- Opowiadanie: Przemek123xx - Wrona z Madenfal - Zimna stal

Wrona z Madenfal - Zimna stal

Pierwszy rozdział po prologu, ukazujący świat, którego można się spodziewać w powieści. Dziękuje za jakąkolwiek uwagę.

Oceny

Wrona z Madenfal - Zimna stal

To nie był zwyczajny chłód, który tylko marszczył wodę i osadzał się na powiędłych liściach, unieruchamiając je w bezruchu. Było w nim coś głębszego, coś, co wkradało się pod skórę, przenikało aż do kości. Chłopiec obracał w palcach pestki słonecznika, jakby rachował nie dni, lecz szanse na przetrwanie.

– Od dawna nie nawiedził mnie żaden koszmar – zauważył, przyglądając się zagrodzie pogrążonej we śnie.

Miał na imię Sato, a rany od długiej jazdy koił nie maścią, lecz słodką myślą o zemście.

– To dlatego, że jeszcze nikogo nie zabiłeś – powiedział dowódca, odwracając głowę. Przez otwory w hełmie z porożami wydobywały się kłęby pary, gdy kontynuował: – Gdy miałem dziewięć lat, zabiłem własnego ojca. Patrzyłem, jak jego wnętrzności rozlewają się po ziemi. Od tamtej chwili już nigdy nie zaznałem spokojnego snu. Świat zrobił się ciemniejszy, bardziej obcy… Kiedy odbierasz życie, wspomnienia zmieniają się w koszmary. A te koszmary z czasem wpełzają w twoją codzienność. Żyjesz nimi na jawie. I właśnie wtedy przestajesz być chłopcem – stajesz się mężczyzną. Zrób to, a odrodzisz się… ale nic już nie będzie takie samo. Świat straci barwy. Wszystko stanie się gorzkie, a smak krwi zostanie z tobą na zawsze.

Chłopiec słuchał tych słów, czując, jak serce bije mu szybciej. Głos, który je wypowiadał, był spokojny, ale miał w sobie coś nieprzyjemnego, zdawał się tonąć w lodowatym mroku.

– Czas spełnić obowiązek – powiedział dalej. Każdy jego oddech stawał się coraz cięższy. – Granicę, którą musimy przekroczyć, wyznacza kamienny most. Ale to nie jest zwykłe miejsce. Złą sławę ciągnie za sobą jak cień. Legenda głosi, że budowniczowie, którzy go wznieśli, po zakończeniu pracy poderżnęli sobie gardła. Nikt nie wie, dlaczego. Nie zostawili listu, żadnego znaku. Są tacy, którzy wierzą, że coś… ich do tego zmusiło. Coś, co wciąż tam czeka. Opowieść o tym moście nie przemija. Każdy, kto ją usłyszał, unika tego miejsca jak zarazy.

Wargi skostniały im od mrozu, a szron topniał we włosach, spływając zimnymi kroplami po karku. Świat wokół zniknął pod ciężką kołdrą śniegu, przypominając wiązankę białych róż złożoną na czyimś grobie.

– Ale nie my – warknął Migar Hallowfall, wbijając lodowate, szarozielone spojrzenie w poszarpane grzbiety gór. W powietrzu snuła się mgła, a płatki śniegu znikały w niej bezgłośnie, jakby rozpływały się w nicości. Mężczyzna nosił czarną zbroję, poniszczoną od wgnieceń i zadrapań. – Nie zamierzam tutaj zdechnąć. Ta ziemia to lodowa pustka, ale Buntownik musi gdzieś tu być. Zimno wam? – zadrwił, patrząc na nich z pogardą. – To dlatego, że jesteście pizdami i znacie tylko ciepełko pod pierzyną, a nie mróz, który zdziera skórę z kości. Mam już dość tego waszego szczękania zębami i niańczenia chłopaka, który trafił tu z przypadku. Gdzie w tym wszystkim głos rozsądku?

– Nic ci do tego najemniku. – Głos dowódcy bił powagą i zdradzał jego wiek. Visander był mężczyzną grubo po czterdziestce w lśniącej zbroi, odbijającej źródło światła pochodzące od pochodni. Rozglądał się przenikliwie przez otwory w hełmie, a blady blask księżyca wkradał się do jego wnętrza. – Przynajmniej czuję, że jestem obecny, gdy nie trzyma języka za zębami. Nie zamierzam mu zatykać gęby tylko dlatego, że masz jakieś widzimisię. Zatrzymajcie się na chwilę. No, już. – Zatrzymał wzrok na mężczyznach, którzy drżeli z zimna. – Przecież słyszę jak, zamarzacie z zimna. Ale jeśli zawrócicie, znajdziecie się pod wyszczerbionym ostrzem kata. A ten czasami przymierza się dwa razy, więc się dobrze zastanówcie. Powrót to jeszcze większe niebezpieczeństwo.

– To niech mi zetną głowę – odpowiedział Migar, wykrzywiając wargi w gorzkim uśmiechu. – Śmiało, bo groźby mogą na mnie nie zadziałać. Jestem na nie odporny. My, ludzie, pocimy się, krwawimy i giniemy za ochłapy, za złudzenia. Wolę umrzeć, zachowując swoją wolność do ostatniego tchu, niż żyć z obrożą, która wgryza się w gardło. A gdy mnie już otworzą, zobaczą to samo, co u wszystkich. Za to chłód nie daje przywilejów. Nie… Nikogo nie traktuję lepiej. Dlatego jestem tutaj z wami, z własnej woli. Tym razem.

– A więc sugerujesz, że Hjalkan cię nie zmusił? – Visander uśmiechnął się z przekąsem, wyraźnie zadowolony z obranego kierunku rozmowy. – Sądzisz, że miałeś inny wybór?

Coś w tym pytaniu, w tej całej prowokacji, burzyło równowagę. Wszyscy wiedzieli, że Hjalkan nie był człowiekiem, z którym można negocjować. Burzowy Szpon – elitarny wojownik króla, był obdarzony nie tylko siłą, ale i niezwykłą zdolnością porozumiewania się z sowami, które służyły mu jako oczy, uszy i cienie w każdym zakątku kontynentu.

Nagle Visander uniósł rękę, zaledwie pół gestu, jakby coś się poruszyło w oddali. Wiatr zagrał na szczytach drzew. Wtedy, jakby w odpowiedzi na pytanie, z cienia wyłoniła się jedna z sów. Była ogromna, z szerokimi skrzydłami, a jej śnieżne upierzenie przeplatały czarne pręgi.

– Nie jesteś już tak zimny i oschły jak kiedyś – powiedział cicho, nie patrząc już na dowódcę, lecz na ptaka, który przyglądał się rozmowie. Najemnik drapał się po czarnych bokobrodach, w blasku gwiazd przypominał ogromnego niedźwiedzia, którego ciało tliło się w mroku. – Poza tym, nie zmusił mnie do tego. Powiedział tylko, że jeśli wrócę, popłynę rzeką złota. Innymi słowy, obiecał mi bogactwo. Dlatego wolałbym, żeby z nami byli bardziej doświadczeni ludzie. A ja? Jestem tylko ostrzem noża, którym mierzy ten, kto da najwięcej. Jak to o mnie świadczy?

– Nie najlepiej – stwierdził Visander, z bolesną szczerością.

Sato wpatrywał się w nich niepewnie. W oczach zamiast odwagi czaił się strach – ten, który często prowadzi do zgubnych decyzji. Choć miał zaledwie czternaście lat, życie już zdążyło go nauczyć gorzkich lekcji.

Chłopiec był owinięty w gruby, ciemny płaszcz, który ledwie osłaniał szczupłą sylwetkę przed zimnem. Tkanina, nasiąknięta wilgocią, pokryta była warstwą błota, które powoli twardniało, tworząc szorstką powłokę przypominającą skórę. Na piersi nie było już widać herbu, zatarł się, rozmyty przez zmierzwione fałdy i splątane nici.

Płatki śniegu opadały powoli, ich delikatne, przezroczyste kryształki topniały na ciepłych powierzchniach strojów, pozostawiając po sobie jedynie niewielkie krople wilgoci. Uderzały o twarde futra najemników, w których rozpuszczały się bez trudu, tracąc swoją formę i znikając w chłodnym powietrzu.

Trzecia noc mijała od chwili, gdy zgodzili się na to, na co się zgodzili. Pierwsza jednak, odkąd postanowili podzielić się na grupy. Unikali głównych szlaków, starając się nie rzucać w oczy. Przemieszczali się w dziesiątkach, bez barw, herbów i chorągwi, które mogłyby zdradzić ich tożsamość. Nie chcieli czuć na sobie niewygodnych spojrzeń, szczególnie tych, które czaiły się pośród drzew i kamienistych stoków.

– Mam nadzieję, że czekają na nasz powrót – zaczął chłopiec.

– A ja, że trafię do gorących źródeł i wyparuję ze mnie smród, który ciągnie się od zagród. – Migar nie utrzymał się w milczeniu. – Chłopcze, jeśli ktoś na coś czeka, czeka na głowę zdrajcy. A gdy ją dostaną, przybiją do wrót zamku, by cały świat to widział. Zgniły zapach zdrady przypomniałby wszystkim, czym jest lojalność. Właśnie tak wygląda krwawa rzeczywistość. Nadzieja z pewnością do niej nie należy. Żyjesz w zepsutym świecie, w którym twoje życie nic nie znaczy. Nie dla tych, którzy siedzą w swoich zamkach i twierdzach, bezpieczni i w wygodzie. Pamiętaj o tym.

– Wyobraźcie sobie, że głowa to nic więcej jak nić, z której mogą utkać, co tylko zechcą – mówił Visander, zatapiając wzrok w przestrzeni. – My zaś zobowiązaliśmy się ją odciąć. To najmniejsza z możliwych ofiar, najmniejsze zło, jakie mogliśmy wybrać. Trzymajmy się tej decyzji, bo to jedyne, co nam pozostaje. A nasz pan wynagrodzi wszelkie cierpienie, jakie tu poniesiemy.

– Od kiedy mniejsze zło stało się cichą egzekucją? – zapytał kąśliwie Migar. To, co robił, robił dla pieniędzy, i w tej kwestii nie potrafił zgodzić się z dowódcą.

– Król nie chce żadnych widowiskowych scen ani publicznych wyroków dla zdrajcy – odpowiedział Visander. – Pragnie jedynie jego śmierci. Cichej jak mysz. A my musimy wykonać jego rozkaz. Nie możemy zostawić żadnych śladów. Poza tym, lepiej zabić wilka, który jest przywódcą, czy wybijać całe stado, które ślepo za nim podąża?

– Obojętnie, dopóki dobrze za to płacą. Ale zło, jakiekolwiek by nie było, nie daje wyboru, więc przestań pierdolić. Mniejsze czy większe zabije ich tak samo. Obie te rzeczy nie istnieją. To kłamstwo, iluzja. W ten sposób próbujemy uzasadnić zabijanie. Ostatnio jest go coraz więcej. Mam wrażenie, że tu nawet dzień nie staje się jaśniejszy. Nie podoba mi się w tym miejscu.

– Kłamstwa, najemniku, dzielą się na dwa rodzaje. – Zatrzymał się na chwilę, jakby zbierając myśli, a potem dodał z lekka cynicznym uśmiechem: – Na te, które prędzej czy później wyjdą na jaw, bo prawda zawsze znajdzie sposób, by się wydostać na powierzchnię, oraz na te, które nigdy nie ujrzą światła dziennego, bo nie ma nikogo, kto by je odkrył. Ja mam to szczęście, że widzę rzeczy takimi, jakie są naprawdę, nie przez pryzmat złudzeń, które wygodnie nosi reszta świata. Czasem to ciężki dar, ale przynajmniej nie łudzę się, że mogę zmieniać rzeczy, które są już zapisane w kamieniu.

– A czy w twoim świecie, rządzonym przez tych, którzy łamią wszystkich, nie zważając na ból ani cierpienie, jest miejsce na litość?

– Jest nią ścięcie – Visander odpowiedział od razu na pierwsze pytanie. – Prawdziwą karą byłoby rzucenie kogoś psom, które rozszarpałyby go w błocie, podczas gdy wszyscy patrzyliby, jak zatapiają kły w ofierze, pożerając ją ze smakiem. Wiesz, że kiedyś wierzono, iż ból odczuwa się po śmierci? A teraz pomyśl, najemniku, po której stronie staniesz, gdy przyjdzie ci dokonać wyboru? Nie możesz wiecznie pozostawać neutralny.

Migar Hallowfall splunął na ziemię, patrząc na to, jak ślad po flegmie znika w śniegu.

– Żadna z nich nie zasługuje na moje znużone odchrząkiwanie – rzucił, wciąż zniechęcony.

– I ja też nie chciałbym stawać po żadnej stronie – dodał Sato, wtrącając się. – Choć jestem tu z wami, wojna nie jest czymś, co łatwo znoszę. Ja…

Najemnik uśmiechnął się na te słowa, lecz nie był to uśmiech pełen ciepła.

– Żadne to w tobie doświadczenie, chłopcze – rzucił twardo. – A wojny jeszcze nie widziałeś. Jeśli sądzisz, że wszyscy mogą sobie tak po prostu wybrać „punkt widzenia”, to za niedługo nie będziesz już wśród żywych. Wybór jest najpierw małą kroplą krwi, a później gęstą, spływającą strugą w białym śniegu. Jeśli należy do ciebie i powoli się nią dusisz, to spoglądasz na rosnący sierp księżyca i czujesz, że nie ma już nadziei. Umierasz w samotności, z jakimś jebanym nożem w plecach, charcząc coś, co nie przypomina słów. – Zacisnął mocniej lejce i spojrzał się na niego nerwowo. – Oby była czyjaś. A jeśli przyjdzie nam walczyć, skończ ze zranioną dumą, ale za to z życiem. Skup się na tym, by się ukryć. Odnajdź cienie, których będziesz mógł się trzymać. Nie ma sensu ginąć w imię jakiejś bezsensownej walki. To widać, że nie potrafisz walczyć.

– Cień najlepiej poznał ten, kto chował się pod kamieniami – odparł cichym głosem, ledwie utrzymując się na siodle. Jego posiniaczone ręce kurczowo ściskały zardzewiały nóż.. – Odkąd pamiętam, dostawałem nimi w głowę. Mój ojciec był stajennym, zamordowanym przez miejską straż. Wyciągnęli go przed stajnię i zasztyletowali, a ja musiałem zajmować się ich końmi, mimo tego upokorzenia. Zachowywali się, jakbym nie był synem człowieka, który właśnie stracił życie. Czułem się jak butwiejący liść, zagrzebany pod podkową. Te wspomnienia nie przestają prześladować. Wiem, czym są cienie. By przetrwać w nich, musiałem rzucać je samemu.

Wszyscy zamilkli na moment, wpatrując się w chłopca. Spojrzenie młodzieńca tętniło niezłomną determinacją.

– Oko za oko, mówi ci to coś? – zapytał Migar. Kiedy zobaczysz ich bezradność, jak walczą o oddech, dusząc się własną krwią, poczujesz pustkę. Ale tuż po niej przyjdzie wolność. Musisz pomścić ojca. Wątpię, by zasłużył na to, co go spotkało.

Sato na chwilę zamknął oczy, jakby pragnąc uciec od rzeczywistości, a myśli przeniosły się w mroczne miejsce. W umyśle rozbłysnął obraz, który nie dawał mu spokoju: widział, jak przecina wrogów, rozrywając ich od piersi po szyję, jak pod brzęczącymi pierścieniami kolczug wytryskują wnętrzności. Krew spływała po ziemi, plamiąc śnieg głębokim, purpurowym odcieniem.

Z zamyślenia wyrwał go skrzypiący dźwięk, który z każdym ruchem końskich nóg wbijał się w twardą, zamarzniętą ziemię. Kopyta ciemnogniadych rumaków uderzały w nią, zostawiając za sobą równomierne ślady. W tle dobiegało pohukiwanie sowy, która w mroku nocy uchodziła za ucieleśnienie mądrości.

– W sumie, życie w stajni było jedyną rzeczą, którą naprawdę kochałem – stwierdził Sato. – Tęsknię za tym bardziej niż za czymkolwiek innym, ale zabrano mi tę pracę na zawsze. Wiem, że to nie jest moje miejsce. Jednak nie miałem żadnych innych możliwości. Wojna jest krwiożercza, odczłowiecza i nic nie przemawia już do serca. Tak mawiała moja babka. Gdybym nie musiał walczyć z biedą, matką głodu, to nigdy bym się tu nie znalazł. Czasami wybór, jaki masz, to albo walka, albo…

– Wierzysz w starych bogów? – spytał Migar, mrużąc oczy. Choć od dawna byli wypierani, wielu wciąż trwało przy tej wierze, składając ciche modły w ukryciu.

– Tak – odpowiedział chłopiec, choć wiedział, że nie powinien. Tacy jak on byli prześladowani. Krzywdzeni, zabijani, gdy tylko ich wiara stawała się zbyt widoczna, gdy przestawała być jedynie szeptem nocy, a przybierała kształt publicznych wyznań.

Najemnik przyjrzał mu się uważnie.

– Rozumiem, dlaczego tu jesteś – powiedział powoli. – Ale zastanawia mnie jedno: kto pozwolił ci na taką lekkomyślność? Czasem to, co wydaje się proste, bywa przynętą. Nawet Świętowit miał cztery twarze, ale żadna nie zdradzała prawdziwego zamiaru. Uważaj więc, zanim sięgniesz po coś, co wygląda jak przeznaczenie. Może się okazać, że to jedynie sidła.

– Raz rozebrali mnie do naga i ustawili pod zimną, kamienną ścianą – żalił się chłopiec. Jakoś nie potrafił przestać roztkliwiać się nad przeszłością, jakby jego ciało było tu, ale serce wciąż biło tam, gdzie wszystko się zaczęło. – Ironią losu było to, że zawsze obrzucano mnie właśnie nimi. Kamieniami. Wyczyścili mi kieszenie jak talerze z pieczonego mięsa. Do tego też się człowiek przyzwyczaja. W końcu nadchodzi moment, w którym nie chodzi już o to, co jeszcze zdołasz wytrzymać, ale czy jesteś gotów się poświęcić, żeby coś się zmieniło. To jak cisza, która nadchodzi tuż przed śmiercią. Słyszysz ją, ale nie możesz jej zatrzymać, bo wiesz, że i tak nadejdzie. – Otarta rękawem łza zostawiła smugę błota na policzku. – Śmiejcie się, jeśli właśnie tego wam potrzeba. Już mi dłużej nie zależy. Zupełnie tak, jak wtedy…

– Zbliżamy się – przerwał im Visander. Jego głos brzmiał twardo i stanowczo, jak zawsze, gdy sytuacja stawała się poważna. – Nie jestem waszą pierdoloną niańką, więc przestańcie się rozczulać. Tu nie ma miejsca na łzy. Jeśli nie wykończy nas mróz, to zrobią to skalne zęby, które tylko czekają, aż ktoś źle postawi stopę. – Zerknął na tańczące w dłoniach pochodnie. – Zgaście to świństwo. Chcecie może jeszcze zagrać im na fujarce, żeby łatwiej was znaleźli? Światło przyciąga więcej niż tylko ludzi. W tych górach oczy rosną nawet na drzewach, a cienie mają własne serca. Trzymajcie się razem. I nie wierzcie w to, co widzicie.

Nie mylił się. Poczerniała Grań, na której się znaleźli, nie miała w sobie nic z malowniczego piękna. Jej ostre, postrzępione krawędzie przypominały zęby, odciśnięte w martwej skórze ziemi. Na szczytach bielał puch, ale nie był to widok sielankowy – śnieg leżał tam jak całun. W głębokich, poszarpanych przełęczach nie gościło nawet blade światło świtu. Ciemność była tutaj nie tyle brakiem słońca, co czującą obecnością.

Noc, jak zawsze w tych stronach przypominała otchłań pełną stromych zboczy, rumowisk kamieni i lodowatych kaskad wodospadów, zamarzających w miejscu, tworząc nieprzejezdne, mroźne ściany. Mgła nie opuszczała wąskich zatok, wyżłobionych przez czas i wichry, wijących się jak wężowe gardła pomiędzy skałami.

Niżej, w cieniu dolin, rosły karłowate wierzby, których pokręcone gałęzie zdawały się szeptać coś o zimie. Nad nimi wyciągały się ku niebu strzeliste świerki i ciemne limby. Kosodrzew oplatał wszystko jak kolczasta sieć, zatrzymując masy śniegu, pułapkę dla nieostrożnych, która w jednej chwili mogła stać się grobem.

To nie były zwykłe góry. To była kraina, w której wiara mieszała się z lękiem, a opowieści starców o biesach nie wydawały się już tylko bajaniem przy ogniu.

Dowódca zdawał się być zupełnie obojętny na los chłopca, jak również na los wszystkich pozostałych towarzyszy. Jedynym, czym się liczył, był rozkaz. Wszystko inne nie miało znaczenia. Wydawanie poleceń było dla niego czymś więcej niż tylko obowiązkiem. To była obsesja, której poddawał się z bezgraniczną pasją. Kiedy jeden z jego ludzi okazał się nieposłuszny, bez wahania obciął mu końcówki wszystkich palców. Nie przepadał też za tymi, którzy zamiast ciąć wszelkie wątpliwości, woleli marnować czas na roztrząsanie nieistotnych spraw.

– Pozwól mu dokończyć – mruknął Migar, otulając się jeszcze ciaśniej czarnym futrem, które było nie tylko osłoną przed mrozem, ale i symbolem osobistej izolacji.

– Jeszcze niedawno pragnąłeś, aby zamilkł. Ale dobrze najemniku. Niech mówi, ile chce. Tyle jego, co się nagada.

– Zawsze traktowano mnie źle – rozpaczał dalej Sato, rozdrapując starą ranę i cały ból przeszłości. – Wtedy zrozumiałem, czym jest prawdziwy gniew. Płonął w moich oczach jak ogień. Mówię poważnie! Za stajnią stały beczki, a między nimi leżał nóż. Wiedziałem, że tam jest, schowany. Czułem, że ten moment zmieni wszystko. Zdecydowałem się na… Musiałem to zrobić. Ostatnia szansa. Próbowałem go zatopić w karku mordercy mojego ojca, ale jedyne w co trafiłem to powietrze. Odskoczył w ostatniej chwili, jakby znał moje zamiary lepiej niż ja sam. Powalił mnie na ziemie, uderzając rękojeścią prosto w gardło. Zacisnąłem dłonie na szyi, próbując złapać choćby odrobinę powietrza. Nigdy nie byłem bliżej śmierci. Rzucił mi spojrzenie, równie przerażające jak rany, które miał na głowie. Wyglądał jak potwór. Pamiętam, co krzyknął, patrząc na mnie z góry: „Zbieraj to, co zasiałeś, psie!” I wtedy zaczęło padać. – Jego głos stawał się coraz mroczniejszy, a słowa zdawały się wypełniać całą przestrzeń, wlewając do serca zimny niepokój. – A wtedy… Nagle zjawił się on. Mężczyzna z sową na ramieniu. Mówię wam, to był Hjalkan. Nie kłamię! Okazało się, że od jakiegoś czasu na strażników miejskich spływały skargi. Źle wykonywali swoje obowiązki, więc ktoś musiał się tym zająć.

– Więc twierdzisz, że to on cię uratował? – zapytał go Visander z czystej ciekawości. – Nie znam go zbyt dobrze, ale wszyscy wiedzą, jak mało mu zależy na czyimś życiu. Ciężko uwierzyć, że taki człowiek mógłby przejąć się twoim losem. Wątpię, byś był jakimś wysoko urodzonym młodzieńcem, który przez przypadek trafił tam, gdzie nie powinien. Miałeś szczęście i nic więcej, ale tutaj go nie znajdziesz.

Żołnierze jadący tuż za nim wymienili porozumiewawcze spojrzenia, a ich usta wykrzywiły się w kpiące uśmiechy, pełne szyderstwa i zimnej pewności.

To miejsce ma w sobie coś złowrogiego. Tęsknię za wzgórzami, zielonymi jak wiosenne liście, za spokojem domu, gdzie nic nie burzyło harmonii dni. Ale teraz, kiedy już tu jesteśmy, kiedy nie ma odwrotu… przynajmniej dokończ tę historię. Rzuć ją na brzeg. Spróbuję na chwilę zapomnieć o tych martwych szczytach, które wbijają się w niebo jak kolce. To moje ostatnie zetknięcie z tymi ziemiami, przysięgam na bogów. Ani razu więcej nie postawię tu stopy.

– A więc – zaczął, z trudem przełykając słowa. – Spytał, czy pożyczę mu na chwilę nóż. – Chłopiec zająknął się, szukając oddechu. – Wsadził go prosto w oko jednemu ze strażników, a potem powiedział: „Zobacz, jakim dobrym był człowiekiem. Postanowił być przykładem, aby inni nie poszli w jego ślady”. Zaraz po tym Hjalkan wybuchnął śmiechem. Pozostali nie potrafili opanować drżenia. Ten strach. On wisiał w powietrzu. Reszta była tylko szumem w tle. Wnętrza, które wypłynęły, jak dżdżownice, pełzały po ziemi, znikając w wąskich uliczkach. Deszcz spłukiwał je w dół, pozostawiając jedynie mokrą, śliską ziemię, na której stawialiśmy kroki. Wtedy zrozumiałem, że uciekając przed dżdżownicą można natknąć się na żmije. Zastanawiałem się, czy skoro drążą pod nami korytarze, to czy mogą je wyżłobić w naszych trzewiach? Strach zderzył się w mojej piersi z dziwnym uczuciem ulgi.

Dowódca wciągnął głęboko powietrze. Jego wzrok utkwił w chłopcu, przeszywając go na wskroś.

– Teraz już nie mam wątpliwości, że to prawda. To brzmi dokładnie jak on. Jego sposób, metody. Ale dalej nie rozumiem, jak się tu znalazłeś. I jak mniemam to zardzewiałe ostrze, które trzymasz w dłoni, wyciągnąłeś z oczodołu, kiedy było już po wszystkim. Zostawiłeś po nim ciemną, pustą dziurę i służy ci do dzisiaj.

– Ani trochę się nie mylisz – zapewniał Sato. – Kłamałem Hjalkanowi, gdy mówiłem, że pragnę się odwdzięczyć, że zrobię, co tylko będzie chciał. Co miałem niby zrobić? Pozwolił mi zarobić na swoje pozbawione sensu życie. Teraz jestem skazany na was i wasze umiejętności w walce. To wy będziecie tymi, którzy zdecydują, czy uda mi się przeżyć, choć zdaję sobie sprawę, że szanse są naprawdę nikłe.

– Jesteś sprytny jak na swój wiek – prawił mu Visander, gdy ten wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Jednak tym razem przechytrzyłeś samego siebie. Udało ci się oszukać otaczający świat, ale w końcu nie unikniesz zapłaty za swoje błędy. – Wpatrywał się w chłopca, jakby patrzył na zranioną zwierzynę, której nie sposób już uratować. – Nawet jeśli uda ci się wyjść z tego cało, wrócisz z ciałem, które będzie wyglądać na zdrowe. Ale twoja dusza? Twój umysł? Te będą nosić blizny, które nie znikną. Zostaną na zawsze. To, co przeżyjesz, będzie wypełniać cię ciemnością, której nic nie zdoła rozświetlić. Pustką, która wciągnie cię jak otchłań. Z każdym dniem będziesz coraz bardziej obcy we własnym ciele, aż w końcu nawet nie będziesz w stanie rozpoznać tego, co pozostało z człowieka, jakim kiedyś byłeś. I to wszystko… to wszystko nie jest warte ceny, którą będziesz musiał zapłacić.

– Jeśli uda mi się przeżyć, to przede wszystkim pomszczę ojca! – upierał się chłopiec. – Zabiję tego, który mnie powalił, a potem zasnę przy ognisku. Przy jakichś płonących węglach. Będą się żarzyć, a ja poczuję, że wreszcie osiągnąłem cel – przekonywał z zaschniętymi łzami na podbródku, jakby jego życie nie miało już żadnego innego celu poza zemstą. – A później mogę umrzeć.

– Podziwiam twą determinację – Visander odpowiedział mu odrobinę rozzłoszczony. – Ale najwyższy czas, abyś miał się na baczności, chłopcze. – Zamilkł na chwilę, a potem dodał, patrząc na otwór w pniu, który przyciągnął jego uwagę. – Spójrz. – Wskazał na drzewo. – Jeśli nie jest zasiedlony przez dzikie zwierzęta, to może kryje się tam wojownik. Z włócznią. Może… może nie. Nigdy nie wiadomo. Ale musisz być gotów na każdą możliwość. Ludzie stąd słyną z pułapek, a tą bronią chętnie przygwoździliby cię do ziemi. Ziemi, która jest równie dzika i surowa jak ci, którzy ją zamieszkują. Bladoskórzy. Tak ich nazywają. Tutaj nie trudno na nich trafić. To okrutni ludzie, którzy nie znają litości. Mają odrażające nawyki, a symbole wyryte w skórze są częścią mrocznej tożsamości. Dorastali w cieniu szubienicy, pod którą wisieli ich rodzice. Od zawsze byli związani z przemocą. To przeważnie zbiegowie i banici. Uwielbiają siać spustoszenie, paląc małe, bezbronne wioski i osady.

Las był otulony gęstą, martwą bielą. Szlak pozostawał śliski, oblodzony i przykryty kołdrą śniegu. Gałęzie drzew, ugięte pod ciężarem mroźnego nalotu, zwisały jak martwe ręce. Gładka powierzchnia lodu na jeziorze obok, pozwalała światłu przenikać w jego głąb.

Migar nagle uniósł wzrok i dostrzegł w oddali smugę dymu wznoszącą się w górę niby wieża widmo, niemal zanurzona w chmurach.

– Spójrzcie – powiedział, wskazując krzywym, zmarzniętym palcem na horyzont. – To wioska. Jest najwyżej milę stąd. Mam nadzieję, że to nic innego jak nasz cel. Chciałbym już stąd zniknąć i zostawić to wszystko za sobą.

– Nie grzeszysz cierpliwością, a cierpliwy ugotuje nawet kamień – tłumaczył mu Visander. – Wkrótce najgorsze okaże się prawdą. Posłuchajcie wiatru. Słyszycie? Ta melodia, to chłodna pieśń, która ma nas przygotować. Buntownik. Niektórzy mają go za bohatera, ale to zwykły morderca. W oczach jednych jest zbrodniarzem, w oczach innych, mężem, który poświęcił wszystko dla większego dobra. Ale dla nas jest tylko celem. Nasz pan rozkazał go wytropić, a on nie odpuszcza grzechów. Kylhar zdradził, a teraz jest poszukiwany. Zadbajmy, by jego głowa trafiła w odpowiednie ręce. A wtedy, gdy spełnimy rozkaz, już nigdy więcej nie będziecie musieli bać się głodu ani zimna.

Gwałtowne bicie serc, które niemal rozrywało piersi najemników, tłumione było jedynie obietnicą, choć ta nie była w stanie całkowicie stłumić niepokoju. Niewielka kolumna jeźdźców ruszyła w górę zbocza, a potem zjechała wąską, stromo opadającą ścieżką, aż minęli rozległe wrzosowisko. Zatrzymali się przy rozkrzewiającym się dębie, który wyróżniał się na tle innych drzew swoją masywną, rozłożystą koroną. Zeskoczyli z koni i przywiązali je mocno do jednej z grubszych gałęzi.

Wioska nad oblodzoną rzeką, wyglądała we mgle jak unoszący się duch. Skromne chatki, wzniesione głównie z drewna zaczynały już powoli poddawać się zębowi czasu, zdradzając oznaki rozpadu – deski pokryte pleśnią, spękane od mrozu i wilgoci. Ich słomiane dachy, wyglądały teraz na wklęsłe i porośnięte mchem. Za dnia, być może, promienie słońca wpadały przez okienne otwory, oświetlając wnętrza, lecz nocą miejsce to wypełniały tylko strachy i ciemności.

Migar podszedł do innego drzewa, by ochłonąć. Jego dłonie poczuły chłód brzozowej kory, gdy ją delikatnie naciął. Wierzono, że to drzewo chroni przed złymi duchami, a sok może leczyć duszę. Przez moment wydawało mu się, że z rany na pniu wycieka coś, co przypomina krew. Wiedział, że zapasy żywności powoli się kończą. Nienawidził cierpieć głodu. Nie zamierzał podążać śladem swoich poprzednich towarzyszy, którzy ratowali się zmieloną korą i trującymi ziołami. Ukucnął przy kałuży i zaczął nabierać wody w złączone dłonie. Woda była zimna, na jej powierzchni pływały maleńkie kryształki lodu. Wsiąknęła w spierzchnięte usta, zaś on starł wilgoć wierzchem dłoni, czując chłód w powietrzu.

Dowódca zatrzymał się na moment. W ciszy nocy, którą wypełniał tylko szum wiatru, poczuł, jak serca jego ludzi biją w jednym rytmie. Zacisnął dłoń na rękojeści miecza w geście gotowości.

– Nie martwcie się, jeśli zabłądzicie podczas walki – kontynuował, wskazując na cienką warstwę lodu, która z trudem trzymała się na powierzchni wody. – Jest ciemno, ale zawsze mogło być o wiele gorzej. Ta rzeka, którą widzicie, nazywa się Uwięzioną. Ciągnie się aż po Hjastfal. Niektórzy mówią, że to woda, która potrafi wciągnąć człowieka w sam jej środek, by wchłonąć go jak wilgoć. Ponoć szepcze, wpijając się głęboko w umysł tych, którzy zbliżają się do brzegu.

Migar ochrypł. Jego głos na lodowatym wietrze zaczął słabnąć.

– Nie strasz ludzi, kurwa – warknął. – Większość słyszała o tym miejscu. Tysiące lat temu stała tu potężna twierdza, a głęboko pod nią lochy, w których trzymano najgorszych z najgorszych. Teraz ich kości leżą na dnie, zamarznięte. Ale ja nie wierzę w bajki. Wyrosłem z nich dawno temu.

– Mój panie – wtrącił żołnierz o złocistorudych włosach, ubrany w postrzępioną, śnieżnobiałą pelerynę. Miał zdecydowanie najmniej zębów. – Powątpiewam, że Buntownik ukrywa się w tym miejscu. Nie było żadnych śladów. Nic, co prowadziłoby nas do tego miejsca. – Strach ukradł mu pozostałe słowa.

– Spójrz. – Visander wskazał palcem na sowę, a ta zaczęła dziwnie kwilić, okrążając miejsce, w którym stali. Jego wzrok nie odrywał się od ptaka. – Hjalkan patrzy jej oczyma. To ona wytropiła cel, a ja podążam za nią. Burzowy Szpon się nie myli. Zawsze widzi to, czego nie dostrzega zwykłe oko. Bierzcie broń i miejmy to już z głowy. Dosłownie. Przewróćcie to miejsce do góry nogami. Gdyby nie mieli czego ukrywać, mieszkańcy grzaliby się teraz przy ognisku, rozmawiając, śmiejąc się i dzieląc opowieściami. Zamiast tego chowają się po kątach. Ogień płonie, żar wzbija się ku niebu, ale nie ma ani jednego śladu życia.

Chociaż… przez chwilę wydawało mu się, że dostrzegł sylwetkę przesuwającą się za linią drzew. Dziwne – pomyślał, przyglądając się uważniej. To tylko wiatr.

Zamiast broni, wyjął jabłko, którego skórka była pokryta zbrązowiałą plamką. Miał zamiar zdjąć hełm i łapczywie wbić zęby w owoc, wypijając soki, które miały się z niego wydostać. Jednak zanim zdążył przełknąć tę myśl, jego ludzie przestali sprawdzać teren w skoordynowany sposób.

Ostatecznie coś zupełnie innego przykuło jego uwagę. Drzwi stodoły, wcześniej zamknięte, zaskrzypiały na zawiasach, wydając dźwięk, który zaczynał łamać najemników. Dowódca, nie czekając dłużej, zdecydowanym ruchem pchnął drzwi. Z jękiem otworzyły się, odsłaniając widok wstrząsający nimi do głębi.

Na wielkim rzeźnickim haku, pokrytym rdzą i wyschłą krwią, zwisało ciało. Hak, wbity głęboko w żebro, wisiał jak straszliwy znak. Z ust ofiary sterczała rękojeść krótkiego ostrza, które przebijało mięśnie, tkanki i kości. Zmurszała ziemia pod zwłokami była usiana porozrzucanymi, zmiażdżonymi palcami.

– Na bogi… my tu nie człowieka szukamy, tylko upiora – wycharczał jeden z najemników, cofając się kilka kroków. Twarz gładką miał jak jedwab. W nagłym odruchu uderzył pięścią w belkę. Stara krokiew zadrżała, zrzucając z wysokości warstwę kurzu. – To nie robota człowieka… – wyszeptał już ciszej, rozglądając się nerwowo po ciemnych kątach stodoły. Cienie wydawały się dłuższe niż zwykle, głębsze, gęstsze. – Nie… to nie może być prawda. Ledwo, ale… rozpoznaję go. To Gladys. Jeden z byłych gwardzistów!

– Raczej jeden z tych, co mieli w sobie więcej odwagi niż rozumu – rzucił Migar z chłodną ironią.

Mężczyzna zignorował przytyk i kontynuował:

– Jego oddział musiał być tu przed nami… – Słowa zaczęły się rwać, jakby strach dławił je w gardle. – Ale gdzie są reszta? Gdzie ich ciała, ślady? Czy coś ich zabrało…? To miejsce cuchnie śmiercią. To nie jest pora na bohaterstwo. Jeszcze możemy zawrócić… zanim ciemność nas pochłonie.

– To wróć. Dobrze wiesz, gdzie wtedy trafisz. – Dowódca zaznaczył ostrzegawczo. – Wątpię, by ktokolwiek z nich mógł przetrwać. I jeszcze bardziej wątpię, że to sam Buntownik ich wszystkich położył. – Cisza odpowiedziała mu echem pękających gałęzi i stukotem czegoś, co nie było ani wiatrem, ani zwierzęciem. – Oby – wymknęło się z jego ust prawie szeptem.

Z gęstwiny mroku, wynurzył się napastnik – mężczyzna o posturze byka i surowym spojrzeniu. W dłoni dzierżył włócznię z grubo ciosanego jesionowego drewna, zakończoną połyskującym żelaznym grotem. Każdy jego krok sprawiał, że ziemia pod stopami jęczała, a warstwy ciała pod skórzaną zbroją falowały. Na plecach spływał mu ciasno spleciony warkocz, sztywny i ciężki.

Migar stał najbliżej, czując, jak serce bije mu w piersi coraz szybciej, jakby próbowało wyrwać się z ciała, tłukąc się o żebra.

Zwinny jak wilk wśród leśnych ostępów, odbił pierwszy cios. Przy następnym ruchu włócznia świsnęła tuż obok jego głowy, lecz pewnym ruchem odtrącił broń przeciwnika, zmieniając tor natarcia. W tej samej chwili, wykorzystując chwilę nieuwagi, uderzył z siłą, która rozdarła ciało przeciwnika. Cios wszedł głęboko, zagłuszając świat dźwiękiem rozdartego mięsa i drgających kości.

Napastnik zatoczył się wstecz i runął na ścianę, osłabiony, chwytając się za rozorany bok. Krew pulsowała pod jego dłonią, ciepła i lepka, ale życie już się od niego oddalało. Nie zdążył krzyknąć. Zapadła cisza, a ciało opadło bezwładnie, zostawiając za sobą jedynie ślad czerwieni na zimnej powierzchni.

Nagle strzała przeszyła powietrze, trafiając Migara w zewnętrzną część uda. Ból wybuchł w ciele. Najemnik spojrzał na grot wyrzeźbiony z kości, który utkwił głęboko w udzie. Strzała przeorała mięśnie, raniąc ciało na strzępy, a krew zaczęła tryskać, zalewając ziemię. Poczuł, jak ciepłe krople spływają po nodze, łącząc się w strumień. Z trudem zacisnął dłoń na grocie i wyciągnął go, krzycząc w agonii, gdy ostry koniec strzały ciągnął skórę w dół, przesuwając się przez zranione tkanki.

Sato dygotał ze strachu, jakby lodowaty wiatr przenikał go na wskroś, mrożąc kości. Nóż, który jeszcze chwilę wcześniej trzymał z determinacją, nagle wysunął się z dłoni. Palce, zdrętwiałe od przerażenia, nie miały już siły, by utrzymać ostrze. Zacisnął kurczowo usta, próbując powstrzymać krzyk, który narastał w piersi, gotowy wyrwać się na wolność. Zaskoczył go mężczyzna z brodą splecioną kościanymi koralikami. W rękach trzymał ciężki, masywny młot, a na końcach gwoździ, pokrytych zaschniętą krwią, widniały ślady niejednej krwawej konfrontacji.

Chłopiec zamknął oczy, próbując uciec od rzeczywistości. W tej pustce zaczął wspominać matkę – jej melodyjny głos, miękki dotyk i przede wszystkim miłość, której nigdy już nie zazna. Zanim zdążył je otworzyć, napastnik się zamachnął. Potężne uderzenie spadło z góry, roztrzaskując go bezwzględnie. Kiedy opadł na ziemię, poczuł tylko chłód śniegu, wsiąkającego powoli w jego ciało. Widział, jak krew rozpryskuje się wokół, skóra się rozrywa, a wnętrzności wysuwają się z rany na ramieniu. Kość wystawała z ciała, ostro zagięta i biała jak złamany kawałek szkła. Gdy próbował się poruszyć, wbijała się jeszcze głębiej, sprawiając niewyobrażalną mękę.

Chłopiec miał zamglony obraz przed sobą, wszystko zlewało się w nieostre plamy. Ledwie dostrzegał Migara, który zbliżał się do niego w furii. Zanim zdążył zareagować, usłyszał kolejne potężne uderzenie, które wyrwało z piersi resztki życia. W oczach zamigotały plamy krwi, a świat wokół niego zaczął się rozpływać, powoli przekształcając się w nieprzeniknioną ciemność.

Agresor, stojący nad nim, cofnął się, by zablokować cios Najemnika. Z jego gardła wyrwał się stłumiony śmiech, jakby wydobywający się z głębi grobu. Migar, zbierając ostatki sił, pchnął zabójcę w stronę zaostrzonego drąga, który przeszył go na wylot, miażdżąc mięśnie i narządy. Wnętrzności napastnika, niemożliwe do uchwycenia, wylewały się z rozdartej jamy brzusznej, a ich pulsująca masa plamiła ziemię wokół ciemnoczerwoną mazią. Gdy desperacko próbował utrzymać je rękoma, palce ślizgały się po lepkich śladach. Ostatnie, co z niego wydobyło się, to ciche skomlenia, niezdolne wykrzyczeć prawdziwego bólu, który rozrywał ciało od środka.

Noc rozdarł dźwięk szczęku żelaza, gdy Bladoskórzy ruszyli do ataku. Ich czy płonęły dziką furią. Słynęli ze swojej brutalności i zamiłowania do ognia, traktując go jak żywioł, z którym można się przyjaźnić. Ich ciała otulały szare skóry, nadzwyczajnie długie i wytrzymałe, jakby świeżo zdjęte ze zwierząt. Te skórzane pancerze nadawały im wygląd dzikich wojowników, wzbudzających grozę w sercach przeciwników. W powietrzu mieszały się odgłosy łamanych kości, przerażające dźwięki odcinanych kończyn i strumienie krwi, które zalewały ziemię.

W tym szaleństwie jeden z najemników, wstrząśnięty okrutnością Bladoskórych, postanowił uciec. Widział, jak jego towarzysze padają martwi, i usiłował wyrwać się z piekła, licząc na jakikolwiek ratunek. Jednak jego nadzieje okazały się płonne. Zaledwie kilka kroków od miejsca walki poczuł przeszywający ból, gdy strzała wbiła się w jego gardło. Padł bezwiednie na ziemię, stając się jedną z wielu ofiar w tej bezwzględnej rzezi.

Za nimi ciągnął się nie tylko smród spopielonych ciał, ale i niezaspokojona żądza zniszczenia, która kazała im palić wszystko, co stanęło na ich drodze. Jeden z Bladoskórych, z pochodnią w ręku, zbliżył się do starego budynku. Z zimnym uśmiechem na ustach wrzucił ją do środka. Płomienie natychmiast zabiły mrok, pochłaniając drewniane ściany. Stodoła jęczała pod naporem ognia, a drzwi i okna, w których ogień znajdował swoje ujście, zaczynały wydzielać języki płomieni.

Migar poczuł ledwie zauważalne muśnięcie na nasadzie nosa. Zanim zdążył zareagować, kolejny wróg rzucił się na niego w ferworze walki. Instynkt wziął górę. Z zamachem, precyzyjnie ciął na skos, trafił nadchodzącego przeciwnika. Krew wytrysnęła, rozpryskując się po drewnianych deskach jak czerwony deszcz. Ofiara zagulgotała, a jej ciało runęło na ziemię. Wrogów było zbyt wielu. Szybko otoczyli Najemnika, wyrywając mu miecz z dłoni. Z trudem walczył, próbując wyrwać się z ich uchwytów. Kiedy w końcu upadł, złamany i bezbronny, wiedział, że to koniec. Mocno związali jego ręce sznurem, który wrzynał się w nadgarstki.

Spojrzał na ciało chłopca, zamordowano tuż obok. Widok ten wywołał w nim przypływ bezsilności i żalu. Pozostali towarzysze byli już tylko krwawym śladem przeszłości, roznoszonym przez wiatr. To chciwość doprowadziła ich do tego miejsca, to ona pociągnęła ich na skraj zguby, nie dając innego wyboru.

Visander stał na skraju wyczerpania po brutalnej walce, która była już przegrana. Bezsilnie przyglądał się rozprutym ciałom swoich ludzi, teraz leżącym w błocie, martwym i porozrzucanym. Mężczyzna z siwą brodą, stojący na czołowej linii, wyprowadził cios od dołu. Ruch był szybki, brutalny – brodacz wydobył z siebie straszliwy oddech. Nie czekając, chwycił dowódcę za głowę i wyrwał mu hełm, który potoczył się po ziemi. Pod nim kryła się paskudna twarz, wyrażająca głęboką nienawiść. Rzadki zarost, choć starał się ukryć pewne rysy, tylko uwydatniał jej szpetność. Dwóch Bladoskórych podeszło i brutalnie zawlekło dowódcę w stronę zawalającej się stodoły. Ściana ognia rosła w oczach, a płomienne jęzory rozwidlały się na zewnątrz.

Kylhar Skoroświt, już teraz zwany Buntownikiem, siedział przy ognisku, którego płomienie tańczyły wokół głowni miecza. Ostrze powoli rozgrzewało się, a stal lśniła w świetle ognia. Jego długie, przetłuszczone włosy, posklejane krwią, opadały na ramiona, tworząc czarne nici, kontrastujące z bladą twarzą i gęstą brodą. Ta była długa, poszarpana, zlewająca się z wąsami, a na jej końcach wisiały kępki brudu. Chwycił miecz oburącz, czując ciężar broni, stanowiącej jednocześnie przedłużenie woli. Na napierśniku, który nosił widniał czarny byk z parą buchającą z nozdrzy, na tle srebrno-złotego pola. Kiedy podniósł wzrok, zauważył, że stojący przed nim dowódca nie wykazywał strachu.

– No to się porobiło – odezwał się w końcu. – Zobaczcie, kogo tu mamy. Wiesz, nienawidzę zimnej stali. Takiej, której nawet nie poczujesz.

– A ja pierdolę zdrajców! – warknął dowódca przez zaciśnięte zęby, czując, jak gniew kłębi się w jego trzewiach. Strużki potu spływały mu z twarzy, wymieszane z krwią i kurzem, tworząc na skórze cienką warstwę brudu. – Nienawidzę ich, bo są jak otwarta rana, która nigdy się nie zagoi. łzy cisną się do oczu, kiedy wymierzasz „sprawiedliwość”. Musi być przyjemna, skoro traktujesz ciała, jakby były nic nie warte. Nawet śmierć powinna być zadana z godnością. Ci ludzie, mimo wszystko, zasługują na pochówek! Ale jest już za późno, byś się obudził. Po mnie przyjdą kolejni, żeby cię ściąć.

– Może i na to zasługują zadrwił, uśmiechając się gorzko. Niektórzy. Ale jak ich tu poskładać?

– Nie masz serca.

– Co ty rozumiesz? – zbeształ go Skoroświt. – Choćby ten wisielec, Gladys, ta? Był mordercą. Porwał dziewczynkę, zgwałcił ją, a potem zabił za garść miedziaków. Już dawno miałem się nim zająć. Każdy błąd zostawia ślad. W przeciwieństwie do niego, nie interesują cię pieniądze. Ty przybyłeś tu po chwałę, po coś, czego nie możesz już odzyskać – utracony honor. Prawda? A granica między zdradą, a wiarą w lepsze jutro dawno się zatarła. Przelałem morze cierpień w imię twego pana. Wypełniałem każdy rozkaz jak pies, a one zamieniły moje myśli w ostre sople lodu. Coś zaczęło je roztapiać. Przejrzałem na oczy, a raczej jedno, bo przez Barisa jestem na wpół ślepy. Widzisz? – Jego gałka oczna miała dziwnie zmętniały odcień. Tam, gdzie kiedyś tętniła tęczówka, teraz pozostała jedynie spękana, biaława powierzchnia, przypominająca stary, perłowy kamień. Była jak puste okno, przez które nie można było dostrzec żadnej nadziei. – Nie zabieraj głosu, jeśli nie wiesz, czym jest sprawiedliwość.

Visander nie wytrzymał dłużej. Gniew zalał go falą, a wszystkie słowa Kylhara tylko podsycały ogień w jego piersi.

– No, na co czekasz, tchórzu? – prowokował, nie mogąc się powstrzymać. – Ja bym się nigdy nie zawahał. Wolę…

– Rozgrzaną stal – Buntownik dokończył za niego głosem pełnym stanowczości. Miecz poszybował przez powietrze, a czyste, precyzyjne cięcie oddzieliło głowę dowódcy od tułowia. Ciało opadło, a odcięta część toczyła się leniwie w stronę błotnistego potoku. W tle, zamigotało okucie pochwy miecza, oplecionego łuską węża, jak znikająca iskra w blasku księżyca.

Kylhar odetchnął głęboko, uwalniając się od części ciężaru, który na nim spoczywał. To była ta jedna, krótkotrwała chwila, kiedy czuł się wolny, uwolniony od nieustannego ścigania, zagrożenia i morderczego ścisku, który przez ostatni czas nie dawał mu spokoju. Buntownik spojrzał na mężczyznę, który śledził go przez tyle dni, na kogoś, kto chciał go złamać.

– Podejdź najemniku – rozkazał. Zmarszczył czoło i wewnętrznie zmagając się z własnymi myślami.

Migar zbliżył się do niego. Pomogły mu w tym ostrza Bladoskórych, które czuł na plecach niczym zimny oddech śmierci. Przyglądał się jak buntownik opatruję ranę na nadgarstku.

Chwile wytchnienia nie trwają za długo – pomyślał, wiedząc, że czas jest jego wrogiem. Teraz kolej na mnie?

– Lubię, kiedy zioła gotują się w winie – powiedział Kylhar. – A jeszcze bardziej, gdy nasiąkają nimi bandaże. Ale najbardziej lubię je pić. Visander kochał wino, nie? Coś tam pamiętam, heh. Znałem go nie od wczoraj. Buntownik wyciągnął zza pasa małą, ciemną buteleczkę, którą otworzył jednym ruchem. Zapach winorośli natychmiast wypełnił całą przestrzeń. Z lekkim szarpnięciem podszedł do odciętej głowy i ustawił ją na czarnym pieńku. Oblał wszystko winem, które zaczęło spływać po zimnej powierzchni. Przez chwilę wpatrywał się w oczy, które nic już nie widziały.

– Spragnionemu nie odmówię – rzucił, łapiąc się za opatrunek, który zdążył przesiąknąć krwią. – Dowódca chciał odzyskać to, co stracił, ale nieco się przeliczył. Jedyne, o czym myślał, to o tym jak mnie zabić. Tylko w ten sposób mógł zaskarbić sobie przychylność króla. A jak się okazało, nie był w stanie przewidzieć mojej błyskotliwości. Popatrz, no tylko. – Buntownik zatrzymał się na chwilę, jakby zastanawiając się, czy powinien kontynuować. – Miał na sumieniu więcej niż wystarczająco, żeby zostać odsuniętym od obrad dywanu. Lubił go, w przeciwieństwie do tych, którzy przy nim zasiadali. Ale Visander nigdy nie dostrzegał prawdziwego kosztu własnych decyzji. Zginął, bo nie rozumiał, że ta gra nie toczy się o jego honor. – Błyskawicznie sięgnął po nóż inkrustowany rubinami i przeciął gruby sznur, który wiązał Najemnika, uwalniając go, ale nie bez konsekwencji. W trakcie cięcia, ostrze prześlizgnęło się po dłoni więźnia, zostawiając na niej głębokie, krwawe ślady w ramach ostrzeżenia. – Zamierzam cię oszczędzić, ale – Potrzebował chwili, żeby zebrać myśli, wiedział, że słowa, które zaraz padną, nie będą zwykłym rozkazem. To była decyzja, która zaważy na przyszłości całego Gjaladenu. – Udasz się do Grozmigradu i przekażesz tę wiadomość lordowi Xolorianowi. – Podszedł i wyszeptał ją do ucha, by nikt poza nimi nie był w stanie jej usłyszeć. – Jeśli stchórzysz, jeśli nie dotrzesz tam dość szybko… Wtedy zginą tysiące niewinnych ludzi, którzy nie mają nic wspólnego z królewskimi intrygami. Niezależnie od tego, gdzie się ukryjesz, Hjalkan cię odnajdzie, by zrozumieć, co się tutaj stało. Nie weźmie cię w niewolę, ale sam wiesz najlepiej. Te jego sowy, które śledzą każdy ruch, zjedzą cię na miejscu, zmieniając twoje ciało w zapomnienie. No, to by było na tyle. Ruszaj.

Olbrzym przytaknął, biorąc to sobie do serca. Zaczynało się rozjaśniać. Wschodzące słońce odbijało się od pokrytych śniegiem szczytów gór. Rozlewało na niebie odcień krwisto-czerwonego blasku. Ledwo wsiadł na konia, ale zanim dosiadł zwierzę, złapał się za udo, czując przeszywający ból. W chłodzie wstającego dnia targnął dłońmi rzemienne lejce i pognał w głębię lasu. Ostatnie strugi światła pochłonęła skóra o odcieniu zamglonego brzasku. Rozpłynął się za zasłoną drzew jak widmo, a wilgotne brzegi liści były tysiącami świadków. Po niedługim czasie, w oddali ujrzał szyld wiszący ponad drzwiami, którego nie widział nigdy wcześniej. Wiatr targał nim na boki, a ząb czasu ledwo nadgryzł nazwę. Tarczę i jej obręb wypełniał zakrzywiony pręt z wijącymi krawędziami. Nim zemdlał, wpatrywał się w ten obraz ze zdumieniem, a jego myśli błądziły gdzieś pomiędzy rzeczywistością a halucynacjami wywołanymi stratą krwi. – Pod Krwawym Hakiem, czyli tam gdzie Boga nie ma.

– Kurwa, wiedziałem – zagrzmiał, będąc przekonanym, że droga prowadziła go donikąd. I odpłynął w nieświadomość gęstą strugą czerwieni.

Koniec

Komentarze

To nie był zwyczajny chłód, który tylko marszczył wodę i osadzał się na powiędłych liściach, unieruchamiając je w bezruchu.

To bezwzględnie do poprawy.

 

a rany od długiej jazdy koił nie maścią,

Tu o wiele lepiej: spowodowane długą jazdą rany

 

Przez otwory w hełmie z porożami wydobywały się kłęby pary, gdy kontynuował:

lepiej (…);gdy kontynuował, przez otwory w hełmie…

 

– Czas spełnić obowiązek – powiedział dalej.

Mówił dalej albo dopowiedział bez dalej.

 

Wargi skostniały im od mrozu, a szron topniał we włosach, spływając zimnymi kroplami po karku. – kocham/

 

le nie my – warknął Migar Hallowfall, wbijając lodowate, szarozielone spojrzenie w poszarpane grzbiety gór. W powietrzu snuła się mgła, a płatki śniegu znikały w niej bezgłośnie, jakby rozpływały się w nicości. Mężczyzna nosił czarną zbroję, poniszczoną od wgnieceń i zadrapań. – Nie zamierzam tutaj zdechnąć. Ta ziemia to lodowa pustka, ale Buntownik musi gdzieś tu być. Zimno wam? – zadrwił, patrząc na nich z pogardą. – To dlatego, że jesteście pizdami i znacie tylko ciepełko pod pierzyną, a nie mróz, który zdziera skórę z kości. Mam już dość tego waszego szczękania zębami i niańczenia chłopaka, który trafił tu z przypadku. Gdzie w tym wszystkim głos rozsądku?

 

Staraj się nie pisać tak dużo w didaskaliach, lepiej przenieść do następnego akapitu i potem znów rozpocząć linię dialogową z: – dodał, kontynuował, czy jak wyżej było – mówił dalej.

 

– Nic ci do tego (,)najemniku.

zawsze przecinek

 

No, już.

A tu bym z kolei wywalił przecinek i zakończył wykrzyknikiem.

 

Ogólnie interpunkcja do sprawdzenia, nie ma sensu, żebym wszystko wyłapywał.

 

A gdy mnie już otworzą, zobaczą to samo, co u wszystkich. (lepiej rozprują, bardziej obrazowo)

 

 

Powtarzam moje pierwsze spostrzeżenie: świetna kreacja imion bohaterów, ewidentnie masz w tym wyczucie. Na razie muszę lecieć po obiad, ale wrócę poczytać. Możliwe, że coś jeszcze dopiszę.

dzięki za porady, już pozmieniałem w wordzie

Nowa Fantastyka