- Opowiadanie: Zeppelin - Wraclaw (mit założycielski)

Wraclaw (mit założycielski)

Wrzucam, żeby było tutaj pod moim nickiem. Dawno temu opowiadanie zajęło II miejsce w konkursie Agory, ale jak to wydawca Wyborczej ma w zwyczaju, minęli się z prawdą i zamiast wydania pokonkursowej antologii, przykleili pieniążki, zaś laureatów opublikowali na łamach niniejszego forum. Jest to więc aktualizacja i przypięcie pod autora. Od razu zaznaczam, że pisałem to na długo przed Grą o Tron, jakieś 10 lat temu, więc wszelkie skojarzenia są mylne. Jest to też scenka rodzajowa bez większych ambicji, dla niektórych z pewnością językowo zbyt męcząca. 

Dyżurni:

joseheim, beryl, vyzart

Biblioteka:

Użytkownicy V, AP

Oceny

Wraclaw (mit założycielski)

Smok kryształowy – stwór omalże poźroczysty, mieniący się szkarłatem, graniasty i podobny wyciosaniu z piaskowej bryły, aliści chyży jak rysi, mocny niby tarpan. A głos jego niczym tysiące rogów bitewnych, robiących drżenie w sercach, trzewiach i po całej ziemi. Gdy się wznosił w przestwór na skrzydłach rozpostartych, a świtanie słoneczne załamywał w swym szkarłatnem cielsku, na murawę padała krwawa łuna niby zwiastun pożogi – i pożogą karmiła wszelkie ziele, które czarniało i na wieki zostawało marnością. A jak człek się znalazł w zasięgu smoczej łuny – usychał w boleściach straszliwych, jeno jęk przeciągły z siebie dobywając. Toteż wojowie nad głowami nieśli wielkie tarcze zwierciadlane, a od owych tarczy odbijał się wszelki poblask smoczy, pozwalając umknąć spod morderczych jaśnień. Aleć cóż to, jeśli cielsko bestyji niby skała twarde, nieprzebite, każdy grot oślizguje się po nim jeno, a drzewce oszczepów się łamią jak patyki suche? Wyłącznie, co chrobre wojowie poczynić mogli, to dać odpór hufcom truposzów, które wraz ze smokiem ławą na nas parły, powolne i bezmózgie acz dyabelsko krwichętne.

I tak trwała ta nierówna bitka. Boć my nazad się cofalim, umykając wciąż spod smoczej łuny, a niewzruszone na ciosy truposze szły k’nam jednym stępem i nie dawały się obalić. Głowę takiemu oderżnąć, a on dalej marszuje przed siebie, nóg pozbawić, to będzie pełzł jako żmij szkaradny – takie to z nich okropieńce były, siekać ich musielim, palić ogniem albo miażdżyć kamieniami. A smok co chwila spadał nam na głowy, jak krogulec na ofiarę w trawach, i popłoch wśród szeregi siał, albowiem którego z nas w paszczę pochwycił – ten z trzaskiem kostnej był rozdwojon i tylko posoka gęsta na wsze strony cięła, gdy bestyja swym szkaradnem pyskiem wściekle trzepotała.

Dwa dni i dwie noce się cofalim, byle przez manowce, przez lasy, grzęzawiska, aby od najmniejszych sadyb ścierwo z dala utrzymywać, a ono, jak gdyby wonią wabione, szło w nasz ślad niestrudzenie, naszymi poległymi poszerzając swe szeregi.

Magia moja, jak i innych wołchwów plemiennych, niewiele zradzić mogła, jeno spowolnić ich chod strupieszały, czasem ogniem i piorunami większe gromady porazić, ale to tylko. Lepiej by nam było upływ czasu wstrzymać, aby wojowie choć na chybkość odpoczynku zaznali, bo jużeśmy wlekli się w mozole, do owej armii zgnilców upodobnieni. Jeść nie było kiedy, spać nie było kiedy, pod siebie robilim w marszu, a wody pilim, co się na drodze wynalazło. Szarość legła na naszych obliczach, bojowych okrzyków nikt już nie podnosił, a kuraż w nas pomarł po pierwszym zderzeniu, kiedy to wroga z bliska się ujrzało. Ale rejteria nikomu w międzyskroniu nie wykwitła, my wiedzielim, że i tak pewnikiem śmierć nas czekać musi, bo z takową poczwarą innej rozprawy nie ma. Tak przynajmniej ciągnelim ją z dala od rodów naszych, od osiedli nadrzecznych, od zagród trzodnych, od potomstw i niezdolnych do boju niewiast. Cel nam przyświecał jedyny – Święta Góra, na której szczycie ochrona drzew i wałów kamiennych, gród obronny a mocarnych bogów piecza – tych jedynych, co byli jeszcze zdolni nas wyzwolić.

Na mnie to, jako wołchwowi najpierwszemu, spoczywała nadzieja, że wielkiego Welesa przebłagać zdołam, że miłą wonią ofiar wezwę go na ziemię, że z Zaświatów rychłą odsiecz nam wymodlę. Tak też szliśmy, rykiem smoka ponaglani, myślą jedynie bogów wywołując, bo taka plaga z ziemi przyjść nie mogła, więc co boskie – boskim należało pognębić.

Tchnienie silne w nas wróciło, gdyśmy Ślęgę świętą ponad wierzchołkami drzew zoczyli. To i kroku żwawszego przybyło, i ochotników się zebrało, którzy trupi pochód jęli powstrzymać, między drzewne pnie konopne liny rozciągając, ostatkami sił głębokie kopiąc doły. Pewną śmierć im była, ale pamięć jeszcze pewniejszą, bo jako mawki niebnoskrzydłe będą już w przestworach krążyli i swym rodom przysparzali chwały.

My – wojów tysiąc ośmset i wołchwów dwudziestu pięciu, zebranych z plemion Ślężan, Bobrzan, Dziadoszan, Gołęszczyców i Trzebowian, wspięliśmy się na Świętą Górę, tam też się obwarowalim, wcześniej przy figurze Panny z rybą obiatę z własnej krwi złożywszy. Ryki smoka nas dosięgły, ale już jego cielsko kryształowe powstrzymały siły boskie, boć nie wleciał on na górę, ale z dala słał natarcia zgnilców, które przyszło nam odpierać.

W grodzie świętym zaznalim my wreszcie strawy i wytchnienia. Groch i proso, bób, ser oraz piwo orkiszowe, nawet oskoła czy miód pokrzepiły nasze zmitrężone siły. Był też czas, ażeby oddać cześć umarłym – i tym, co legli w polu, i tym, co ducha wyzionęli już na Ślędze, zbyt oharatani i umęczeni, by przetrwać ów nagły wypoczynek.

W noc kamienne popielnice rozpłonęły, ciała bohaterców się zetlały, a duchy ich uleciały do Wyraju, gdzie zaznają wiecznej wiosny, by kiedyś wraz z lelkami oraz bocianami wrócić do niewieścich łon, skąd narodzą się ponownie; chrobrzy nasi wojowie, duma własnych rodów, krew z ojczystej ziemi. Złote baby świątynne szaleńczym łkaniem ich żegnały, a my hurmem śpiew zanosilim do przestworu, że co rychlej dotrzymamy im braci.

Noc się nie skończyła, a wielu z naszych przysięgi dodzierżyło, boć pierwsza mnogość wroga zalała nas niemożebnie, ze wszech stron i z zajadłością olbrzymią. Gdy słońce wróciło – spogodziło się na czas niedługi, ale zaraz kolejne mrowia jęły przeć na umocnienia.

Jako wołchw najpierwszy rozpocząłem modły rytualne w chramie. Krwią końską pomazany, flaki ofiarne w kadzidle rozpalając, inkantacją pozostałych wołchwów i śpiewem złotych bab wspomożony, skarżyłem się memu idolowi, Welesowi, jak to od Połabów wielka plaga k’nam przyciągnęła, wodzona przez bestyję niezłomną, jak betyja owa mur na Bobrowej Rzece przełamała, a osiedla w całości zmorzyła, drzewom świętym choćby nie dając wytchnienia. I kto stanął w świetle smoka, ten niby ziele z gleby wyrwane – na czarno usychał, choćby najpierwszym śród wojów był, tudzież żercą czy wołchwem przez bogów ulubionem. Długo trwały medytacje natchnione, krwi spuszczalim kolejnym ofiarnym stworzeniom. Złote baby oddawały własne jęki, dębowymi fallusami się wzbudzając, my zaś kadzilim i pląsalim w transie, oszumieni magią złotych grzybków.

I wreszcie porwał mnie za barki, jak gigant jakiś z siłą woła, uniósł na dwa sięgi w górę, po czym z ciśnięciem nielitosnym potencją swą przyparł do ziemi.

Uczułem gorąc w członkach i na ciele, mokrym się stałem i cały drżącym, a z ust moich poszły dziwne słowa, dziwnem głosem, boć nie moim, wypowiedziane. „Jak śmiesz?” – posłyszałem sam siebie, a przecie nie sam siebie. „Memu wrogowi, Welesowi, który was morzy ninie, który wasze żertwy przeciw wam obrócił, który z królestwa cieni armię martwą podniósł, który mnie bluźni i zwalcza, chociażem mu panem, jak śmiesz mu nadal hołd gotować, jak śmiesz mu nadal żertwić?” Na te słowa ja się skurczył z bólem w trzewiach. „Ktoś ty, o wielki panie?” – wyskomliłem. A on mi: „Swaróg potężny. Pan panów. Ten, co słońce gasi i zapala. Ten, k’któremu modły winieneś wznosić. Ten, któregoś hołdem dla Welesa-żmija zdradził”.

Gromienie było to straszliwe, duszę mrokiem zmagające. Cały żywot swój słałem modły do bożka złego, który smokiem kryształowem się okazał, dybiącym na wszelkie ludzkie osiedla, a prawdziwy pan panów dał mi oto srogie upomnienie. Zaś potężny był, że nie ma miary. To i jemu począłem cześć oddawać całym sobą, jakbym zawsze tak to czynił.

Inni wołchwowie wciąż w transie pląsali, jęczały gołe baby, a ja następną kózkę Swarogowi wykrwawiałem, ku chwale święte pieśni mu zanosząc.

Okazał mi też łaskę, bowiem nade wszystko Welesa pragnął zgnębić: „Jakeś memu wrogowi był sługą i życiem jemuś hołdował, tak teraz mnie oddasz tego odwrotność, jako i on jest mą odwrotnością. Wszelkie istoty ludzkie powiedziesz na wyspę warowną, stojącą na pobliskiej rzece – tedy dokonasz właściwej obiaty, a ja przybędę w pełni mej mocy i Welesa-żmija do podziemi strącę”.

Tak też uczyniłem. Zwołałem obrońców i powtórzyłem im wolę boską, a że cały we krwi byłem i jeszcze w świętym uniesieniu, nikto z nich mruczeć się nie ważył. Bez ociągań w zwarte kolumny się zbilim, broń naszą ochędożylim, i poszlim tak na wraże terytorium.

Smok niby czekał nas u brzeży lasu, boć zaledwie na murawę mu wybieglim, rzucił się k’nam w piorunowym natarciu. Tak więc rozjednalim się na dwie oddzielne grupy – pierwszą, co się poświęcić miała, i drugą, do wspomnianej przez Swaroga rzeki truchtającą.

Mijaliśmy sady i czarno wypalone lędy, niskie chaty i pojedyncze zagrody, wszystkich ludu bieraliśmy ze sobą, jak mi Swaróg przykazał, aż wreszcie stanęła nam w dali rzeka nielicha, ogrom wody niosąca, a nad jej brzegiem terasa rozległa, na której lud miejscowy pobudował gospodarstwa, by roli i rybaczce oddać swe żywota.

Wprzódy tamci do ucieczki się zebrali, gdy ujrzeli tylu woja k’nim sunącego, a mieli pośród wód, na środku rzeki, wyspę zacną i obronną, trzcińskiem porośniętą, gdzie jeno na łodzi albo tratwie szło się przekolebać. Na szczęście nieślim my ze sobą stanicę świętogórskiego chramu, bo już do bitki sposobili się ich młodzi, wielce chrobre woje, jako we stu na przeszło tysiąc nas idące. Aliści, totemem wspólnym pojednani, miast w oszczepy, w ramiona śmy sobie zaraz wpadli, braćmi wołając się nawzajem.

Trwoga ich zdwojoną powróciła, gdy smoczy ryk nas dobieżył, straszny, ogłuszający, gromieniu z nieba podobny.

Bez czasu straty wszelkie żywe istoty na wyspę się przeniosło, a ja jedyny na brzegu ozostałem, jakoże Swaroga była to wola. Gdym ujrzał masę trupią k’mnie stąpającą, a ponad nią smoka czerwieńczego z rozwartą, jaszczurzą paszczą, całą wolą ogłosiłem, że oto składam odwrotność tego, com Welesowi dotąd w ofierze żertwił. Jakem jemu składał życie rozmaitych stworzeń, takoż Swarogowi daję własną śmierć.

Pierwej niż same truposze odór ich nieludzki do mnie dotarł, kwaśny, paskudny, zatykający wszelki dech w gardzieli. Szły pokracznie, niepodobnie do ludzkiego chodu, więc długom musiał ich czekać, w rachunku tym zginając kolejno palce. Aż wreszcie ława poczwarza, przez smoka z przestworu wodzona, zalała mnie niczym woda przerwanej gwałtem tamy, dopadła jak bezsilne pisklę drapieżca.

Zaraz mą pierś i podbrzusze przebiły cztery kościane groty. Ból mną targnął niemożebny, na kolana natychmiast zrzucił; by nie jęczeć, krzyczałem, by tylko nie ujrzeli mnie słabym współplemienni wojowie. Aliści z ran nie pociurczyła mi zwyczajna ludzka żywica, a niepodobna jej substancyja biała, pieniąca się jak psu wściekłemu z pyska, posykująca i wraz lecząca ciało.

Czekać jeno mogłem, kiedy od bólu śmierć mnie wyswobodzi, bo kolejne truposze bez litości żgały mnie włóczniami, lecz ta nie nadchodziła. Czułem w sobie tchu nagłe wstrzymanie, we wszystkich członkach jakieś kamienne ścichnięcie, lecz zemrzeć już nie potrafiłem – takiej oto zapłaty zażądał Swaróg przewrotny, wziął sobie obiatę z łaski śmierci.

W tej zaś chwili ziemią całą wstrząsnęło, niebem potwornie zagrzmiło.

Naraz Święta Góra zajaśniała mi w oczach cudownym blaskiem, żarem niemiłosiernem jak wulkaniczna pochodnia – była to teraz góra ognista, niedymiąca, a skry sypiąca na wsze strony, widzialna przez to z samych krańców świata. Wzbił się stamtąd w przestworze kształt olbrzymi, przepiękny ptak ognisty rarogiem się zwący, o którym nasze dziady opowiadali, a który wyglądał niczym drugie słońce, w tymże nobliwsze i na świat pożogę ślące.

Raróg płomienny na smoka i na jego armię strupieszałą zapikował zrazu, ale było to ostatnie, com ujrzał, bowiem cały świat dokoła mnie ogarnął jeden ogień.

Oczy mi wyparowały niczym ukrop. Mięso w bulgocie straszliwym, w bólu niepowtarzalnem i w pomieszaniu zmysłów, odeszło zupełnie od kości. „Ja gorę!” – skomlałem Swarogowi ostatkami sił rozumu, nagim szkieletem rąk próbując zagrzebać się w ziemi. „Ja gorę” – kwiliłem, pragnąc już nie istnieć, trupem paść jak każdy zwykły człowiek.

Ale nade wszystko słyszałem w sobie nieziemne, smocze przerażenie. Widziałem już bez własnych oczu, jak bożek Weles strącany jest w podziemia, jak gromiąca Swaroga potęga dławi wszystko, co napotka na swej drodze.

I wyłącznie owa wyspa przez bożka mi wskazana stała wciąż bez pokrzywdzenia.

Na niej to ludzie nowe osiedle później wznieśli, śród niekończących się wokół popielisk. Było to grodzisko wspaniałe, które moim imieniem, Wraclaw, jako swego bohaterca i wybawcy obwołano.

A darzyło się to przeszło pięćset roków temu. Od tamtej chwili najpierwszym tego grodu jestem kapłanem, otoczonem kultem świętym, przedwiecznym nazywanem, zgnilcem przez Swaroga przeklętym a pradawnym wołchwem. I gdy mnie pytacie, czy prorokować potrafię i ze starymi bogami mówić – odpowiem wam, że z czasem i to w wielkiej mocy przyszło.

Coże więc uczynicie, inkwizytorzy czcigodni? Boć klnę się na Swaroga – pragnąłbym, byście już zakończyli mój żywot poczwarzy, lecz to jest ponad wasze ludzkie siły.

Coże więc uczynicie, inkwizytorzy mościwi, z wróżem kalekim, z tym dziadem szkaradnem, z nieśmiertelnym kapłanem Wraclawia?

Na stosie mu goreć każecie?

Koniec

Komentarze

Lektura zacna, mój Panie. Czyta się z należytym trudem i z emocją znamienną. Smok straszny jest, jak powinien. A słowo rwie walką o przetrwanie.

 

Waćpan, Autor, niechże szacunek przyjmie z niskim ukłonem białogłowy ;)

 

Do klikarni spłoszona historią poczwary dążę :)

"bądź dobrej myśli, bo po co być złej" Lem

Rad jestem, iż Waćpanna ukontentowana była.

Zep­pe­lin – kontenta jestem, bowiem historyja jest wszechmocnasmiley

 

"bądź dobrej myśli, bo po co być złej" Lem

Waćpan zdajesz sobie sprawę, że Prasłowianin nie miał prawa tak mówić? W żadnym języku słowiańskim nie ma domyślnego szyku SOV, Polacy zapożyczyli go z łaciny, tak samo przymiotnik po rzeczowniku. Poza tym znalazłem dwa wyrazy obcego pochodzenia (,,potencja” i ,,dyabelski”, jeszcze przez ,,y”). OK, na końcu się okazuje, że historia jest opowiadana w późnym(?) średniowieczu, ale na początku zgrzytałem zębami.

Na temat słowiańskiej mitologii i praktyk religijnych nie będę się wypowiadał, bo tutaj każda uwaga sprowadzi się do ,,moja teoria jest mojsza”, zresztą przy tych wszystkich smokach i nieumarłych nie jest to zbyt duży problem. Historia OK, nie znam się na wrocławskich legendach, bardziej mi przypomina jeden z komiksów o Hellboyu (,,Wyspę”, mój ulubiony zresztą).

P.S. Skoro piszesz ,,Weles” i ,,Swaróg” zamiast ,,Veles” i ,,Svarog”, to ja bym już tutaj był konsekwentny i dał ,,Wracław”, a nie ,,Vraclav”.

Show us what you've got when the motherf...cking beat drops...

Waćpan zdajesz sobie sprawę, że Prasłowianin nie miał prawa tak mówić?

 

Ano zdaję sobie sprawę, że prasłowian ani ja, ani ty byśmy nie zrozumieli. Suponuję, że posiadasz o tym rozległą wiedzę, mimo iż prasłowianie nie pozostawili żadnych tekstów pisanych. Była to kultura wybitnie oralna, więc pogadać zawsze sobie można.

Cóż, jestem slawistą, więc wydaje mi się, że jakąś tam wiedzę mam… Owszem, pogadać można.

Show us what you've got when the motherf...cking beat drops...

Kiedy będę pisał pracę naukową na temat słowiańskich narzeczy z przełomu iX i X wieku, będę wiedział, gdzie się zgłosić:) (nie mam pojęcia, czy można nazwać to narzeczami, tutaj mógłbyś sprostować)

 

A twoja sugestia o imieniu bohatera bardzo trafna, znalazłem edytowanie, więc zmieniam, nie wiem tylko, czy można w tytule. W sumie kiedyś miałem właśnie Wracław, nie wiem sam, dlaczego przerobiłem. Jakoś mi świta (to 10 lat), że chciałem zczechić (ale obrzydliwe słowo wyszło). Mieszkam na styku trzech państw. Tamci – nasi Słowianie; a dalej już tylko Niemcy.

 

Tak na marginesie: co myślisz o ostatnich teoriach ucieczki prasłowian z terenów Polski na tereny dzisiejszej Ukrainy (nie pamiętam, w którym wieku), gdzie wtedy dominowały inne kultury? W końcu nasi Ukraińcy to też ciekawe słowotwórstwo, które rezonuje z tym nazewnictwem wyżej (na wymioty mnie zbiera, kiedy Anglosasi pieprzą bez pokrycia, że Słowianin jest od slave). Według tej teorii wrócili na te ziemie, rozepchali się tak, że na zachodzie podeszli pod Łabę a na południu pod Bizancjum (stąd Serbowie i Chorwaci mają wiele podobieństw językowych z nami). Jeśli ta hipoteza jest prawdziwa, zupełnie innego rysu historycznego nabrałaby wyprawa kijowska Chrobrego

Teraz uważa się, że rzeźba zwana “panna z rybą”, czy też “postać z rybą” powstała już w czasach chrześcijańskich i miała trafić do któregoś kościoła, ale z niewiadomych powodów została porzucona. W Wikipedii dalej jest opisana jako posąg celtycki powstały przed naszą erą.

Napisałeś, że opowiadanie może być językowo zbyt męczące, ale mi bardzo dobrze się czytało. 

Z tym datowaniem ogólnie jest problem, ile to teorii o piramidach się słyszy. Owszem, mogła powstać w czasach buntów pogańskich na miejsce może jakiejś starej figury-skały, usuniętej przez Kościół i chrystianizującą się władzę na Śląsku, ale tak tylko zgaduję.

Z datowaniem powstania piramid (przynajmniej tych egipskich) chyba wielkich sporów nie ma. Różne teorie na temat piramid dotyczą raczej innych aspektów. Ale oczywiście z tymi posągami na Ślęży to trudna sprawa.

A przy okazji, to przypomniało mi się coś takiego:

 

"Na słowiańskiej góry szczycie

pod jasną nadziei gwiazdą

zapisuję wróżby słowa

wróci –

– wróci w stare gniazdo

stare prawo, stara mowa

i natchnione Słowian życie"

Roman Zmorski, 1848 r., Ślęża.

Ciekawą postać mi tu wrzuciłeś.

Zajmujący tekst, ciekawe wystylizowany, chociaż opisy zaczęły mi się w pewnym momencie dłużyć. Straszna gaduła z tego wołchwa.

Kiedy będę pisał pracę naukową na temat słowiańskich narzeczy z przełomu iX i X wieku, będę wiedział, gdzie się zgłosić:)

(: 

nie mam pojęcia, czy można nazwać to narzeczami, tutaj mógłbyś sprostować

Nie jestem pewien, czy ,,narzecze” to w slawistyce w ogóle termin językoznawczy, ja go raczej nie używam i rzadko słyszę w tym kontekście. Serbsko-chorwacki (moja specjalizacja) dzieli się na takie podtypy, które po ichniemu nazywają się ,,nariječija”, ale to się zwykle tłumaczy jako ,,dialekty” i tego słowa bym się trzymał.

Tak na marginesie: co myślisz o ostatnich teoriach ucieczki prasłowian z terenów Polski na tereny dzisiejszej Ukrainy (nie pamiętam, w którym wieku), gdzie wtedy dominowały inne kultury?

Jeśli chodzi o wschodnią Słowiańszczyznę, to tutaj nie czuję się szczególnie kompetentny. :\ Osobiście cały czas skłaniam się ku klasycznej teorii o stopniowym napływie Słowian do środkowej Europy z terenów dzisiejszej Ukrainy i Białorusi (kultura kijowska), ale przyznaję, że ostatni raz czytałem o tym z dwa lata temu, więc mogę być nie na czasie.

Show us what you've got when the motherf...cking beat drops...

Ave, Zeppelinie!

 

Dawno po czasie, ale gratuluję podium w konkursie! Z tekstem nie miałem wcześniej stycznisci, więc podszedłem na świeżo…

 

… i cóż mogę napisać? Doceniam kunszt pisarski i całkiem udaną stylizację, ale muszę z przykrością przyznać, że rzeczywiscie lektura wymęczyła mnie niemiłosiernie. Nie mogę Ci jednak odmówić wyobraźni, więc chętnie przeczytałbym inny Twój tekst…

 

…tylko już nie stylizowany… ;)

 

Pozdrawiam serdecznie!

Jak opisał mnie pewien zacny Bard: "Szyszkowy Czempion Nieskończoności – lord lata, imperator szortów, najwspanialsza portalowa Szyszunia"

Nowa Fantastyka