Spadał.
Nie tak, jak wtedy, gdy stracił równowagę na rowerze i zdarł kolano, ani gdy złamał się pod nim konar i runął w gąszcz pokrzyw. Teraz spadał dłużej, głębiej, jakby świat zapadł się pod nim bez ostrzeżenia. Z przerażeniem, jakiego jeszcze nigdy nie zaznał w swoim krótkim życiu.
Serce z łomotem obijało się o żebra. Zacisnął oczy i napiął wszystkie mięśnie, czekając bezradnie na moment, gdy uderzy o ziemię. Nagle poczuł grunt pod nogami. Tak po prostu. Bez bólu, wstrząsu czy spektakularnego lądowania. Niepewnie otworzył jedno oko, a potem powoli drugie. Rozciągała się przed nim zwykła asfaltowa droga z łańcuchem latarni po obu stronach, które skąpiły światła. Zapadał zmierzch, a wszystko wokół spowijała mgła, gęsta jak grochówka jego babci.
Nieśmiało i na drżących nogach ruszył przed siebie. Nadstawiał płochliwie uszu, jak dzikie zwierzę, gotowe w każdej chwili do ucieczki. Ale gdzie tu uciekać? Jedyna droga wiodła na wprost.
Nagle usłyszał stukot kół pociągu i zerwał się do biegu. Zwolnił dopiero, gdy dostrzegł znajomy wiadukt kolejowy. Zazwyczaj omijał go szerokim łukiem. Tunel był ciemny, obskurny, a na dodatek śmierdziało w nim stęchlizną i moczem. Kiedy wraz z kolegami, przejeżdżał tędy rowerem, nabierał powietrza przy samym wejściu i szybko pedałował, by ponownie wziąć wdech dopiero po drugiej stronie. Teraz nie miał ani kolegów, ani roweru, a wiadukt wydawał mu się jeszcze straszniejszy niż zwykle.
Znów usłyszał dźwięk pędzącego pociągu. Podniósł głowę i poczuł na twarzy podmuch powietrza, ale, o ile wzrok go nie mylił, tory były puste.
– Czary… – szepnął, z otwartymi ustami wpatrując się w wiadukt.
– A można zapytać, dokąd to, chłopcze? – Usłyszał niski i nieprzyjemny głos za plecami.
Pospiesznie odwrócił się i zobaczył cztery postacie, które siedziały przy omszałym stole. Wnioskując po rozłożonych kartach, właśnie przerwał im partyjkę.
– Ja… tylko… chciałem przejść – wydukał.
– Patrzcie go! Na drugą stronę chciał, ha? A zapłaci to kto? – zapytał barczysty, rudobrody mężczyzna, wstając i podpierając się pod boki. Przy każdym jego ruchu coś grzechotało, jakby kieszenie futrzanej kamizelki miał wypchane mnóstwem kości do gry. Chłopiec zmartwił się. Nie miał przecież żadnych pieniędzy.
– Spójrzcie! On ma powołanie – zabrzmiał kobiecy głos.
Nieznajomi wbili wzrok w dłoń chłopca. Sam też zerknął w dół, nie rozumiejąc, co tak wszystkich zainteresowało. Podskoczył ze zdziwienia, widząc kartkę, którą trzymał w ręku. Skąd się tu wzięła? Zanim zdążył przeczytać koślawe pismo, olbrzym z rudą brodą wyrwał mu ją z ręki i podał mężczyźnie w kolorowym płaszczu. Chłopiec chciał zaprotestować, ale zabrakło mu odwagi. Zerkał na grupkę nieznajomych, zwłaszcza na pooranego zmarszczkami staruszka z opuszczoną głową. Zastanawiał się, czy mężczyzna śpi, czy nie żyje.
– Julian, lat dziesięć – przeczytał mężczyzna w płaszczu i zlustrował chłopca wzrokiem. – Przecież to jeszcze dzieciak – dodał i podał kartkę kobiecie w fioletowej, ortalionowej kurtce.
– Zmiana warty… – szepnęła z niedowierzaniem. – Czyli jedno z nas odchodzi?
– Horacjusz – odpowiedział mężczyzna w kolorowym płaszczu i spojrzał na starego towarzysza. Rudobrody gwałtownie huknął pięścią w stół, na co staruszek, tylko chrapnął przeciągle nie przerywając drzemki.
– To truchło?! A niech się tu do reszty rozleci! – Rudobrody splunął na ziemię. – Dawaj mi ten świstek! Gdzie tu nabazgrali, że Horacjusz, ha? – Wyrwał pismo kobiecie i zmrużył oczy, wpatrując się w nieznane mu szlaczki.
– Ubbe… oddaj i tak nie umiesz czytać… – rzuciła pobłażliwie, wyciągając rękę po kartkę. Julian parsknął śmiechem, ale szybko spuścił wzrok, widząc gniewne spojrzenie rudobrodego.
– Nieważne! – burknął Ubbe. Zgniótł kartkę i cisnął nią za siebie. – Któreś z nas powinno pójść – dodał ciszej i nachylił się konspiracyjnie nad stolikiem.
– Zawsze odchodzi najstarszy stażem. Taka… – zawahał się mężczyzna w kolorowym płaszczu, jakby szukając odpowiedniego słowa – …tradycja – dokończył z obojętnością.
– Pieprzyć tradycję. Też mam dość tego siedzenia. Stary śpi, jego strata – odparła kobieta i uniosła wysoko brodę. Jej czarne loki rozsypały się po śliskim materiale kurtki, a Julian dojrzał słuchawki z pomarańczową gąbką zawieszone na jej szyi. Podłączony czarny kabel ciągnął się aż do kieszeni kurtki. Był ciekaw, dlaczego używa takiego starocia.
– Zagramy – zadecydował rudobrody, zbierając karty ze stołu. – Kto wygra, zostawia ten kurwidołek. Soren? – Spojrzał pytająco na mężczyznę w kolorowym płaszczu.
Ten po dłuższej chwili westchnął i kiwnął głową. Wchodził w to.
***
– I co teraz? – zapytał chłopiec, odchodząc wraz z mężczyzną w kolorowym płaszczu.
Soren milczał. Nie spodziewał się takiego obrotu spraw. Rzadko wygrywał w oczko, zwłaszcza z Ubbe, który oszukiwał na potęgę. Zerknął przez ramię na towarzyszy. Amira usiadła na krześle i oplotła rękoma kolana. Pewnie zaraz założy słuchawki i będzie słuchać swojego magicznego pudełeczka. Ubbe krążył wokół stołu i przeklinał każdego nordyckiego boga, którego przypomniał sobie z imienia. Wreszcie chwycił krzesło i roztrzaskał je na najbliższej latarni. Wrzawa obudziła starego Horacjusza, który mlasnął i spojrzał na trzymane w dłoni karty. Soren pospiesznie odwrócił wzrok. Poczuł dziwne mrowienie w okolicach mostka. Gdyby miał sumienie, pomyślałby, że właśnie go gryzie.
– To może… – wyrwał go z zamyślenia Julian – …mógłbym już pójść do domu?
Soren uśmiechnął się krzywo.
– Obawiam się, że to jest teraz twój dom. – Zatrzymał się i machnął ręką wokół, wskazując pustą ulicę i kilka zapalonych latarni. Nie było tego wiele. Chłopiec wpatrywał się w niego z niezrozumieniem.
– Jakby to ci wytłumaczyć… – zaczął, chwytając go za ramiona. – Pamiętasz coś przed przyjściem tutaj? – zapytał z nadzieją, że zaraz wszystko samo się wyjaśni.
Chłopiec zamyślił się.
– Mamę. – Wzruszył ramionami, jakby chciał zrzucić ręce Sorena. – Płakała i mówiła, że niedługo się zobaczymy. A potem spadaliśmy… – urwał. – Ja… ja nie żyję, prawda? – zapytał, a jego oczy rozszerzyły się.
– Przykro mi – odparł Soren, zdziwiony, że chłopiec tak szybko połączył kropki. Czasami dzieciaki były mądrzejsze niż niejeden dorosły. Za każdym razem, kiedy się tu pojawiały ogarniała go złość i poczucie niesprawiedliwości. Przybywały o wiele lat za wcześnie i choć spędzały tu tylko krótką chwilę, zupełnie nie pasowały do tego miejsca.
– I to jest niebo? – zapytał chłopiec, rozglądając się i pociągając nosem.
– Niezupełnie. To miejsce jest czymś… pomiędzy. Zostaniesz strażnikiem i będziesz odprowadzał dusze w zamian za niewielką opłatę – wyjaśnił Soren.
– Będę zarabiał pieniądze? – ucieszył się chłopiec, jakby zapomniał, że jeszcze przed chwilą tęsknił za domem.
– Z tym bym uważał – roześmiał się Soren, widząc, że trafił mu się mały materialista. – Horacjusz też jest taki staroświecki i zbiera monety, ale odkąd ludzie wymyślili te różne elektroniczne szachrajstwa, niewielu znajduje, chociażby grosik w kieszeni – wyjaśnił.
– A co z tymi którzy nie mogą zapłacić?
– Muszą wrócić na ziemię, a to nie jest dobre miejsce dla zagubionych dusz.
Ruszyli dalej. Wiadukt stawał się w oczach Juliana coraz większy i bardziej przerażający. Chwycił pospiesznie mężczyznę za rękę i skulił się. Soren spojrzał nieco zmieszany, ale uścisnął małą, spoconą dłoń.
– Nie bój się. Musisz tylko odebrać zapłatę, przejść się z duszą na drugi koniec i wrócić. Bułka z masłem – skrócił cały proces. Przemilczał towarzyszący temu często płacz, błagania o ratunek i próby ucieczki. Niewielu tak potulnie spacerowało na drugą stronę, jak ufny, dziesięcioletni chłopiec. Była to dość niewdzięczna robota, więc zastanawiało go jak ma jej podołać dziecko.
– Ale skoro nie mam brać pieniędzy, to jak mają mi płacić? – zastanawiał się głośno Julian.
– Czymkolwiek chcesz. Amira przeprowadza za pocałunek, a Ub…
– Ble! – przerwał mu Julian i ostentacyjnie wytarł usta.
– A Ubbe za ząb – dokończył Soren i uśmiechnął się, widząc przerażenie pomieszane z obrzydzeniem, które malowało się na twarzy Juliana. Chłopiec wzdrygnął się, gdy zdał sobie sprawę, że to nie kości do gry grzechotały w kieszeniach rudobrodego. – Akurat Ubbe ma największy odsetek zwrotów – dodał mężczyzna, wykonując gest lotu w dół, akompaniując sobie przeciągłym gwizdnięciem.
– A tobie co trzeba dać, by przejść? – zapytał Julian, zadzierając głowę.
– Nić.
– Och… – wyrwało się z rozczarowaniem chłopcu.
– Za życia zrobiłem wiele rzeczy, z których nie jestem dumny. Nie mam zamiaru nawet po śmierci nękać ludzi. Nić ma każdy, więc bez trudu przejdzie na drugą stronę – mrugnął do niego porozumiewawczo i zatrzymał się. – I jesteśmy – ogłosił, wskazując koniec drogi, którą zasłaniała mgła. Była równie gęsta jak po drugiej stronie i pilnie strzegła tajemnicy zaświatów. Julian intensywnie się w nią wpatrywał, a nawet stawał na palcach, by dostrzec coś więcej. Bezskutecznie.
– I teraz odejdziesz? – zapytał chłopiec i puścił jego dłoń. Posmutniał. Wolałby, żeby odszedł ten brodaty furiat.
Soren nie odpowiedział. Wpatrywał się w mgłę i zastanawiał, co czeka go po drugiej stronie? Zobaczy znowu Lieselotte? Rodziców? Kompanów z okopów? Przeczesał dłonią jasne włosy i poruszał ramionami, żeby poprawić leżenie płaszcza. Jeśli faktycznie czekają na niego po drugiej stronie, chciał dobrze wyglądać.
– Poczekaj! – krzyknął Julian, jakby się bał, że mężczyzna zaraz zniknie. – Bo ja mam jeszcze dużo pytań! Umiemy czarować? Latać? Co jemy? Jest tu internet albo chociaż kablówka?
– Nie. Nie. Nic. A o to ostatnie musisz zapytać Amiry, bo się nie znam. Jeszcze coś? – zapytał, spoglądając na chłopca, ale ten tylko pokręcił osowiale głową. Chyba nie lubił pożegnań.
– Wiesz już, jaką opłatę będziesz pobierać?
– Tak! – zawołał dumnie Julian. – Kto chce przejść, musi opowiedzieć mi historię! Każdy zna jakąś opowieść, więc bez trudu przejdzie na drugą stronę! – powiedział podekscytowany, powtarzając słowa mężczyzny. Soren uśmiechnął się z satysfakcją, po czym wziął głęboki wdech, spoglądając w stronę mgły. Wystarczyło teraz tylko zapłacić, aby przejść na drugą stronę. Od dziesięcioleci był częścią tego rytuału, ale nawet on nie wiedział, co kryje mgła. Wieczny spoczynek. Tak odpowiedział mu kiedyś Teus, jego poprzednik, z którym przeszedł tę samą drogę, którą teraz przebył z Julianem. On z kolei słyszał to od swojego poprzednika. Co dokładnie znajdowało się po drugiej stronie, było tajemnicą nawet dla strażników.
Julian wpatrywał się, jak mgła powoli oplata dłoń Sorena. Była niezdecydowana. Wiła się wokół palców, cofała, po czym ponownie go obejmowała. Czekała. Mężczyzna w kolorowym płaszczu nie opowiedział jeszcze historii. Nie zapłacił, więc nie mógł przejść.
– To zawsze tyle trwa? – zapytał chłopiec, przerywając ciszę. – Chłopaki mi nie uwierzą… – dodał, jakby do samego siebie.
Soren spuścił głowę i cofnął się o krok. Mgła nadal cierpliwie czekała.
– Mógłbym cię prosić o małą przysługę? – zagadnął chłopca, który natychmiast pokiwał ochoczo głową.
– Nić. Dałbyś mi jakąś? Wiesz… tak na pożegnanie? – Uśmiechnął się.
– Jasne! – rzucił Julian i zaczął przepatrywać rąbek czerwonej koszulki. Wreszcie znalazł nitkę wychodzącą z jednego ze szwów. Wyrwał ją zdecydowanym ruchem i podał mężczyźnie. Soren, prawie że z nabożnością, odebrał czerwoną nić i wyciągnął z kieszeni igłę. Wprawnym ruchem wplótł nitkę w poły swojego kolorowego płaszcza. Przez te wszystkie lata wydłużył się do tego stopnia, że sięgał mu już prawie do ziemi. Na koniec Soren wygładził materiał, strzepnął niewidzialny pyłek, a kiedy uniósł wzrok, chłopca już nie było. Rozpłynął się we mgle jak wszyscy inni, których odprowadził do tego miejsca.
Mężczyzna uniósł głowę i spojrzał w gwieździste niebo. Wyciągnął w bok rękę i dotknął ziemistej ściany okopu, ciekaw, co było ostatnią drogą Juliana. Małego chłopca, którego nie powinno tu być.
– Baran z ciebie Soren… – powiedział do siebie, wracając wolnym krokiem po podmokłych deskach. – Poczciwy. Ale, cholera, baran…
– Przepraszam? – rozbrzmiał kobiecy głos. Soren uniósł głowę ze zdziwieniem i zobaczył niewysoką brunetkę, która unosiła rękę, jakby osłaniając oczy przed rażącym światłem. Jak zaszła tak daleko bez strażnika? Pewnie Amira słucha tych swoich szarpidrutów, Horacjusz śpi, Ubbe demoluje pół zaświatów i nikt nie pilnuje wejścia.
– Zostawić ich na dziesięć minut… – burknął i podszedł do kobiety. Była blada, rozdygotana i miała szaleństwo w oczach.
– Ja… ja szukam swojego syna. Chcieli mi go odebrać, ale ja mu obiecałam! Obiecałam, że już na zawsze będziemy razem. Muszę go odnaleźć! – powiedziała roztrzęsiona, rozglądając się dookoła. – Ma taką czerwoną koszulkę, nie widział go pan przypadkiem? – dodała, oplatając się ramionami. Soren drgnął.
Płakała i mówiła, że niedługo się zobaczymy. A potem spadaliśmy…
Spadali. Razem.
Odeszła i zabrała ze sobą syna.
Oczy mężczyzny w kolorowym płaszczu zapłonęły gniewem.
– Nie widziałem, ale wiem, kto może nam pomóc – powiedział ochryple i objął ją ramieniem, prowadząc ku wyjściu.
O czym nie wspomniał Julianowi, to fakt, że strażnicy pilnowali nie tylko tego, kto wchodzi do zaświatów, ale i tego, kto, albo raczej, co chce z nich wyjść. Jedno takie coś zostawili na specjalne okazje, a to właśnie jedna z nich.