Smok kryształowy – stwór omalże poźroczysty, mieniący się szkarłatem, graniasty i podobny wyciosaniu z piaskowej bryły, aliści chyży jak rysi, mocny niby tarpan. A głos jego niczym tysiące rogów bitewnych, robiących drżenie w sercach, trzewiach i po całej ziemi. Gdy się wznosił w przestwór na skrzydłach rozpostartych, a świtanie słoneczne załamywał w swym szkarłatnem cielsku, na murawę padała krwawa łuna niby zwiastun pożogi – i pożogą karmiła wszelkie ziele, które czarniało i na wieki zostawało marnością. A jak człek się znalazł w zasięgu smoczej łuny – usychał w boleściach straszliwych, jeno jęk przeciągły z siebie dobywając. Toteż wojowie nad głowami nieśli wielkie tarcze zwierciadlane, a od owych tarczy odbijał się wszelki poblask smoczy, pozwalając umknąć spod morderczych jaśnień. Aleć cóż to, jeśli cielsko bestyji niby skała twarde, nieprzebite, każdy grot oślizguje się po nim jeno, a drzewce oszczepów się łamią jak patyki suche? Wyłącznie, co chrobre wojowie poczynić mogli, to dać odpór hufcom truposzów, które wraz ze smokiem ławą na nas parły, powolne i bezmózgie acz dyabelsko krwichętne.
I tak trwała ta nierówna bitka. Boć my nazad się cofalim, umykając wciąż spod smoczej łuny, a niewzruszone na ciosy truposze szły k’nam jednym stępem i nie dawały się obalić. Głowę takiemu oderżnąć, a on dalej marszuje przed siebie, nóg pozbawić, to będzie pełzł jako żmij szkaradny – takie to z nich okropieńce były, siekać ich musielim, palić ogniem albo miażdżyć kamieniami. A smok co chwila spadał nam na głowy, jak krogulec na ofiarę w trawach, i popłoch wśród szeregi siał, albowiem którego z nas w paszczę pochwycił – ten z trzaskiem kostnej był rozdwojon i tylko posoka gęsta na wsze strony cięła, gdy bestyja swym szkaradnem pyskiem wściekle trzepotała.
Dwa dni i dwie noce się cofalim, byle przez manowce, przez lasy, grzęzawiska, aby od najmniejszych sadyb ścierwo z dala utrzymywać, a ono, jak gdyby wonią wabione, szło w nasz ślad niestrudzenie, naszymi poległymi poszerzając swe szeregi.
Magia moja, jak i innych wołchwów plemiennych, niewiele zradzić mogła, jeno spowolnić ich chod strupieszały, czasem ogniem i piorunami większe gromady porazić, ale to tylko. Lepiej by nam było upływ czasu wstrzymać, aby wojowie choć na chybkość odpoczynku zaznali, bo jużeśmy wlekli się w mozole, do owej armii zgnilców upodobnieni. Jeść nie było kiedy, spać nie było kiedy, pod siebie robilim w marszu, a wody pilim, co się na drodze wynalazło. Szarość legła na naszych obliczach, bojowych okrzyków nikt już nie podnosił, a kuraż w nas pomarł po pierwszym zderzeniu, kiedy to wroga z bliska się ujrzało. Ale rejteria nikomu w międzyskroniu nie wykwitła, my wiedzielim, że i tak pewnikiem śmierć nas czekać musi, bo z takową poczwarą innej rozprawy nie ma. Tak przynajmniej ciągnelim ją z dala od rodów naszych, od osiedli nadrzecznych, od zagród trzodnych, od potomstw i niezdolnych do boju niewiast. Cel nam przyświecał jedyny – Święta Góra, na której szczycie ochrona drzew i wałów kamiennych, gród obronny a mocarnych bogów piecza – tych jedynych, co byli jeszcze zdolni nas wyzwolić.
Na mnie to, jako wołchwowi najpierwszemu, spoczywała nadzieja, że wielkiego Welesa przebłagać zdołam, że miłą wonią ofiar wezwę go na ziemię, że z Zaświatów rychłą odsiecz nam wymodlę. Tak też szliśmy, rykiem smoka ponaglani, myślą jedynie bogów wywołując, bo taka plaga z ziemi przyjść nie mogła, więc co boskie – boskim należało pognębić.
Tchnienie silne w nas wróciło, gdyśmy Ślęgę świętą ponad wierzchołkami drzew zoczyli. To i kroku żwawszego przybyło, i ochotników się zebrało, którzy trupi pochód jęli powstrzymać, między drzewne pnie konopne liny rozciągając, ostatkami sił głębokie kopiąc doły. Pewną śmierć im była, ale pamięć jeszcze pewniejszą, bo jako mawki niebnoskrzydłe będą już w przestworach krążyli i swym rodom przysparzali chwały.
My – wojów tysiąc ośmset i wołchwów dwudziestu pięciu, zebranych z plemion Ślężan, Bobrzan, Dziadoszan, Gołęszczyców i Trzebowian, wspięliśmy się na Świętą Górę, tam też się obwarowalim, wcześniej przy figurze Panny z rybą obiatę z własnej krwi złożywszy. Ryki smoka nas dosięgły, ale już jego cielsko kryształowe powstrzymały siły boskie, boć nie wleciał on na górę, ale z dala słał natarcia zgnilców, które przyszło nam odpierać.
W grodzie świętym zaznalim my wreszcie strawy i wytchnienia. Groch i proso, bób, ser oraz piwo orkiszowe, nawet oskoła czy miód pokrzepiły nasze zmitrężone siły. Był też czas, ażeby oddać cześć umarłym – i tym, co legli w polu, i tym, co ducha wyzionęli już na Ślędze, zbyt oharatani i umęczeni, by przetrwać ów nagły wypoczynek.
W noc kamienne popielnice rozpłonęły, ciała bohaterców się zetlały, a duchy ich uleciały do Wyraju, gdzie zaznają wiecznej wiosny, by kiedyś wraz z lelkami oraz bocianami wrócić do niewieścich łon, skąd narodzą się ponownie; chrobrzy nasi wojowie, duma własnych rodów, krew z ojczystej ziemi. Złote baby świątynne szaleńczym łkaniem ich żegnały, a my hurmem śpiew zanosilim do przestworu, że co rychlej dotrzymamy im braci.
Noc się nie skończyła, a wielu z naszych przysięgi dodzierżyło, boć pierwsza mnogość wroga zalała nas niemożebnie, ze wszech stron i z zajadłością olbrzymią. Gdy słońce wróciło – spogodziło się na czas niedługi, ale zaraz kolejne mrowia jęły przeć na umocnienia.
Jako wołchw najpierwszy rozpocząłem modły rytualne w chramie. Krwią końską pomazany, flaki ofiarne w kadzidle rozpalając, inkantacją pozostałych wołchwów i śpiewem złotych bab wspomożony, skarżyłem się memu idolowi, Welesowi, jak to od Połabów wielka plaga k’nam przyciągnęła, wodzona przez bestyję niezłomną, jak betyja owa mur na Bobrowej Rzece przełamała, a osiedla w całości zmorzyła, drzewom świętym choćby nie dając wytchnienia. I kto stanął w świetle smoka, ten niby ziele z gleby wyrwane – na czarno usychał, choćby najpierwszym śród wojów był, tudzież żercą czy wołchwem przez bogów ulubionem. Długo trwały medytacje natchnione, krwi spuszczalim kolejnym ofiarnym stworzeniom. Złote baby oddawały własne jęki, dębowymi fallusami się wzbudzając, my zaś kadzilim i pląsalim w transie, oszumieni magią złotych grzybków.
I wreszcie porwał mnie za barki, jak gigant jakiś z siłą woła, uniósł na dwa sięgi w górę, po czym z ciśnięciem nielitosnym potencją swą przyparł do ziemi.
Uczułem gorąc w członkach i na ciele, mokrym się stałem i cały drżącym, a z ust moich poszły dziwne słowa, dziwnem głosem, boć nie moim, wypowiedziane. „Jak śmiesz?” – posłyszałem sam siebie, a przecie nie sam siebie. „Memu wrogowi, Welesowi, który was morzy ninie, który wasze żertwy przeciw wam obrócił, który z królestwa cieni armię martwą podniósł, który mnie bluźni i zwalcza, chociażem mu panem, jak śmiesz mu nadal hołd gotować, jak śmiesz mu nadal żertwić?” Na te słowa ja się skurczył z bólem w trzewiach. „Ktoś ty, o wielki panie?” – wyskomliłem. A on mi: „Swaróg potężny. Pan panów. Ten, co słońce gasi i zapala. Ten, k’któremu modły winieneś wznosić. Ten, któregoś hołdem dla Welesa-żmija zdradził”.
Gromienie było to straszliwe, duszę mrokiem zmagające. Cały żywot swój słałem modły do bożka złego, który smokiem kryształowem się okazał, dybiącym na wszelkie ludzkie osiedla, a prawdziwy pan panów dał mi oto srogie upomnienie. Zaś potężny był, że nie ma miary. To i jemu począłem cześć oddawać całym sobą, jakbym zawsze tak to czynił.
Inni wołchwowie wciąż w transie pląsali, jęczały gołe baby, a ja następną kózkę Swarogowi wykrwawiałem, ku chwale święte pieśni mu zanosząc.
Okazał mi też łaskę, bowiem nade wszystko Welesa pragnął zgnębić: „Jakeś memu wrogowi był sługą i życiem jemuś hołdował, tak teraz mnie oddasz tego odwrotność, jako i on jest mą odwrotnością. Wszelkie istoty ludzkie powiedziesz na wyspę warowną, stojącą na pobliskiej rzece – tedy dokonasz właściwej obiaty, a ja przybędę w pełni mej mocy i Welesa-żmija do podziemi strącę”.
Tak też uczyniłem. Zwołałem obrońców i powtórzyłem im wolę boską, a że cały we krwi byłem i jeszcze w świętym uniesieniu, nikto z nich mruczeć się nie ważył. Bez ociągań w zwarte kolumny się zbilim, broń naszą ochędożylim, i poszlim tak na wraże terytorium.
Smok niby czekał nas u brzeży lasu, boć zaledwie na murawę mu wybieglim, rzucił się k’nam w piorunowym natarciu. Tak więc rozjednalim się na dwie oddzielne grupy – pierwszą, co się poświęcić miała, i drugą, do wspomnianej przez Swaroga rzeki truchtającą.
Mijaliśmy sady i czarno wypalone lędy, niskie chaty i pojedyncze zagrody, wszystkich ludu bieraliśmy ze sobą, jak mi Swaróg przykazał, aż wreszcie stanęła nam w dali rzeka nielicha, ogrom wody niosąca, a nad jej brzegiem terasa rozległa, na której lud miejscowy pobudował gospodarstwa, by roli i rybaczce oddać swe żywota.
Wprzódy tamci do ucieczki się zebrali, gdy ujrzeli tylu woja k’nim sunącego, a mieli pośród wód, na środku rzeki, wyspę zacną i obronną, trzcińskiem porośniętą, gdzie jeno na łodzi albo tratwie szło się przekolebać. Na szczęście nieślim my ze sobą stanicę świętogórskiego chramu, bo już do bitki sposobili się ich młodzi, wielce chrobre woje, jako we stu na przeszło tysiąc nas idące. Aliści, totemem wspólnym pojednani, miast w oszczepy, w ramiona śmy sobie zaraz wpadli, braćmi wołając się nawzajem.
Trwoga ich zdwojoną powróciła, gdy smoczy ryk nas dobieżył, straszny, ogłuszający, gromieniu z nieba podobny.
Bez czasu straty wszelkie żywe istoty na wyspę się przeniosło, a ja jedyny na brzegu ozostałem, jakoże Swaroga była to wola. Gdym ujrzał masę trupią k’mnie stąpającą, a ponad nią smoka czerwieńczego z rozwartą, jaszczurzą paszczą, całą wolą ogłosiłem, że oto składam odwrotność tego, com Welesowi dotąd w ofierze żertwił. Jakem jemu składał życie rozmaitych stworzeń, takoż Swarogowi daję własną śmierć.
Pierwej niż same truposze odór ich nieludzki do mnie dotarł, kwaśny, paskudny, zatykający wszelki dech w gardzieli. Szły pokracznie, niepodobnie do ludzkiego chodu, więc długom musiał ich czekać, w rachunku tym zginając kolejno palce. Aż wreszcie ława poczwarza, przez smoka z przestworu wodzona, zalała mnie niczym woda przerwanej gwałtem tamy, dopadła jak bezsilne pisklę drapieżca.
Zaraz mą pierś i podbrzusze przebiły cztery kościane groty. Ból mną targnął niemożebny, na kolana natychmiast zrzucił; by nie jęczeć, krzyczałem, by tylko nie ujrzeli mnie słabym współplemienni wojowie. Aliści z ran nie pociurczyła mi zwyczajna ludzka żywica, a niepodobna jej substancyja biała, pieniąca się jak psu wściekłemu z pyska, posykująca i wraz lecząca ciało.
Czekać jeno mogłem, kiedy od bólu śmierć mnie wyswobodzi, bo kolejne truposze bez litości żgały mnie włóczniami, lecz ta nie nadchodziła. Czułem w sobie tchu nagłe wstrzymanie, we wszystkich członkach jakieś kamienne ścichnięcie, lecz zemrzeć już nie potrafiłem – takiej oto zapłaty zażądał Swaróg przewrotny, wziął sobie obiatę z łaski śmierci.
W tej zaś chwili ziemią całą wstrząsnęło, niebem potwornie zagrzmiło.
Naraz Święta Góra zajaśniała mi w oczach cudownym blaskiem, żarem niemiłosiernem jak wulkaniczna pochodnia – była to teraz góra ognista, niedymiąca, a skry sypiąca na wsze strony, widzialna przez to z samych krańców świata. Wzbił się stamtąd w przestworze kształt olbrzymi, przepiękny ptak ognisty rarogiem się zwący, o którym nasze dziady opowiadali, a który wyglądał niczym drugie słońce, w tymże nobliwsze i na świat pożogę ślące.
Raróg płomienny na smoka i na jego armię strupieszałą zapikował zrazu, ale było to ostatnie, com ujrzał, bowiem cały świat dokoła mnie ogarnął jeden ogień.
Oczy mi wyparowały niczym ukrop. Mięso w bulgocie straszliwym, w bólu niepowtarzalnem i w pomieszaniu zmysłów, odeszło zupełnie od kości. „Ja gorę!” – skomlałem Swarogowi ostatkami sił rozumu, nagim szkieletem rąk próbując zagrzebać się w ziemi. „Ja gorę” – kwiliłem, pragnąc już nie istnieć, trupem paść jak każdy zwykły człowiek.
Ale nade wszystko słyszałem w sobie nieziemne, smocze przerażenie. Widziałem już bez własnych oczu, jak bożek Weles strącany jest w podziemia, jak gromiąca Swaroga potęga dławi wszystko, co napotka na swej drodze.
I wyłącznie owa wyspa przez bożka mi wskazana stała wciąż bez pokrzywdzenia.
Na niej to ludzie nowe osiedle później wznieśli, śród niekończących się wokół popielisk. Było to grodzisko wspaniałe, które moim imieniem, Wraclaw, jako swego bohaterca i wybawcy obwołano.
A darzyło się to przeszło pięćset roków temu. Od tamtej chwili najpierwszym tego grodu jestem kapłanem, otoczonem kultem świętym, przedwiecznym nazywanem, zgnilcem przez Swaroga przeklętym a pradawnym wołchwem. I gdy mnie pytacie, czy prorokować potrafię i ze starymi bogami mówić – odpowiem wam, że z czasem i to w wielkiej mocy przyszło.
Coże więc uczynicie, inkwizytorzy czcigodni? Boć klnę się na Swaroga – pragnąłbym, byście już zakończyli mój żywot poczwarzy, lecz to jest ponad wasze ludzkie siły.
Coże więc uczynicie, inkwizytorzy mościwi, z wróżem kalekim, z tym dziadem szkaradnem, z nieśmiertelnym kapłanem Wraclawia?
Na stosie mu goreć każecie?