- Opowiadanie: Nikodem_Podstawski - Kieszonkowy Reaktor Jądrowy

Kieszonkowy Reaktor Jądrowy

Sam nie wiem, skąd wła­ści­wie wziął mi się po­mysł na ten ar­te­fakt. Tak samo nie mam też po­ję­cia, dla­cze­go po­sta­no­wi­łem z nim zro­bić pełne opo­wia­da­nie. W każ­dym razie tak się stało i je­stem z tego nawet dumny. Mi­łe­go czy­ta­nia! A jeśli chce­cie le­piej po­znać dwój­kę głów­nych bo­ha­te­rów to za­pra­szam do prze­czy­ta­nia “Au­to­mat z ka­ra­bi­na­mi sztur­mo­wy­mi”.

Dyżurni:

Finkla, bohdan, adamkb

Oceny

Kieszonkowy Reaktor Jądrowy

Dzwo­nek do drzwi roz­brzmiał aku­rat w mo­men­cie, gdy mia­łem wyj­mo­wać pizzę z pie­kar­ni­ka. Po­iry­to­wa­ny zrzu­ci­łem rę­ka­wi­cę ku­chen­ną, wy­łą­czy­łem pie­kar­nik i po­sze­dłem otwo­rzyć drzwi, mając jed­no­cze­śnie na­dzie­ję, że do­dat­ko­wa mi­nu­ta nie spali pep­pe­ro­ni na wiór. Przed progiem stał niski i chu­da­wy chło­pi­na w wy­pło­wia­łym gar­ni­tu­rze i z wy­pcha­ną torbą na ra­mie­niu, któ­rej stan wska­zy­wał na słusz­ny wiek. W ogóle sam nie­zna­jo­my wy­da­wał się ra­czej stary, ale może była to kwe­stia jego roz­bie­ga­nych oczek, dziw­ne­go uśmiesz­ku czy prze­rze­dzo­nych wło­sów. W każ­dym razie nie wzbu­dzał za­ufa­nia, przy­naj­mniej mo­je­go.

– Słu­cham – rzu­ci­łem od razu, chcąc mieć to za sobą. Choć typ nie wy­glą­dał na je­ho­we­go ani ty­po­we­go akwi­zy­to­ra, nie chcia­łem go mieć przed drzwia­mi dłu­żej, niż to ab­so­lut­nie ko­niecz­ne.

– Nie byłby pan za­in­te­re­so­wa­ny kup­nem re­ak­to­ra ją­dro­we­go? – za­py­tał, świ­dru­jąc mnie wzro­kiem i pi­skli­wym gło­sem.

Zdę­bia­łem. Przez chwi­lę za­sta­na­wia­łem się czy może mi się to śni, ale ra­czej było to mało praw­do­po­dob­ne, bo do­tych­cza­so­wa me­lan­cho­lia dnia była zbyt nudna jak na sen. Teraz jed­nak los po­sta­no­wił do­star­czyć mi wra­żeń.

– Mógł­by pan po­wtó­rzyć?

– Re­ak­tor ją­dro­wy, sza­now­ny panie! Nówka sztu­ka, nie­śmi­ga­ny! Im­por­to­wa­ny pro­sto z Fran­cji! – za­chwy­cał się męż­czy­zna. – Moja wi­zy­tów­ka.

Podał mi mały kar­to­nik, a ja prze­czy­ta­łem skrom­ny napis na nim: „Hie­ro­nim Go­eb­bels. Ob­woź­ny sprze­daw­ca re­ak­to­rów ją­dro­wych”. Tego jesz­cze nie grali. Po­wi­nie­nem go czym prę­dzej prze­pło­szyć razem z jego głu­po­tą i nie­szczę­śli­wym w brzmie­niu na­zwi­skiem, jakże wła­ści­wym dla nie­go­dzi­we­go fachu do­mo­krąż­cy, ale jed­nak za­in­te­re­so­wał mnie. W końcu nie każdy idio­ta umie się tak do­brze za­pre­zen­to­wać. To, że był idio­tą, już wie­dzia­łem. Prze­cież choć­by­śmy zło­ży­li się całą klat­ką, nie by­ło­by nas stać nawet na naj­gor­sze­go sortu re­ak­tor ją­dro­wy. No i skąd ktoś jego pre­zen­cji miał­by do­stęp do cze­goś tak… za­awan­so­wa­ne­go?

– Pizza mi się spali, właź pan i pier­nicz dalej. Ale uprze­dzam, her­ba­ty nie zro­bię! – po­in­for­mo­wa­łem go, prze­pusz­cza­jąc w drzwiach.

– Ależ na­tu­ral­nie, na­tu­ral­nie! Nie śmiał­bym pro­sić sza­now­ne­go… – Kła­niał się sprze­daw­ca, a ja już po­ża­ło­wa­łem swo­jej de­cy­zji.

Było w nim coś od­ra­ża­ją­ce­go. Nie tylko na­zwi­sko, pro­fe­sja czy nawet nie­zbyt ku­szą­ca apa­ry­cja (do­li­cza­jąc do niej nie­chluj­ny za­rost i po­pla­mio­ną ko­szu­lę, co zo­ba­czy­łem do­pie­ro z bliż­sza), ale w ogóle cały był jakiś taki ohyd­ny. I może nie po­win­no się są­dzić ludzi w ten spo­sób, ale wy­ro­słem, jak więk­szość mo­je­go po­ko­le­nia, na uprze­dze­niach i już tego nie zmie­nię. Teraz in­try­go­wa­ły mnie dwie rze­czy: jak facet bę­dzie pró­bo­wał mnie prze­ko­nać do kupna re­ak­to­ra oraz czy z mojej pizzy zo­sta­ło coś wię­cej niż wę­giel.

– Te re­ak­to­ry to na­praw­dę pierw­sza klasa, mówię panu! Ta­kie­go to­wa­ru nie mie­li­śmy od paru ład­nych lat, a wiem co mówię, bo tro­chę się już, he he, na­sprze­da­wa­łem! – po­wie­dział, ki­wa­jąc się jak żyd na mo­dli­twie.

Żydem ra­czej nie był (żyd na­zwi­skiem Go­eb­bels, to do­pie­ro byłby ory­gi­nał), ci w końcu nie muszą ucie­kać się do tak ni­sko­lot­nych prak­tyk jak akwi­zy­cja, by za­ro­bić na życie. Mó­wi­łem już, że wy­ro­słem na uprze­dze­niach?

– A co w nich ta­kie­go spe­cjal­ne­go? – za­py­ta­łem kur­tu­azyj­nie, wyj­mu­jąc pizzę z pie­kar­ni­ka. Przy­pa­lo­na, ale nie spa­lo­na. Zjem. I może nawet nie będę miał wzdęć.

– Ano wszyst­ko! Chło­dze­nie, wy­daj­ność, u-ni-wer-sal-ność, pro­szę sza­now­ne­go pana! Za­si­lisz pan nim wszyst­ko! Pral­kę, su­szar­kę, ten o tu pie­kar­nik, te­le­fon albo auto elek­trycz­ne pan na­ła­du­jesz! No wszyst­ko, jak Boga ko­cham!

Za­sta­no­wi­łem się, czy ktoś jego po­kro­ju może być jak­kol­wiek prak­ty­ku­ją­cy, a jeśli tak, to ja­kie­mu bogu służy. On zaś po­wi­nien le­piej się za­sta­no­wić nad do­bo­rem przy­kła­dów; na na­szym osie­dlu tylko jedna osoba miała auto elek­trycz­ne, które ku­pi­ła chyba tylko po to, żeby resz­ta osie­dla głów­ko­wa­ła, gdzie też mamy w mie­ście sta­cje ła­du­ją­ce i dzi­wi­ła się „jak ten elek­tryk cicho cho­dzi”.

– No dobra, a masz pan ja­kieś zdję­cia tego re­ak­to­ra? – za­py­ta­łem, bo jeśli już mia­łem mieć co opo­wia­dać kum­plom przy piwie, to le­piej mieć cały obraz ab­sur­du tego fa­ce­ta.

– Jakie fo­to­gra­fie? Prze­cież wszyst­kie re­ak­to­ry są tutaj! – od­parł i za­czął czym prę­dzej gme­rać w tor­bie.

Spoj­rza­łem na niego ze zdzi­wie­niem, które uro­sło do nie­bo­tycz­nych roz­mia­rów, gdy facet wy­cią­gnął świe­cą­cą dziw­nym bla­skiem kost­kę. Po bliż­szym przyj­rze­niu się zo­ba­czy­łem, że we­wnątrz znaj­du­je się nie­zwy­kle skom­pli­ko­wa­na apa­ra­tu­ra; rury, zbior­ni­ki, złą­cza, ko­mi­ny i inne struk­tu­ry, któ­rych nawet nie umia­łem na­zwać. W końcu nie mia­łem bla­de­go po­ję­cia jak wła­ści­wie wy­glą­da i pra­cu­je re­ak­tor ją­dro­wy, ale na­bra­łem dziw­nej pew­no­ści, że wła­śnie pa­trzę na coś w ro­dza­ju ma­kie­ty ta­ko­we­go. Ma­kie­ty, która jed­nak wy­da­wa­ła się… dzia­łać. Za­mknię­ta w prze­zro­czy­stym, pla­sti­ko­wym sze­ścia­nie pro­jek­cja praw­dzi­we­go re­ak­to­ra. A może to na­praw­dę był re­ak­tor, tylko mi­kro­sko­pij­ny? Co za bzdu­ry!

– Co to jest? – za­py­ta­łem w końcu.

– Re­ak­tor, panie sza­now­ny! Bar­dzo do­brej ja­ko­ści, jak mó­wi­łem. Wy­so­ka za­war­tość uranu dwie­ście trzy­dzie­ści pięć po­zwa­la na…

– Co pan mi tu pier­dzie­lisz?! To jest jakaś za­baw­ka!

Nie­ape­tycz­ny sprze­daw­ca uśmiech­nął się pa­skud­nie, zu­peł­nie jakby cze­kał na taką re­ak­cję. Wy­cią­gnął z torby kabel, który z jed­nej stro­ny miał naj­bar­dziej cu­dacz­ne wej­ście, jakie w życiu wi­dzia­łem, a z dru­giej roz­sz­cze­piał się na kilka bar­dziej stan­dar­do­wych. To dzi­wacz­ne wej­ście po­wę­dro­wa­ło w port umiesz­czo­ny w sze­ścia­nie, zaś prze­ciw­le­głe USB typu C męż­czy­zna pod­piął do te­le­fo­nu, który wyjął z kie­sze­ni. Smart­fon za­czął się ła­do­wać, a facet spoj­rzał na mnie z za­do­wo­le­niem.

– No i co? My­ślisz pan, że się na to na­bio­rę? – prych­ną­łem. – To prze­cież jak nic zwy­kła ba­te­ria, a to coś w środ­ku to jakaś marna imi­ta­cja albo ilu­zja. Ja to od pana kupię, a to się roz­ła­du­je po jed­nym dniu i tyle z re­ak­to­ra!

Jed­no­cze­śnie zda­łem sobie spra­wę, że przez tę całą bła­ze­na­dę nie­mal zu­peł­nie wy­sty­gła mi pizza. Prze­klą­łem w my­ślach swoją głu­po­tę, która po­zwo­li­ła mi wpu­ścić tego na­cią­ga­cza do środ­ka. Już mia­łem go wy­rzu­cić za drzwi, gdy ten nagle po­wie­dział:

– Pro­szę wy­łą­czyć prąd w miesz­ka­niu.

– Słu­cham?

– Niech pan wy­łą­czy korki, coś panu za­pre­zen­tu­ję.

– Mowy nie ma, wynoś się pan!

– Pro­szę dać mi szan­sę.

– Dałem już zbyt dużą, won! Nie bę­dziesz mi pan rzą­dził w miesz­ka­niu! – Za­czy­na­łem się już so­lid­nie de­ner­wo­wać, gdy nagle roz­le­gło się pu­ka­nie do drzwi. – Otwar­te! – za­wo­ła­łem. Ko­go­kol­wiek nio­sło, nie mógł być gor­szy niż mój obec­ny gość.

Nie po­my­li­łem się. W drzwiach sta­nął są­siad, pan Ustrzyc­ki, z któ­rym zresz­tą po nie­daw­nej pa­ra­nor­mal­nej afe­rze z au­to­ma­tem do sprze­da­ży ka­ra­bi­nów, a ra­czej po bę­dą­cym jej kon­se­kwen­cją al­ko­ho­lo­wym po­sie­dze­niu i wy­pi­ciu bru­der­sza­ftu, prze­szli­śmy na ty. Przy­naj­mniej dla niego ja z Mich­nie­wi­cza sta­łem się Paw­łem, bo mnie dalej było jakoś dziw­nie do tego pod­sta­rza­łe­go męż­czy­zny wołać jak do ko­le­gi. Hu­bert Ustrzyc­ki na­to­miast, z wła­ści­wym sobie en­tu­zja­zmem, za­py­tał od razu:

– Są­sie­dzie, nie masz cza­sem po­ży­czyć czosn­ku? Uwi­dzia­ło mi się mięso zro­bić, a nie mam aku­rat… – za­milk­nął, ana­li­zu­jąc po­stać sto­ją­cą obok mnie.

– Dzień dobry, panie Hu­ber­cie. Przed­sta­wiam Hie­ro­ni­ma Go­eb­bel­sa, ob­woź­ne­go sprze­daw­cę re­ak­to­rów ją­dro­wych – po­wie­dzia­łem z lek­kim uśmie­chem, a akwi­zy­tor skło­nił się z wąt­pli­wą gra­cją.

– Go­eb­bel­sa? – skrzy­wił się Ustrzyc­ki. Jeśli moje po­ko­le­nie wy­ro­sło na uprze­dze­niach, to jego po­ko­le­nie było tym, które ak­tyw­nie je two­rzy­ło z hi­sto­rii opo­wia­da­nych przez jesz­cze star­szych od niego. – Jesz­cze raz. Co ten szwab sprze­da­je?

– Re­ak­to­ry ją­dro­we, sza­now­ny panie! Pro­szę spoj­rzeć! – Sprze­daw­ca naj­wi­docz­niej pod­nie­cił się ko­lej­nym po­ten­cjal­nym fra­je­rem, który kupi bez­u­ży­tecz­ny ba­dziew.

Hu­bert Ustrzyc­ki za­du­mał się nad świe­cą­cą kost­ką, za­wie­ra­ją­cą model re­ak­to­ra. Nic dziw­ne­go zresz­tą, wy­glą­da­ła na­praw­dę cie­ka­wie. Ja zaś po raz ko­lej­ny ze smut­kiem spoj­rza­łem na swoją pizzę, która na dobre zdą­ży­ła wy­sty­gnąć.

– Ile za to? – za­py­tał Ustrzyc­ki.

– Ach, pro­szę mi wie­rzyć, że bę­dzie pan za­do­wo­lo­ny! Te re­ak­to­ry to nówki sztu­ki, pro­sto z Fran­cji! Wiem, co mówię, bo…

– Ile?! Za­py­ta­łem! – huk­nął Ustrzyc­ki. Nie zno­sił bez­sen­sow­nej pa­pla­ni­ny. A ta w wy­ko­na­niu ob­woź­ne­go SS-man­na była szcze­gól­nie iry­tu­ją­ca.

– S-sto zło­tych… – wy­du­kał za­sko­czo­ny sprze­daw­ca.

Są­siad wy­cią­gnął z kie­sze­ni port­fel, który chyba za­wsze nosił przy sobie, wyjął z niego pa­pie­rek z zie­lo­nym Ja­gieł­łą i podał sprze­daw­cy, za­bie­ra­jąc z jego dłoni re­ak­tor z wpię­tym doń ka­blem. Na­stęp­nie na­chy­lił się do Hie­ro­ni­ma, który ze zdzi­wie­niem przy­glą­dał się stów­ce i przy­bie­ra­jąc groź­ną minę, syk­nął:

– A teraz spie­przaj pan w pod­sko­kach, zro­zu­mia­no?! Bo pa­trzeć na pana nie mogę!

– P-pa­ra­gon po­trzeb­ny sza­now­ne­mu… – za­czął Go­eb­bels, ale wzrok Ustrzyc­kie­go spra­wił, że czym prę­dzej się skło­nił i nie­mal­że wy­biegł przez drzwi, ledwo miesz­cząc się w nich z wy­pcha­ną re­ak­to­ra­mi torbą.

Pa­trzy­łem oszo­ło­mio­ny na są­sia­da, który przy­glą­dał się ta­jem­ni­czej ko­st­ce z żywym za­in­te­re­so­wa­niem. W końcu nie wy­trzy­ma­łem i wy­pa­li­łem:

– Co też pan zro­bił, panie Hu­ber­cie?! Prze­cież od razu widać, że to zwy­kły krę­tacz! Już go mia­łem za drzwi wy­rzu­cać, a pan…

– Spo­koj­nie, Pa­weł­ku, prze­cież nic się nie stało. Co to jest stów­ka za re­ak­tor ją­dro­wy?

– To nie jest żaden re­ak­tor! To jakaś durna mi­sty­fi­ka­cja! – za­wo­ła­łem roz­pacz­li­wie.

– Nie, nie żadna mi­sty­fi­ka­cja, są­sie­dzie… – Ustrzyc­ki oglą­dał sze­ścian pod wie­lo­ma ką­ta­mi. A ra­czej to, co w nim było. To, co dla mnie było ilu­zją bądź mo­de­lem, a dla niego re­ak­to­rem ją­dro­wym. – Sły­sza­łem już o ta­kich urzą­dze­niach.

– Kie­szon­ko­wych re­ak­to­rach ją­dro­wych? – wes­tchną­łem.

– O, czyli znasz ten kon­cept!

– Niech pan nie żar­tu­je! To nie jest żaden re­ak­tor! A jeśli tak, pro­szę mi to udo­wod­nić! – po­wie­dzia­łem.

– No do­brze… Nie znam się co praw­da jakoś bar­dzo, ale… Chodź­my do mnie do ga­ra­żu! – po­wie­dział i czym prę­dzej wy­szedł z miesz­ka­nia.

Ja zaś, po­go­dziw­szy się z myślą, że mojej pizzy pep­pe­ro­ni prze­zna­czo­ne jest leżeć i nie za­znać to­wa­rzy­stwa moich ust, wzią­łem klu­cze, za­mkną­łem miesz­ka­nie i po­wlo­kłem się za nim.

Więk­szą część ga­ra­żu Ustrzyc­kie­go wy­peł­niał czer­wo­ny po­lo­nez, który był zresz­tą jego dumą. Ide­al­nie utrzy­ma­ny antyk cie­szył oko nawet ta­kie­go laika mo­to­ry­za­cji jak ja. Poza tym pełno tu było rze­czy wła­ści­wych dla wy­po­sa­że­nia ty­po­we­go bla­sza­ka: stare na­rzę­dzia, nie­chluj­nie za­mknię­te pusz­ki z far­ba­mi i in­ny­mi ole­isty­mi pły­na­mi, za­pa­so­we opony, ar­cha­icz­ne ra­dyj­ko i ubru­dzo­ny wszyst­kim co moż­li­we ka­wa­łek blatu w towarzystwie prze­peł­nio­nej ru­pie­cia­mi szaf­ki. Stan­dar­do­we kró­le­stwo męż­czy­zny po sześć­dzie­siąt­ce.

Hu­bert Ustrzyc­ki po­ło­żył do­mnie­ma­ny re­ak­tor na bla­cie i ko­rzy­sta­jąc z do­łą­czo­ne­go prze­wo­du, pod­piął do niego ra­dyj­ko. Za­czę­ło grać jakąś nie­zno­śną mu­zy­kę nada­wa­ną przez lo­so­wą sta­cję. Ale dzia­ła­ło.

– Ha! Wi­dzisz, Pa­weł­ku? Dzia­ła!

– Pro­szę prze­stać, panie Hu­ber­cie. Prze­cież to jest atra­pa. Jakaś marna ba­te­ria albo po­wer­bank. Roz­ła­du­je się lada mo­ment! – pro­te­sto­wa­łem, ile mo­głem, bo en­tu­zjazm są­sia­da był dla mnie zu­peł­nie nie­zro­zu­mia­ły.

Spoj­rzał na mnie z jakąś dziw­ną nie­chę­cią. Jed­no­cze­śnie prze­łą­czył sta­cję w radio na coś, co chyba było ka­to­lic­ką au­dy­cją.

– To co ty, nie wie­rzysz, że to jest re­ak­tor?

– A w życiu!

– I mówi to ktoś, kto nie­daw­no ka­ra­bin pod klat­ką ku­po­wał! – wy­tknął mi.

– To co in­ne­go. Wtedy przy­naj­mniej mia­łem go w ręce.

– A teraz nie masz? Do­tknij sobie, nie­do­wiar­ku! – za­śmiał się Ustrzyc­ki.

– Ale ka­ra­bi­ny ist­nie­ją! A kie­szon­ko­we re­ak­to­ry ją­dro­we już nie!

Hu­bert Ustrzyc­ki pod­łą­czył do re­ak­to­ra cały przy­bi­ty do szaf­ki prze­dłu­żacz. Po tym, jak przez chwi­lę było ciem­no, ża­rów­ka nad nami znów roz­bły­sła. A więc ko­lej­ny suk­ces.

– Wi­dzisz, dalej dzia­ła. To, że cze­goś nigdy nie wi­dzia­łeś na oczy, nie zna­czy, że nie ist­nie­je, Pa­weł­ku. Co po­wiesz o bak­te­riach? Albo o Rowie Ma­riań­skim? Też mi­sty­fi­ka­cja?

– W po­rząd­ku – wes­tchną­łem. – Za­łóż­my, że to na­praw­dę jest re­ak­tor ją­dro­wy i na­praw­dę bę­dzie dzia­łał jesz­cze długo po na­szej śmier­ci. W takim razie dla­cze­go ten wa­riat za­krzyk­nął sobie tylko stówę za niego?

– Bo jest głupi! – za­śmiał się. – Takie cu­deń­ko niejedno może zdzia­łać…

– Skąd pan w ogóle o nich wie? Tych kie­szon­ko­wych re­ak­to­rach?

– Jak to? Prze­cież w te­le­wi­zji mó­wi­li! – zdzi­wił się Ustrzyc­ki. – A, no praw­da. Wy mło­dzi już nie oglą­da­cie…

Za­pa­trzy­li­śmy się obaj na re­ak­tor, pul­su­ją­cy teraz lekko bla­dym świa­tłem. Nie mo­głem uwie­rzyć, że coś ta­kie­go na­praw­dę ist­nie­je. A jed­nak ża­rów­ka świe­ci­ła, a zdro­waś­ki sy­pa­ły się z radia. Być może to na­praw­dę był re­ak­tor ją­dro­wy.

– Co my z nim zro­bi­my, panie Hu­ber­cie? – za­py­ta­łem w końcu.

– Ano, dobre py­ta­nie. W ga­ra­żu to jesz­cze jaka łajza mi ukrad­nie, a w domu nie będę ścia­ny kuł, żeby go pod­łą­czać. Ale chyba mam po­mysł!

– Tak?

– Pa­mię­tasz, Pa­weł­ku, że u nas w klat­ce pod trzy­dzie­ści pięć miesz­ka pro­fe­sor Lip­ski? Wiesz, ten fizyk, co to w Kra­ko­wie uczył!

– Lip­ski? To on dalej żyje? Nie wi­dzia­łem go chyba od… nawet nie pa­mię­tam kiedy!

Moje zdzi­wie­nie było słusz­ne; pro­fe­so­ra Lip­skie­go ponoć wi­dzia­ła kie­dyś nasza są­siad­ka pani Ma­cie­jo­wa, z którą zresz­tą był bar­dzo za­ko­le­go­wa­ny i twier­dzi­ła, że wy­glą­dał jak wrak czło­wie­ka. Nic dziw­ne­go zresz­tą, miał chyba z dzie­więć­dzie­siąt lat. Co praw­da nie wi­dzia­łem żad­nej klep­sy­dry, ale kto wie…

– Co ma nie żyć?! – obu­rzył się Ustrzyc­ki. – Wy mło­dzi to od razu by­ście każ­de­go cho­wa­li, jak tylko na eme­ry­tu­rę przej­dzie!

– Prze­pra­szam, my­śla­łem… – Prze­rwał mi mach­nię­ciem ręki.

– Głu­po­ta! Ale chodź, mu­si­my dojść do ładu z tym ta­ła­taj­stwem!

Nim się obej­rza­łem, by­li­śmy z po­wro­tem na osie­dlu, a chwi­lę póź­niej wspól­nie wspi­na­li­śmy się po scho­dach na czwar­te pię­tro. Mi­mo­wol­nie za­sta­no­wi­łem się, jak taki sta­ru­szek może tu wcho­dzić dzień w dzień, skoro nie mamy windy. No, może też nie wy­cho­dzić z domu. Przy­kre, ale jed­nak re­ali­stycz­ne.

Drzwi były stare, ale po­zła­ca­ny napis „35” błysz­czał, jakby zo­stał za­mon­to­wa­ny wczo­raj. Ustrzyc­ki za­pu­kał raz i drugi, jed­nak od­po­wie­dzia­ła nam je­dy­nie cisza. Spró­bo­wa­li­śmy jesz­cze raz po kilku se­kun­dach, a osta­tecz­nie uży­li­śmy dzwon­ka. Dalej nic.

– Panie Lip­ski! Tutaj Hu­bert Ustrzyc­ki z dołu! Mo­że­my wejść?! – wy­darł się mój są­siad. Po­now­nie jed­nak od­po­wie­dzia­ła nam cisza.

– Może wy­szedł? – za­su­ge­ro­wa­łem.

– Albo do resz­ty ogłuchł. Już daw­niej miał pro­ble­my ze słu­chem i dia­bli wie­dzą czy do­stał w końcu ten apa­rat.

Cze­ka­li­śmy tak jesz­cze kilka se­kund, aż w końcu Ustrzyc­ki na­ci­snął klam­kę, a drzwi ustą­pi­ły. Spoj­rze­li­śmy po sobie i po cichu we­szli­śmy do środ­ka.

We­wnątrz było ciem­no, pach­nia­ło my­dłem i jakby… cy­na­mo­nem? Miesz­ka­nie ide­al­nie do­pa­so­wa­ło się do wła­ści­cie­la: stare bo­aze­rie do kom­ple­tu z paw­la­czem, meble pa­mię­ta­ją­ce PRL, za­ku­rzo­ne dy­wa­ny i drzwi z pla­sti­ko­wy­mi szy­ba­mi. Mimo wszyst­ko miało to swój urok i z ja­kie­goś po­wo­du po­czu­łem się dziw­nie spo­koj­ny. Pra­wie za­po­mnia­łem, że przy­szli­śmy tu wy­ja­śnić ta­jem­ni­cę kie­szon­ko­we­go re­ak­to­ra, któ­re­go ist­nie­nie coraz bar­dziej nor­ma­li­zo­wa­ło się w mojej gło­wie.

– Pro­fe­so­rze Lip­ski! Jest pan tu?! – krzy­czał Ustrzyc­ki.

Po raz ko­lej­ny nikt nam nie od­po­wie­dział.

– Może nie po­win­ni­śmy tu tak wcho­dzić, panie Hu­ber­cie? Po­cze­kaj­my, aż…

– Bzdu­ry! Dzia­dek pew­nie śpi, po­szu­kaj­my go!

Wie­dzia­łem, że kłó­ce­nie się z nim jest bez­ce­lo­we, więc za­czę­li­śmy prze­szu­ki­wać nie­wiel­kie miesz­ka­nie. Jed­nak ani w po­dzie­lo­nej na dwie czę­ści ła­zien­ce, ani w sa­lo­nie, kuch­ni czy dwóch po­zo­sta­łych po­ko­ikach nie było pro­fe­so­ra. A jed­nak miesz­ka­nie było otwar­te. Oczy­wi­ście mógł gdzieś wyjść i z le­ni­stwa czy za­po­mi­nal­stwa nie za­mknąć drzwi. Zre­zy­gno­wa­ni usie­dli­śmy w sa­lo­nie; Ustrzyc­ki na fo­te­lu, a ja na ka­na­pie, obok pię­trzą­cej się ogrom­nej góry po­ście­li.

– Po­cze­kaj­my na niego, może zaraz wróci… – Ustrzyc­ki za­czął od nie­chce­nia oglą­dać re­ak­tor, który wciąż świe­cił bladą po­świa­tą.

Gdy tak sie­dzie­li­śmy, wsłu­chu­jąc się w ćwier­ka­nie pta­ków za uchy­lo­nym oknem i mia­ro­we ty­ka­nie ze­ga­ra, nagle stało się coś, co nie­mal przy­pra­wi­ło mnie o zawał serca. Otóż góra koców, po­du­szek i pie­rzyn, le­żą­ca tuż obok mnie, po­ru­szy­ła się nagle nie­spo­koj­nie, tak że jej część wy­lą­do­wa­ła na dy­wa­nie. Spod warstw betów na­to­miast wyj­rzał pro­fe­sor Lip­ski, który przy­glą­dał się nam uważ­nie, za­rów­no za­sko­czo­ny, jak i wciąż za­spa­ny. W końcu jed­nak chyba przy­po­mniał sobie, kim je­ste­śmy i kim on sam jest, bo za­wo­łał skrze­kli­wym gło­sem:

– O, są­sie­dzi! Co to, panie Hu­ber­cie? Na her­ba­tę pan przy­szedł do ta­kie­go dziad­ka? He, he! I pan… Mich­nie­wicz też przy­szedł! Za­szczy­co­nym! – śmiał się pro­fe­sor. Ja na­to­miast zdzi­wi­łem się, że w ogóle mnie pa­mię­ta, bo ostat­ni raz roz­ma­wia­łem z nim chyba, jak jesz­cze stu­dio­wa­łem.

– Tutaj pan był! – Ustrzyc­ki naj­wi­docz­niej nie za­uwa­żył, jak bar­dzo się wy­stra­szy­łem. Prze­cież nawet nie sły­sze­li­śmy od­de­chu! – Takie zimno panu, pro­fe­so­rze? Toć już kwie­cień od paru ład­nych dni!

– Kwie­cień, kwie­cień, a stare kości mówią, że sty­czeń! – prych­nął pro­fe­sor, zrzu­ca­jąc resz­tę po­ście­li i wsta­jąc z ka­na­py. – Zimno jak w psiar­ni w tej cha­łu­pie!

Przyj­rza­łem mu się, bo na­praw­dę zdą­ży­łem za­po­mnieć, jak wy­glą­dał. Drob­ny i nie­wy­so­ki męż­czy­zna nosił fla­ne­lo­wą ko­szu­lę i lnia­ne spodnie, pod­trzy­my­wa­ne przez po­strzę­pio­ny pasek. Pod błyszczącą łysiną, na pokrytej zmarszczkami i plamami starczymi twarzy, miał grube oku­la­ry i białe wąsy, które drzem­ka zo­sta­wi­ła w ar­ty­stycz­nym nie­ła­dzie. Pro­fe­sor po­dry­gi­wał, lekko tu­piąc kap­cia­mi o dywan i trud­no było orzec, czy było mu aż tak zimno, cier­piał na do­le­gli­wo­ści neu­ro­lo­gicz­ne czy po pro­stu miał taki ka­prys.

– My nie na her­ba­tę, a z in­te­re­sem! – Ustrzyc­ki od razu prze­szedł do rze­czy. Za­uwa­ży­łem, że mówił teraz gło­śniej niż zwy­kle, pew­nie przez wzgląd na kło­po­ty ze słu­chem Lip­skie­go, u któ­re­go jed­nak nie za­uwa­ży­łem żad­ne­go apa­ra­tu słu­cho­we­go. – Wi­dział pan pro­fe­sor kiedy takie cudo?

Wy­cią­gnął rękę z re­ak­to­rem ku sta­rusz­ko­wi, a ten bacz­nie przyj­rzał się urzą­dze­niu. Prze­krzy­wiał przy tym głowę w tak dy­na­micz­ny spo­sób, że przy­po­mi­nał mi ja­kie­goś ptaka. W końcu zde­cy­do­wał się lekko po­stu­kać w re­ak­tor i naj­wi­docz­niej coś mu to dało, bo pod­krę­cił wąsa i po­wie­dział:

– Kie­szon­ko­wy re­ak­tor ją­dro­wy! Lata ta­kie­go nie wi­dzia­łem! Gdzie­ście go pa­no­wie do­sta­li?!

– Sprze­dał go nam ob­woź­ny sprze­daw­ca – wy­ja­śni­łem, bo chcia­łem się w końcu włą­czyć do roz­mo­wy. – Za całe sto zło­tych!

– Co za oka­zja!

– Wia­do­mo! – przy­tak­nął Ustrzyc­ki.

– Czyli to na­praw­dę jest re­ak­tor? – Nie mo­głem uwie­rzyć. Dzi­wac­two Ustrzyc­kie­go jakoś zno­si­łem, ale teraz z jego po­glą­dem zga­dzał się fizyk z praw­dzi­we­go zda­rze­nia.

– A pew­nie! Kie­dyś były bar­dzo po­pu­lar­ne! Ech, pa­mię­tam jak w osiem­dzie­sią­tym dru­gim z ko­le­ga­mi od­pa­li­li­śmy ta­kie­go w ka­fej­ce w Nicei, żeby sprzęt pod­ła­do­wać. Ża­bo­ja­dy chcia­ły mi­li­cję wzy­wać, ha ha! Pięk­ne czasy… – Roz­ma­rzył się.

– A wi­dzisz, Pa­weł­ku? – za­śmiał się Ustrzyc­ki. – Do­brze, żeś tego szwa­ba od razu nie po­go­nił! Cza­sem nawet taka ka­na­lia się przy­da­je, a co!

– Prze­pra­szam, ale dla mnie to wszyst­ko dalej jest zbyt dziw­ne! – Wsta­łem i spoj­rza­łem na dwóch star­szych męż­czyzn, któ­rzy od­po­wie­dzie­li mi zdzi­wio­nym wzro­kiem. – Jeśli to na­praw­dę jest re­ak­tor, prze­pro­wadź­my jakiś test. Ża­rów­ka w ga­ra­żu to za mało, żebym uwie­rzył w to coś!

– Nie­wier­ny To­masz, co? He he! Do­brze, bę­dzie jak pan chce. Tak się skła­da, że mamy tu ide­al­ne wa­run­ki do te­stów! – orzekł pro­fe­sor, na któ­re­go twa­rzy po­ja­wi­ła się jakby duma.

– Daj spo­kój, Paweł. Skoro nawet pro­fe­sor twier­dzi, że to re­ak­tor… – Znie­chę­ce­nie wy­jąt­ko­wo nie pa­so­wa­ło Ustrzyc­kie­mu, a jed­nak naj­wi­docz­niej mój upór go zmę­czył.

– Nie, chcę dowód! A skoro pro­fe­sor mówi, że to moż­li­we…

– A pew­nie, że moż­li­we. Po­dejdź pan tylko do skrzy­necz­ki w przed­po­ko­ju, tej gdzie korki. Tro­chę tam maj­stro­wa­łem i da się odłą­czyć za­si­la­nie z sieci. Jak już to zro­bisz, to włóż palec w ranę, czyli po­de­pnij re­ak­tor do skrzyn­ki i nie bądź nie­do­wiar­kiem, he he! – za­re­cho­tał pro­fe­sor. Jak na ta­kie­go sta­rusz­ka był pełen życia. Może to nasze zna­le­zi­sko tak go roz­bu­dzi­ło?

– Jak za­si­li całe miesz­ka­nie, to uwie­rzysz? – wes­tchnął Ustrzyc­ki.

– Uwie­rzę! Ale jak nie, to wtedy…

– Tak, tak. Wtedy ja i pro­fe­sor Lip­ski wyj­dzie­my na sta­rych ma­rzy­cie­li. Ale do ro­bo­ty, Pa­weł­ku. A ja nam zro­bię her­ba­ty, za po­zwo­le­niem pro­fe­so­ra.

– Ależ oczy­wi­ście, pro­szę się ob­słu­żyć! Dla mnie kost­ka cukru i ciast­ko z szaf­ki nad lo­dów­ką, panie Hu­ber­cie! – za­wo­łał.

Pod­czas gdy dwój­ka moich są­sia­dów świet­nie się ba­wi­ła, ja gło­wi­łem się nad elek­try­ką miesz­ka­nia. Mo­dy­fi­ko­wa­na przez pro­fe­so­ra skrzyn­ka miała zde­cy­do­wa­nie za dużo kabli, pstrycz­ków, prze­łącz­ni­ków, diod i wejść. W końcu jed­nak udało mi się wy­łą­czyć prąd (o czym świad­czy­ło nagłe usta­nie mia­ro­we­go bu­cze­nia sta­rej jak świat lo­dów­ki), a po kilku ko­lej­nych mi­nu­tach sta­rań, pod­łą­czyć re­ak­tor za po­mo­cą fi­ku­śne­go kabla. Osta­tecz­nie coś za­pisz­cza­ło, coś brzęk­nę­ło, a ja usły­sza­łem po­now­nie do­bie­ga­ją­cy z kuch­ni szum kan­cia­stej lo­dów­ki.

Spoj­rza­łem na pro­fe­so­ra, który uśmiech­nął się, ki­wa­jąc się nie­mal­że jak do­mo­krąż­ca Go­eb­bels. Mi­mi­ka Ustrzyc­kie­go wy­ra­ża­ła po­błaż­li­we: „A nie mó­wi­łem?” Ja zaś nie mo­głem wyjść z po­dzi­wu. W końcu w ostat­nim akcie de­spe­ra­cji rzu­ci­łem się w sza­lo­ny bieg po miesz­ka­niu, za­pa­la­jąc wszyst­kie ża­rów­ki, włą­cza­jąc pie­kar­nik, mi­kro­fa­lę, te­le­wi­zor, radio i całą cu­dacz­ną apa­ra­tu­rę fi­zycz­ną, jaką pro­fe­sor trzy­mał w miesz­ka­niu. Zro­bił się nie­zły har­mi­der, gdy wszyst­kie sprzę­ty za­czę­ły naraz hu­czeć, bu­czeć, bzy­czeć, szu­mieć, stę­kać i ja­zgo­tać. Naj­wi­docz­niej więk­szość z nich mogła być w wieku pro­fe­so­ra Lip­skie­go. Ku mo­je­mu zdzi­wie­niu, nie wy­bi­ło kor­ków, a re­ak­tor jak stał i pra­co­wał w swo­jej mi­nia­tu­ro­wej po­sta­ci, tak robił to nadal, bez naj­mniej­szych choć­by oznak nad­mier­ne­go ob­cią­że­nia.

W końcu ule­głem i zre­zy­gno­wa­ny usia­dłem na ka­na­pie obok są­sia­dów, zaraz po tym jak wy­łą­czy­łem wszyst­ko, co w bez­czel­nym ge­ście ośmie­li­łem się włą­czyć. Pro­fe­sor jed­nak wy­da­wał się chyba nawet za­do­wo­lo­ny z mojej próby walki o swoje; po­pro­sił tylko, by zo­sta­wić włą­czo­ny te­le­wi­zor, bo chce obej­rzeć wia­do­mo­ści.

– Nie­sa­mo­wi­te… – wes­tchną­łem, wypijając łyk zro­bio­nej przez Ustrzyc­kie­go her­ba­ty. – Na­praw­dę nie mogę w to uwie­rzyć.

– Nie pan pierw­szy, nie ostat­ni. Ta tech­no­lo­gia od za­wsze bu­dzi­ła wiele kon­tro­wer­sji – wy­ja­śnił pro­fe­sor. – W końcu to mi­nia­tu­ro­wy re­ak­tor ją­dro­wy, jak Boga ko­cham! Coś ta­kie­go nie mogło być lu­dziom obo­jęt­ne.

– Jed­nej rze­czy tylko nie ro­zu­miem – po­wie­dzia­łem, spo­glą­da­jąc ukrad­kiem na wciąż pra­cu­ją­cą kost­kę. – Skoro to praw­dzi­wy re­ak­tor i sprze­da­ją je nawet po sto zło­tych, to gdzie tu ha­czyk? Dla­cze­go nie ma ta­kie­go w każ­dym domu? Prze­cież to praw­dzi­wa re­wo­lu­cja! Za­miast węgla i w ogóle…

– A kto by nam na to, Pa­weł­ku drogi, po­zwo­lił? – za­py­tał Ustrzyc­ki, chrupiąc kru­che ciast­ko. – Ja­kiej spół­dziel­ni by za­le­ża­ło, żebyś za prąd nie pła­cił, co?

– No to prze­cież można za­ku­pić za pu­blicz­ne pie­nią­dze! Roz­dy­spo­no­wać i nie pła­cić w ogóle ni­ko­mu! Takie oszczęd­no­ści na ma­so­wą skalę po­zwo­li­ły­by…

Mój wywód prze­rwał gło­śny re­chot pro­fe­so­ra Lip­skie­go, któ­re­go naj­wi­docz­niej bar­dzo roz­ba­wi­łem, bo kiwał się i kle­pał w ko­la­no jak sza­lo­ny.

– Oj, panie Mich­nie­wicz! Żeby w tym kraju tylko tacy jak pan żyli, to może by była na­dzie­ja! Ale nie­ste­ty jeden żeś pan jest. I choć praw­dę pan mó­wisz, to nie­ste­ty tak nigdy nie bę­dzie.

– A dla­cze­go?

– Dla­cze­go, dla­cze­go… Bo pła­cić trze­ba! Ro­zu­miesz pan? Nie cho­dzi o to, żeby nie pła­cić, tylko żeby pła­cić! Za­wsze i za wszyst­ko. Bo po­wiedz­my, taki re­ak­tor. Świet­na spra­wa, nie ma co. Takim to by cały blok za­si­lił na dzie­sięć, może pięt­na­ście lat… Ale! Kto by wtedy pła­cił? I co by lu­dzie z tymi pie­niędz­mi ro­bi­li?

– Nie ro­zu­miem. Prze­cież można by…

– Można by, a jakże! Ale po co, skoro do­brze jest, jak jest? Oby­wa­te­la trze­ba ci­snąć, panie sza­now­ny! I tak się go ci­śnie, że aż sam za­czy­na to lubić! Wtedy nawet chęt­nie płaci spół­dziel­ni za prąd, a jak przy­cho­dzi taki ohyd­ny sprze­daw­ca Go­eb­bels, co to mi go pan Hu­bert opi­sał, jak pan ża­rów­ki świe­ci­łeś i po­ka­zu­je szem­ra­ne, ale praw­dzi­we roz­wią­za­nie, to chce się go po­go­nić czym prę­dzej! No, nie jest tak?

– Świę­ta praw­da, pro­fe­so­rze – za­du­mał się Ustrzyc­ki, je­dząc ko­lej­ne już ciast­ko.

– To zna­czy, że są nie­le­gal­ne? Te re­ak­to­ry zna­czy? – za­py­ta­łem.

– Nie­le­gal­ne? A gdzie! Ich nie trze­ba de­le­ga­li­zo­wać, bo lu­dzie już za­po­mnie­li o ich ist­nie­niu! Wi­dzie­li je tylko daw­niej w na­głów­kach gazet czy te­le­wi­zji, a potem było jak ze szcze­pion­ka­mi albo dy­na­mo na rower. Nie­po­trzeb­ne, to można się po­zbyć. I się po­zby­li lu­dzie, bo w grun­cie rze­czy to pro­ściej pła­cić ra­chu­nek niż się mę­czyć z pod­pi­na­niem re­ak­to­ra. Sam pan coś o tym wiesz… – Uśmiech­nął się ta­jem­ni­czo. – Tyle rze­czy można by zmie­nić. Ale to „można by” jest wła­śnie pro­ble­mem…

Za­sta­no­wi­łem się nad jego sło­wa­mi. Czy na­praw­dę sami się ogra­ni­cza­my? Czy świat rze­czy­wi­ście nie może pójść do przo­du, nawet jeśli fi­zycz­nie jest w sta­nie? Gdzie więc leży ten czyn­nik ogra­ni­cza­ją­cy i jak się go po­zbyć? Głu­po­ta? Le­ni­stwo? A może jedno i dru­gie? Już mia­łem się o to za­py­tać pro­fe­so­ra, ale zo­ba­czy­łem, że od­chy­lił głowę do tyłu i chra­pał w naj­lep­sze na ka­na­pie. Za­snął bły­ska­wicz­nie. Ten mały wy­kład mu­siał być dla niego mę­czą­cy. Ustrzyc­ki przy­krył mu nogi kocem, wy­łą­czył te­le­wi­zor, dopił her­ba­tę i po­wie­dział:

– Chodź­my już, Pa­weł­ku. Nic tu po nas.

– A re­ak­tor?

– Niech zo­sta­nie u pro­fe­so­ra. Co bę­dzie dzia­dek za prąd pła­cił. Nawet ta­kiej pro­fe­sor­skiej renty na to szko­da. No i wi­dzia­łeś, ile mu ten ga­dżet ra­do­ści spra­wił. A nas prze­cież stać na prąd, nie? Pal licho tę stów­kę, niech ma, stary wyga!

– W za­sa­dzie ma pan rację – stwier­dzi­łem i zro­zu­mia­łem, że mam już swoją od­po­wiedź.

Zmy­li­śmy na­czy­nia i wy­szli­śmy naj­ci­szej, jak się dało. W za­my­ka­ją­cych się drzwiach ostat­ni raz spoj­rza­łem na kie­szon­ko­wy re­ak­tor ją­dro­wy. Po raz ko­lej­ny po­zo­sta­ło mi za­ak­cep­to­wać dziw­ność, która nagle po­ja­wi­ła się w moim życiu.

Po­czu­łem, że zdą­ży­łem się zro­bić na­praw­dę głod­ny. Moja upie­czo­na i wy­sty­gnię­ta pizza wciąż prze­cież le­ża­ła na bla­cie. Czy stan­dar­do­wy pie­kar­nik da radę ją od­grzać bez do­szczęt­ne­go spa­le­nia? A może po­wi­nie­nem za­in­we­sto­wać w pie­kar­nik za­si­la­ny ją­dro­wo?

– Czego to lu­dzie nie wy­my­ślą – rzu­ci­łem, scho­dząc razem z Ustrzyc­kim na nasze pię­tro.

Koniec

Komentarze

 

Cześć Nikodem!

 

Przecinki:

Zastanowiłem się[,] czy ktoś jego pokroju może być jakkolwiek praktykujący, a jeśli tak, to jakiemu bogu służy. On zaś powinien lepiej się zastanowić nad doborem przykładów; na naszym osiedlu tylko jedna osoba miała auto elektryczne, które kupiła chyba tylko po to, żeby reszta osiedla główkowała[,] gdzie też mamy w mieście stacje ładujące i dziwiła się „jak ten elektryk cicho chodzi”.

Zastanowiłem się [,] czy ktoś jego pokroju

bo ostatni raz rozmawiałem z nim chyba [,] jak jeszcze studiowałem.

 

Żeby w tym kraju tylko tacy jak pan żyli[,] to może by była nadzieja!

 

Sympatyczne opowiadanko, klimat sąsiedzki fajnie uchwycony. Zastanawiam się nad dialogami: bohaterowie mają w ręku kieszonkowy reaktor, a rozmawiają na początku bez werwy. Bez zdziwienia. Bez głupich pomysłów… zabrakło mi akcentu na to, że Paweł jest w posiadaniu czegoś niespotykanego.

 

Ale przeczytałam z przyjemnością.

Pozdrawiam!

 

Hej chalbarczyk,

Dzięki za małą korektę. Faktycznie nie ma tu zbyt wiele szaleństwa wśród bohaterów, choć myślę, że ich postawy są jakkolwiek uargumentowane; dla Ustrzyckiego reaktor nie jest niczym dziwnym, Paweł przez długi czas nie może zaakceptować jego jestestwa. 

Dziękuję za pochylenie się nad tekstem i pozdrawiam,

NP

Zapraszam na mój kanał YouTube

Cudo! Tekst mi zgrzytnął parę razy, ale to nie ja tu jestem od poprawiania, sam zresztą lepszy nie jestem. Natomiast duet Michniewicza i Ustrzyckiego jest genialny! Mam nadzieję, że powstanie więcej opowiadań z nimi i nietypowymi obiektami w roli głównej!

Pozdrawiam. :D

ani pospolity, ani niepospolity, taki w sam raz

Cześć Gryzok_Półpospolity,

Niezmiernie mi miło, że opowiadanie Ci się spodobało. Ja również mam nadzieję, że ta dwójka i pozostali mieszkańcy ich klatki przeżyją więcej przygód podszytych jak najlepszą fantastyką.

Również pozdrawiam,

NP

Zapraszam na mój kanał YouTube

Nikodemie, fajne masz pomysły i ‘pisane’. Polubiłem Michniewicza i Ustrzyckiego. Mam nadzieję, kieszonkowy reaktor jądrowy nie będzie ostatnim artefaktem, z którym się spotkali. Chętnie poczytam o ich fantastycznych przygodach w naszym zwykłym świecie. :)

Hej Koalo,

Ja również mam nadzieję, że jeszcze wiele fantastycznych przygód przed tą dwójką. I coś mi mówi, że będzie tylko dziwniej.

Pozdrawiam,

NP

Zapraszam na mój kanał YouTube

Witaj. :)

Tym razem skupiam się nade wszystko na treści. Gdzieś mi tam wpadło w oko słowo “oboje” przy dwóch mężczyznach, które powinno brzmieć “obaj”.

Przyjemny humor, lekki i dobrze podany, do tego kolejny interesujący epizod z życia obu znanych już sąsiadów i sporo ciekawostek fantastycznych. :) Dobrze, że nie uśmierciłeś profesora. :) 

Pozdrawiam serdecznie, klik. :) 

Pecunia non olet

Cześć bruce,

Dziękuję serdecznie za klika i cieszę się, że opowiadanie Cię nie zawiodło.

Również pozdrawiam,

NP

Zapraszam na mój kanał YouTube

Prosta, zabawna opowieść o życzliwych, znających się sąsiadach. Historia lekko absurdalna. W czasie czytania miałem skojarzenia z opowiadaniami Kiryła Bułyczowa.

Przyjemna lektura.

Pozdrawiam!

Hej AP,

Choć Buczyłowa nigdy nie czytałem, cieszę się, że lektura mojego opowiadania przyniosła Ci radość, wzbudziła (mam nadzieję pozytywne) skojarzenia i nawet zasłużyła sobie na klika.

Również pozdrawiam,

NP

Zapraszam na mój kanał YouTube

Nikodemie, masz bardzo fajne pomysły i potrafisz je świetnie wykorzystać. Szczególnie podoba mi się, że niecodzienne sprawy dzieją się w zwykłym, znanym każdemu świecie, a uczestnikami opisanych zdarzeń są dobrze znający się sąsiedzi w bardzo różnym wieku. Mam nadzieję na jeszcze wiele spotkań z nimi. ;)

Ufam, że poprawisz usterki i biegnę do klikarni. ;)

 

Moim oczom ukazał się niski i chudawy chłopina… → A może zwyczajnie: Ujrzałem/ Zobaczyłem niskiego i chudawego chłopinę

 

„Hieronim Goebbels. Obwoźny sprzedawca reaktorów jądrowych.” → „Hieronim Goebbels. Obwoźny sprzedawca reaktorów jądrowych”.

Kreopkę stawiamy po zamknięciu cudzysłowu.

 

Kogokolwiek niosło, nie mógł być on gorszy… → Zbędny zaimek.

 

W drzwiach stanął mój sąsiad, pan Ustrzycki… → Jak wyżej.

 

Mój sąsiad wyciągnął z kieszeni portfel… → Jak wyżej.

 

kawałek blatu w akompaniamencie przepełnionej rupieciami szafki. → …kawałek blatu w towarzystwie/ asyście przepełnionej rupieciami szafki.

Sprawdź znaczenie rzeczownika akompaniament.

 

– Takie cudeńko nie jedno może zdziałać… → – Takie cudeńko niejedno może zdziałać

 

– Głupota! Ale chodź, musimy dojść ładu z tym tałatajstwem! → Pewnie miało być: – Głupota! Ale chodź, musimy dojść do ładu z tym tałatajstwem!

 

Spod warstw materiału natomiast wyjrzał profesor Lipski… → Spod warstw betów natomiast wyjrzał profesor Lipski

 

Na twarzy, oprócz plam starczych i błyszczącej łysiny, miał grube okulary i białe wąsy… → Łysinę można mieć na głowie, ale nie na twarzy.

Proponuję: Na twarzy, oprócz plam starczych, miał grube okulary i białe wąsy

 

Żabojady chciały milicję wzywać, ha ha! Piękne czasy… – Zamarzył się. → Komu zamarzył się profesor Lipski? Pewnie miało być: Żabojady chciały milicję wzywać, ha, ha! Piękne czasy… – Rozmarzył się

Sprawdź znaczenie wyrażenia zamarzyć się.

 

westchnąłem, biorąc łyk zrobionej przez Ustrzyckiego herbaty.…westchnąłem, wypijając łyk zrobionej przez Ustrzyckiego herbaty.

Łyków się nie bierze.

 

zapytał Ustrzycki, żując kruche ciastko. → Obawiam się, że kruchego ciastka nie można żuć.

Proponuję: …zapytał Ustrzycki, jedząc/ chrupiąc/ gryząc kruche ciastko.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Witaj Reg,

Dziękuję za nieocenioną korektę, naturalnie poprawki zostały wprowadzone. Niezmiernie mi miło, że przypadki Michniewicza i spółki przypadły Ci do gustu. Z pewnością jeszcze nie raz zmierzą się z dziwnością, która z jakiegoś powodu wybrała sobie ich osiedle.

Pozdrawiam,

NP

Zapraszam na mój kanał YouTube

Pewnie na każdym osiedlu znajdzie się jakiś szczególny blok, a w nim osobliwi mieszkańcy. Dobrze, Nikodemie, że odkryłeś Pawła i Huberta, bo dzięki temu mamy okazję obserwować ich niecodzienne przypadki. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Nowa Fantastyka