
Rozklekotany pekaes, kolebiąc się na boki, zajechał na zaśnieżoną pętlę. Oprócz mnie nikogo więcej nie było już w autobusie. Zarzuciłem na ramię ciężki plecak, wziąłem narty i wyskoczyłem na niewielki skwer. Mroźne, górskie powietrze zakręciło w nosie. Było już ciemno, ale ulice Podbazia, niewielkiej podhalańskiej miejscowości, błyszczały rozświetlone świątecznymi iluminacjami. Ugięty pod ciężarem bagaży ruszyłem na poszukiwanie wskazanego adresu. Zeszłej zimy ukończyłem kurs instruktora narciarskiego i oto miałem rozpocząć swój pierwszy w życiu etat w położonym nieopodal ośrodku.
Na stromym brzegu skutego lodem potoku, na tle ciemnej ściany lasu odnalazłem pokrytą charakterystycznym spadzistym dachem gospodę. Drewniane tarasy zdobiły ułożone z mrugających światełek wzory gwiazd i śnieżynek, a okna poddasza kryły się w mroku masywnych okapów. Widoczny z daleka, podświetlany szyld z napisem LITWOR doprowadził mnie do celu.
Przez otwarte drzwi werandy, z jej wnętrza, dobiegały skoczne dźwięki podhalańskich melodii, szczypiący w oczy dym wędzarni i gorzki odór kiepskiego piwa.
Minąłem murowaną kapliczkę z figurą Matki Boskiej, oświetloną ukrytym w śniegu reflektorem i wszedłem do karczmy. W środku panowały pustki. Dziewczyna w góralskim stroju ścierała puste ławy. Miała szeroką, sięgającą do kolan spódnicę, haftowany gorset z głębokim dekoltem i długie nogi w białych, grubych rajtuzach.
– Zapraszamy – przywitała gościa bez większego entuzjazmu.
– Szukam pani Heleny Widmarowej – odezwałem się.
W tej chwili zza baru wyłoniła się właścicielka gospody. Ubrana była tak samo jak kelnerka i wyglądała zupełnie jak jej starsza kopia.
– Witamy! – zawołała, podchodząc do mnie energicznym krokiem i serdecznie wyściskała niczym syna.
Nie wiem, ile mogła mieć lat, ale ostre rysy twarzy i długie blond włosy mogłyby stanowić wzorzec kanonu góralskiej urody. Pamiętałem ją z czasów, kiedy byłem małym chłopcem i przyjeżdżała niekiedy do rodziców, ze swoim starym mężem, siwym doktorem Widmarem, którego dawno już na świecie nie było. Nie potrafiłem bliżej określić stopnia naszego pokrewieństwa, liczyło się dla mnie tylko to, że miałem gdzie tanio przenocować.
Po trzeszczących, drewnianych schodach udaliśmy się na poddasze, gdzie znajdowały się dwa pokoje gościnne.
– To będzie twoje lokum. – Otworzyła przede mną jedne z drzwi. Wnętrze było urządzone dość ascetycznie, ale ważne, że do dyspozycji miałem prywatną łazienkę. – Teraz zostaw swoje rzeczy i chodź coś zjeść! – poleciła nieprzyjmującym sprzeciwu tonem.
Wieczorem, po kolacji, kiedy usiłowałem upchnąć swoje rzeczy w staromodnej, drewnianej szafie, coś w niej nagle trzasnęło i zbutwiała półka z hukiem wylądowała na podłodze. Wraz z półką, z szafy wypadło natomiast coś jeszcze. Była to zakorkowana butelka z zielonego szkła, do jakich kiedyś rozlewało się domowej roboty wino. Nie zauważyłem jej wcześniej, musiała być najwidoczniej zamknięta w jakimś schowku, którego nie dostrzegłem. Wziąłem ją z zainteresowaniem do rąk. Butelka była pełna. Korek wyglądał na mocno wbity w szyjkę, ale nie był przycięty ani zabezpieczony jak w kupowanym w sklepie winie.
Chwyciłem go palcami i ruszając na boki, mocno pociągnąłem. Opierał się, ale powoli ustępował. Wreszcie wyszedł cały. Uniosłem butelkę i ostrożnie powąchałem. Intensywne opary alkoholu zakręciły w nosie. To nie było wino, ale jakiś mocny bimber. Kiedy piekący odór ustąpił, dotarł do mnie dyskretny, jałowcowy aromat trunku, zmieszany z czymś jeszcze, czymś mdląco słodkim. Nie odważyłem się jednak skosztować, jak smakuje. Bóg jeden wiedział, ile czasu to leżało w szafie i czy nadawało się jeszcze do spożycia. Wrzuciłem butelkę na najniższą półkę i przywaliłem rozpakowanym plecakiem.
Wtem ktoś zapukał do drzwi. Nim zdążyłem zareagować, same zdążyły się otworzyć. Zobaczyłem w nich sylwetkę postawnego górala o długich szpakowatych włosach, roześmianych, wodnistych oczach i mocnych, żylastych dłoniach.
– Nazywam się Józek Skalniak – rzekł gość, przeciskając się przez wąską framugę, jakby wchodził do siebie. – Będziemy chyba sąsiadami.
Pani Helena nic nie mówiła, że w drugim pokoju również ktoś mieszka. Na szczęście Józek wyglądał nieszkodliwie, a nawet całkiem sympatycznie. Odstąpiłem mu krzesło, sam siadając na pryczy, a w porywie polskiej gościnności postawiłem na stole przywiezioną z domu butelkę czystej.
– Nie piję, kochany. – Odsunął postawioną przed nim szklankę. – Rzuciłem tytoń i alkohol, a z kobiet, w moim wieku, została mi już tylko Najświętsza Panienka – zaśmiał się.
Józek był górskim przewodnikiem i narciarzem, ale oba te określenia odnosiły się już raczej do czasu przeszłego.
– Kiedyś Podbazie było drugim po Zakopanem, zimowym centrum Podhala – rozgadał się. – Odkąd jednak zbudowali nowe ośrodki w Białce i Bukowinie, staliśmy się lokalnym zimowiskiem, co najwyżej dla szkół i kolonii. Wyciąg na Grapę zamknęli, bo górale pokłócili się o grunty, po których biegły nartostrady i pozostał tylko orczyk na oślej łączce.
Nie brzmiało to zbyt zachęcająco dla kogoś, kto pełen energii przybył do swojej pierwszej pracy.
– Za komuny to były czasy! – ciągnął stary góral. – Gwar tętnił u nas na okrągło. Nie przyjeżdżał też tu byle kto. Tylko partyjni, dyrektorzy i inżynierowie. Co młodsi, szaleli na nartach, a starzy przychodzili tylko do karczmy popić i poobmacywać dziewki – zarechotał. – Dla świętego spokoju żony i dzieciaki wysyłali na kuligi, a sami tu urzędowali. Za to na kuligach i po kuligach… – Skalniak aż zatrząsł się ze śmiechu. – Te żony święte też nie były. Ile się ich po kątach wyobracało… He he he. Dziś bym już nie zliczył. Hej. Takie było życie.
Podobałoby mi się takie życie! – pomyślałem, czując, jak robak rozpusty zaczyna wiercić mi dziurę w brzuchu.
Zima była w pełni i na Podhale zjeżdżało coraz więcej gości. W ośrodku narciarskim, gdzie pracowałem, przydzielono mnie do szkółki dla dzieciaków. Nie powiem, żeby pomoc pięciolatkom w stawianiu swoich pierwszych kroków na oślej łączce było szczytem moich ambicji. Jedynym plusem było tylko to, że wcześniej kończyłem robotę i na obiad wracałem do gospody, która, o dziwo, mimo tylu ludzi na stokach świeciła pustką.
Przy barze stała Renata i ze skwaszoną miną polerowała kufle. Renata, której ponętne kształty wpadły mi w oko, kiedy tylko postawiłem tu swoje pierwsze kroki. Mój robak rozpusty wiercił coraz kąśliwej, a kiedy udało mu się w końcu przegryźć do głowy, pragnienia przybrały formę i oświeciła mnie myśl. Popatrzyłem na Renatę, dopijając piwo, zerknąłem na jej szeroki dekolt, który w końcu czemuś miał służyć i poczułem, że robak nie pozwoli mi dłużej usiedzieć. Wstałem, podszedłem do dziewczyny i zaproponowałem wyjście do kina.
– Na osiemnastą odwożę panią Helenę do kościoła – odparła. Pierwszy raz zobaczyłem, jak jej twarz rozpromieniła się uśmiechem, co ze zdumieniem odczytałem jako przyjęcie mojej propozycji. – Możemy w tym czasie gdzieś się przejść.
Pani Helena Widmarowa w eleganckich szpileczkach, szykownym skórzanym płaszczu i beretce niemal codziennie była wożona na wieczorną mszę, po której zostawała jeszcze nieraz na spotkania rady parafialnej. W tym czasie mogliśmy z Renatą pojechać do Zakopanego. Jeden raz, drugi… Na trzeciej randce odważyłem się ją nawet pocałować. Pocałować, nic więcej. Renata, córka organisty, była panienką cnotliwą, chodzącą do komunii i śpiewającą w kościelnym chórze.
Józek natomiast sam nic nie pił, nie chodził na baby, ale codziennie dolewał oliwy do ognia, karmiąc mojego robaka. Nie podpuszczał, niczego nie sugerował, tylko opowiadał i obserwował, co robię.
– Stary Widmar, mąż Heli był krakowskim lekarzem. Kiedy przyjechał na placówkę do Zakopanego wziął sobie młodziutką wówczas Helkę za żonę. Dom mieli w Zakopanem, tam przyjmował pacjentów i tam mieszkali. Tu było za to królestwo Heli… Hela lała gorzałę partyjnym ze Śląska, a kelnerki biegały wokół nich z gołymi cyckami.
– Jak to z gołymi cyckami? – Zainteresowałem się.
– Tak to, synu. Młodyś i lepiej, żebyś nie wiedział, co tu się kiedyś wyprawiało! – Rozmarzył się. – Niby to była tajemnica, niby się tego nie mówiło, ale wiedzieli to wszyscy. Może oprócz doktora Widmara, choć i cholera jego wie. Każdy zainteresowany w każdym razie wiedział, na co można liczyć w Litworze – zarechotał. – Hela miała zawsze parę dziewuch z Podhala, ale i parę zawodowych lafirynd z Krakowa na zimę tu przyjeżdżało. Jak przychodziła ochota skoczyć na pięterko, trzeba było sypnąć groszem i to grubo.
To, co mówił, tak strasznie kontrastowało z pustkami świecącymi co dzień w karczmie, że aż mnie z żalu skręcało w żołądku. Ile bym dał, żeby przeżyć chociaż namiastkę tych przygód, o których mi opowiadał…
– A pani Helena… no wiesz, czy też chodziła z klientami na pięterko? – Zainteresowałem się nagle.
– A co? Chciałbyś z nią pójść na pięterko? – Wybuchnął śmiechem, a moje policzki spłonęły rumieńcem. – Od tego miała dziewczyny. Ale… – Zakaszlał porozumiewawczo. – Hela też znała się na rzeczy. Z czym ci się kojarzy nazwa Litwor? – spytał po chwili.
– Z litworówką – odparłem z uśmiechem, mając przed oczami butelkę popularnej na Podhalu gorzałki.
– Brawo. Hela miała kiedyś w posiadaniu specjalną odmianę tego trunku. Jej smak mieli zaszczyt poznać jednak tylko najbardziej zaufani bywalcy gospody. Nalewka tak naprawdę pochodziła ze szklanej szafki starego Widmara. Widmar był doktorem dawnej szkoły i lubił leczyć dolegliwości ciała i ducha tradycyjnymi metodami ludowej medycyny. Helcia twierdziła, że nalewkę przygotowują tutejsi górale, według tajemnej receptury z tatrzańskich ziół. Ja jednak myślę, że głównym jej składnikiem był wyciąg z maku. Nie było zresztą istotne, z czego była zrobiona, ważne, że działała niczym najmocniejszy afrodyzjak. Wystarczyło wypić jeden kieliszek, a już strzała amora godziła w samo serce. A właściwie to znacznie niżej – zaniósł się śmiechem. – Kiedy Hela stawiała na stole swoją cudowną nalewkę, wiedzieliśmy już, co się święci i co po głowie chodzi naszej gospodyni. A że Helcia była w końcu niezwykle ponętną kobietą, zabijaliśmy się z chłopakami o bilet do jej alkowy. I nieskromnie powiem, że zwykle wygrywałem.
Opowieść Józka o tajemniczym trunku przypomniała mi natychmiast o starej butelce, która wypadła z szafy. Pomyślałem o Renacie i przyszło mi do głowy, że dzięki takiej cudownej nalewce może mógłbym trochę podkręcić temperaturę naszych cnotliwych randek. Pamiętałem, że butelkę rzuciłem wówczas gdzieś na samo dno szafy, kiedy jednak zacząłem poszukiwania, zupełnie nie mogłem jej tam znaleźć. Wyrzuciłem wszystko na zewnątrz, ale niestety nie było jej w środku.
Butelka przepadła jak kamień w wodę. Zacząłem podejrzewać, czy czasem Józek mi jej nie podprowadził, ale wstydziłem się zarzucić mu wprost kradzież. Dlatego, gdy znów się pojawił, postanowiłem zapytać nieco na około.
– Józek, pani Helena ma jeszcze tę swoją słynną nalewkę?
– Coś ci powiem. – Stary góral objął mnie ramieniem, a oczy mu się zaświeciły. – Hela niegdyś trzymała ją w swojej sypialni, w takiej wąskiej, dębowej szafie. Nie wiem, czy tam jeszcze jest, bo dawno nie odwiedzałem jej sypialni – zarechotał – ale sprawdzić nie zaszkodzi.
To nie była odpowiedź, która mnie satysfakcjonowała. Nie chciałem jednak drążyć dłużej tematu niepewnych podejrzeń. W końcu stara flaszka z mojej szafy wcale nie musiała zawierać słynnej litworówki. Potrzebowałem ją niemniej, żeby zmiękczyć Renatę, dlatego postanowiłem zaryzykować i zdobyć oryginalną butelkę.
Wyczekawszy nadarzającej się okazji, kiedy pani Helena opuściła gospodę i pojechała do kościoła, zakradłem się na jej salony. W zaskakująco ascetycznym buduarze, obwieszonym świętymi obrazami, obok prostego łóżka i niewielkiej toaletki odnalazłem wąską, dębową szafę, zupełnie taką, jak opisał mi ją Józek. Drzwi szafy otworzyły się z charakterystycznym dla starych mebli skrzypieniem. Zajrzałem do środka i stanąłem jak wryty. Nie wiem, czy znajdowała się tam butelka z tajemniczą nalewką, nie znalazłem jej tam. Szafa była natomiast pełna fantazyjnych kobiecych ciuszków, służących jednoznacznie do nocnych igraszek. Całe jej wnętrze wypełniały koronki i tiule, jakieś fikuśne wstążki i kokardki, czarne, czerwone i écru. Były tam i zwiewne szlafroczki, i haftowane, ciężkie gorsety z fiszbinami, delikatne staniczki i skórzane pasy z podwiązkami.
Mój robak dostał prawdziwej wariacji.
Nagle trzask otwieranych drzwi spłoszył mnie niczym dzikie zwierzę. Rzuciłem się do ucieczki, w popłochu wybiegając na korytarz. Na szczęście to tylko gdzieś na dole strzelił przeciąg, niemniej cały w wypiekach popędziłem do siebie.
Robak odtąd wiercił się i kąsał dzień i noc. Dlatego po kolejnej randce zaciągnąłem Renatę do mojego pokoju na poddaszu. Nie miałem butelki magicznej litworówki, ale kupiłem mocne, czerwone wino, którym zamierzałem w końcu upić dziewczynę.
Nie zaprotestowała, kiedy nalałem jej pełną szklankę i nawet wypiła ze smakiem. Obserwowałem, jak reaguje i zauważyłem, że alkohol powoli zaczynał działać. Ostrożnie pocałowałem ją w usta, potem w szyję, a widząc, że mi na to pozwala, ukradkiem rozpiąłem najpierw jeden, a potem drugi guzik jej bluzki. Oczy Renaty stawały się coraz mętniejsze, a uśmiech coraz szerszy. Słyszałem, jak ciężko oddycha, trawiona pożądaniem. Twarz i dekolt zapłonęły rumieńcem i ani się spostrzegła, jak zdarłem z niej stanik.
Wtedy coś się stało. Renata wyprężyła się jak struna i cała drżąc, zerwała się z łóżka.
– Zostaw mnie zboczeńcu! – krzyknęła, zasłaniając się ramionami. – Nie dam! Nie pozwolę. Tatko mnie ostrzegał! – dyszała, w pośpiechu poprawiając sfatygowane elementy garderoby. – Odczep się ode mnie! – warknęła i uciekła, trzaskając drzwiami.
Zanim zareagowałem i wyszedłem na korytarz, usłyszałem tylko szczęk zatrzaskujących się na dole drzwi i rubaszny śmiech Józka gdzieś zza ściany. Byłem wściekły, zawstydzony i niezaspokojony. Wziąłem prysznic, ale i on nie ostudził moich zmysłów.
Następnego dnia pani Helena przysiadła się do mnie w trakcie śniadania.
– Renata to dobra dziewczyna – stwierdziła, patrząc na mnie surowym wzrokiem. – Uważaj więc, co robisz – dodała.
Cóż miałem odpowiedzieć? Spłonąłem tylko rumieńcem.
Wieczorem zagadnąłem starego rezydenta Litworu, który wszystko wiedział i znał tutejsze tajemnice jak nikt inny.
– Powiedz Józek, od kiedy pani Hela jest taka święta? Od śmierci starego Widmara?
– Kiedy tam Widmar umarł… – Józek machnął ręką, dając do zrozumienia, że to nie w tym rzecz. – Dawne dzieje. Wszystko zaczęło się sypać jak upadła komuna, mówiłem ci już o tym. Gospoda zaczęła świecić pustkami i przynosić straty. Stary umarł i nie miał kto dokładać do interesu. Zabawa się skończyła. Ja, chociaż miałem babę i dzieci wprowadziłem się tu wtedy na dobre. Żyliśmy w tym czasie z Helą jak mąż z żoną. Liczyliśmy rachunki, kłócili się i kochali. Aż którejś zimy zdarzył się straszny wypadek… – Przerwał na chwilę i zamyślił się, jakby przypominał sobie to, co się wówczas stało. – Jechaliśmy do Zakopanego. Szosa była oblodzona, prowadziłem i nagle straciłem panowanie nad samochodem. Wjechaliśmy do rowu. – Znowu zamilkł. – Hela cudem przeżyła. Kiedy wyszła ze szpitala, kazała postawić kapliczkę Matki Boskiej w przebłaganiu za wszystkie swoje grzechy.
Chciałem zapytać, czy i jemu nic się nie stało, ale Józek kontynuował opowieść.
– Od tego czasu nie ma już Helki. Jest Święta Helena. Obwiesiła się dewocjonaliami, spotkania parafialne organizuje, ale do kościoła biega na szpileczkach w krótkiej sukience. Wielka dama. Rogate trofea męża w salonie wymieniła na obrazy święte, ale mówię ci, że Litwor ciągle skrywa smakowite sekrety – roześmiał się. – Nie wierzysz? Coś ci pokażę.
To mówiąc, zza pazuchy wyciągnął zieloną, zakorkowaną butelkę. Taką samą, jaka znajdowała się mojej szafie.
– Skąd ją masz? – zapytałem ostro.
– Była w twojej szafie.
– Zabrałeś mi ją stamtąd? – Wkurzyłem się nie na żarty. – Byłaby jak znalazł na Renatę. – Zrobiłem obrażoną minę.
– Dlatego ci ją schowałem. Żebyś nie robił głupstw.
– To po co mi ją teraz oddajesz?
– Jutro są urodziny Heli. Daj jej w prezencie. Zobaczysz, co się stanie – zarechotał.
Przed oczami stanęły mi wszystkie sekrety szafy pani Heleny. Robak. Bezczelny robak drążył mnie na wylot niczym truchło. Czułem się, jakby mój mózg był podziurawiony przez niego niczym szwajcarski ser.
Józek mówił prawdę. Nazajutrz zostałem zaproszony osobiście przez jubilatkę na przyjęcie. Urodzinowa impreza pani Heleny zapowiadała się niezwykle nudno. Na kolacji pojawił się wójt, ksiądz proboszcz, a także niestety Renata z rodzicami. Renata siedziała z obrażoną miną po drugiej stronie stołu i nie odezwała się do mnie ani jednym słowem. Za to jej ojciec, organista, przyniósł flachę jagodowego bimberku, i ostro ćwiczyli ją z wójtem.
Zdziwiłem się tylko, że nie było z nami Józka.
Nagle uzmysłowiłem sobie, że nie spotkałem go ani razu poza moim pokojem. Ani w jadalni, ani w kuchni. Nie widywałem go przez cały dzień. Przychodził wieczorami, tylko kiedy sam tego chciał, bo do siebie też nigdy mnie nie zaprosił.
Pani Helena tymczasem krzątała się przy stole w odświętnym góralskim stroju. Pod haftowanym gorsetem, bufiasta bluzka z głębokim dekoltem odsłaniała ponętny biust, który falował, gdy nalewała do kieliszków trunki. Jagodowy bimberek szybko uderzał do głowy, doprowadzając nobliwych mężów do stanu pijackiego rauszu. Nogi i języki zaczęły się niestosownie plątać, co nieuchronnie prowadziło do katastrofy. Pijany wójt w pewnym momencie objął Helę wpół i chrypiącym głosem krzyknął jej do ucha:
– Chodźmy na pięterko!
Na reakcję jubilatki nie trzeba było długo czekać. Hela wytrzaskała po gębie wójta jak ostatnią łachudrę i w ten oto sposób przyjęcie dobiegło końca. Wcale mnie to nie zmartwiło. Nie mogłem się wprost doczekać, kiedy ci nudziarze wraz z obrażoną dziewczyną wreszcie sobie pójdą. Mój robak wiercił się coraz bardziej, a schowana w kieszeni butelka Litworówki miała już chyba temperaturę wzburzonej, młodzieńczej krwi.
Odprowadzając do wyjścia swoich gości pani Helena wyglądała na tak samo znudzoną i zmęczoną jak ja. Kiedy na nią spojrzałem, odniosłem wrażenie, jakby naprawdę miała tyle lat, ile tego dnia skończyła. Kiedy jednak zatrzasnęła za nimi drzwi i zauważyła, że wstałem od stołu, nagle wyprostowała się i uśmiechnęła, a wewnętrzna młodość i energia, znów zapłonęły w jej oczach.
– Impreza się nie skończyła! – Tupnęła. – Zostało jeszcze tyle jedzenia. Chodź!
– Pani Heleno, mam coś dla pani. – Zebrałem się na odwagę i zbliżywszy się do niej, wyciągnąłem zza pleców butelkę.
– A co to? – spytała ze zdziwieniem w oczach.
– Słynna tu podobno kiedyś ziołowa nalewka.
– Co to za nalewka? – zainteresowała się butelką, jakby pierwszy raz widziała ją na oczy.
Zbity z tropu zaczerwieniłem się po uszy. Czy wszystko to, co opowiadał Józek, było tylko zwykłymi fantazjami starego erotomana, gawędziarza? Pomyślałem, że może na serio wszystkie jego opowieści były fikcją.
– Słyszałem, że kiedyś Litwor słynął z tego trunku – stwierdziłem, patrząc jej w oczy.
– A kto ci takich rzeczy naopowiadał? – Pani Helena wybuchnęła szczerym śmiechem.
Nie odpowiedziałem. Postać Józka Skalniaka, który nie wiadomo dlaczego nie siedział tu razem z nami, stawała się w moich myślach coraz bardziej mglista i zagadkowa.
Pani Helena, mimo ironizowania, zainteresowała się w końcu starą, zieloną flaszką. Podeszła i wzięła ją ode mnie. Uniosła do oczu i zaczęła się jej przyglądać. Popatrzyła przez nią pod światło, a potem odkorkowała i przyłożyła pod nos.
– Rzeczywiście mieliśmy kiedyś takie w Litworze. Skąd ją wziąłeś?
– Była w mojej szafie.
– To może spróbujemy? – spytała w końcu, uśmiechając się tajemniczo.
Podeszła do stołu i nalała alkohol do dwóch pustych kieliszków. Spojrzałem na zielonkawą ciecz, a widząc, że pani Hela podniosła szkło do ust i odchylając do tyłu głowę, wypiła duszkiem, zrobiłem to samo.
Nalewka była mocna, bardzo mocna. Słodka, ziołowa, ale i gorzka jak piołunówka. Miałem wrażenie, że po jednym kieliszku od razu uderzyła prosto do głowy.
Pani Helena wyraźnie rozluźniła się pod jej wpływem, bo rozsiadła się wygodnie w fotelu i przez chwilę mierzyła mnie wzrokiem. Tak jakby zastanawiała się, czy powiedzieć mi prawdę, czy nie zdradzać żadnych tajemnic takiemu chłystkowi jak ja. Widać jednak zdecydowała się na zwierzenia, bo zaczęła mówić.
– Wierzysz w duchy? – spytała tak nagle, że o mało nie zakrztusiłem się palącym trunkiem. – Ksiądz proboszcz powiedział mi kiedyś na spowiedzi, że w Litworze mieszka duch rozpusty – zaśmiała się z nostalgią w głosie. – Duch Litworu miał smak i zapach tej nalewki. – Rozmarzyła się. – Rzeczywiście widok tej butelki coś mi przypomniał. Czasy, kiedy byłam młoda. – Zamilkła na chwilę, ale po chwili dodała: – Te stare, drewniane ściany mogłyby opowiedzieć wiele nieprzyzwoitych historii. – Uśmiechnęła się do swoich myśli. – Wszystko to jednak odeszło już do historii właśnie.
Raz jeszcze wzięła do rąk butelkę i napełniła opróżnione kieliszki zieloną miksturą. Zapiekło w gardle, gdy przełknąłem kolejną porcję i aż zakręciło mi się w głowie.
– Lubisz tańczyć? – spytała, niespodziewanie wyciągając w moją stronę dłonie. – Kiedy byłam młodsza, potrafiłam tańczyć całymi nocami.
Nigdy nie rwałem się do tańca, jednak nie wiem, czy to za sprawą wypitej nalewki, czy też po prostu pod wpływem melodii sączącej się leniwie z radia, wstałem bez wahania i wziąłem solenizantkę w ramiona. Powoli zakołysała biodrami, a w ślad za nimi ruszyły moje nogi. Po chwili złapaliśmy wspólny rytm i zatoczyliśmy kółeczko.
– Przyniosłeś tutaj tę butelkę, żeby napisać nową historię? – Uśmiechnęła się zalotnie. – Wiesz o tym, że otwierając ją, uwolniłeś mieszkającego w niej ducha?
Zatrzymała się i nagle zaczęła rozpinać guziki mojej koszuli. Z dziwnym spokojem przyjąłem dotyk jej dłoni przesuwającej się po obnażonym torsie. Zupełnie jakby robak wreszcie dopiął swego i najedzony moim mózgiem i opity moją krwią zasnął gdzieś głęboko na dnie brzucha. Poczułem, jak nieznana mi dotąd pewność siebie wypełnia mnie od środka niczym narkotyk. Dlatego sięgnąłem po czerwoną wstążkę sznurującą wyszywany cekinami góralski gorset, który pani Helena miała na sobie i bezwstydnie pociągnąłem. Pod nim biała bluzka zapięta była tylko na jeden guzik, a pod bluzką nie było już nic. Zerknąłem w tym kierunku. Pod sznurem gęsto nanizanych czerwonych korali poruszył się wyswobodzony spod sztywnego gorsetu biust. Podniosłem wzrok i natknąłem się na jej roziskrzone oczy.
Objęła mnie i niespodziewanie pocałowała. Jej usta o słodkim smaku litworowej nalewki sprawiły, że przepadłem. Słowo pocałunek z pewnością nie oddaje ładunku namiętności, jaki wyzwolił się pomiędzy nami.
– Pójdziemy do sypialni? – wyszeptała zdyszana, oderwawszy się wreszcie od moich warg.
Gardło piekło mnie jeszcze od nalewki, po której pozostał gorzki smak piołunu. Poczułem w sobie jednak taką moc, że nie zastanawiając się nad tym, co robię, porwałem gospodynię Litworu na ręce i z zaplecionymi na szyi ramionami ruszyłem dobrze mi już znaną drogą w kierunku buduaru.
Było tam prawie zupełnie ciemno, tak że nie mogłem nawet zlokalizować starej szafy, w której trzymała swoje fikuśne ciuszki. Jedynie przez okno sączył się blask księżycowej nocy, spływając na prostokąt łóżka, gdzie położyłem panią Helenę. W srebrzystej poświacie dostrzegłem, jak na moich oczach zaczęła się rozbierać, dlatego bez chwili zwłoki uczyniłem to samo. Po chwili zgrzytnęły pod moim ciężarem sprężyny łóżka. Objąłem ją, czując jej ciało lgnące zachłannie ku mojemu. Ciężkie, urywane oddechy, wypełniające ciemną sypialnię przemówiły dosadniej niż tysiąc słów, którymi chciałbym opisać historię, której staliśmy się aktorami…
Była już północ, gdy się obudziłem i wyswobodziłem z ramion śpiącej spokojnym snem pani Heleny. Księżycowe światło padało na stojącą obok łóżka toaletkę i odbijało się w okrągłym, staroświeckim lustrze, wypełniając sypialnię nieco upiornym światłem. Pod lustrem, wśród stojących tam kilku oprawionych w ramki fotografii, dostrzegłem znajomą twarz starego doktora Widmara.
Poczułem nagle pewien moralny dyskomfort. Zupełnie jakbym zrobił coś, czego nie powinienem. Tak jakby wypita nadmierna ilość uderzającej do głowy nalewki sprawiła, że przestałem być sobą, a ten ktoś na moim miejscu posunął się za daleko.
Przesunąłem raz jeszcze wzrok po zgromadzonych zdjęciach i nagle zamarłem. Wśród twarzy obcych ludzi dostrzegłem naraz znajome rysy Józka Skalniaka. Czarno-biała fotografia przedstawiała go ubranego w sweter przewodnika tatrzańskiego. Zdjęcie to, podobnie jak wizerunek męża, przewiązane było żałobną wstążką…
Z sercem bijącym jak szalone wycofałem się rakiem z sypialni pani Heleny i co sił pobiegłem na górę. Dwoje bliźniaczych, drewnianych drzwi zastąpiło mi dalszą drogę. Lewe prowadziły do mojego pokoju. Prawe… Nawet nie zapukałem. Nacisnąłem klamkę i pchnąłem. Skrzypiąc przeraźliwie dawno nieoliwionymi zawiasami, otworzyły się na oścież. Przekręciłem włącznik oświetlenia. Surowe wnętrze pokoju wyglądało, jakby nikt w nim nie bywał. Stolik, półki, szafka stały puste, przykryte grubą warstwą kurzu. Z kątów zwisały całuny pajęczyn. Na łóżku nie było nawet koca. Śmierdziało drewnem i stęchłym, dawno niewietrzonym wnętrzem.
Nikt nie mieszkał w nim od lat! Czyżby od czasu wypadku samochodowego?
Przerażony wycofałem się pod drzwi swojego pokoju. Otworzyłem je i ruszyłem do łazienki. Spojrzałem w lustro. Serce stanęło mi na moment…
W lustrze, zamiast własnego odbicia, zobaczyłem wesołą twarz Józka Skalniaka.
– A nie mówiłem? – Puścił do mnie oko i roześmiał się na całe gardło. – Litwor skrywa jeszcze niejeden sekret!
Cóż, nie jest to rodzaj erotyki jaki by do mnie przemawiał, ale to wyłącznie kwestia gustu i opowiadanie zasadniczo jest całkiem sprawnie napisane, więc pewnie znajdzie bardziej zadowolonych odbiorców.
Na plus zaskakujące zakończenie i przemawiająca do wyobraźni analogia wiercącego w głowie robaka.
Z kwestii techniczno-stylistycznych jedyne, co zrobiło na mnie gorsze wrażenie to zalew przymiotników, zwłaszcza na początku. Tworzy to wrażenie mowy-trawy. Jeśli bohater ugiął się pod ciężarem plecaka, to nie trzeba już pisać, że plecak jest ciężki – moim zdaniem oczywiście.
Pozdrawiam
Witaj. :)
Ze spraw technicznych miałam wątpliwości co do (zawsze – tylko do przemyślenia):
Podobałoby mi się taki życie! – literówka?
– Jak to z gołymi cyckami? – Zainteresowałem się.
– Tak to, synu. Młodyś i lepiej, żebyś nie wiedział, co tu się kiedyś wyprawiało! – Rozmarzył się. – nie mam pewności, ale chyba oba te wyrazy to czynności gębowe (?), podobnie dalej w dialogu
Za to jej ojciec, organista, przyniósł flachę jagodowego bimberku, i ostro ćwiczyli ją z wójtem – brak kropki na końcu zdania?
Pani Helena tymczasem krzątała się przy stole w odświętnym góralskim stroju. Pod haftowanym gorsetem, bufiasta koszula wycięta w głęboki dekolt odsłania ponętny biust, który falował, gdy nalewała do kieliszków trunki. – czy tu też nie miał być czas przeszły?
Pijany wójt w pewnym momencie objął Helę w pół i chrypiącym głosem krzyknął jej do ucha: – ort. – razem?
Nigdy nie rwałem się do tańca, jednak nie wiem, czy to za sprawą wypitej nalewki, czy też po prostu pod wpływem melodii sączącej się leniwie z radia, wstałem bez wahania i wzięłam solenizantkę w ramiona. – tu inny rodzaj?
Ciężkie, urywane oddechy, wypełniające ciemna sypialnię przemówiły dosadniej niż tysiąc słów, którymi chciałbym opisać historię, której staliśmy się aktorami… – literówka?
Widziałam jeszcze nieco powtórzeń, ale może celowych?
Ogromnie lubię tak opisywane igraszki miłosne. :) Humor aż kipi, a brak wulgaryzmów i przesadnego, miejscami niesmacznego seksu. :)
Baardzo przypadła mi do gustu Twoja opowieść. :) Pozwolę sobie zatem kliknąć podwójnie. Powodzenia, pozdrawiam serdecznie. :)
Pecunia non olet
Dzięki Zakapiorze za przeczytanie i uwagi.
Bruce miło mi, że się podobało. Poprawiłem wyłapane przez Ciebie babole. Co do czynności gębowych w w/w zdaniach też nie jestem pewien :/ Wielkie dzięki za podwójny głos.
Może zapytaj o te zdania w wątku w HP?
Dzięki także, powodzenia, pozdrawiam i trzymam kciuki za Piórko. :)
Pecunia non olet
Piszesz bardzo dobrze, wyobraźnia idzie za narratorem bez potknięcia, za to z wieloma szczegółami na prawo i lewo, które trafnie budują scenografię, dzięki czemu tekst zasysa uwagę czytelnika w opisach, nie tylko w samej akcji, a to już jest spora umiejętność, żeby tak prowadzić. Jest parę niedociągnięć technicznych, ale naprawdę niewiele i nie wpływają one na odbiór tekstu. Oczywiście bez nich byłoby jeszcze lepiej. Nie cierpię wypisywania tych miejsc, bo mnie to wybija z czytania, ale z takich ogólnych, wyrywkowych uwag:
Rozklekotany pekaes (,) kolebiąc się na boki (,) zajechał na zaśnieżoną pętlę. Oprócz mnie, (----) nikogo więcej nie było już w autobusie. – w pierwszym przypadku orzeczenie należałoby wydzielić, jest to w końcu zdanie podrzędne, w drugim natomiast przecinka nie powinno być.
długie (zgrabne) nogi w białych, grubych rajtuzach – długie nieco wybijają z opisu, zgrabne chce się pomacać
charakterystycznym stromym dachem – unikałbym epitetów, które są niedookreślone i mielą tylko słowa zamiast w tę czy inną stronę pobudzić wyobraźnię. Dlatego zastosowałbym tutaj cokolwiek innego, jak solidnym, spadzistym, klepkowym, blaszanym, (i wtedy stromym po przecinku)
pamiętałem ją z czasów, kiedy byłem małym chłopcem i przyjeżdżała czasem (niekiedy) do rodziców,
Z kątów zwisały całuny pajęczyn. – kocham
Śmierdziało drewnem i stęchłym, dawno nie wietrzonym (razem) wnętrzem.
Ktoś tu na pewno skoryguje dogłębniej. Tak czy inaczej bardzo dobrze się czyta.
Bardzo plastycznie napisany tekst, doceniam, choć to nie jest rodzaj literatury, który lubię najbardziej.
Witaj Zeppelin. Poprawki naniesione :) Pusia dzięki na nominację :)
Kolejne dobre opowiadanie twojego autorstwa, jak zwykle pikantne i z dreszczykiem. Może odrobinę przewidywalne, bo zostawiłeś całkiem sporo wskazówek co do prawdziwej tożsamości Józka, ale i tak czytałem je z prawdziwą przyjemnością. Szkoda, że nie wysłałeś mi tekstu do korekty przed publikacją, bo zauważyłem parę powtórzeń, brakujących przecinków i innych drobnostek, które mógłbym poprawić – mówiłem przecież, że zawsze chętnie to dla Ciebie zrobię. ;-)
Piszesz na tyle sprawnie, że na twoim miejscu po zebraniu wystarczającej liczby tych “tatrzańskich” opek wysłałbym je na próbę do paru wydawnictw. Jestem pewien, że znalazłbyś dla siebie niszę.
"Moim ulubionym piłkarzem jest Cristiano Ronaldo. On walczył w III wojnie światowej i zginął, a teraz gra w reprezentacji Polski". Antek, 6 l.
Erotycznych historii było już całe mnóstwo, ale ponieważ do Litworówki bardzo zgrabnie wplotłeś treści fantastyczne, powstało opowiadanie całkiem zajmujące, z zaskakującym finałem.
Mam nadzieję, Sajmonie, że poprawisz usterki, bo chciałabym zgłosić opowiadanie do Biblioteki. :)
– Nazywam się Józek Skalniak – przedstawił się gość, przeciskając się przez wąską framugę… → Lekka siękoza.
– Rzuciłem tytoń i alkohol, a z kobiet, w moim wieku, została mi już tylko Najświętsza Panienka. – Zaśmiał się. → Zaśmiawszy się, wydał odgłos paszczowy, więc zbędna kropka po wypowiedzi, a didaskalia małą literą: – Rzuciłem tytoń i alkohol, a z kobiet, w moim wieku, została mi już tylko Najświętsza Panienka – zaśmiał się.
Józek był górskim przewodnikiem i narciarzem, ale oba te tytuły odnosiły się już raczej do czasu przeszłego. → Obawiam się, że ani przewodnik, ani narciarz nie są tytułami.
Za SJP PWN: tytuł 3. «godność, nazwa rodowa, stopień naukowy lub stanowisko, używane np. przy zwracaniu się do osób, które tę godność lub stopień uzyskały»
..a starzy przychodzili tylko do karczmy popić i poobmacywać dziewki. – Zarechotał. → …a starzy przychodzili tylko do karczmy popić i poobmacywać dziewki – zarechotał.
Rechot te jest odgłosem paszczowym.
.na obiad wracałem do gospody. Gospody, która o dziwo mimo tylu ludzi na stokach świeciła pustką. → Czy top celowe powtórzenie?
A może: …na obiad wracałem do gospody, która, o dziwo, mimo tylu ludzi na stokach świeciła pustką.
Każdy zainteresowany w każdym razie wiedział, na co można liczyć w Litworze. – Zarechotał. → Zbędna kropka po wypowiedzi. Didaskalia małą literą.
…no wiesz, czy też chodziła z klientami na pięterko?– → Brak spacji po pytajniku.
A właściwie to znacznie niżej. – Zaniósł się śmiechem. → Zbędna kropka po wypowiedzi. Didaskalia małą literą.
Nie miałem magicznej butelki litworówki… → To nie butelka była magiczna, a znajdujący się w niej trunek, więc: Nie miałem butelki magicznej litworówki…
…ukradkiem rozpiąłem najpierw jeden, a potem drugi guzik jej koszuli. → …ukradkiem rozpiąłem najpierw jeden, a potem drugi guzik jej bluzki.
Koszule noszą mężczyźni, kobiety noszą bluzki.
Tatko mnie ostrzegał! – Dyszała, w pośpiechu poprawiając sfatygowane elementy garderoby. → Dyszeć to głośno oddychać, więc didaskalia małą literą.
Aż którejś zimy zdarzył się straszny wypadek. – Przerwał na chwilę i zamyślił się… → Skoro przerwał, zamiast kropki postawiłabym wielokropek: Aż którejś zimy zdarzył się straszny wypadek… – Przerwał na chwilę i zamyślił się…
Zobaczysz, co się stanie. – Zarechotał. → Zobaczysz, co się stanie – zarechotał.
Pod haftowanym gorsetem, bufiasta koszula wycięta w głęboki dekolt odsłaniała ponętny biust… → Pod haftowanym gorsetem, bufiasta bluzka z głębokim dekoltem odsłaniała ponętny biust…
– Impreza się nie skończyła! – Tupnęła nogą. → Zbędne dookreślenie – czy mogła tupnąć nie używając nogi?
Wystarczy: – Impreza się nie skończyła! – Tupnęła.
Pomyślałem, że może na serio wszystkie jego opowieści były literacką fikcją. → Skoro Józek tylko opowiadał, mogła to być fikcja, ale nie literacka.
Podeszła i wzięła ją do swoich rąk. – Czy zaimek i dookreślenie są konieczne – czy mogła ją wziąć inaczej niż rękami, w dodatku cudzymi?
Proponuję: Podeszła i wzięła ją od mnie.
Uniosła do góry i zaczęła się jej przyglądać. → Masło maślane – czy można unieść coś do dołu?
Wystarczy: Uniosła ją i zaczęła się przyglądać.
Podeszła do stołu i rozlała alkohol do dwóch pustych kieliszków. → Podeszła do stołu i nalała alkohol do dwóch pustych kieliszków.
…spytała tak nagle, że o mało nie zakrztusiłem się palącym trunkiem. → Zakrztusić się można tym, co akurat jemy lub pijemy, a bohater wypił alkohol jednym haustem i od tej chwili minęło już trochę czasu, więc nie mógł zakrztusić się trunkiem.
– Ksiądz proboszcz powiedział mi kiedyś na spowiedzi, że w Litworze mieszka duch rozpusty. – Zaśmiała się z nostalgią w głosie. → Zbędna kropka po wypowiedzi. Didaskalia małą literą.
Pod nim biała koszula zapięta była tylko na jeden guzik, a pod koszulą nie było już nic. → Pod nim biała bluzka zapięta była tylko na jeden guzik, a pod bluzką nie było już nic.
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Dzięki Reg
Poprawione
OK, Sajmonie. Mogę biec do klikarni. ;)
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Na stromym brzegu skutego lodem potoku, na tle ciemnej ściany lasu odnalazłem pokrytą charakterystycznym stromym dachem gospodę.
Może niech dach będzie “spadzisty”, a nie stromy? Bo stromy jest już brzeg potoku.
"Moim ulubionym piłkarzem jest Cristiano Ronaldo. On walczył w III wojnie światowej i zginął, a teraz gra w reprezentacji Polski". Antek, 6 l.
Dzięki Bolly.
Jasne
Sajmonie, całość dobrze się czyta, a końcowy twist zaskakuje. :)
Ave, Sajmonie!
Wpadłem w ramach nadrabiania zaległości z dyżuru i nie żałuję tych odwiedzin. To teraz szybką checklista:
– erotyka – jest, ale przedstawiona ze smakiem i nienachalna
– Tatry – są
– twist na koniec – jest, chociaż wrzucałeś podpowiedzi we wcześniejszych partiach tekstu, więc ogromnego szoku nie było;)
Tekst powinien być w bibliotece, więc niniejszym dobijam.
Jak opisał mnie pewien zacny Bard: "Szyszkowy Czempion Nieskończoności – lord lata, imperator szortów, najwspanialsza portalowa Szyszunia"