
„Jeżeli w środku miasta widzicie mocno zniszczony budynek, którego nikt nie rusza od wielu lat, to uciekajcie jak najdalej stąd, gdzie pieprz rośnie. Coś jest mocno na rzeczy i lepiej nie wiedzieć co. Mniej wiesz, dłużej żyjesz”
Część I
Czerwiec
– Dzień dobry. – Do solarium w niewielkim, parterowym pawilonie wszedł przystojny mężczyzna w średnim wieku.
– Dzień dobry. – Młoda, najwyżej trzydziestoletnia, mocno opalona kobieta, przerwała przeglądanie taniego, ilustrowanego magazynu dla pań i spojrzała się pytająco, podziwiając jego smukłą, wysportowaną sylwetkę, drogie okulary i klasyczny, markowy zegarek.
– Podobne macie dobre lody włoskie. – Mężczyzna uważnie zlustrował niewielkie pomieszczenie, mocno przypominające dawno minioną epokę, i skupił wzrok na automacie do robienia lodowych przysmaków.
– Najlepsze w całej okolicy. – Kobieta uśmiechnęła się, wstała, poprawiła czarną, skórzaną spódnicę i przekręciła gałkę z boku zabytkowego urządzenia, które zaczęło wydawać niski, buczący ton. – Waniliowe, czekoladowe albo mieszane, małe, duże i średnie.
– Poproszę dużego waniliowego.
– Piętnaście złotych. – Pracowniczka założyła jednorazową, foliową rękawiczkę, wyciągnęła foremkę z podajnika i podstawiła ją z przodu automatu, pociągnęła dźwignię z kremową rączką i sprawnie zaczęła formować lodowy deser.
– Czy ta buda obok was to na sprzedaż? – Mężczyzna wyciągnął czarny, skórzany portfel, dokładnie odliczył pieniądze i położył je na ladzie, odbierając loda.
– Może i na sprzedaż. A kto to wie? – Zrobiła znudzoną minę, zupełnie jakby podobne pytanie zadawane było raz na minutę.
– Dziękuję za loda. Do widzenia. – Paweł uśmiechnął się szeroko i, nie czekając na odpowiedź, wyszedł przed pawilon i jeszcze raz spojrzał na spaloną część, ze starodawnym napisem „foto” z boku i przodu.
Powoli lizał loda, który faktycznie miał swój niepowtarzalny styl, a w jego głowie szybko formował się konkretny plan. Po chwili dobrze wiedział, co zrobić, i ile może dać za taką ruderę.
Tego samego dnia, mieszkanie prywatne
– Słuchaj no, byłem tam, gdzie radziliście iść na lody. – Paweł spojrzał na szwagra, który od lat pracował w miejscowym urzędzie. – Zaraz obok jest spalony lokal. Nie można by tego jakoś przejąć albo kupić?
– W sumie kilka razy wystawiliśmy go na przetarg. – Romek, głowa rodziny z ogromnym, sumiastym wąsem i równie imponującym brzuchem, podrapał się po łysej głowie. – Z tego, co wiem, nigdy nie znalazł się żaden chętny.
– Da się to wyburzyć i coś tam postawić?
– Musisz mieć cały budynek. To nie będzie takie proste, a jak się uda, to i tak nic z tym nie zrobisz.
– Niby dlaczego?
– Betula ma wielu właścicieli, i w planie zagospodarowania przestrzennego wpisany jest parterowy lokal usługowy.
– Betula?
– To ta część z solarium.
– Aha. A długo to tak stoi?
– Chyba od osiemdziesiątego piątego, jeśli dobrze pamiętam. I należało do Grobelnego.
– A kto to taki?
– No nie wiesz?
– Nie. Nic mi to nie mówi.
– Bezpieczna kasa oszczędności. Marnie skończył, bo zaczął czepiać się polityki.
– Dobra brat, to pewnie jakaś bardzo stara historia. Mam to w dupie. Nieważne, co było, liczy się tylko to, co może być. Da się to jakoś załatwić na szybkości?
– Sie posmaruje, się pojedzie. Papiery zrobimy jak kiedyś, na Zenka, i będzie cud malina.
– No to cyk, na drugą nóżkę. Pod nowy interes. – Paweł nalał wódki do dwóch kieliszków i wypił ze szwagrem, krzywiąc się niemiłosiernie. – Dobra. Gorzka. Tylko ciepła. Jak ja nie cierpię ciepłej wódki.
– Zośka, do jasnej cholery, ile razy mam ci mówić? – Roman spojrzał groźnie na małżonkę, typową Grażynę, której głównym zajęciem było narzekanie na marny los, grube kości, Rzymian i cyklistów. – Wrzuć no flaszkę do lodówki. I daj nam jakiej szynki i ogórka.
– Chrzań się stary. Sam se wrzuć – odburknęła, ale posłusznie wstała i ruszyła do kuchni.
Wiedziała, że mąż jest niegroźny i bardzo ją kocha, a teraz się tylko zgrywa. Nie pierwszy i nie ostatni raz.
Koniec sierpnia
Procedura zakupu spalonej części pawilonu była bardziej skomplikowana i wymagała więcej czasu i energii niż Paweł mógł przypuszczać, w końcu jednak się udało.
Mężczyzna pojawił się przed budynkiem pewnego pięknego, słonecznego dnia, wraz z wynajętą ekipą remontową.
– Otwieramy, panowie. – Poświecił latarką przez szpary w zardzewiałych blachach, zakrywających wejście i okna frontowe, zupełnie, jakby spodziewał się zobaczyć tam coś nowego.
Dwóch mężczyzn w poplamionych kombinezonach roboczych wcisnęło łom pomiędzy framugę i drzwi i zaczęło odciągać blokujące wejście elementy. Siłowali się dobrych kilka minut, w końcu jeden z nich zwrócił się do Pawła:
– Szefie, nie idą. Jakby były przyspawane. Bedziem ciąć.
– Jeszcze raz spróbujemy. Na trzy. – Mężczyzna zaczął dyrygować, ale tym razem zabrał się do pomocy. – Raz, dwa, trzy. No, ciągnijcie, panowie. Ra-zem. Ra-zem. No, jeszcze raz. Raaa-zem!
Metal w końcu ustąpił, z okropnym zgrzytem i trzaskiem, ale jednak. Wejście stało otworem. Nowy właściciel poświecił latarką, i w tym momencie naszła go myśl, że zakup tej rudery może nie był tak dobrym pomysłem. Cały środek wyglądał na wypalony, a na podłodze leżała gruba warstwa zwęglonych desek, metalowych kątowników, masa drutu, szkła i coś, co wyglądało jak zniszczone ksero.
– Tam pewnie jest ciemnia. – Paweł pokazał na ścianę i kolejne drzwi na ścianie z tyłu, przykucnął i skierował silny strumień światła w stronę sufitu. – Ciekawe, że przez tyle lat dach nie zapadł się do środka. Chyba tylko kasetonów brak.
– Szef tam nie wchodzi. Jeszcze ubranie zniszczy.
– Spróbujcie wyciągnąć cały ten złom. Potem zobaczymy, co i jak. Ja muszę załatwić kilka spraw. Wrócę wieczorem, to pogadamy, na czym stoimy.
– Będzie pico bello. – Wyższy z pracowników, Marcel, głośno cmoknął, przystawiając do ust dwa palce, złożone w geście zachwytu, i uśmiechnął się zawadiacko, od ucha do ucha.
– Już ja was dobrze znam. Tylko nie pijcie za dużo.
– Tak, szef.
– Żeby mi nie było, jak ostatnim razem. – Zrezygnowany Paweł machnął ręką, wsiadł do firmowej skody i ruszył z piskiem opon, a Marcel uśmiechnął się szeroko:
– Mikołaj, dasz sobie radę? Ja skoczę po folie i farby.
– A co mam nie dać? A bo to pierwszy raz?
– I przywiozę coś do picia. Jak bum cyk cyk.
– No już dobra, nie tłumacz się, tylko leć. Ale przedtem pomóż mi ściągnąć wszystkie graty.
– Jasne.
Obaj mężczyźni podeszli do smutka i zdjęli z niego kilka wiader z narzędziami, zgrzewkę wody i coś mocniejszego, potem Marcel wsiadł do środka i odjechał.
Część II
Mikołaj
Mężczyzna otworzył jedną z butelek i zaczął popijać kraftowe piwo własnego wyrobu, cały czas wsparty o ścianę budynku.
– Pijaki jedne, już z rana chleją. Kiedyś to było lepiej. Do trzynastej trzeba było stać i czekać. I porządek był, jak jeden z drugim dostał pałą przez łeb. – Jakiś staruszek zaczął złorzeczyć i wygrażać pięścią, idąc chodnikiem, a Mikołaj tylko się uśmiechnął.
Wiedział, że nie ma co się martwić. W zasięgu wzroku stały dwie żabki i jedynym problemem było to, że zakład foto nie miał żadnego zamknięcia, a on, po ostatnich złych doświadczeniach, nie chciał pozostawiać nic bez opieki.
– Czym chata bogata, co ukradli mama i tata – rzucił trochę bez sensu, widząc dno w butelce, i wrzucił ją do plastikowego wiadra, potem usiadł na murku przed pawilonem i zapalił papierosa.
Pomyślał, że warto się dogadać z kimś z solarium, ale jeszcze nie teraz, tylko trochę później, może nawet po południu. Spokojnie dokończył palić, posiedział, podumał i powygrzewał się na słoneczku, w końcu westchnął, założył grube rękawice robocze i wszedł do środka budynku.
Mimo wszystko nie miał na co narzekać. Marcel formalnie był szefem, ale takim, że konie kraść. Razem stanowili naprawdę zgrany duet, i Mikołaj wiedział, że tamten nie pojawi się do wieczora, a on ma go kryć, choćby nie wiadomo co.
Pomieszczenie do remontu miało jakieś trzy na pięć metrów. Wcześniej stało tu ksero, co najmniej jeden drewniany regał i lada. Po pożarze ktoś zrobił w środku składnicę złomu. Miejsce służyło za śmietnik, a miejscowi najwyraźniej wrzucali do środka wszystko, co tylko popadnie. Całość przypominała trochę Grenfell Tower, z tą różnicą, że po wielu latach nie śmierdziało tu spalenizną.
Mikołaj nie zastanawiał się, jak to się stało, że śmieci nie trafiły na skup czy złom, tylko zdjął blachy zasłaniające otwór po oknach. W zakładzie zrobiło się całkiem przyjemnie, a on zabrał się do wyciągania co większych kawałów drewna, rur i kątowników, cały czas nucąc stare przeboje i szlagiery.
– Cholerni żule i żulietty. Niech was diabli i szatani. – Po jakimś czasie ucichł i tylko klął pod nosem.
Praca dawała mocno w kość. Cholerstwo było ciężkie jak diabli, a on postawił sobie za punkt honoru, żeby zdążyć przed obiadem. Od czasu do czasu musiał robić przerwy, bynajmniej nie na papierosa, mimo to nie tracił tempa.
Po dwóch godzinach mógł wreszcie dostać się do drewnianego przepierzenia z tyłu. Spalone, zbutwiałe drzwi poddały się zaskakująco łatwo. Mężczyzna zapalił latarkę i zaświecił do środka. Korytarzyk prowadził w lewo. Mikołaj wszedł, zrobił kilka kroków do przodu i po chwili skręcił w prawo.
Znalazł się w pomieszczeniu dwa na trzy, gdzie rzeczywiście była ciemnia. Widział czarne ściany, ale nie od sadzy, tylko pomalowane farbą, i drewniany stół, na którym kiedyś stały kuwety z odczynnikami, do tego regał i zabite deskami drzwi, zapewne prowadzące na zewnątrz.
Było tu bardzo duszno i nawet po latach śmierdziało chemikaliami.
Zakręciło mu się w głowie.
Upadł, uderzając się o stół.
***
Obudził się z bolącą głową.
Miał guza, ale chyba nie krwawił.
Leżał na podłodze, a latarka tuż obok dawała mocny snop światła.
Wziął ją i spróbował wstać. Udało się dopiero po kilku próbach. W głowie wciąż mu się kręciło, a on chciał jak najszybciej wydostać się na zewnątrz. Ruszył z powrotem do wejścia. Zrobił kilka kroków, skręcił w prawo i zdębiał.
Studio wyglądało jak nowe.
Od razu otrzeźwiał.
Bez namysłu ruszył biegiem w kierunku wejścia.
Szarpnął za klamkę.
Nic się nie stało.
Spanikowany rozejrzał się i złapał za metalowe krzesełko, którym zamachnął się i uderzył w szybę obok drzwi. Ta nie rozsypała się, tylko zachowała, jakby była z gumy.
Puścił mebel i cofnął się, mocno przerażony.
Serce podeszło mu do gardła, a ręce zaczęły lekko drżeć.
Ścisnął je kilka razy, potem ściągnął rękawice, sięgnął do spodni ogrodniczek i wyjął komórkę.
„Brak sieci”
Nie myśląc, co robi, wykręcił sto dwanaście.
Po dłuższej chwili usłyszał w słuchawce przeraźliwy chichot.
Odrzucił urządzenie, jakby paliło, i cofnął się, opierając o ladę.
Jego wzrok padł na telefon stacjonarny, taki duży, czerwony antyk z guziczkami.
Ostrożnie podniósł bakelitową słuchawkę.
Usłyszał sygnał.
Bezwiednie zaczął naciskać kolejne cyfry.
Jeden. Jeden. Dwa.
W słuchawce rozległ się ton, który normalnie słychać, gdy nikt nie odbiera.
Jego wzrok padł na kalendarz na ścianie.
Tysiąc dziewięćset osiemdziesiąty piąty.
Coś mu się przypomniało.
Rozłączył się i spróbował ponownie, tym razem wybierając inny numer.
Dziewięć. Dziewięć. Siedem.
Nikt nie odbierał.
Trzy dziewiątki.
Też nic.
I wtedy zdał sobie z czegoś sprawę.
Za oknem nie widać było bloków ani żadnych zaparkowanych samochodów.
Odłożył delikatnie słuchawkę i podszedł do szyby.
Widział wciąż ulicę, ale zamiast osiedla stały drzewa i ogrodzenie z siatki.
Nagle usłyszał jakiś hałas.
Dźwięk „tra ta ta ta ta” zdecydowanie coś mu przypominał. Zobaczył syrenkę, królową polskich poboczy, prymitywny złom z dwusuwem od motopompy. Takie wynalazki od dawna można było zobaczyć tylko w muzeum, a tu, gdziekolwiek to było, czerwona skarpeta przejeżdżała jak gdyby nic, tuż przed jego nosem.
Zaczął walić pięściami w szybę, to jednak nic nie dało.
Ona pojechała, a on zawiesił się na moment.
Chwilę potem dostał szału. Zaczął kopać drzwi i ciągnąć za klamkę, próbował wyważać je i zdejmować z zawiasów. Nie poddały się, podobnie jak szyby.
Co jakiś czas przed pawilonem przechodzili ludzie. Próby zwrócenia ich uwagi spełzły na niczym, a on całkiem opadł z sił. Stał na środku pomieszczenia, ciężko dysząc i cały czas zastanawiając się, o co w tym wszystkim chodzi. Zrozumiał, że jest sam ze sobą, i wpierw musi sprawdzić, czym dysponuje.
Dokładne przeszukanie dwóch pomieszczeń zajęło może kwadrans. Oba wyjścia były zamknięte. Sufit wyglądał solidnie. Nic tu nie działało, poza telefonem oczywiście. Brakowało toalety i nie było żadnego jedzenia, tylko mała lodówka z kilkoma butelkami pepsi. Mikołaj nie widział nawet czajnika, za to płynęła zimna woda z kranu, niestety mocno śmierdząca.
Nie miał nigdy klaustrofobii, ale tu, w tym studio, poczuł się nieswojo. Przez chwilę miał wrażenie, że ściany zaczynają na niego napierać i mocno go ściskać. Uczucie szybko narastało, co doprowadzało go do szaleństwa.
W końcu usiadł na krzesełku pod ścianą, ukrył twarz w dłoniach i zaczął płakać.
Po jakimś czasie zdrętwiały mu nogi.
Wstał i zaczął chodzić w kółko, podczas gdy na dworze robiło się ciemno. Nie mógł włączyć światła i, mocno zmęczony, skulił się na podłodze i zasnął.
***
Za oknem było jasno, zupełnie, jakby nadszedł kolejny dzień. Mikołaj obudził się, bardziej czując niż słysząc, że jest ktoś obok. Gwałtownie wstał i niemal od razu tego pożałował.
Miał teraz okropny ból w skroniach.
– Aaaaaa. – Złapał się za czoło i rozglądał nerwowo, próbując ocenić sytuację.
Nic nie zmieniło się od poprzedniego dnia, może poza tym, że nie widział komórki i miał niespodziewanego gościa.
– Kim pan jest? I gdzie ja jestem?
– To są właściwe pytania, pytanie tylko, czy jesteś gotów usłyszeć odpowiedź. – Mężczyzna, stojący kilka kroków dalej, ubrany był w czarny garnitur, miał długą, siwą brodę i wyglądał na przemiłego staruszka, którego nie można podejrzewać nawet o niewinne „kurka wodna”, „ciemna śrubka” czy „do jasnej ciasnej”.
– Co tu się stało? – Mikołaj zamachnął się, ale jego ręka przeszła przez tamtego, jakby był duchem.
Oblały go zimne poty, a staruszek zaczął się śmiać, niczym z dobrego dowcipu, a potem rozpłynął w powietrzu.
Mikołaj zdał sobie sprawę, że to ten sam chichot, co w słuchawce telefonu.
Nie wiedział, co o tym myśleć.
Przychodziło mu do głowy wszystko, włącznie z tym, że to tylko zły sen albo umarł i znalazł się gdzieś… może w grobie? Piekle? Czyśćcu? Albo we wszystkich tych miejscach naraz?
Nagle coś go tknęło. Mimo upływu czasu nie czuł głodu ani pragnienia. Zdecydował, że spróbuje otworzyć jedną z butelek pepsi. Udało się dopiero po kilku próbach. Ostrożnie powąchał zawartość. Wygląd i zapach były w porządku, więc powoli pociągnął łyk… i od razu tego pożałował.
Parsknął, wypluwając paskudną ciecz.
– Cholera. – Wytarł usta ręką i z impetem odstawił butelkę.
Tego nie dało się przełknąć. Napój wyglądał jak powinien, ale smakował jak woda z dodatkiem soli.
To było zupełnie bez sensu, a on miał tego serdecznie dosyć.
Jego wzrok padł na zgromadzone pod ścianą magazyny i zapałki, których, dałby głowę, wcześniej nie było. Wiedziony impulsem podpalił stertę papieru. Ta szybko zajęła się ogniem. Przez chwilę jak zahipnotyzowany patrzył na pełzające w górę płomienie, potem zdał sobie sprawę, że dym nie wydostaje się na zewnątrz, tylko gromadzi w środku.
– Kurwa.
Rozpaczliwie spróbował zalać ogień wodą z kranu i zadeptać go butami. Niewiele to dało, zupełnie jakby nie obowiązywały tutaj prawa fizyki.
– Kurwa, kurwa, kurwa.
Dymu było coraz więcej.
Do oczu napływały mu łzy.
Zaczął się dusić.
W środku było ciemno od dymu, gdy osunął się na podłogę i zemdlał.
***
Cały czas słyszał krzyki i jęki ludzi, którzy smażyli się jak na grillu, wprasowani pomiędzy fragmenty uszkodzonej konstrukcji. Do tego dochodził jęk syren i wzrok milionów na całym świecie, ciekawskie spojrzenia, które przenikały wszystko na wylot.
Bał się, jak nigdy dotąd. W każdej chwili mógł umrzeć. Stał zesztywniały, sparaliżowany zimnem i strachem, na krawędzi dziewięćdziesiątego piętra. Otumaniony gorącym, toksycznym powietrzem kurczowo trzymał się wyginającego się kawałka stali.
Prawdziwy rollercoaster, od tłoku w metrze i poranka z kubkiem kawy, daily w salce na rogu, przez eksplozję i pożar po długie, bolesne oczekiwanie na śmierć.
Właściwie nie miał już złudzeń. Wiedział, że może nie przeżyć, i pewnie dlatego chciał żyć, wydłużyć każdą chwilę, przeciągnąć ją w nieskończoność, tak, żeby, jakimś cudem, ktoś przyszedł mu na pomoc.
Nagle usłyszał jakiś huk. Ogromna wieża zaczęła się niebezpiecznie chwiać, jak statek na morzu. Poślizgnął się i stracił grunt pod nogami. Zjechał w dół. Ręce, zaciśnięte na metalu, szorowały po ostrych krawędziach. Bolało. Zacisnął zęby. Gwałtownie szukał oparcia. Próbował się trzymać, ale mięśnie w końcu puściły.
Spadał plecami w dół, całkiem pogodzony z sytuacją. Cały czas patrzył na piekło na najwyższych piętrach budynku. Hałas z ulicy narastał z każdą sekundą, a on nie wiedział, czy ma przepraszać za grzechy czy jakoś inaczej pojednać się z Bogiem.
***
Haaaaaaaa. – Obudził się, gwałtownie nabierając powietrza.
Usiadł i rozejrzał się, gorączkowo macając się po całym ciele i sprawdzając, czy jest jeszcze w jednym kawałku. W głowie miał resztki snu, zimne powietrze i żar pożaru, smród palącego się plastiku, metalu i czegoś, co jeszcze przed chwilą było czującymi, kochającymi istotami ludzkimi.
W końcu zrozumiał, że to tylko sen. Wrócił do rzeczywistości i oniemiał. W środku nie było czuć spalenizny, a całe studio wyglądało jak nowe.
– No jesteś w końcu. Brawo. – Starszy pan na krzesełku po drugiej stronie przez chwilę klaskał, a potem spoważniał. – Myślałem, że jesteś lepszy zawodnik. Kto tak próbuje zabić się drugiego dnia? Nieładnie, bardzo nieładnie. Rozumiem wszystko, ale czy to aby nie lekka przesada?
Mikołaj milczał.
– No co jest? Języka zapomniałeś w gębie? Nie lepiej było powiesić się na kablu? Albo chociaż rozbić głowę?
– Czemu tu jestem?
– Wszystko w swoim czasie.
– Czego pan ode mnie chce?
– Czy tańczyłeś kiedyś z diabłem przy świetle księżyca?
– Co to ma do rzeczy?
– W sumie nic. Ale ludzie różnie reagują, a ja lubię sobie popatrzeć.
– Dobra gościu, kim ty właściwie jesteś?
– Wszystko po kolei. Nie lubisz niespodzianek? – Tamten pstryknął palcami, a Mikołaj osunął się, mdlejąc.
***
Kurwa, mam tego naprawdę dosyć. – Obudził się, myśląc przez chwilę, że to tylko zły sen.
Rzeczywistość od razu to zweryfikowała. Nadal znajdował się w studio, najwyraźniej w latach osiemdziesiątych. Jedno się zmieniło. Na ścianie widać było czerwony napis „Ofiara złożona”, który, jak przypuszczał, mógł być zrobiony krwią.
Jeszcze raz zaczął zastanawiać się nad całą sytuacją. Postanowił, że przejrzy wszystko od nowa. W głównej sali nie widział nie ciekawego. Ruszył na tył, na zaplecze, i od razu tego pożałował. Poczuł się klaustrofobicznie, i wciąż tam śmierdziało. Przeszukał naprędce szafki i chciał jak najszybciej się stamtąd wydostać.
Przeszedł korytarzykiem i znalazł się w takim samym pomieszczeniu i zapleczu. Tu też były dwa wyjścia, oba otwarte.
Ruszył biegiem do drugiego.
I znów się znalazł na zapleczu.
Wrócił tam, skąd przyszedł.
Wszystko było tak samo, z jednym drobnym szczegółem. Na stole leżał niewielki przedmiot, którego wcześniej nie było, taki starodawny album fotograficzny w grubej, brązowej okładce. Otworzył go, spodziewając się zdjęć ślubnych, może komunijnych, jakich robiono wiele w zamierzchłych czasach. Przerzucał coraz szybciej kartki, aż dotarł do końca.
I wtedy odskoczył z przerażeniem, boleśnie uderzając plecami o ścianę.
Na czterech zdjęciach pokazano jego szefa, Marcela, jak siedzi na krześle, a na ostatnim widać było płonące wnętrze studio.
Osunął się na podłogę.
Czuł, że stary w garniturze chce go złamać i jest coraz bliższy celu.
Dokładnie w tym momencie zgasła latarka.
Był teraz sam w niewielkim, zasmrodzonym pomieszczeniu, bez światła i żadnych dźwięków.
Cisza aż dzwoniła w uszach.
Złapał się za głowę i zaczął wyć.
Trwało to może minutę, może kilkanaście czy kilka, trudno powiedzieć.
Znów stracił przytomność.
***
– Pobudka! – Poczuł na twarzy zimną wodę. – Halo! Proszę pana! Pobudka!
Zaczął parskać, równocześnie wywijając na oślep rękami.
Otworzył ostrożnie oczy.
Znów był w głównym pomieszczeniu.
Usiadł.
– Już wiesz, co cię czeka. – Mężczyzna na krzesełku pod ścianą odstawił kubek.
– A idź do diabła. – Mikołaj zaczął się żegnać, raz po raz.
– Dobre. Muszę to zapamiętać.
– Mam tego serdecznie dosyć. Powstań, padnij, padnij, powstań. Ile tak można?
– Ładną masz żonkę. – W ręku tamtego zmaterializował się jego telefon, a na jego ekranie bardzo atrakcyjna kobieta, którą kochał nad życie.
– Zostaw ją! – Chciał go odebrać, ale nie mógł się ruszyć.
– Twoja dusza za jej duszę. – Tamten zaczął się śmiać, ale równocześnie rozpłynął w powietrzu.
Jego śmiech jeszcze długo tkwił w głowie byłego specjalisty od remontów.
***
Boleśnie czuł, że tkwi po uszy w gównie.
Siedział w więzieniu, i to nie byle jakim. Wszelkie próby uwolnienia się spełzły na niczym. Nie miał łóżka, nie czuł pragnienia ani głodu i mógł tylko chodzić od ściany do ściany, od czasu do czasu patrząc na przechodniów i samochody. Ciasne miejsce wyglądało jak atrapa czy plan filmowy. Czasopisma z okładkami z osiemdziesiątego piątego miały puste kartki w środku, nic nie działało, a wszelkie zniszczenia znikały, gdy tylko spał. Nie miał tu nawet piwa ani fajek. Był psychicznie rozbity, jak na odwyku, dodatkowo nudził się na śmierć.
Dzień w dzień to samo.
Tak wyglądało prawdziwe piekło na ziemi.
Nic dziwnego, że ludzie wariowali w zamknięciu.
***
Był mężczyzną, a ci mają swoje potrzeby. Nie myślał dużo o kobietach, ale wszystko zmieniło się, gdy ją zobaczył. Była taka naturalna. Ubrana w bluzkę, spódnicę i niewielkie szpilki któregoś dnia podeszła do szyby i zaczęła się w niej przeglądać, a on niemal oszalał, widząc twarz bez operacji plastycznych, gładką skórę bez makijażu i żywe, niebieskie oczy. Stroiła różne miny i sobie poszła, a on niemal dosłownie zaczął walić głową w mur.
Potrzebował kobiety, i to na wczoraj, a najgorsze było to, że w swojej głowie gotów był zdradzić Monikę, byle tylko poczuć obezwładniające gorąco, rozlewające się po całym ciele.
Tak mu tego brakowało, że musiał udać się na zaplecze. Nigdy nie był przesadnie pruderyjny, ale chociaż tyle pozostało z jego przyzwoitości.
***
Tej nocy miał sen o kobiecie zza okna. Ładne, duże piersi, długie nogi, wcięcie w tali i niewinne spojrzenie. Jedli w domu kolację przy świecach, potem wstał, podszedł i pocałował ją.
Chwilę później znaleźli się w łóżku. Kobieta leżała rozkraczona, naga, w samych szpilkach. Patrzyła mu w oczy i gwałtownie przycisnęła jego twarz do mokrej, zarośniętej cipki. Nic nie widział i nie mógł oddychać. Czuł, jak go oplata i wchłania, nie pozwalając się ruszyć.
Zaczął się dusić, cały czas czując potworny smród.
I słysząc jej śmiech.
Nie było w tym nic seksownego, za to chwilę potem znalazł się w innym miejscu.
Stał w zimnym pomieszczeniu z kamiennymi murami. Słyszał śpiewy kościelne. Tak wyglądała cela w klasztorze, z pryczą, stolikiem z krucyfiksem i szafą na ubrania.
Do pokoju weszła naga, owinięta ręcznikiem kobieta. Nie zauważyła go, zupełnie jakby był duchem. Ręcznik opadł, a ona złapała się za piersi. Zaczęła się masturbować. Stała z wyrazem rozanielenia na twarzy, po chwili wygodnie wyciągnęła i wsunęła palce w gołą cipkę.
Zrozumiał, że jest tylko krok od tego, żeby użyć krucyfiksu.
Miał ochotę teraz zwymiotować.
Był pełen niechęci do religii, seksu i kobiet w ogóle.
Czuł się zbrukany, niemal zgwałcony, patrząc na to bluźnierstwo.
***
Tej nocy znów miał koszmary. Rano, rozbity i wyczerpany, od razu wiedział, że starszy pan ostro pogrywa i próbuje zniechęcić go do wszystkiego i wszystkich, odizolować i złamać na wszelkie sposoby.
Świadczył o tym nie tylko sen, ale również radio. Zobaczył je, gdy tylko wstał. Ogromne stojące pudło mogło być jeszcze sprzed drugiej wojny światowej. Zerwał się na nogi, włączył je i spróbował poruszać gałką kontrolującą częstotliwość.
Od razu natrafił na muzykę.
Akurat leciały „Wolne ptaki”.
Wsłuchał się w słowa piosenki Various Manx, po której dało się słyszeć „Jezioro jak lawa gorące”, „Pocałuj noc”, „Ona ma siłę” i „My nie chcemy uciekać stąd”.
Kojarzył część z tych piosenek. Wiedział, że niektóre powstały dużo później niż w latach osiemdziesiątych.
Spróbować zmienić falę.
W studio leciały teraz takie utwory jak „Miejcie nadzieję”, „Narcyz się nazywam”, „Agnieszka”, „Orła cień”, „Take on me”, „What a feeling”, „Take my breath”, „It has been love” i „Ti Amo”.
Mikołaj nie wątpił, że to sprawka starszego pana, nie mógł tylko zrozumieć, czemu miała służyć ta dziwaczna lista przebojów z całego świata.
Czy chodziło o to, żeby nabrał nadziei? A może miał stać się słaby, podatny na sugestie, targany przez sprzeczne uczucia? Czy chodziło o to, żeby cały czas czuł tęsknotę za domem, za wszystkim, co stracił? I żeby jednak chciał ratować swoją kobietę?
Nie miał pojęcia. To było dziwne, tym bardziej, że w końcu coś zrozumiał. Tamten chciał jego duszę, ale nie mógł jej wziąć bez pozwolenia. Mikołaj musiał mu tylko powiedzieć, że chce ją oddać. Sam. Dobrowolnie. Wystarczyło jedno słowo.
Tylko co dalej? Wieczny ból i cierpienie? Przebywanie w miejscu takim jak to czy coś gorszego? Czy słuchanie muzyki było wystarczającą marchewką, żeby się na to zgodzić? A może powinien zdać się na los? Na to, że Monika na pewno nie potrzebowała jego ofiary?
***
Pewnego dnia poczuł smród starej motoryzacji.
I od razu przestał ją lubić.
Został obudzony piskiem i głośnym trzaskiem. Zaraz pod studio miał miejsce mały wypadek, niewielka stłuczka pomiędzy mercedesem i ikarusem. Oba pojazdy stały, ich diesle cały czas pracowały, a spaliny zawiewane były w stronę studio, które szybko zamieniło się w komorę gazową.
Gryzący smród wywołał kaszel i łzawienie oczu.
Brakowało mu powietrza.
Nie mógł nic zrobić i nie wiedział, kiedy stracił przytomność.
I pomyśleć, że kiedyś, jako młody chłopak, siedział na przegubie w autobusach, i z zachwytem patrzył na taksówkarzy, którzy na prośbę wujka zabierali go na przejażdżkę.
***
Był coraz bardziej samotny, obdarty z uczuć ludzkich, przyjemności i wszystkich świętości. Nie znosił tego, co zawsze lubił w życiu. Stał się prawdziwą wydmuszką człowieka. Nie pomagało już nawet radio.
Bo ile można słuchać muzyki? Ile razy przeżywać te same utwory?
Odczłowieczony, zarośnięty i niemyty mocno śmierdział. Wszystko go swędziało i bardzo brakowało mu kontaktu z drugim człowiekiem. Nieraz myślał o spojrzeniach dziewczyn w autobusie i tramwaju, zapachach i dźwiękach, które towarzyszyły każdej podróży, którą odbywał. To było ostre i jasne, zupełnie jakby miało miejsce wczoraj. Podobnie było z meczami i wieloma innymi rzeczami, za to, gdy wspominał żonę i dziecko, wspomnienia o nich zacierały się coraz mocniej.
Zaczął wątpić, że cokolwiek może się zmienić. Popadł w prawdziwą depresję, całkowitą beznadzieję, gdzie nic się nie chce.
Coraz częściej siedział z głową między nogami.
I miał sny.
***
Siedział w największym samolocie świata, przypięty do fotela. Maszyna wznosiła się z jękiem silników… i nagle wstrząsnął nią wybuch. Poleciał głową do przodu, a potem został wciśnięty w zagłówek.
Kabina rozerwała się z trzaskiem, jak puszka konserw.
Patrzył z przerażeniem, jak fotele przed nim uciekają do przodu, i teraz siedzi w pierwszym rzędzie, wystawiony na działanie mroźnego powietrza, smagającego go kilkaset kilometrów na godzinę. Jego część wznosiła się coraz bardziej, wciąż pchana potężnymi silnikami merlina. Coraz trudniej było oddychać. W końcu wrak wyrównał, a potem zaczął opadać, kierując się w stronę oceanu.
Wokół cały czas krzyczeli ludzie.
***
– O Jezu! – Obudził się, cały zlany potem.
Starszy pan wystawiał go na różne próby, w trakcie dnia i na jawie. Każdy sen kończył się poczuciem bezsilności i śmiercią, mniej lub bardziej brutalną, ale zawsze nieprzyjemną. Spalenie żywcem, utopienie, otrucie czy paraliż to tylko przykłady tego, co ostatnio przeżywał.
Miał tego serdecznie dosyć, i dlatego był wściekły, gdy zobaczył odświętnie ubranych ludzi i usłyszał dzwony kościelne. Mimo emocji jego serce było na tyle czyste, że nie pomyślał, żeby obrażać Boga, tylko zamknął oczy i zaczął się żarliwie modlić.
– Brawo, brawo, brawo! – Jak na zawołanie pojawił się staruszek. – Cieszę się, że jesteś twardy. Ale już niedługo, chłopcze, już niedługo.
Mikołaj jednym nagłym ruchem zerwał z szyi medalik i przyłożył do ręki tamtego. Mężczyzna szarpał się i wyrywał, a on czuł, jak skóra pomiędzy nimi zaczyna być gorąca.
Staruszek jeszcze przez chwilę próbował się uwolnić, potem jakby zmienił zdanie.
Miał nowy plan.
Marcel
Było mocno po południu, gdy podjechał pod pawilon. Wysiadł z busa i rozejrzał się. Zaraz przed wejściem walało się sporo złomu, za to nigdzie nie widać było jego pracownika.
– Mikołaj! Mikołaj! Gdzie on do cholery jest? Jezu, co ja mam z tym idiotą.
Spojrzał na spalone ściany i ciężko westchnął.
Założył grube rękawice robocze i wszedł do środka, oceniając każdy szczegół konstrukcji. Ściany wydawały się być nienaruszone, tylko co najwyżej okopcone. Skupił się na gniazdkach w ścianach, gdzie dostrzegł fuszerki z PRL. Przelotnie obejrzał dach, zrobiony trochę lepiej, i wrócił do auta, skąd wyjął rzeczy do sprzątania.
I wtedy przyszło mu coś do głowy.
Wszedł do solarium obok.
– Dzień dobry, czy widziała pani może mężczyznę, który sprzątał pawilon obok?
– W sumie nie. Słyszałam tylko, że w końcu coś się tam dzieje.
– Jak długo?
– A bo ja wiem? Chyba do drugiej. – Młoda dziewczyna była na tyle przekonywująca, że Marcel pomyślał, że Mikołaj nie mógł się doczekać i po wyniesieniu złomu skoczył na kebaba czy chińczyka.
– Dziękuję. – Wyszedł ze środka, wyciągnął z kieszeni papierosy, wyjął jednego i zaczął palić.
I wtedy jego wzrok padł na puste puszki po piwie. Zaczął się rozglądać i wkrótce znalazł dwie pełne butelki. To było niepodobne do Mikołaja, i coś mu mówiło, że tamten mógł przecież zadzwonić lub chociaż wysłać SMS-a.
I wtedy go olśniło.
Wyciągnął telefon i wykręcił numer swojego pracownika.
Abonent chwilowo niedostępny, proszę spróbować później, abonent chwilowo niedostępny…
Schował aparat i jeszcze raz zaczął się zastanawiać. Postanowił, że opieprzy Mikołaja, gdy się znajdzie, a jak będzie się stawiał, to poleci mu po dniówce. Lekko wkurzony dokończył papierosa. Wyrzucił peta, przydeptał go i zabrał się do zamiatania podłogi.
Kiedyś tam było pewnie linoleum, musiało jednak wypalić się w trakcie pożaru, bo teraz wszędzie widać było tylko goły beton. Marcel kilka razy złapał się na tym, że coś mu nie pasuje w prawym, tylnym rogu. Podłoga wyglądała tam jakby trochę inaczej.
Z wiadra przy wejściu zabrał młotek i mesel i zaczął rozkuwać beton. Już miał dać sobie spokój, gdy natrafił na metal. Walił coraz mocniej, bez opamiętania, gdy nagle usłyszał nas sobą jakiś hałas. Nie zdążył się uchylić. Dostał w głowę czymś ciężkim i stracił przytomność.
***
Pierwsze, co zarejestrował, był potężny ból głowy.
Siedział.
Nie mógł się ruszać i nic nie widział, zupełnie jakby oczy były zaropiałe.
W ustach miał jakąś szmatę. Próbował wypchnąć ją językiem, ale to nic nie dało. Zakrztusił się, i wtedy do niego dotarło, że cały czas czuje potworny smród.
Tak śmierdziała benzyna.
Zaczął się rzucał się, zupełnie jak zranione zwierze. Chwiał się. W końcu przewrócił na bok. Udało się wreszcie coś zobaczyć, wpierw na lewe, potem na prawe oko. Obracał głową, spanikowany, i wtedy zorientował się, że jest przywiązany do krzesła. Nie to było najbardziej dziwne. Znajdował się w środku znanego studia, które wyglądało na zupełnie odnowione. Widział szyby w oknie, normalne drzwi, odmalowane ściany, fragmenty drewnianej lady i regału z ramką na zdjęcia.
Zaczął się naprawdę bać, a w myślach przeklinać, że w ogóle zgodził się na to zlecenie.
Na dworze było ciemno.
Usłyszał jakiś hałas. Zobaczył, że do pomieszczenia wchodzi dwóch mężczyzn, a trzeci, starszy pan w drogim garniturze, stoi w pewnej odległości i przygląda mu się z nieukrywaną ironią.
I wtedy zrozumiał.
Wszyscy mieli podobne twarze, zupełnie, jakby byli bliźniakami.
Postawili go z krzesłem do pionu.
Chciał coś powiedzieć, zaprotestować, ale uniemożliwił mu tu knebel. Bełkotał i patrzył bezradnie, jak polewają wszystko benzyną, a potem się wycofują.
– Chciwość. – Starszy pan wyjął z kieszeni paczkę zapałek, wyjął jedną z nich, zapalił i rzucił w sam środek.
Marcel zaczął się szarpać jak zranione zwierze. Czuł gorąco i żywy ból, który promieniował po całym ciele.
Nie trwało to długo.
Po kilku sekundach już nie żył.
W środku studia widać było płonącą pochodnię, kukiełkę, która rzucała się w gwałtownych spazmach. Taki był wpływ straszliwego gorąca na wszystkie mięśnie. Całość przypominała nagrania z metra w Nowym Jorku.
Paweł
Przed pawilonem stał mocno sfatygowany żuk, a przy wejściu leżał całkiem ładnie wyglądający album ze zdjęciami. Pomyślał, że zostawił go któryś z pracowników. Nie widział żadnego, za to wszędzie walały się porozrzucane narzędzia.
– Cholera, gdzie oni są?
Nie zaglądał do albumu, tylko zrobił kilka zdjęć komórką i pomyślał, że musi opieprzyć tych dwóch durniów, że nie zabezpieczyli niczego. Spakował do skody młotki, łomy i mesle, prowizorycznie zabezpieczył wejście do studio i zabrał się do domu.
– Cześć kochanie, wróciłem, co jest na obiad?
– Jeszcze pytasz? Umyj szybko ręce, miałeś być godzinę temu.
– Byłem na budowie.
– Jak zawsze.
Jedli w milczeniu. Zaspokoił pierwszy głód, potem sięgnął po telefon i pokazał jej pierwszą z brzegu fotkę.
– A co to jest? – Wzięła go i zaczęła przewijać galerię.
– Ten nowy pawilon.
Monika zbladła, a jej ręce zaczęły się trząść.
– Co jest?
– Zostaw to – powiedziała nieswoim głosem.
– Niby dlaczego?
– Du. Du. Du. Duch. – Odłożyła telefon.
Paweł bez słowa spojrzał na ekran. Zdał sobie sprawę, że widać tam jakiś cień, który rzeczywiście mógłby być wizerunkiem mężczyzny. Przejrzał kilka innych zdjęć, gdzie było to samo, a potem jakby sobie coś przypomniał i pobiegł po album, który wciąż leżał przy wejściu. Otworzył go w przedpokoju i z wrażenia aż zaniemówił. W środku były zdjęcia Mikołaja i Marcela, ale nie w spalonym salonie, tylko w miejscu, które wyglądało tak samo, ale było całkiem odnowione.
Usłyszał krzyk przerażonej żony.
Rzucił album i pobiegł do pokoju.
Jego świadomość zarejestrowała syczenie i płomyki ognia z miejsca, gdzie wcześniej leżał telefon.
– Kurwa mać! – Złapał zesztywniałą ze strachu Monikę i wypchnął ją na klatkę, a sam próbował nabrać wody w miskę i zagasić iskrzące urządzenie. – Ludzie! Pali się! Ra-tun-ku!
W mieszkaniu zrobiło się gęsto od dymu.
Część III
Rok później
– Mówi pan, że w szpitalu straszy? – Jeden z eksploratorów spojrzał na staruszka, który podobno pamiętał drugą wojnę światową.
– Tak. Obiekt został otwarty w trzydziestym siódmym i działał do dziewięćdziesiątego trzeciego. Ludzie mówią, że strasznie jest zwłaszcza w prosektorium. Podobno zamordowano tam wielu Polaków i Żydów.
– Dziękujemy.
– Uważajcie na siebie. Patryk ogląda was na youtube i byłby niepocieszony, gdyby coś się stało.
– Proszę go od nas pozdrowić.
– Pozdrowię, pozdrowię.
– Dziękujemy.
Trzech mężczyzn wstało z ławki w ogrodzie i po kolei podało ręce starszemu panu, który zaprosił ich na rozmowę na działkę, następnie wyszło z posesji i wsiadło do dużego białego fiata tipo.
– Widziałeś, jaki elegant? – rzucił najstarszy z nich, Waldemar. – Czarny kolor, jakby szedł na pogrzeb.
– Stara generacja. Takiego garnituru nie kupuje się w sklepie, tylko robi na miarę. – Paweł odpalił silnik. – Idziemy w nocy?
– Jasne. Ty, a może tym razem wezwiemy Marka? – Krzysztof jak zawsze miał jakiś pomysł.
– No co ty, nie wierzysz chyba świrom?
– Te jego aparaty były nawet fajne.
– Sami sobie poradzimy.
– To jaki jest plan?
– Wracamy do hotelu. Trzeba się przespać, zjeść kolację, a potem w drogę.
– No i git.
Północ
– Znajdujemy się przed dawnym szpitalem w Legnicy. Obiekt jest w stanie rozkładu i nikt go nie pilnuje. – Jeden z mężczyzn, Krzysztof, mówił do kamery, a dwóch pozostałych stało obok, kończąc przygotowywać sprzęt. – Zaraz wejdziemy przez główne wejście. O naszym planie opowie Piotr.
– O tym miejscu krążą prawdziwe legendy. – W kadrze pojawił się drugi z eksploratorów. – Wszystko ogołocili zbieracze złomu, a my dzisiaj sprawdzimy, czy jest szansa na zobaczenie tu czegoś niezwykłego. Zaczniemy od piwnic, gdzie były magazyny i pomieszczenia gospodarcze. Ruszamy.
Mężczyźni zaczęli przedzierać się przez krzaki i w końcu weszli do budynku. Ich latarki błądziły do ścianach pełnych graffiti, wydobywając z ciemności ślady dawnej świetności i drobne elementy, które cudem przetrwały.
Cały czas komentowali, co widzą:
– Kiedyś musiało tu być naprawdę ładnie.
– Jakie to ogromne.
– Mieli kino i basen i różne oddziały, w tym chirurgiczny, internistyczny, zakaźny i psychiatryczny.
– Na początku leczyli się tu żołnierze Wermachtu.
– Tam jest chyba wejście do piwnic.
– Idziemy.
– To jest naprawdę rozległe. – Światła latarek wydobyły z ciemności kilka korytarzy, rozchodzących się promieniście z głównej klatki schodowej na poziomie minus jeden.
– Tu jest plan. – Jeden z mężczyzn pokazał na tabliczkę na ścianie. – Musimy iść w lewo.
Przechodzili przez kolejne pomieszczenia, gdzie wciąż widać było część wyposażenia.
– O, jest. – Jeden z mężczyzn oświetlił napis przed jednym z nich, ale to było niepotrzebne, bo nawet stąd światło odbijało się od metalowych szuflad w ścianach.
Weszli do środka. Niewielki pokój nie miał okien, a wrażenie ciasnoty pogłębiała zabudowa.
– Wyobraźcie sobie, jak ktoś siedział tu cały dzień i czuł krew i smród.
– Czuję się jak w jakimś horrorze.
– Tutaj musieli robić sekcje zwłok. – Waldemar pokazał na betonowe stoły z odpływami.
– Jak to jest, że tego nie rozkradli? – Krzysztof pokazał na ściany.
– Pewnie elementy były za duże.
– Albo wymagały wycięcia.
– Ciekawe, jak to wygląda w środku.
Otworzyli na chybił trafił jedną z szuflad i odskoczyli przerażeni, widząc, że nie jest pusta.
– Ty, on wygląda niemal jak żywy. – Piotr oświetlił ciało mężczyzny w podeszłym wieku.
– Bo on jest, kurwa, żywy. Oddycha.
Na potwierdzenie tych słów rzekomy nieboszczyk wydał głośny dźwięk, zupełnie, jakby brał głęboki oddech.
– Je-zu! – Waldek myślał, że zaraz dostanie zawału serca. – Dzwoń po karetkę.
– Tu nie ma sygnału. – Krzysztof nie tracił czasu. – Ktoś musi pójść na górę.
– Nie wiem, jak wy, ale ja sam tu nie zostanę. – Piotr przeżegnał się.
– No to wychodzimy razem na górę.
Drogę na górę pokonali jakby na skrzydłach.
– Dobry wieczór. – Krzysztof w końcu dodzwonił się pod sto dwanaście. – Jesteśmy w szpitalu i znaleźliśmy człowieka, który potrzebuje nagłej pomocy. Tak. Tak. Szpital w Legnicy, ten zamknięty.
Dosłownie po trzech minutach usłyszeli coraz głośniejszy sygnał karetki, do którego dołączyły niebieskie i czerwone refleksy świetlne. Po chwili wszystko ucichło.
– Tutaj! Pomocy! – Eksploratorzy zaczęli biec w stronę ambulansu.
– Gdzie on jest? – Lekarz i sanitariusze nie tracili czasu.
– Znaleźliśmy go na dole. Pokażemy.
Cała grupa zaczęła biec, przez krzaki, główne wejście, schodami i korytarzem, aż do do prosektorium. Mężczyzna dalej leżał na metalowej szufladzie, wciąż wysuniętej ze ściany. Eksploratorzy oświetlali pomieszczenie, a obsługa medyczna zaczęła się krzątać, wydając niezrozumiałe, fachowe komendy, robiąc zastrzyki i podając płyny.
– Panie doktorze, jakie są rokowania? – Krzysztof spróbował czegoś się dowiedzieć, widząc, że chory jest przekładany na nosze.
Młody lekarz nie odpowiedział, tylko zaczął się zbierać wraz z całym zespołem. Wszyscy wyszli na górę, gdzie zaroiło się od policji.
Tydzień później
Eksploratorzy wrócili ponownie do szpitala, tym razem w środku dnia. Mężczyźni przechadzali się po pomieszczeniach na górze, cały czas relacjonując do kamery. Mieli nadzieję nagrać dużo materiału, który później miał zostać pocięty.
– Za dnia nie wygląda to wcale tak źle.
– Ludzie relacjonowali, że słyszeli tu krzyki i trzaski, czuli spadki temperatur i widzieli dziwne cienie.
– Podobno trafiali tu żołnierze z frontu wschodniego. Ucięte nogi, rany postrzałowe, odmrożenia, traumy, i tak dalej.
– Ciekawe, czy Armia Radziecka robiła tu jakieś eksperymenty.
– Chyba Czerwona?
– Ale pójdziemy do piwnic?
– Na pewno nie do prosektorium.
Zeszli po schodach.
– Tutaj naprawdę można się zabić.
– Dzisiaj idziemy w prawo.
– Na dole na pewno były magazyny.
– A pamiętacie Prypeć i kombinezony strażaków?
– A weź mi nic nie mów. Do dzisiaj mam ciarki.
– Ja muszę na stronę.
– No to tam masz dobre miejsce.
Krzysztof nic nie odpowiedział, tylko ruszył ciasnym korytarzem, który po kilku metrach załamywał się pod kątem dziewięćdziesiąt stopni i prowadził dalej. W środku był niski półokrągły strop i ściany oddalone pół metra od siebie. Mężczyzna stanął za rogiem, złapał latarkę w zęby, zrobił, co trzeba, i już zapiął rozporek, gdy zgasła latarka.
– Cholera!
Odwrócił się i ostrożnie zaczął wycofywać aż do załamania, a potem ruszył dalej.
– Hej! To nie jest śmieszne! – Wystraszył się, nie widząc i nie słysząc kolegów.
Nagle poczuł, że wpadło na niego coś dużego, mniej więcej wielkości człowieka.
– Aaaaaaa! – Cofnął się, ciągnąc napastnika, ciągle krzycząc i walcząc na oślep.
W końcu potknął się i upadł na plecy, na twarde podłoże. Bolało. Został przygnieciony, za to w korytarzu pojawiło się światło. Waldek i Piotr biegli na pomoc koledze, który w tym czasie zdążył się wyswobodzić.
– Jezu, jak tu cuchnie. – Piotr oświetlił podłogę, w której leżał spalony, nieznajomy mężczyzna.
– On naprawdę nie żyje. – Waldek przykucnął, zakrył z obrzydzenia nos i usta i zaczął patrzeć na zwłoki, mocno śmierdzące benzyną.
– Lepiej go nie dotykaj.
– Ta, no co ty nie powiesz?
– Policja na pewno nas teraz tak łatwo nie puści.
– Pytanie, jak się tu znalazł. – Piotr oświetlał ściany tunelu. – I jak to się stało, że na niego wcześniej nie wpadłeś.
Epilog
Barbara
Policjantka siedziała na komendzie przy swoim biurku, paliła papierosa i piła kawę, lekko zaprawioną czymś mocniejszym. Bardzo tego potrzebowała, gdyż właśnie wróciła z interwencji, gdzie musiała oglądać głowę małego dziecka, odciętą w wypadku spowodowanym przez pijaka, który miał wielokrotny zakaz prowadzenia pojazdów.
Kobieta uśmiechała się, patrząc na zdjęcia dwóch mężczyzn.
To był ważny dowód w jednej ze spraw.
Wszystko zaczęło się od interwencji w opuszczonym szpitalu i przesłuchaniu trzech eksploratorów, Krzysztofa Paradysa, Waldemara Ziętka i Piotra Renawed. Nic nie wskazywało, że znali oni dwóch znalezionych mężczyzn. Na początku nie miała wielkich nadziei na ustalenie ich tożsamości. Pojawili się dosłownie z powietrza i nie było żadnego punktu zaczepienia. Pomógł przypadek, a dokładniej fragment karty SIM, który nie uległ całkowitemu stopieniu. Wystarczyło pięć ostatnich cyfr numeru seryjnego i odpytanie operatorów. Ci wskazali siedem możliwości, zaś całą sprawę ułatwiło to, że tylko trzech z nich zaginęło. Koledzy z innych województw właśnie przesłali zdjęcia ich właścicieli, uzyskane od bliskich.
Barbara patrzyła na jednego z nich, Marcela Chrąstliwskiego, który nie wrócił do domu miesiąc wcześniej. Udało się sprawdzić, że w tym samym czasie utracono kontakt z jego pracownikiem, Mikołajem Betulińskim. W trakcie śledztwa ustalono, że obu ostatni raz widziano przed lokalem, gdzie mieli robić remont. Cała sprawa była o tyle zagadkowa, że znaleziono tam samochód Betulińskiego, jak również narzędzia, których mogli używać.
Policjantka miała w końcu jasny dowód, że N/N ze szpitala to Betuliński. Świadczyło o tym zdjęcie, na którym wyglądał bardzo podobnie jak nieprzytomny mężczyzna z oddziału intensywnej terapii. Wiedziała, że kolejnym krokiem powinno być wezwanie obu rodzin, uzyskanie materiału do analizy porównawczej i zamknięcie całej sprawy.
Tylko jak to zrobić, gdy nie zgadzał się wiek?
Ze zdjęć i dowodów jasno wynikało, że zaginieni mieli około trzydziestu pięć lat, podczas, gdy pacjent w szpitalu wyglądał co najmniej na siedemdziesiątkę.
A jeżeli to nie był Betuliński, tylko jakiś członek rodziny? Albo ktoś bardzo podobny? Może zaginiony brat bliźniak?
Barbara wzruszyła ramionami, wypaliła papierosa, włożyła kombinezon i zeszła przed komisariat, gdzie wsiadła na swoją hondę. Do domu w jednej z wiosek miała jakieś dziesięć kilometrów. Jechała ostrożnie, jednak tego dnia nawet to nie pomogło. Na jednym ze skrzyżowań wpadła pod rozpędzone BMW, które wymusiło pierwszeństwo, jadąc pod prąd i wyprzedzając na trzeciego. Nie miała żadnych szans, ale została uznana za współwinną, gdy w jej organizmie znaleziono śladowe ślady alkoholu.
Krzysztof
Od wydarzeń w szpitalu i kontaktu ze spalonym mężczyzną był jakiś nieswój. Nie mógł spać. Cały czas wydawało mu się, że ma majaki o jakimś studio fotograficznym. W trakcie dnia łapał się na tym, że ciągle ogląda się za siebie, zupełnie jakby bał się, że ktoś go goni.
Tego wieczora machinalnie wsiadł do samochodu i przejechał kilkanaście kilometrów, zupełnie bez sensu i celu. W pewnym momencie usłyszał hipnotyzujący głos, który nakazał mu zatrzymać się i przedzierać się przez pobliskie krzaki.
Zrobił tak i stanął w cieniu drzew, zaraz przy torach.
Chciał stamtąd uciekać, ale nie mógł się poruszyć.
Jak przez mgłę usłyszał nadjeżdżający pociąg. Kilka sekund przed nim wszedł na tory. Odwrócił się twarzą do lokomotywy i spojrzał na maszynistę. Zupełnie nie interesowało go, że tamten nadaje sygnały dźwiękowe i próbuje hamować. Obaj utrzymywali kontakt wzrokowy, a pracownik PKP zeznał potem, że miał mocne wrażenie, jakby tamten nie był w stanie pełnej świadomości.
Policjanci, którzy przybyli na miejsce, znaleźli rozczłonkowane zwłoki na długości pięćset metrów. Głowa została całkiem oddzielona od ciała, tułów zmiażdżony, a ręce i nogi znalazły się poza nasypem.
Zarządzono sekcję na obecność alkoholu i narkotyków, ta jednak nic nie wykazała.
Maszynista został dosyć szybko uniewinniony, mimo to miał problemy długo po wypadku. Nie skorzystał z pomocy psychologa, bo wiązałoby się to z wpisem do akt, a on nie mógł sobie na to pozwolić.
Paweł
– Sąd nie widzi żadnych przesłanek do tego, żeby opiekę nad dziećmi przekazać pozwanemu. – Kobieta za stołem uśmiechnęła się złośliwie. – Alimenty zostały zasądzone stosownie do wielkości przychodów firmy pozwanego w przeciągu ostatnich trzech lat. Wyrok jest prawomocny.
Paweł siedział na twardej ławie w sali sądowej i słuchał tego zupełnie jakby dotyczyło to kogoś innego. Wydarzenia sprzed roku, w tym spalenie mieszkania, zapoczątkowały serię niefortunnych wydarzeń, które dosłownie go zmiażdżyły. Odeszła od niego żona, zbankrutowała firma, i nie miał kontaktu z dziećmi. Nieraz się zastanawiał, od czego się zaczęło, i jedyne, co mu przyszło do głowy, był zakup przeklętego pawilonu.
– Jest jeszcze sąd najwyższy, pójdziemy też do Strasburga. – Jego adwokat próbował go pocieszać, ale on wiedział, że to koniec.
Nie miał już czasu, energii ani pieniędzy. Spirala długów nakręcała się coraz szybciej, zaciskając się jak pętla na szyi.
Jak we śnie wstał, pożegnał się z mecenasem i skierował do windy, którą pojechał na samą górę, na szóste piętro. Tam stał na korytarzu sądowym, wystawiając twarz na promienie życiodajnego słońca. Czekał, aż w pobliżu nie będzie żadnych ludzi, wtedy otworzył okno i wyskoczył.
Świadkowie mówili, że jego upadkowi towarzyszył przerażający, nieludzki śmiech.
Zdenek
Jechał spokojnie lewym pasem, gdy nagle jakiś idiota przyhamował tuż przed nim, a on na niego wpadł. Jego golf nie był już pierwszej młodości, i mężczyzna w stanie ciężkim trafił do szpitala. W wyniku nieszczęśliwego zbiegu okoliczności dłuższą chwilę trwało, zanim lekarze wezwali policję, a funkcjonariusze ustalili, że poszkodowany nie ma rodziny. W tej sytuacji wezwano rodziców.
– Nie mamy niestety dobrych wieści. – Lekarz ciężko westchnął, gdy dotarli do recepcji. – Państwa syn ma uraz głowy. Nie wiadomo kiedy obudzi się ze śpiączki ani czy kiedykolwiek odzyska sprawność. Do tego dochodzą złamania rąk i nóg i liczne stłuczenia.
Roman ścisnął Grażynę za rękę. Kobieta zaczęła przeraźliwie spazmować. Jej podświadomość mówiła, że ich syn zaraz umrze. Stało się dokładnie dzień później, gdy nie było przy nim nikogo. Ten dzień okazał się początkiem rozpadu ich małżeństwa.
Mikołaj
Mężczyzna leżał na oddziale intensywnej terapii, podłączony do rurki do oddychania i aparatów monitorujących i podtrzymujących życie. Niewiele pamiętał i nie mógł nic mówić ani się komunikować. Był trochę jak warzywo, bez celu, przeszłości ani przyszłości. Całymi dniami wpatrywał się w sufit. Pełna monotonia, przerywana jękami nieszczęśników albo piskiem aparatury, gdy poszło coś mocno nie tak. Od czasu do czasu widział też pielęgniarkę i lekarza dyżurnego. Jego świat stawał się coraz bardziej zamknięty i dlatego przeżył szok, gdy pewnego dnia w południe zobaczył nową twarz.
– Ze mną się nie pogrywa. – Pochylał się nad nim starszy pan, którego skądś kojarzył. – Nie ma już nikogo, kto ma cokolwiek wspólnego z pawilonem. Wszyscy zostali ukarani. Dostałem więcej niż chciałem. Ty jesteś ostatni.
Mikołaj poczuł paniczny strach, gdy zdał sobie sprawę, kto to jest. Zaczął się rzucać, ale już po kilku sekundach opadł na łóżko. Nie wytrzymało serce.
Dziwnym trafem nie było wtedy nikogo w dyżurce. Jak ustalono później pielęgniarka miała upojne chwile z lekarzem. Oboje zawieszono w prawach do wykonywania zawodu.
W tym samym czasie w pobliskiej okolicy zaczęło płonąć archiwum, gdzie przechowywano dane dotyczące lokalnych nieruchomości. Zniszczeniu uległa całość, i kilka miesięcy później określono to jako największe zaniedbanie w całym województwie, może nawet kraju. Drobiazgowe śledztwo wykazało, że we wszystkich pomieszczeniach zignorowano praktycznie wszystkie przepisy i zasady przeciwpożarowe, a przyczyną tragedii było samoistne włączenie się tych urządzeń, które miały przed nią chronić.
Przez bardzo długi czas nikt nie zastanawiał się, co zrobić z pawilonem, w którym kiedyś było studio Lecha Grobelnego. Budynek obrósł legendą i służył za miejsce libacji okolicznym menelom. Złośliwi mówili, że żule uprawiają tam płatną miłość. Podobno przewodniczył im miły, starszy pan w garniturze.
Już za chwileczkę, już za momencik, piątek z Pankracym zacznie się kręcić :D.
Czołg może wpaść w poślizg na zwłokach, na asfalcie
nie chciał pozostawiać nic bez opieki.
Zostawić kogo czego? niczego.
– Czym chata bogata, co ukradła mama i tata
A nie tym chata, co?
– Już wiesz, co ciebie czeka. – Mężczyzna na krzesełku pod ścianą odstawił kubek.
Może cię, nie podoba mi się ciebie.
Wywaliłabym złe kobiety nieszczące mężczyzn podczas rozwodów i odrażające żony u boku nieszczęśników;) ale wyszedłeś ponad siebie i udało Ci się stworzyć bardzo fajne piekło. Nie demony, duchy czy upiory, ale przerażające wizję w wariancie dla każdego coś okropnego.
Plastyczne opisy miejsca, zróżnicowani bohaterowie i (jak dla mnie) sporo grozy.
"nie mam jak porównać samopoczucia bez bałaganu..." - Ananke
Cześć Ambush,
Kobiety są najwspanialsze, i mówię to bez cienia ironii. Wszystko im zawdzięczamy, nawet życie.
Dziękuję za Twój czas i komentarz. Tekst jest zupełnie oddzielny i nie dotyczy żadnego z moich wcześniejszych uniwersów, więc… można było spróbować kilku fajnych rzeczy. Starałem się obdarować wszystkich po równo, a to oznacza, że Janusz i Grażyna chyba raczej powinni być (jak również kilka innych elementów rzeczywistości).
Dziękuję również za łapankę – zmieniłem wraz z kilkoma innymi detalami (wiadomo, wychodzą).
Mam nadzieję, że kolejne teksty będą jeszcze lepsze. Klik jest na pewno dla mnie miłą niespodzianką, również dziękuję.
Pozdrawiam,
TG
Cześć.
Kurcze, naprawdę dobre! Siadło, więc klikam!
Cześć Sajmon15,
Dziękuję bardzo.
Pozdrawiam,
TG