prze­pi­sy i za­sa­dy prze­ciw­po­ża­ro­we, a przy­czy­ną tra­ge­dii było sa­mo­ist­ne włą­cze­nie się tych urzą­dzeń, które miały przed nią chro­nić.

Przez bar­dzo długi czas nikt nie za­sta­na­wiał się, co zro­bić z pa­wi­lo­nem, w któ­rym kie­dyś było stu­dio Lecha Gro­bel­ne­go. Bu­dy­nek ob­rósł le­gen­dą i słu­żył za miej­sce li­ba­cji oko­licz­nym me­ne­lom. Zło­śli­wi mó­wi­li, że żule upra­wia­ją tam płat­ną mi­łość. Po­dob­no prze­wod­ni­czył im miły, star­szy pan w gar­ni­tu­rze.

Koniec

Komentarze

Już za chwileczkę, już za momencik, piątek z Pankracym zacznie się kręcić :D.

Czołg może wpaść w poślizg na zwłokach, na asfalcie

nie chciał pozostawiać nic bez opieki.

Zostawić kogo czego? niczego.

 

– Czym chata bogata, co ukradła mama i tata

A nie tym chata, co?

 

– Już wiesz, co ciebie czeka. – Mężczyzna na krzesełku pod ścianą odstawił kubek.

Może cię, nie podoba mi się ciebie.

 

Wywaliłabym złe kobiety nieszczące mężczyzn podczas rozwodów i odrażające żony u boku nieszczęśników;) ale wyszedłeś ponad siebie i udało Ci się stworzyć bardzo fajne piekło. Nie demony, duchy czy upiory, ale przerażające wizję w wariancie dla każdego coś okropnego.

Plastyczne opisy miejsca, zróżnicowani bohaterowie i (jak dla mnie) sporo grozy.

"nie mam jak porównać samopoczucia bez bałaganu..." - Ananke

Cześć Ambush,

 

Kobiety są najwspanialsze, i mówię to bez cienia ironii. Wszystko im zawdzięczamy, nawet życie.

 

Dziękuję za Twój czas i komentarz. Tekst jest zupełnie oddzielny i nie dotyczy żadnego z moich wcześniejszych uniwersów, więc… można było spróbować kilku fajnych rzeczy. Starałem się obdarować wszystkich po równo, a to oznacza, że Janusz i Grażyna chyba raczej powinni być (jak również kilka innych elementów rzeczywistości).

 

Dziękuję również za łapankę – zmieniłem wraz z kilkoma innymi detalami (wiadomo, wychodzą).

 

Mam nadzieję, że kolejne teksty będą jeszcze lepsze. Klik jest na pewno dla mnie miłą niespodzianką, również dziękuję.

 

Pozdrawiam,

TG

Cześć.

Kurcze, naprawdę dobre! Siadło, więc klikam!

Cześć Sajmon15,

Dziękuję bardzo.

Pozdrawiam,

TG

Nowa Fantastyka