- Opowiadanie: saren - Przebudzenie (cz. VI - ostatnia)

Przebudzenie (cz. VI - ostatnia)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Przebudzenie (cz. VI - ostatnia)

Karnak zerwał się z łóżka. Oddychał szybko. Starał się wymazać z pamięci obraz katowanego zwierzęcia. Angmar spał nadal, natomiast Driana ze złożonymi rękami składała modły w kącie izby, wpatrując się nieprzytomnie w małą, marmurową figurkę Viturainy. Meritańczyk postanowił zataić przed kobietą, odbytą rozmowę z Sirtuanami, wtedy w świątyni i teraz tej nocy.

 

– Cenię ją, ale wiem, iż ślepo wierzy swojej bogini – rozważał – jeśli zdam jej relację z dziwnych snów, może próbować przeszkodzić nam dokończyć przedsięwzięcie.

 

Zorientował się, jak bardzo pragnie zmierzyć się z Sarkusem. Nie wiedział, co jest tego główną przyczyną. Czy robi to tylko dlatego, że dał słowo Drianie? Czy to chęć zemsty za kpiny z niego samego? Sposób na poznanie, kim naprawdę jest? Nadanie swojemu życiu sensu? A może zwykła potrzeba sprawdzenia się z kimś w walce na miecze?

 

Gdy skończył rozmyślać, Angmar i Driana krzątali się już po izbie, przygotowując śniadanie i pakując tobołek na podróż.

 

– Nie zapomnieliście o mnie? – zapytał – Może wam pomóc?

 

– Wszystko gotowe, obiboku! – żartobliwie parsknął Angmar – chodź jeść i wyruszamy!

 

Kiedy kowal po śniadaniu, wyszedł za potrzebą, Driana zwróciła się do Karnaka.

 

– Coś nie tak przyjacielu?

 

– Nie, dlaczego pytasz? – skłamał.

 

– Jakoś dziwnie się zachowujesz…

 

– Wydaje ci się – próbował nie wzbudzać podejrzeń kobiety.

 

– Pamiętasz, co mówiłam ci o cieple, które wyczuwam od ludzi?

 

– Owszem…

 

– Słabiej ogrzewasz mą duszę, niż kiedy zawitałeś do mojego domu – powiedziała.

 

Nie zdążył odpowiedzieć, bo właśnie drzwi rozwarły się, a kowal wlazł do środka.

 

– Nie ma to, jak ulga po wyjściu z toalety – walnął zadowolony siliończyk.

 

Karnakowi nie było jednak do śmiechu, słowa Driany przygnębiły go, ale nie dał poznać tego po sobie. Dojedli, co zostało, ubrali się, zabrali, co potrzebne i wyszli. Zostawili zwierzęta przy chacie, bo dalej na północny-zachód teren stawał się bardziej nierówny i konie nie podołałyby górom. Maszerowali cały dzień, musząc nieraz wspinać się po skałach i pokonywać głębokie przepaście, nad którymi przechodzili po zwalonych drzewach. Pod wieczór, dotarli do pagórka, z którego dostrzegli w dole jaskinię. Driana poinformowała, że jutro jest dzień, w którym jeźdźcy powinni udać się do Silion, by porwać dzieci;

 

– To się dobrze składa – oznajmił Karnak, pocierając dłonie, aby je rozgrzać.

 

Wiedział, że zostało dziewięciu wojowników. Skały nad jaskinią idealnie nadawały się do zepchnięcia, a strzały do dobicia pozostałych. Można spróbować też zwabić ich na lód jeziora, naruszywszy go uprzednio, by nie było wątpliwości, że załamie się pod ciężarem najemników.

 

– Trzeba znaleźć miejsce na nocleg – rzekł Karnak.

 

– Musimy poszukać schronienia przed wiatrem, mrozem i bestiami – zgodził się Angmar.

 

– Może uda nam się znaleźć jakąś grotę, niepołączoną żadnym tunelem z resztą jaskini – stwierdziła Driana.

 

– Chodźmy na północ, w wyższe partie gór – postanowił Karnak – tam ustalimy plan działania.

 

Dłuższy czas szukali czegoś, co zapewniłoby im bezpieczny pobyt. Słońce chowało się za szczytami gór, toteż wielka była ich radość, gdy zdążyli przed zmrokiem, znaleźć odpowiednie miejsce. Grota, do której weszli zgięci w pół, była niezbyt obszerna, ale bezproblemowo zmieścili się, a nawet zostało jeszcze trochę wolnej przestrzeni. Nie rozwiązywało to, jednak kwestii okropnego chłodu. Skały chroniły ich częściowo przed wiatrem, ale nie przed mrozem.

 

– Zamarzniemy, jeśli nie rozpalimy ogniska – szepnęła, drżącym z zimna głosem Driana, a para wydobyła się z jej ust.

 

– Nie wiem, czy w tym mroku uda się nazbierać gałęzi – zmartwił się Angmar.

 

– Pójdę poszukać, a wy utoczcie kule ze śniegu i zastawcie wejście, żeby jak najmniej ciepła uciekało ze środka – oznajmił Karnak.

 

– Poczekaj – zatrzymała go Driana – weź to, rozświetli twoją drogę.

 

Dała mu małą figurkę bogini.

 

– W jaki sposób działa? – spytał zdziwiony, bowiem posążek nie emitował żadnego światła.

 

– Lajhon! – szepnęła kapłanka, a grotę wypełniła zielona jasność.

 

Karnak wyruszył na poszukiwanie chrustu, trzymając w dłoni źródło magicznego światła, które reagowało na potrzeby wędrowca. Kiedy chciał coś zobaczyć, lśniło jaśniej, a gdy gdzieś w pobliżu, lodowe pustkowie przemierzał jakiś drapieżnik, przygasało, aby nie zdradzić położenia meritańczyka. Zdołał uzbierać kilkanaście patyków, nie za wiele, ale musiało wystarczyć, bo czuł, że nie wytrzyma dłużej na mrozie. Spodnie i buty całkowicie przemokły, a jego ciałem zaczęły miotać fale dreszczy, jedna za drugą. Niósł drwa na wyciągniętych przed sobą rękach, kiedy zadrżał grunt pod jego stopami, a po chwili spod śniegu, tuż przed nim wyłonił się odrażający stwór. Wyższy od meritańczyka o dobre cztery głowy, stał wyprostowany na dwóch masywnych nogach, zakończonych racicami. Posiadał dwa szczurze łby, pokryte siwą sierścią, a na nich w zielonym świetle błyszczały dziesiątki małych oczu, jak u pająka. Z dwóch obrzydliwych ryjów, wystawały szablowate kły. Cztery pary rąk zakończone długimi szponami, szybko przebierały palcami, zbliżającymi się w jego kierunku. A zza pleców ukazał się ogon, przypominający kształtem i oślizgłością węża dusiciela. Serce mężczyzny waliło ze strachu. Wiedział, że nie ma szans na ucieczkę i obronę; jego ręce zajmowało drewno, pod nogami miał śliskie oblodzone skały, zdradzało go światło, a gdyby wyrzucił posążek to w ciemnościach nie znalazłby powrotnej drogi. Jedyne co zrobił, to przełknął głośno ślinę i prosił boginię, której figurkę kurczowo trzymał w dłoni, o pomoc, bo w panice nic innego nie przychodziło mu do głowy.

 

Driana i Angmar już dawno zdążyli zalepić śniegiem szerokie wejście, zostawiając jedynie niewielki otwór, przez który mógłby przejść Karnak, ale dlaczego go jeszcze nie było? Zastanawiali się oboje, a z momentu na moment ich niepokój rósł.

 

– Jeżeli coś mu się stało? – zaniepokoiła się kobieta.

 

– Jest dzielny, da sobie radę – pocieszył ją kowal, sam zaczynając wątpić, czy ujrzy jeszcze towarzysza.

 

Ich życie zależało od Karnaka. Bez ognia nie byłoby możliwe przeżycie tak mroźnej nocy, wytrzymaliby góra kilka godzin. Wycie wilków zwielokrotniło ich lęk, a ryk nieznanych im bestii, odgłosy nocnych łowów, jak również jęk mordowanych ofiar odebrał prawie całą nadzieję na powrót przyjaciela. Ich wiara odrodziła się, gdy usłyszeli czyjeś kroki. Ktoś biegł w stronę groty. Driana naciągnęła łuk i wymierzyła w wejście, gdyby czasem to nie Karnak, był tym kimś. Jej wątpliwości rozwiały zielone promienie. Opuściła łuk, a wtedy zdyszany meritańczyk wpadł do środka ze stertą gałęzi, rozwalając część śnieżnej ściany. Łapał powietrze, a wielkimi, niczym siliońskie dukaty oczyma patrzył po kompanach.

 

– Co się stało? – krzyknęli jednocześnie kowal i kapłanka.

 

– Jakiś szczurzy pomiot mnie dorwał… – wysapał spocony Karnak.

 

Niemalże namacalne przerażenie zagościło na twarzy Driany.

 

– To Ratanael – wyjaśniła, patrząc z podziwem na Karnaka – dwanaście zim temu, zjawił się taki w Silion…

 

– Pamiętam – przerwał jej Angmar.

 

Zrozumiawszy o jakiego stwora chodzi, przyglądał się ze wszystkich stron najemnikowi, nie mogąc uwierzyć, że ów wyszedł ze spotkania cało.

 

– Dziesięciu chłopa uśmiercił – kontynuowała – ruszyli na niego z siekierami, wszystko na nic. Nie minął kwadrans, a Ratanael wyżerał ich serca i wątroby, będące dla niego prawdziwym rarytasem. Innego mięsa się nie chyta. Później odszedł i nikt go więcej nie widział, ale do dziś krążą o nim mroczne legendy. Jak udało ci się go pokonać?

 

– Nie mnie – Karnak wskazał na posążek – kiedy ten szczuro-podobny dziwoląg rzucił się w moją stronę, ona rozbłysła niesamowicie intensywnym światłem. Usłyszałem pisk i zobaczyłem, jak Rat…

 

– Ratanael – dopowiedział Angmar.

 

– jak Ratanael trzyma się za swoje głowy i trze ślepia. Wykorzystałem moją szanse i jestem tu, mam jedynie nadzieję, że nie podążał za mną.

 

Kapłanka i kowal w jednej chwili stali się bladzi, jak otaczających ich śnieg. Gdy przez dwa kwadranse nic się nie wydarzyło, odetchnęli z ulgą i wzięli się za wskrzeszanie ognia. Mokre gałęzie nie chciały się palić, ale Karnak, będąc przy sośnie zdrapał z niej trochę żywicy, ulepił kulki i schował do kieszeni. Wykorzystał ją teraz, jako podpałkę. Przydała się, gdyż po chwili cieszyli się ciepłem bijącym z ogniska. Było małe, żeby starczyło drewna na całą noc, ale wystarczająco przyjemnie grzało i pozwalało rozłożyć się obok, bez obawy podpalenia. W końcu mogli wysuszyć przemoczone ubrania i zjeść kolację.

 

– Jakiś pomysł na jutro? – Angmar zagadnął towarzyszy, przykładając do ust, odgrzaną zajęczą nóżkę.

 

Zapanowała chwila ciszy. Karnak przełknął kęs kromki ze smalcem i zapił ziołowym napojem z bukłaka, patrząc w ogień nieobecnymi od zamyślenia oczyma.

 

– Nie rozstawiają straży przy wejściu – zaczął przemowę – są zbyt pewni siebie. Nie biorą w ogóle pod uwagę możliwości ataku i w tym tkwi nasza przewaga, element zaskoczenia…

 

– Samo oszołomienie może nie wystarczyć – wtrąciła Driana.

 

– Posłuchaj dalej – poprosił Karnak – skały nad jaskinią spadną na głowy wyjeżdżających wojowników, a twoje strzały dokończą dzieła.

 

– A co jeśli szczęście nas opuści – włączył się Angmar – i głazy pospadają między konie, a tylko niektóre strzały śmiertelnie ranią?

 

– Wierzę w umiejętności Driany – oznajmił z uśmiechem na ustach najemnik – ale mam zapasowy plan na wypadek niepowodzenia.

 

– Zamieniam się w słuch, wodzu – rzekł z przymrużeniem oka kowal.

 

– Dobrze, że humor cię nie opuszcza – stwierdził Karnak – obyśmy jutro mogli razem świętować zwycięstwo w takim nastroju.

 

– Ma rację – przytaknęła kapłanka – miejmy nadzieję, że nieostatni raz siedzimy w trójkę.

 

– Trochę optymizmu – pocieszał Angmar – dziwnie się uśmiechając.

 

– Skupcie się! – nakazał Karnak – Zrobimy kukłę strzelca, którą postawimy na jeziorze.

 

– To się nie uda – przerwał mu kowal – myślisz, że najemnicy Sarkusa są aż tak bezmyślni, żeby wjechać na Uachtar?

 

– Nie będą zachowywać się racjonalnie. Szok wywołany atakiem zrobi swoje, a oni za wszelką cenę będą chcieli pozbyć się zagrożenia. I ujrzą swój cel na wprost nich, ale na tyle daleko, by nie mogli zorientować się, że postać to trochę szmat i gałęzi.

 

– Sprytne – rzekł siliończyk – a co jeśli mimo wszystko, nie dadzą się nabrać?

 

– Wtedy resztę dokończy żywioł walki, ostrze miecza i obuch młota…

 

– i groty moich strzał – dodała kapłanka.

 

– Pozostaje nam jedynie zbadać, jak zachowają się inni mieszkańcy Rinnrok – oświadczył Karnak.

 

– Złapiemy jednego z nich, kiedy pójdzie łowić ryby i przekonamy się, co drzemie w ich głowach – zaproponował Angmar.

 

– Tak też zrobimy – zgodził się meritańczyk, po czym zapytał – Driano, skoro jesteś kapłanką, potrafisz rzucać czary?

 

– To bogini wie, kiedy potrzebuję pomocy i to ona nagina prawa przyrody, bym była bezpieczna, lecz sama nie potrafię używać magii – wyjaśniła – jedynie założycielka świątyni, Matka Lodu miała na usługi tajemne moce, dzięki którym mogła wyrzeźbić kaplicę na szczycie góry Oneger. Także, jako jedyna z nas spłodziła dziecko, pierwszą Córkę Lodu. Pisma twierdzą, że to ciąża przebudziła w niej energię, potrzebną do rzucania uroków.

 

– Módl się Driano, bo przyda nam się opatrzność Viturainy – poprosił Karnak.

 

– Musimy wypocząć, jutro czeka nas trudny dzień, jeśli nie najcięższy ze wszystkich, jakie przeżyliśmy – oświadczył kowal.

 

– Będziemy pełnić warty, by podtrzymać ogień – zaproponował Karnak – ja pierwszy, a wy odpocznijcie.

 

Noc minęła bez żadnych incydentów, nawet sny dały spokój Karnakowi. Ostatnią zmianę otrzymała Driana. Gdy zaczęło świtać, obudziła kompanów.

 

Po posiłku, złapali rinnrokańczyka, rąbiącego samotnie drzewo w lesie na południe od jaskini. Nikt go nie pilnował.

 

– Jacy oni są posłuszni? – pomyślał Karnak, żałujący, że wczorajszego wieczoru, nie trafił do tego zagajnika.

 

Rzeczywiście, drwal nie dał się przekonać. Wściekle zaatakował toporem Karnaka, nie zamierzając z nim dyskutować. Meritańczyk był jednak szybszy. Uchylił się, po czym piruetem połączonym z cięciem, zakończył pojedynek. Głowa przeciwnika potoczyła się po śniegu zostawiając krwawy ślad. Wszystko wydarzyło się na tyle szybko i cicho, że żaden z rinnrokańskich rybaków, nie usłyszał odgłosów walki, dobiegających z lasu oddalonego o kilkadziesiąt kroków od jeziora.

 

– Wiemy już, jak wdzięczni za pomoc będą niewolnicy – z ironią powiedział Karnak.

 

– Co zamierzasz? – zapytała Driana.

 

– Życie polega na podejmowaniu trudnych decyzji, od których nie powinno się uciekać. Czasami trzeba poświęcić coś cennego dla ocalenia ważniejszej sprawy. Musimy wybrać mniejsze zło; ratunek niewinnych mieszkańców Silion, zamiast życia tych bestii, mających zamiast mózgu, mięsną galaretkę. Ci rinnrokańczycy, którzy postawią się nam zostaną zgładzeni.

 

– Obiecaj mi, że zabijemy ich tylko, jeżeli nie będzie innego wyjścia – zwróciła się z prośbą zasmucona kapłanka.

 

– Zobaczymy, co da się zrobić – stwierdził meritańczyk.

 

– Odpada pomysł z jeziorem, spóźniliśmy się. Rybacy donieśliby, że ktoś obcy krąży po ich rewirze – powiedział Angmar.

 

– Tak, to oczywiste – przytaknął Karnak – musi wystarczyć nam pierwszy plan.

 

– To szaleństwo – krzyknął kowal.

 

– Nie, to wiara w swoje możliwości i przeznaczenie, które mnie tu przywiodło, a wy możecie zawrócić, jeśli chcecie – stanowczo oznajmił najemnik.

 

Pozostała dwójka nie miała zamiaru wycofać się. Razem ustalili strategię i rozdzielili się. Angmar wspiął się na szczyt, ustawiając odpowiednio kamienie. Driana schowała za pagórkiem, w odległości kilkudziesięciu kroków od jaskini, szykując pozycję do strzału, natomiast Karnak skrył za załamaniem skalnym, trzymając miecz w gotowości. Nie wiedzieli, ile będą musieli czekać, aż najemnicy wyjadą, ale nie mieli innego wyjścia, musieli uzbroić się w cierpliwość. Kapłanka wypełniła czas modlitwą, Karnak przypominaniem sobie kombinacji ciosów, mogących przydać się dzisiejszego dnia, a Angmar przyczajony za głazami obserwował łowiących ryby mężczyzn. Nagle zauważył, że pod jednym z nich załamał się lód, a reszta pośpieszyła mu na ratunek.

 

– Szczęście w nieszczęściu – pomyślał – przynajmniej ci nie będą nam przeszkadzać.

 

W pewnym momencie usłyszeli stukanie metalowych podków o skały. Odgłosy zbliżały się. Angmar podważył głaz, stalowym trzonem młota. Przez wejście wyjechał odział, odzianych w czerń wojaków. Kamień spadł. Zamiast jeźdźca, zmiażdżył łeb konia. Najemnik upadł, a dwa następne rumaki stratowały go. Kowal ciskał z góry okrąglakami, raniąc wojowników. Driana celnie ugodziła kolejnego. Dwóch zeskoczyło z wierzchowców, naciągając kusze, a reszta zawróciła do jaskini. Tych przed wejściem poszatkowały na wylot strzały kapłanki. Zostało pięciu. Karnak rzucił jutowym workiem. Gdy ów minął wejście, z jaskini wyleciały bełty.

 

– Zmyłka zadziałała – stwierdził z zadowoleniem.

 

Wiedział, że musi pośpieszyć się, by rinnrokańczycy nie zdążyli przeładować kusz. Wpadł do środka, niczym grom z jasnego nieba. Wojownicy odrzucili broń dystansową. Dla dwóch z nich było za późno. Ostrze poderżnęło ich gardła. Pozostali dwaj, zdążyli dobyć szabli i przyjąć pozycje bojowe, a trzeci wyjął bitewny topór. Karnak pchnął najbliższego. Bandyta odbił miecz, lecz nie do końca skutecznie. Zraniony w bok, skulił się, a do walki wkroczyli jego kamraci. Meritańczyk odskoczył do tyłu. Ich oręż przeciął puste powietrze. Karnak niezwykle skupiony, czego wymagało starcie z kilkoma przeciwnikami jednocześnie, spokojnie odpierał ciosy. Spod kapturów atakujących, dostrzegł znajome twarze. To Worlag i Nurg ostali przy życiu. Do groty wbiegł Angmar, zdzielając młotem, zwijającego się z bólu łotra.

 

– Nie zabijaj ich – zawołał najemnik – muszę dokończyć porachunki!

 

Iskry sypały się od uderzeń metalem o metal. Worlag coraz wolniej machał ciężkim toporem. Karnak nie napierał, aby zabić. Delektował się chwilą i czekał aż niegodziwcy jeszcze bardziej się zmęczą. Strach zagościł na twarzach łajdaków, a po kilku nacięciach, dokonanych przez ostrze, poraziło ich paniczne przerażenie. W końcu meritańczyk osłabił ich na tyle, że nie byli zdolni unieść broni. Młot Angmara połamał im nogi. Kwiczeli, jak zarzynane świnie, błagając o litość.

 

– Zero godności – rzekł Karnak, odbierając im broń, by nie mogli popełnić samobójstwa – obietnicy dotrzymam, zadam tyle cierpienia, na ile pozwoli mi fantazja.

 

Rozglądnąwszy się po grocie, ujrzał odpowiedniej grubości stalagmity. Gdy razem z kowalem nabijali na jednego z nich Worlaga, Nurg szaleńczo pełzł w głąb jaskini. Karnak widział, jak oprych oddala się. Nie reagował, chcąc dać mu złudną nadzieję na ocalenie. Skała była tępa, dlatego Angmar musiał uderzyć kilka razy młotem po barkach Worlaga, aby werżnęła się w jego tłuste dupsko. Zemdlał, lecz przed tym, wydał z siebie przeraźliwy okrzyk. Karnak odgadywał, że na ten odgłos, niosący się echem po jaskini, Nurg sra w gacie. Nie uszedł daleko. Ręce meritańczyka i siliończyka zaciągnęły go z powrotem. Dali mu chwilę, by mógł napatrzyć się na rozprutego kamrata. Nurg błagał o przebaczenie, wijąc się niczym wąż. Mieli uczynić z nim to samo, co z Worlagiem, lecz do jaskini wkroczyła Driana i ze łzami w oczach, prosiła o zaprzestanie okrucieństwa.

 

– Karnak twoja dusza stała się całkiem zimna – wrzasnęła – nie bądź tacy, jak oni!

 

Skończyło się na popisowym numerze Angmara; roztrzaskaniu zbójeckiego łba młotem, co w owej sytuacji winno nazwać się gestem miłosierdzia. Mózg rozprysł na sąsiedniej ścianie. Kapłanka nie mogąc na to patrzeć, odwróciła głowę i poszła rozświetlonym przez pochodnie korytarzem, dalej na północ, a za nią podążyli kompani. Ujrzeli nagich ludzi, którzy chowali się przed nimi. Nie pomogły zapewnienia, że nie wyrządzą im krzywdy. Gdy weszli do szerokiej komnaty, tłum kobiet i mężczyzn czekał na dalszy bieg wydarzeń, kołysząc się na boki. Z końca sali dobiegło kilka głośnych tupnięć, po czym z cienia wyłoniła się wielka postać. W baśniach opowiadanych Karnakowi przez dziadka, stwory te zwano ogrami. Długie łapy, w których spoczywała nabita kamieniami maczuga. Skórzana opaska na biodrach. Umięśnione ciało, pokryte tu i ówdzie brązowymi kudłami. Kolczaste naramienniki. Wystający do przodu, podłużny łeb. Krzaczaste brwi i okazała broda oraz wystające z paszczy kły.

 

– Śmierć za śmierć – zadudnił ogr – zabić ich!

 

Motłoch ruszył w stronę drużyny. Driana próbowała przekonać tłum, że pragną go ocalić. Jednak oni, wychowani od dziecka w bezwzględnym posłuszeństwie wobec swojego pana, wydawali się nie słyszeć jej słów. Nie chciała krzywdzić niewinnych, lecz wszystko na to wskazywało, że nie ma wyboru.

 

– Wyprowadźcie ich na zewnątrz – krzyknął Karnak – a ja zaatakuję Sarkusa!

 

Wspiąwszy się po ścianie, usiadł na skalnej półce. Tłum pomaszerował, niczym bezmózgie zombie za Drianą i Angmarem, nie zwracając na niego uwagi. Zeskoczywszy, biegł z uniesionym mieczem w kierunku zielonej kreatury. Owa zamruczała coś w nieznanym języku, po czym obuwie Karnaka przymarzło do posadzki.

 

– Nie dobrze, potrafi czarować – pomyślał, rozsznurowując buty.

 

Znów tajemniczy szept i z wyciągniętej do przodu dłoni, wyleciał lodowy sopel, mknąc w stronę meritańczyka. Zdążył przetoczyć się, unikając przebicia. Stanąwszy, przebierał bosymi stopami, zbliżając się do wroga. Sarkus walnął maczugą w sterczące przed nim skały. Odłamki skaleczyły ręce Karnaka, którymi zasłonił twarz. Ogr wykorzystał rozproszenie mężczyzny, na przyzwanie żywiołaka. Śnieżny pająk opuścił się ze stropu jaskini na lodowej nici. Najemnik doskoczył do niego, odrąbując jedną z ośmiu kończyn. Pająk zaatakował, ale Karnak skutecznie unikał ciosów. Do walki włączył się Sarkus, tłukąc wściekle maczugą na wszystkie strony. Jednym z zamachów, uszkodził swojego przywołańca, rozkruszając go w drobny pył. Na tym dobra passa Karnaka skończyła się. Przy kolejnym natarciu, kamień wystający z maczugi, rozharatał mu pierś. Prawdopodobnie byłoby po nim, gdyby nie strzała przeszywająca ramie ogra. Upuścił maczugę, a najemnik błyskawicznie wetknął mu miecz między żebra. Sarkus odpowiedział potężnym uderzeniem dłoni, które zwaliło meritańczyka z nóg. W międzyczasie do zwyrodnialca dobiegł Angmar, waląc młotem w plecy. Ogr nie upadł. Walka trwała nadal. Tupnął swym podkutym w metal butem. Podłoże zadrżało, a fala uderzeniowa zwaliła z nóg całą trójkę. Ogr odebrał młot Angmarowi i rzucił nim daleko za siebie. Gdy kompania poderwała się, Sarkus wystrzelił ponownie lodową lancą, tym razem w kierunku Driany. Kapłanka stała nieruchomo w miejscu, z przyłożonymi do skroni palcami.

 

– Nie!!! – ryknął Karnak, wiedząc, że nie zdąży dobiec do kobiety – Odskocz!

 

Było za późno, szpikulec zetknął się z czołem kapłanki, jednak w tym momencie stało się coś niesłychanego. Sopel zniknął, a jego miejsce zastąpił wielki, niebieski motyl, który pofrunął w stronę wyjścia.

 

– I ona mówi, że nie potrafi czarować… – oburzył się meritańczyk, ciesząc zarazem.

 

Angmar zniknął w komnacie, do której ogr posłał jego młot. Karnak zgięty w pół, jedną ręką trzymając się za rozdartą pierś, zmierzał opanowanym krokiem w stronę Sarkusa. Bestia machnęła zamaszyście ręką, zataczając w powietrzu znaki. Karnak poczuł, że coś niedobrego dzieje się z jego mieczem. Nim zdążył wzmocnić uścisk na rękojeści, miecz wystrzelił w powietrze i uderzył w skały po przeciwnej stronie jaskini. Na bezbronnego meritańczyka szarżował wściekły wróg. Oddzielał ich wyłącznie pył pozostały po zniszczonym przywołańcu. Driana złożyła ręce, wypowiedziała inkantację, a z okruchów lodu, uformował się sejmitar. W ostatniej chwili poderwał go Karnak. Uchyliwszy się przed nadciągającą maczugą, zaparł się nogami o skały i pozwolił nabić rozpędzonemu ogrowi na ostrze. Sarkus zawył z bólu, a strzały Driany dokończył dzieła. Wielki stwór legł martwy, w kałuży żółtej krwi. Kapłanka podbiegła do Karnaka, oglądając jego rany, natomiast Angmar, wrócił z sąsiedniej komnaty i wyciągnął dziwny pergamin. Rozwinąwszy zwój, odczytał dokładnie, słowo po słowie:

 

– Daz' kalamn a te ruto!

 

Nagle Karnak i Driana poczuli, że ich ciała drętwieją. Znieruchomieli, nie zdając sobie sprawy z tego, co przed chwilą zaszło.

 

– Miałem dopilnować wypełnienia zadania – oznajmił Angmar – a potem zabić, żebyś nie sprawiał problemów – zwrócił się do meritańczyka.

 

Karnak przypomniał sobie, gdzie widział żółtą chustę, owiniętą wokół szyi kowala. Jej strzępy wisiały na gałęzi drzewa, pod którym się ocknął. Co za skurwysyn – przeklinał w myślach zdrajcę.

 

– Pewnie zastanawiacie się, dlaczego? – spokojnie kontynuował Angmar – Szkoda, że nie możecie nic powiedzieć. Chętnie usłyszałbym odgłosy waszego zdziwienia.

 

Spacerował dumnie wokół nich, wyjaśniając wszystko po kolei:

 

– Gnud znał twoje miękkie serce, a także wybitne opanowanie wojennego rzemiosła. Domyślał się, że pomożesz mieszkańcom Silion pokonać Sarkusa. Cóż za wspaniała intryga, nieprawdaż? Ach tak zapomniałem, że nie możesz mi pogratulować, jej perfekcyjnego wykonania. Ogr i jego ludzie byli dla nich niewygodną konkurencją. Stanowili coś w rodzaju tarczy, zasłaniającej górę Is wraz ze świątynią Oneger. Rozumiesz, mogliby niepotrzebnie osłabić oddział gildii przed starciem z Sirtuanami. Pozbyłeś się ich, znacznie ułatwiając robotę. W tym momencie Gnud i zgraja jego złodziei plądrują kaplicę. Nasz zleceniodawca zapewni nam, pławienie w bogactwach do końca życia, gdy dostarczymy figurkę Viturainy. Wybacz mi, że cię tak perfidnie wykorzystałem. Gdybym odmówił już dawno wąchałbym kwiatki od spodu. A Gnud i tak by się tu zjawił plądrując wioskę i kto wie może zabijając moją rodzinę. Nie mogłem na to pozwolić. Obiecał, że nikomu w Silion nie stanie się krzywda, a ja, jako heros, wielki pogromca Sarkusa, zostanę władcą mojej osady, zapewniając życie w luksusie kilku pokoleniom wprzód. Od początku grałeś w dramacie, którego nie mogłeś być świadom. Tragiczny bohater, którego fatum, zaraz się dopełni. Na pocieszenie powiem ci, że nawet gdybyś wybrał inną decyzję i tak dopilnowałbym twojej śmierci, bo była jednym z warunków umowy między mną, a gildią złodziei z Meritan…

 

Do komnaty wleciał suilak. Karnak i Driana najpierw poczuli mrowienie, a później odzyskali panowanie nad kończynami. Najemnik zerwał się, wyciągnął miecz, tkwiący w brzuch ogra i rozpoczął walkę z Angmarem, wyzywając od zdrajców, tchórzy i niegodziwców. Zmagali się ze sobą, ścigając po całej grocie, lecz to nie miecz wojownika, a piorun wystrzelony z palca Driany, powalił kowala. Śmierdziało spalonym mięsem. Potężne drgawki miotały ciałem Angmara. Karnak podbiegł do wijącego się na posadzce kowala.

 

– Kto zlecił kradzież posągu? – zapytał wściekle, ale było już za późno, gdyż siliończyk wyzionął ducha.

 

– Posąg Viturainy skupia w sobie wielką moc, gromadzoną przez tysiące lat – oświadczyła zszokowana Driana – ktoś, kto jej pragnie, musi znać arkana prastarej magii. Zdolnej do przebudzenia koszmarów, spoczywających na dnie ludzkiej świadomości.

 

– Co to oznacza? – spytał Karnak, przypominając sobie ostrzegawcze słowa Sirtuana.

 

– To nie koniec – rzekła, pogrążona w zadumie kapłanka – to dopiero początek.

 

Koniec

Komentarze

Piszę pod ostatnią częścią, bo to jest chyba najlepsze miejsce na podsumowania. 
Nie przeczytałem ani jednej części w całości. Po prostu nie umiałem. Za każdą się zabierałem, czytałem kilka- kilkanaście zdań i odpuszczałem. 
To jest sztywne jak... Sam nie wiem. Kiedy czytam sprawnie napisany tekst, on płynie, jest melodyczny, gładki. Tutaj tego nie doświadczyłem. Zdania toczą się z gracją i subtelnością kulawego trolla, wszystko jest tak przepchane patosem, że aż piszczy. Dialogi są nienaturalne. Zarówno one, jak i opisy, brzmią mechanicznie. Pomijając fakt, że opisy najczęściej są całkowicie nieopisowe, bo niczego nie pokazują.

Całość wygląda mniej więcej tak: ktoś coś powiedział, ktoś coś zrobił, ktoś gdzieś poszedł. Ktoś coś powiedział, ktoś wziął coś do ręki, to było jakieś. Ktoś gdzieś poszedł, ktoś zwrócił się do kogoś, ktoś coś zrobił. 

Jeszcze zakończenie... Szczerze się uśmiałem wyobrażając sobie kolesia z mieczem, goniącego po grocie kolesia z młotem. W dodatku ta cała prastara magia i koszmary, spoczywające na dnie ludzkiej świadomości... Dla mnie to za dużo.

A, jeszcze: w którejś z poprzednich części pisałeś coś o złotym napisie "Gildia Złodziei" nad wspominaną gildią. Fakt, każde społeczeństwo akceptuje kradzież jako podstawową formę dochodu, więc nikt nie miałby nic przeciwko samoorganizowaniu się elementu przestępczego w oficjalne gildie.  

Czytaj, czytaj, czytaj. I jeszcze: czytaj. Klasyków. Mistrzów gatunku. I ćwicz, szczególnie opisy, dialogi. To tyle w części technicznej. O części fabularnej się nie wypowiem, bo, jak napisałem na samym wstępie, nie przeczytałem ani jednego kawałka w całości.

Nic dodać, nic ująć. Czytaj, to naprawdę pomaga. Możesz też spróbować prowadzić coś w rodzaju pamiętnika, gdzie będziesz sam dla siebie opisywał jakieś zdarzenia z codziennego życia (no nie wiem - klasową wycieczkę z pieczeniem kiełbasek na ognisku, walkę o miejsca w zatłoczonym pociągu itp) tak, jakbyś pisał fragment opowiadania. Wracanie do takich tekstów po paru miesiącach pozwala zauważyć, czego w opisach brakuje, a czego jest za dużo.

Ok, dzięki. Ale mnie zmiażdżyliście ;p chciałem coś napisać, żeby się sprawdzić, a teraz wiem, że jeszcze będę musiał dużo ćwiczyć :) fajnie, że znalazł się ktoś, komu chciało się wytknąć błędy. Postaram się stworzyć coś lepszego i mam nadzieję, że będziecie mieli na tyle siły i wytrwałości, by to przeczytać.

Pozdrawiam

Nowa Fantastyka