Na długo przed czasem, zanim powstały pierwsze światy, zanim cokolwiek miało nazwę, istniała Matka Roślina – istota tak wielka, że jej pnącza oplatały przestrzeń między gwiazdami.
Nie była zbudowana z ciała, jak my je rozumiemy, lecz z krzemu, energii i pamięci światła.Jej życie mierzone było nie w sekundach, ale w latarniach światła, które przemierzała.
Każdy przebyty odcinek kosmosu zostawiał w niej ślad – pierścień istnienia, jak w pniu drzewa, lecz zapisany w strukturze czasoprzestrzeni.
Matka Roślina nie żyła po to, by przetrwać.
Żyła po to, by rodzić.
Gdy osiągała kres swojej wędrówki – a kres ten przychodził nie ze zmęczenia, lecz z pełni – wybierała jedną gwiazdę.
Zawsze była to stara gwiazda, czerwona i zmęczona, gotowa umrzeć, ale jeszcze bijąca blaskiem.
Matka Roślina wtedy zanurzała swoje pnącza w jej wnętrze, tańcząc z plazmą, śpiewając językiem pól magnetycznych.
Tam, w samym sercu ognia, dokonywała aktu Zakwitnięcia.
Zakwitnięcie było święte.
Tam, w rdzeniu gwiazdy, tworzyła Nasiono Światła – zwarte, drgające źródło nowego życia.
Gdy to dzieło zostało zakończone, Roślina uwalniała się z uścisku gwiazdy i rozpadała – spokojnie, bez lęku.
Jej szczątki dryfowały przez przestrzeń, tworząc mgławice – olbrzymi, barwny kokon utkany z resztek jej ciała, pyłu i duszy.
Z mgławicy rodziły się nowe gwiazdy.
Wokół gwiazd krążyły planety.
Na planetach – w odpowiednim czasie – kiełkowało życie.
Niektóre z tych żyć nigdy nie dowiedziało się, skąd pochodzą.
Inne spojrzały w niebo i poczuły tęsknotę, której nie potrafiły nazwać.
Ale najstarsi mędrcy, najczulsze istoty, których serca biły w rytm pulsarów, powtarzali starą Pieśń:
“ Z życia zrodzonego ze światła,
z pnączy utkanych z czasu,
przyjdzie śmierć w barwach mgławicy,
by dać początek życiu nowemu. “
I tak Matka Roślina wciąż zakwita.
Choć nikt jej nie widzi – czuwa.
Choć nie ma imienia – tworzy.
Choć przemija – jest początkiem.
Z mgławic, które były ciałem Matki Rośliny, narodziły się planety.
Ich gleba nosiła cząstki pamięci.
Ich powietrze – echo pradawnych oddechów.
Ich oceany – łzy po odejściu Matki.
Na tych planetach, w odpowiednim czasie, rozkwitało życie.
I chociaż było różne w kształcie, barwie i formie, wszystkie istoty zrodzone z tej materii miały coś wspólnego – tęsknotę.
Kiedy noc zapadała, a nad nimi rozciągał się wszechświat, patrzyły w niebo z czymś, czego nie potrafiły nazwać.
Ich serca drżały, Ich dusze milkły.
Jakby każda z nich miała w sobie pustkę – wspomnienie czegoś, czego nigdy nie widziały, ale zawsze znały.
Była to tęsknota za Matką, którą ich istnienie nosiło w samej strukturze.
Czasem mówili, że czuli się jak liście, które spadły z drzewa i nie pamiętają, skąd przyszły.
Innym razem porównywali się do iskier wyrzuconych z ogniska – jasnych, lecz oddzielonych od źródła ciepła.
Niektóre cywilizacje stworzyły z tego mit.
Inne – Religie.
Jeszcze inne – naukę
Ale wszystkie – wszystkie – patrzyły w gwiazdy, i milczały.
Bo gdzieś głęboko, tam, gdzie umysł spotyka się z pamięcią materii, wiedziały:
gwiazdy to nie tylko światła.
To oczy Matki.
I dlatego nigdy nie przestali szukać.
Budowali statki kosmiczne, teleskopy.
Tworzyli modlitwy i pieśni.
Nie po to, by podbić kosmos.
Ale by kiedyś – choćby przez ułamek chwili – powrócić w objęcia Rośliny Matki, która ich stworzyła