Dzwonek do drzwi rozbrzmiał akurat w momencie, gdy miałem wyjmować pizzę z piekarnika. Poirytowany zrzuciłem rękawicę kuchenną, wyłączyłem piekarnik i poszedłem otworzyć drzwi, mając jednocześnie nadzieję, że dodatkowa minuta nie spali pepperoni na wiór. Przed progiem stał niski i chudawy chłopina w wypłowiałym garniturze i z wypchaną torbą na ramieniu, której stan wskazywał na słuszny wiek. W ogóle sam nieznajomy wydawał się raczej stary, ale może była to kwestia jego rozbieganych oczek, dziwnego uśmieszku czy przerzedzonych włosów. W każdym razie nie wzbudzał zaufania, przynajmniej mojego.
– Słucham – rzuciłem od razu, chcąc mieć to za sobą. Choć typ nie wyglądał na jehowego ani typowego akwizytora, nie chciałem go mieć przed drzwiami dłużej, niż to absolutnie konieczne.
– Nie byłby pan zainteresowany kupnem reaktora jądrowego? – zapytał, świdrując mnie wzrokiem i piskliwym głosem.
Zdębiałem. Przez chwilę zastanawiałem się czy może mi się to śni, ale raczej było to mało prawdopodobne, bo dotychczasowa melancholia dnia była zbyt nudna jak na sen. Teraz jednak los postanowił dostarczyć mi wrażeń.
– Mógłby pan powtórzyć?
– Reaktor jądrowy, szanowny panie! Nówka sztuka, nieśmigany! Importowany prosto z Francji! – zachwycał się mężczyzna. – Moja wizytówka.
Podał mi mały kartonik, a ja przeczytałem skromny napis na nim: „Hieronim Goebbels. Obwoźny sprzedawca reaktorów jądrowych”. Tego jeszcze nie grali. Powinienem go czym prędzej przepłoszyć razem z jego głupotą i nieszczęśliwym w brzmieniu nazwiskiem, jakże właściwym dla niegodziwego fachu domokrążcy, ale jednak zainteresował mnie. W końcu nie każdy idiota umie się tak dobrze zaprezentować. To, że był idiotą, już wiedziałem. Przecież choćbyśmy złożyli się całą klatką, nie byłoby nas stać nawet na najgorszego sortu reaktor jądrowy. No i skąd ktoś jego prezencji miałby dostęp do czegoś tak… zaawansowanego?
– Pizza mi się spali, właź pan i piernicz dalej. Ale uprzedzam, herbaty nie zrobię! – poinformowałem go, przepuszczając w drzwiach.
– Ależ naturalnie, naturalnie! Nie śmiałbym prosić szanownego… – Kłaniał się sprzedawca, a ja już pożałowałem swojej decyzji.
Było w nim coś odrażającego. Nie tylko nazwisko, profesja czy nawet niezbyt kusząca aparycja (doliczając do niej niechlujny zarost i poplamioną koszulę, co zobaczyłem dopiero z bliższa), ale w ogóle cały był jakiś taki ohydny. I może nie powinno się sądzić ludzi w ten sposób, ale wyrosłem, jak większość mojego pokolenia, na uprzedzeniach i już tego nie zmienię. Teraz intrygowały mnie dwie rzeczy: jak facet będzie próbował mnie przekonać do kupna reaktora oraz czy z mojej pizzy zostało coś więcej niż węgiel.
– Te reaktory to naprawdę pierwsza klasa, mówię panu! Takiego towaru nie mieliśmy od paru ładnych lat, a wiem co mówię, bo trochę się już, he he, nasprzedawałem! – powiedział, kiwając się jak żyd na modlitwie.
Żydem raczej nie był (żyd nazwiskiem Goebbels, to dopiero byłby oryginał), ci w końcu nie muszą uciekać się do tak niskolotnych praktyk jak akwizycja, by zarobić na życie. Mówiłem już, że wyrosłem na uprzedzeniach?
– A co w nich takiego specjalnego? – zapytałem kurtuazyjnie, wyjmując pizzę z piekarnika. Przypalona, ale nie spalona. Zjem. I może nawet nie będę miał wzdęć.
– Ano wszystko! Chłodzenie, wydajność, u-ni-wer-sal-ność, proszę szanownego pana! Zasilisz pan nim wszystko! Pralkę, suszarkę, ten o tu piekarnik, telefon albo auto elektryczne pan naładujesz! No wszystko, jak Boga kocham!
Zastanowiłem się, czy ktoś jego pokroju może być jakkolwiek praktykujący, a jeśli tak, to jakiemu bogu służy. On zaś powinien lepiej się zastanowić nad doborem przykładów; na naszym osiedlu tylko jedna osoba miała auto elektryczne, które kupiła chyba tylko po to, żeby reszta osiedla główkowała, gdzie też mamy w mieście stacje ładujące i dziwiła się „jak ten elektryk cicho chodzi”.
– No dobra, a masz pan jakieś zdjęcia tego reaktora? – zapytałem, bo jeśli już miałem mieć co opowiadać kumplom przy piwie, to lepiej mieć cały obraz absurdu tego faceta.
– Jakie fotografie? Przecież wszystkie reaktory są tutaj! – odparł i zaczął czym prędzej gmerać w torbie.
Spojrzałem na niego ze zdziwieniem, które urosło do niebotycznych rozmiarów, gdy facet wyciągnął świecącą dziwnym blaskiem kostkę. Po bliższym przyjrzeniu się zobaczyłem, że wewnątrz znajduje się niezwykle skomplikowana aparatura; rury, zbiorniki, złącza, kominy i inne struktury, których nawet nie umiałem nazwać. W końcu nie miałem bladego pojęcia jak właściwie wygląda i pracuje reaktor jądrowy, ale nabrałem dziwnej pewności, że właśnie patrzę na coś w rodzaju makiety takowego. Makiety, która jednak wydawała się… działać. Zamknięta w przezroczystym, plastikowym sześcianie projekcja prawdziwego reaktora. A może to naprawdę był reaktor, tylko mikroskopijny? Co za bzdury!
– Co to jest? – zapytałem w końcu.
– Reaktor, panie szanowny! Bardzo dobrej jakości, jak mówiłem. Wysoka zawartość uranu dwieście trzydzieści pięć pozwala na…
– Co pan mi tu pierdzielisz?! To jest jakaś zabawka!
Nieapetyczny sprzedawca uśmiechnął się paskudnie, zupełnie jakby czekał na taką reakcję. Wyciągnął z torby kabel, który z jednej strony miał najbardziej cudaczne wejście, jakie w życiu widziałem, a z drugiej rozszczepiał się na kilka bardziej standardowych. To dziwaczne wejście powędrowało w port umieszczony w sześcianie, zaś przeciwległe USB typu C mężczyzna podpiął do telefonu, który wyjął z kieszeni. Smartfon zaczął się ładować, a facet spojrzał na mnie z zadowoleniem.
– No i co? Myślisz pan, że się na to nabiorę? – prychnąłem. – To przecież jak nic zwykła bateria, a to coś w środku to jakaś marna imitacja albo iluzja. Ja to od pana kupię, a to się rozładuje po jednym dniu i tyle z reaktora!
Jednocześnie zdałem sobie sprawę, że przez tę całą błazenadę niemal zupełnie wystygła mi pizza. Przekląłem w myślach swoją głupotę, która pozwoliła mi wpuścić tego naciągacza do środka. Już miałem go wyrzucić za drzwi, gdy ten nagle powiedział:
– Proszę wyłączyć prąd w mieszkaniu.
– Słucham?
– Niech pan wyłączy korki, coś panu zaprezentuję.
– Mowy nie ma, wynoś się pan!
– Proszę dać mi szansę.
– Dałem już zbyt dużą, won! Nie będziesz mi pan rządził w mieszkaniu! – Zaczynałem się już solidnie denerwować, gdy nagle rozległo się pukanie do drzwi. – Otwarte! – zawołałem. Kogokolwiek niosło, nie mógł być gorszy niż mój obecny gość.
Nie pomyliłem się. W drzwiach stanął sąsiad, pan Ustrzycki, z którym zresztą po niedawnej paranormalnej aferze z automatem do sprzedaży karabinów, a raczej po będącym jej konsekwencją alkoholowym posiedzeniu i wypiciu bruderszaftu, przeszliśmy na ty. Przynajmniej dla niego ja z Michniewicza stałem się Pawłem, bo mnie dalej było jakoś dziwnie do tego podstarzałego mężczyzny wołać jak do kolegi. Hubert Ustrzycki natomiast, z właściwym sobie entuzjazmem, zapytał od razu:
– Sąsiedzie, nie masz czasem pożyczyć czosnku? Uwidziało mi się mięso zrobić, a nie mam akurat… – zamilknął, analizując postać stojącą obok mnie.
– Dzień dobry, panie Hubercie. Przedstawiam Hieronima Goebbelsa, obwoźnego sprzedawcę reaktorów jądrowych – powiedziałem z lekkim uśmiechem, a akwizytor skłonił się z wątpliwą gracją.
– Goebbelsa? – skrzywił się Ustrzycki. Jeśli moje pokolenie wyrosło na uprzedzeniach, to jego pokolenie było tym, które aktywnie je tworzyło z historii opowiadanych przez jeszcze starszych od niego. – Jeszcze raz. Co ten szwab sprzedaje?
– Reaktory jądrowe, szanowny panie! Proszę spojrzeć! – Sprzedawca najwidoczniej podniecił się kolejnym potencjalnym frajerem, który kupi bezużyteczny badziew.
Hubert Ustrzycki zadumał się nad świecącą kostką, zawierającą model reaktora. Nic dziwnego zresztą, wyglądała naprawdę ciekawie. Ja zaś po raz kolejny ze smutkiem spojrzałem na swoją pizzę, która na dobre zdążyła wystygnąć.
– Ile za to? – zapytał Ustrzycki.
– Ach, proszę mi wierzyć, że będzie pan zadowolony! Te reaktory to nówki sztuki, prosto z Francji! Wiem, co mówię, bo…
– Ile?! Zapytałem! – huknął Ustrzycki. Nie znosił bezsensownej paplaniny. A ta w wykonaniu obwoźnego SS-manna była szczególnie irytująca.
– S-sto złotych… – wydukał zaskoczony sprzedawca.
Sąsiad wyciągnął z kieszeni portfel, który chyba zawsze nosił przy sobie, wyjął z niego papierek z zielonym Jagiełłą i podał sprzedawcy, zabierając z jego dłoni reaktor z wpiętym doń kablem. Następnie nachylił się do Hieronima, który ze zdziwieniem przyglądał się stówce i przybierając groźną minę, syknął:
– A teraz spieprzaj pan w podskokach, zrozumiano?! Bo patrzeć na pana nie mogę!
– P-paragon potrzebny szanownemu… – zaczął Goebbels, ale wzrok Ustrzyckiego sprawił, że czym prędzej się skłonił i niemalże wybiegł przez drzwi, ledwo mieszcząc się w nich z wypchaną reaktorami torbą.
Patrzyłem oszołomiony na sąsiada, który przyglądał się tajemniczej kostce z żywym zainteresowaniem. W końcu nie wytrzymałem i wypaliłem:
– Co też pan zrobił, panie Hubercie?! Przecież od razu widać, że to zwykły krętacz! Już go miałem za drzwi wyrzucać, a pan…
– Spokojnie, Pawełku, przecież nic się nie stało. Co to jest stówka za reaktor jądrowy?
– To nie jest żaden reaktor! To jakaś durna mistyfikacja! – zawołałem rozpaczliwie.
– Nie, nie żadna mistyfikacja, sąsiedzie… – Ustrzycki oglądał sześcian pod wieloma kątami. A raczej to, co w nim było. To, co dla mnie było iluzją bądź modelem, a dla niego reaktorem jądrowym. – Słyszałem już o takich urządzeniach.
– Kieszonkowych reaktorach jądrowych? – westchnąłem.
– O, czyli znasz ten koncept!
– Niech pan nie żartuje! To nie jest żaden reaktor! A jeśli tak, proszę mi to udowodnić! – powiedziałem.
– No dobrze… Nie znam się co prawda jakoś bardzo, ale… Chodźmy do mnie do garażu! – powiedział i czym prędzej wyszedł z mieszkania.
Ja zaś, pogodziwszy się z myślą, że mojej pizzy pepperoni przeznaczone jest leżeć i nie zaznać towarzystwa moich ust, wziąłem klucze, zamknąłem mieszkanie i powlokłem się za nim.
Większą część garażu Ustrzyckiego wypełniał czerwony polonez, który był zresztą jego dumą. Idealnie utrzymany antyk cieszył oko nawet takiego laika motoryzacji jak ja. Poza tym pełno tu było rzeczy właściwych dla wyposażenia typowego blaszaka: stare narzędzia, niechlujnie zamknięte puszki z farbami i innymi oleistymi płynami, zapasowe opony, archaiczne radyjko i ubrudzony wszystkim co możliwe kawałek blatu w towarzystwie przepełnionej rupieciami szafki. Standardowe królestwo mężczyzny po sześćdziesiątce.
Hubert Ustrzycki położył domniemany reaktor na blacie i korzystając z dołączonego przewodu, podpiął do niego radyjko. Zaczęło grać jakąś nieznośną muzykę nadawaną przez losową stację. Ale działało.
– Ha! Widzisz, Pawełku? Działa!
– Proszę przestać, panie Hubercie. Przecież to jest atrapa. Jakaś marna bateria albo powerbank. Rozładuje się lada moment! – protestowałem, ile mogłem, bo entuzjazm sąsiada był dla mnie zupełnie niezrozumiały.
Spojrzał na mnie z jakąś dziwną niechęcią. Jednocześnie przełączył stację w radio na coś, co chyba było katolicką audycją.
– To co ty, nie wierzysz, że to jest reaktor?
– A w życiu!
– I mówi to ktoś, kto niedawno karabin pod klatką kupował! – wytknął mi.
– To co innego. Wtedy przynajmniej miałem go w ręce.
– A teraz nie masz? Dotknij sobie, niedowiarku! – zaśmiał się Ustrzycki.
– Ale karabiny istnieją! A kieszonkowe reaktory jądrowe już nie!
Hubert Ustrzycki podłączył do reaktora cały przybity do szafki przedłużacz. Po tym, jak przez chwilę było ciemno, żarówka nad nami znów rozbłysła. A więc kolejny sukces.
– Widzisz, dalej działa. To, że czegoś nigdy nie widziałeś na oczy, nie znaczy, że nie istnieje, Pawełku. Co powiesz o bakteriach? Albo o Rowie Mariańskim? Też mistyfikacja?
– W porządku – westchnąłem. – Załóżmy, że to naprawdę jest reaktor jądrowy i naprawdę będzie działał jeszcze długo po naszej śmierci. W takim razie dlaczego ten wariat zakrzyknął sobie tylko stówę za niego?
– Bo jest głupi! – zaśmiał się. – Takie cudeńko niejedno może zdziałać…
– Skąd pan w ogóle o nich wie? Tych kieszonkowych reaktorach?
– Jak to? Przecież w telewizji mówili! – zdziwił się Ustrzycki. – A, no prawda. Wy młodzi już nie oglądacie…
Zapatrzyliśmy się obaj na reaktor, pulsujący teraz lekko bladym światłem. Nie mogłem uwierzyć, że coś takiego naprawdę istnieje. A jednak żarówka świeciła, a zdrowaśki sypały się z radia. Być może to naprawdę był reaktor jądrowy.
– Co my z nim zrobimy, panie Hubercie? – zapytałem w końcu.
– Ano, dobre pytanie. W garażu to jeszcze jaka łajza mi ukradnie, a w domu nie będę ściany kuł, żeby go podłączać. Ale chyba mam pomysł!
– Tak?
– Pamiętasz, Pawełku, że u nas w klatce pod trzydzieści pięć mieszka profesor Lipski? Wiesz, ten fizyk, co to w Krakowie uczył!
– Lipski? To on dalej żyje? Nie widziałem go chyba od… nawet nie pamiętam kiedy!
Moje zdziwienie było słuszne; profesora Lipskiego ponoć widziała kiedyś nasza sąsiadka pani Maciejowa, z którą zresztą był bardzo zakolegowany i twierdziła, że wyglądał jak wrak człowieka. Nic dziwnego zresztą, miał chyba z dziewięćdziesiąt lat. Co prawda nie widziałem żadnej klepsydry, ale kto wie…
– Co ma nie żyć?! – oburzył się Ustrzycki. – Wy młodzi to od razu byście każdego chowali, jak tylko na emeryturę przejdzie!
– Przepraszam, myślałem… – Przerwał mi machnięciem ręki.
– Głupota! Ale chodź, musimy dojść do ładu z tym tałatajstwem!
Nim się obejrzałem, byliśmy z powrotem na osiedlu, a chwilę później wspólnie wspinaliśmy się po schodach na czwarte piętro. Mimowolnie zastanowiłem się, jak taki staruszek może tu wchodzić dzień w dzień, skoro nie mamy windy. No, może też nie wychodzić z domu. Przykre, ale jednak realistyczne.
Drzwi były stare, ale pozłacany napis „35” błyszczał, jakby został zamontowany wczoraj. Ustrzycki zapukał raz i drugi, jednak odpowiedziała nam jedynie cisza. Spróbowaliśmy jeszcze raz po kilku sekundach, a ostatecznie użyliśmy dzwonka. Dalej nic.
– Panie Lipski! Tutaj Hubert Ustrzycki z dołu! Możemy wejść?! – wydarł się mój sąsiad. Ponownie jednak odpowiedziała nam cisza.
– Może wyszedł? – zasugerowałem.
– Albo do reszty ogłuchł. Już dawniej miał problemy ze słuchem i diabli wiedzą czy dostał w końcu ten aparat.
Czekaliśmy tak jeszcze kilka sekund, aż w końcu Ustrzycki nacisnął klamkę, a drzwi ustąpiły. Spojrzeliśmy po sobie i po cichu weszliśmy do środka.
Wewnątrz było ciemno, pachniało mydłem i jakby… cynamonem? Mieszkanie idealnie dopasowało się do właściciela: stare boazerie do kompletu z pawlaczem, meble pamiętające PRL, zakurzone dywany i drzwi z plastikowymi szybami. Mimo wszystko miało to swój urok i z jakiegoś powodu poczułem się dziwnie spokojny. Prawie zapomniałem, że przyszliśmy tu wyjaśnić tajemnicę kieszonkowego reaktora, którego istnienie coraz bardziej normalizowało się w mojej głowie.
– Profesorze Lipski! Jest pan tu?! – krzyczał Ustrzycki.
Po raz kolejny nikt nam nie odpowiedział.
– Może nie powinniśmy tu tak wchodzić, panie Hubercie? Poczekajmy, aż…
– Bzdury! Dziadek pewnie śpi, poszukajmy go!
Wiedziałem, że kłócenie się z nim jest bezcelowe, więc zaczęliśmy przeszukiwać niewielkie mieszkanie. Jednak ani w podzielonej na dwie części łazience, ani w salonie, kuchni czy dwóch pozostałych pokoikach nie było profesora. A jednak mieszkanie było otwarte. Oczywiście mógł gdzieś wyjść i z lenistwa czy zapominalstwa nie zamknąć drzwi. Zrezygnowani usiedliśmy w salonie; Ustrzycki na fotelu, a ja na kanapie, obok piętrzącej się ogromnej góry pościeli.
– Poczekajmy na niego, może zaraz wróci… – Ustrzycki zaczął od niechcenia oglądać reaktor, który wciąż świecił bladą poświatą.
Gdy tak siedzieliśmy, wsłuchując się w ćwierkanie ptaków za uchylonym oknem i miarowe tykanie zegara, nagle stało się coś, co niemal przyprawiło mnie o zawał serca. Otóż góra koców, poduszek i pierzyn, leżąca tuż obok mnie, poruszyła się nagle niespokojnie, tak że jej część wylądowała na dywanie. Spod warstw betów natomiast wyjrzał profesor Lipski, który przyglądał się nam uważnie, zarówno zaskoczony, jak i wciąż zaspany. W końcu jednak chyba przypomniał sobie, kim jesteśmy i kim on sam jest, bo zawołał skrzekliwym głosem:
– O, sąsiedzi! Co to, panie Hubercie? Na herbatę pan przyszedł do takiego dziadka? He, he! I pan… Michniewicz też przyszedł! Zaszczyconym! – śmiał się profesor. Ja natomiast zdziwiłem się, że w ogóle mnie pamięta, bo ostatni raz rozmawiałem z nim chyba, jak jeszcze studiowałem.
– Tutaj pan był! – Ustrzycki najwidoczniej nie zauważył, jak bardzo się wystraszyłem. Przecież nawet nie słyszeliśmy oddechu! – Takie zimno panu, profesorze? Toć już kwiecień od paru ładnych dni!
– Kwiecień, kwiecień, a stare kości mówią, że styczeń! – prychnął profesor, zrzucając resztę pościeli i wstając z kanapy. – Zimno jak w psiarni w tej chałupie!
Przyjrzałem mu się, bo naprawdę zdążyłem zapomnieć, jak wyglądał. Drobny i niewysoki mężczyzna nosił flanelową koszulę i lniane spodnie, podtrzymywane przez postrzępiony pasek. Pod błyszczącą łysiną, na pokrytej zmarszczkami i plamami starczymi twarzy, miał grube okulary i białe wąsy, które drzemka zostawiła w artystycznym nieładzie. Profesor podrygiwał, lekko tupiąc kapciami o dywan i trudno było orzec, czy było mu aż tak zimno, cierpiał na dolegliwości neurologiczne czy po prostu miał taki kaprys.
– My nie na herbatę, a z interesem! – Ustrzycki od razu przeszedł do rzeczy. Zauważyłem, że mówił teraz głośniej niż zwykle, pewnie przez wzgląd na kłopoty ze słuchem Lipskiego, u którego jednak nie zauważyłem żadnego aparatu słuchowego. – Widział pan profesor kiedy takie cudo?
Wyciągnął rękę z reaktorem ku staruszkowi, a ten bacznie przyjrzał się urządzeniu. Przekrzywiał przy tym głowę w tak dynamiczny sposób, że przypominał mi jakiegoś ptaka. W końcu zdecydował się lekko postukać w reaktor i najwidoczniej coś mu to dało, bo podkręcił wąsa i powiedział:
– Kieszonkowy reaktor jądrowy! Lata takiego nie widziałem! Gdzieście go panowie dostali?!
– Sprzedał go nam obwoźny sprzedawca – wyjaśniłem, bo chciałem się w końcu włączyć do rozmowy. – Za całe sto złotych!
– Co za okazja!
– Wiadomo! – przytaknął Ustrzycki.
– Czyli to naprawdę jest reaktor? – Nie mogłem uwierzyć. Dziwactwo Ustrzyckiego jakoś znosiłem, ale teraz z jego poglądem zgadzał się fizyk z prawdziwego zdarzenia.
– A pewnie! Kiedyś były bardzo popularne! Ech, pamiętam jak w osiemdziesiątym drugim z kolegami odpaliliśmy takiego w kafejce w Nicei, żeby sprzęt podładować. Żabojady chciały milicję wzywać, ha ha! Piękne czasy… – Rozmarzył się.
– A widzisz, Pawełku? – zaśmiał się Ustrzycki. – Dobrze, żeś tego szwaba od razu nie pogonił! Czasem nawet taka kanalia się przydaje, a co!
– Przepraszam, ale dla mnie to wszystko dalej jest zbyt dziwne! – Wstałem i spojrzałem na dwóch starszych mężczyzn, którzy odpowiedzieli mi zdziwionym wzrokiem. – Jeśli to naprawdę jest reaktor, przeprowadźmy jakiś test. Żarówka w garażu to za mało, żebym uwierzył w to coś!
– Niewierny Tomasz, co? He he! Dobrze, będzie jak pan chce. Tak się składa, że mamy tu idealne warunki do testów! – orzekł profesor, na którego twarzy pojawiła się jakby duma.
– Daj spokój, Paweł. Skoro nawet profesor twierdzi, że to reaktor… – Zniechęcenie wyjątkowo nie pasowało Ustrzyckiemu, a jednak najwidoczniej mój upór go zmęczył.
– Nie, chcę dowód! A skoro profesor mówi, że to możliwe…
– A pewnie, że możliwe. Podejdź pan tylko do skrzyneczki w przedpokoju, tej gdzie korki. Trochę tam majstrowałem i da się odłączyć zasilanie z sieci. Jak już to zrobisz, to włóż palec w ranę, czyli podepnij reaktor do skrzynki i nie bądź niedowiarkiem, he he! – zarechotał profesor. Jak na takiego staruszka był pełen życia. Może to nasze znalezisko tak go rozbudziło?
– Jak zasili całe mieszkanie, to uwierzysz? – westchnął Ustrzycki.
– Uwierzę! Ale jak nie, to wtedy…
– Tak, tak. Wtedy ja i profesor Lipski wyjdziemy na starych marzycieli. Ale do roboty, Pawełku. A ja nam zrobię herbaty, za pozwoleniem profesora.
– Ależ oczywiście, proszę się obsłużyć! Dla mnie kostka cukru i ciastko z szafki nad lodówką, panie Hubercie! – zawołał.
Podczas gdy dwójka moich sąsiadów świetnie się bawiła, ja głowiłem się nad elektryką mieszkania. Modyfikowana przez profesora skrzynka miała zdecydowanie za dużo kabli, pstryczków, przełączników, diod i wejść. W końcu jednak udało mi się wyłączyć prąd (o czym świadczyło nagłe ustanie miarowego buczenia starej jak świat lodówki), a po kilku kolejnych minutach starań, podłączyć reaktor za pomocą fikuśnego kabla. Ostatecznie coś zapiszczało, coś brzęknęło, a ja usłyszałem ponownie dobiegający z kuchni szum kanciastej lodówki.
Spojrzałem na profesora, który uśmiechnął się, kiwając się niemalże jak domokrążca Goebbels. Mimika Ustrzyckiego wyrażała pobłażliwe: „A nie mówiłem?” Ja zaś nie mogłem wyjść z podziwu. W końcu w ostatnim akcie desperacji rzuciłem się w szalony bieg po mieszkaniu, zapalając wszystkie żarówki, włączając piekarnik, mikrofalę, telewizor, radio i całą cudaczną aparaturę fizyczną, jaką profesor trzymał w mieszkaniu. Zrobił się niezły harmider, gdy wszystkie sprzęty zaczęły naraz huczeć, buczeć, bzyczeć, szumieć, stękać i jazgotać. Najwidoczniej większość z nich mogła być w wieku profesora Lipskiego. Ku mojemu zdziwieniu, nie wybiło korków, a reaktor jak stał i pracował w swojej miniaturowej postaci, tak robił to nadal, bez najmniejszych choćby oznak nadmiernego obciążenia.
W końcu uległem i zrezygnowany usiadłem na kanapie obok sąsiadów, zaraz po tym jak wyłączyłem wszystko, co w bezczelnym geście ośmieliłem się włączyć. Profesor jednak wydawał się chyba nawet zadowolony z mojej próby walki o swoje; poprosił tylko, by zostawić włączony telewizor, bo chce obejrzeć wiadomości.
– Niesamowite… – westchnąłem, wypijając łyk zrobionej przez Ustrzyckiego herbaty. – Naprawdę nie mogę w to uwierzyć.
– Nie pan pierwszy, nie ostatni. Ta technologia od zawsze budziła wiele kontrowersji – wyjaśnił profesor. – W końcu to miniaturowy reaktor jądrowy, jak Boga kocham! Coś takiego nie mogło być ludziom obojętne.
– Jednej rzeczy tylko nie rozumiem – powiedziałem, spoglądając ukradkiem na wciąż pracującą kostkę. – Skoro to prawdziwy reaktor i sprzedają je nawet po sto złotych, to gdzie tu haczyk? Dlaczego nie ma takiego w każdym domu? Przecież to prawdziwa rewolucja! Zamiast węgla i w ogóle…
– A kto by nam na to, Pawełku drogi, pozwolił? – zapytał Ustrzycki, chrupiąc kruche ciastko. – Jakiej spółdzielni by zależało, żebyś za prąd nie płacił, co?
– No to przecież można zakupić za publiczne pieniądze! Rozdysponować i nie płacić w ogóle nikomu! Takie oszczędności na masową skalę pozwoliłyby…
Mój wywód przerwał głośny rechot profesora Lipskiego, którego najwidoczniej bardzo rozbawiłem, bo kiwał się i klepał w kolano jak szalony.
– Oj, panie Michniewicz! Żeby w tym kraju tylko tacy jak pan żyli, to może by była nadzieja! Ale niestety jeden żeś pan jest. I choć prawdę pan mówisz, to niestety tak nigdy nie będzie.
– A dlaczego?
– Dlaczego, dlaczego… Bo płacić trzeba! Rozumiesz pan? Nie chodzi o to, żeby nie płacić, tylko żeby płacić! Zawsze i za wszystko. Bo powiedzmy, taki reaktor. Świetna sprawa, nie ma co. Takim to by cały blok zasilił na dziesięć, może piętnaście lat… Ale! Kto by wtedy płacił? I co by ludzie z tymi pieniędzmi robili?
– Nie rozumiem. Przecież można by…
– Można by, a jakże! Ale po co, skoro dobrze jest, jak jest? Obywatela trzeba cisnąć, panie szanowny! I tak się go ciśnie, że aż sam zaczyna to lubić! Wtedy nawet chętnie płaci spółdzielni za prąd, a jak przychodzi taki ohydny sprzedawca Goebbels, co to mi go pan Hubert opisał, jak pan żarówki świeciłeś i pokazuje szemrane, ale prawdziwe rozwiązanie, to chce się go pogonić czym prędzej! No, nie jest tak?
– Święta prawda, profesorze – zadumał się Ustrzycki, jedząc kolejne już ciastko.
– To znaczy, że są nielegalne? Te reaktory znaczy? – zapytałem.
– Nielegalne? A gdzie! Ich nie trzeba delegalizować, bo ludzie już zapomnieli o ich istnieniu! Widzieli je tylko dawniej w nagłówkach gazet czy telewizji, a potem było jak ze szczepionkami albo dynamo na rower. Niepotrzebne, to można się pozbyć. I się pozbyli ludzie, bo w gruncie rzeczy to prościej płacić rachunek niż się męczyć z podpinaniem reaktora. Sam pan coś o tym wiesz… – Uśmiechnął się tajemniczo. – Tyle rzeczy można by zmienić. Ale to „można by” jest właśnie problemem…
Zastanowiłem się nad jego słowami. Czy naprawdę sami się ograniczamy? Czy świat rzeczywiście nie może pójść do przodu, nawet jeśli fizycznie jest w stanie? Gdzie więc leży ten czynnik ograniczający i jak się go pozbyć? Głupota? Lenistwo? A może jedno i drugie? Już miałem się o to zapytać profesora, ale zobaczyłem, że odchylił głowę do tyłu i chrapał w najlepsze na kanapie. Zasnął błyskawicznie. Ten mały wykład musiał być dla niego męczący. Ustrzycki przykrył mu nogi kocem, wyłączył telewizor, dopił herbatę i powiedział:
– Chodźmy już, Pawełku. Nic tu po nas.
– A reaktor?
– Niech zostanie u profesora. Co będzie dziadek za prąd płacił. Nawet takiej profesorskiej renty na to szkoda. No i widziałeś, ile mu ten gadżet radości sprawił. A nas przecież stać na prąd, nie? Pal licho tę stówkę, niech ma, stary wyga!
– W zasadzie ma pan rację – stwierdziłem i zrozumiałem, że mam już swoją odpowiedź.
Zmyliśmy naczynia i wyszliśmy najciszej, jak się dało. W zamykających się drzwiach ostatni raz spojrzałem na kieszonkowy reaktor jądrowy. Po raz kolejny pozostało mi zaakceptować dziwność, która nagle pojawiła się w moim życiu.
Poczułem, że zdążyłem się zrobić naprawdę głodny. Moja upieczona i wystygnięta pizza wciąż przecież leżała na blacie. Czy standardowy piekarnik da radę ją odgrzać bez doszczętnego spalenia? A może powinienem zainwestować w piekarnik zasilany jądrowo?
– Czego to ludzie nie wymyślą – rzuciłem, schodząc razem z Ustrzyckim na nasze piętro.