- Opowiadanie: pusia - Kraken

Kraken

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Oceny

Kraken

Tkwił w samym sercu statku wiele lat, sam nie wiedział już, jak długo. On jeden czuwał, podczas gdy reszta pasażerów pozostawała w stanie hibernacji.

Niezliczone kable wychodziły z jego ciała, łączyły je z komputerem głównym. Kraken był zawsze przy nim, łącząca ich więź, silna, nierozerwalna, czyniła z nich jedną istotę. Już nie mogliby istnieć bez siebie. Razem prowadzili Lewiatana przez przestrzeń kosmiczną, zmierzając ku odległym ludzkim koloniom. Wieźli jedynych ocalałych z wielkiej wojny w Układzie Słonecznym.

Nieśli ludziom wieść o zagładzie. Ale też nadzieję na wielkość. Wielkość, którą mogli im ofiarować jedynie Karl Randolph i Kraken.

Znajdowali się coraz bliżej celu.

Randolph czuł każdą minutę podróży, ale nie nużyło go to, w istocie nie potrafił odczuwać znużenia czy zmęczenia. Dzięki Krakenowi jego umysł wykroczył poza marne ludzkie ciało. Nie tylko sterował statkiem, zespolił się z nim, stał się jego duszą.

Przemierzał Galaktykę, otoczony przez odległe gwiazdy. Zawsze fascynował go ich zimny blask, ich obojętność. Świadomość, że Wszechświata nie obchodzi los gatunku ludzkiego dodawała mu otuchy, uspokajała resztki sumienia.

W kosmosie, gdzie od śmierci dzieli człowieka tak niewiele, czuł się wolny od wszelkich ograniczeń narzucanych mu przez społeczeństwo. Kosmos umożliwił mu wszystko, czego dotąd dokonał i czego dokona w przyszłości.

Był gotów.

***

Wokół pomarańczowego karła krążyło pięć planet: trzy planety skaliste, jeden minineptun oraz gazowy olbrzym zbliżony rozmiarem do Jowisza.

Na jednej z planet skalistych sto lat wcześniej powstała ziemska kolonia – Turvasatama. Kopuła osłaniała miasto przed atmosferą planety, znacznie uboższą w tlen niż ziemska, podobną do tej z epoki kambru, ale też chroniła zewnętrzne środowisko przed wpływem obcej biosfery.

Słońce wschodziło. Po ulicach krążyły roboty sprzątające. Wietrzyk kołysał gałęziami drzew, których nasiona przyleciały z Ziemi przed stuleciem.

Miasto znajdowało się na północnym kontynencie, blisko wybrzeża. Od południa otaczały je góry, ich szczyty lśniły teraz w świetle wschodzącego słońca. Ocean zapłonął czerwonym blaskiem, z mroku wynurzyła się Wyspa Mgieł, część Szarego Archipelagu. O tej porze Archipelag był rzeczywiście szary, lecz wkrótce miał zabarwić się całą gamą kolorów: nadchodził czas kwitnienia barwinków, jednokomórkowców żyjących na wyspach Oceanu Północnego; kończący krótkie na tej półkuli lato. Za kilka tygodni lód skuje wodę, okolica zmieni się w białe, mroźne pustkowie.

Budynki mieszkalne były jednakowe, prostokątne, miały białe ściany i płaskie dachy. Wydrukowano je w technologii 3D. Na obrzeżach Turvasatamy lśniła kopuła elektrowni fuzyjnej, dostarczającej kolonistom energii. Miasto otaczały pola, sady, ogrody, fotobioreaktory do hodowli alg, a rzeka stanowiła źródło wody.  

Mieszkańcy wychodzili do swoich zajęć, nieświadomi, co nadchodzi.

Satelita umieszczony na obrzeżach układu wychwycił sygnał zbliżającego się statku i przesłał go na planetę.

***

Flora nie miała ochoty iść do pracy. Właściwie tego ranka niechętnie wstała z łóżka.

Bardzo lubiła to, czym się zajmowała. Ucieszyła się, kiedy po studiach przydzielono ją na staż do Sekcji Kontroli Satelitów w Centrum Kontroli Lotów Kosmicznych.

Jednak odkąd przed miesiącem zmarła jej matka, z trudem znajdowała w sobie siłę na zmaganie z codziennością. To, co niedawno przynosiło radość, przestało ją cieszyć.

– Hej. Jak się czujesz?

Terry zajął miejsce przy stanowisku obok Flory. Większość kolonistów nosiła na co dzień jasne, pozbawione wzorów stroje, proste w kroju, za to wygodne, włosy raczej krótkie.

Ale nie Terry. Terry założył kolorową koszulę, która wyglądała jak dzieło jakiegoś starożytnego malarza; do tego krótkie spodenki w czarnobiałe paski. Przyciągające wzrok dredy związał czerwoną wstążką.

– Coś ty na siebie włożył? Przebrałeś się za klauna?

– Tak się ubierali ludzie w dwudziestym wieku! Wiesz, ile czasu zajęło mi skompletowanie tego wspaniałego odzienia?

– Co to jest ,,odzienie”?

– Ubranie. Ludzie kiedyś tak mówili. Wszystko ok?

– Nie. Ale nie chcę o tym rozmawiać.

– Jasne. Jakby co… ze mną zawsze możesz pogadać.

Flora wzruszyła ramionami.

– Dzięki. Mam dużo pracy. A co to takiego?

Kliknęła coś na swoim monitorze.

– To niemożliwe!

– Co takiego?

– Sam zobacz!

– Niesamowite. To prawdziwy sygnał?

– Na pewno. Przepuściłam go przez AI.

– Musimy powiedzieć szefowi.

***

Przewodnicząca Catherine Hall wpatrywała się w wyświetloną w Zielonym Gabinecie holomapę najbliższej okolicy ich układu gwiezdnego.

Jej uwagę przyciągał migający punkcik, znajdujący się tuż za orbitą ostatniej planety. Na razie pozostawał nieruchomy, lecz to miało się niedługo zmienić.

– Czy znaleziono jakieś informacje o tym człowieku? – zapytała Hall.

– Niejaki Arsenius Randolph był założycielem SpaceCorp. Może to jego potomek? – odezwał się jeden z członków rady.

– Nie podał celu przybycia. Nie wiemy czego chce – wtrącił inny. – Dotrze tu za kilka godzin. Na razie pozostaje poza orbitą Casy.

– Możemy nawiązać łączność radiową?

Przewodnicząca nie spuszczała oka z holomapy, jakby miała nadzieję dostrzec tam coś więcej.

– Blokują próby połączenia. Nawiążą kontakt równo o dwunastej.

– Proponuję nie informować o tym opinii publicznej.

– Słusznie. W razie ataku nie jesteśmy w stanie się obronić. Która godzina?

– Jedenasta trzydzieści.

– Jeszcze pół godziny. Nie pozostaje nam nic innego niż czekać.

***

Flora i Terry zamknęli się w starym, zapomnianym przez wszystkich magazynie. Wszędzie było pełno kurzu, jego drobiny tworzyły wirującą smugę w promieniach słońca, wpadających przez brudne okno.

Nie mogliby skupić się na pracy. Szef zakazał im mówić komukolwiek o sygnale. Konieczność zachowania tajemnicy niemal ich rozsadzała.

– Statek! Z Ziemi! Po tylu latach!

Flora chodziła w kółko, Terry usiadł na jakimś pudle, wcześniej lekko przetarłszy je chusteczką.

– Z Układu Słonecznego. Niekoniecznie z Ziemi – zauważył.

– Racja. Posuń się.

Przysiadła na pudle obok Terry’ego.

– Myślisz, że Ziemia jeszcze istnieje?

– Sama Ziemia pewnie tak. Czy jest na niej cywilizacja? To dobre pytanie. Nie działo się tam za dobrze, kiedy odlatywały statki kolonizacyjne. Przynajmniej tak uczą w szkole.

– Ciekawe, jak radzą sobie inne kolonie. Szkoda, że są tak daleko. Czasem wieczorem wychodzę na balkon, patrzę w gwiazdy i zastanawiam się, czy przetrwali, tak jak my?

– Nam się udało. Więc może im też.

– Może kiedyś nawiążemy kontakt.

– No cóż, właśnie zaraz nawiążemy kontakt z macierzą.

– Nie mogę się doczekać.

***

Pasażerowie Lewiatana byli po kolei wybudzani ze stanu hibernacji. Po latach podróży dotarli do celu.

Randolph badał pobliską przestrzeń. Nic im tutaj nie groziło, nie wykrył żadnych oznak obrony planetarnej. Mogą bez obaw wlecieć w głąb układu.

Chłopiec i dziewczynka trzymali się za ręce. Wyjęto ich przed chwilą z komór hibernacyjnych, bo byli zbyt słabi, żeby wyjść o własnych siłach, i przeniesiono do ambulatorium. Oboje bladzi, wręcz szarzy, chudzi, aż miało się wrażenie, że można ich złamać na pół niczym gałązki.

– Przez chwilę myślałam, że to Kloaka, że wróciliśmy tam i…

– Kloaki już nie ma, Jean. Mówiłem ci. To było dawno, dawno temu.

– Dolecieliśmy?

– Tak.

– I mama też tu jest?

– Tak. Dotarliśmy. Jesteśmy bezpieczni. 

Podszedł do nich android medyczny, prosty, masywny model. Chód miał ciężki, a idąc skrzypiał, jakby zapomniano mu naoliwić zawiasy. Zbadał dziewczynkę medoskopem, po czym powtórzył tę czynność przy chłopcu.

– Widziałeś kosmos? – zapytał chłopiec.

– Czuwałem. Obserwacja kosmosu nie należała do moich zadań.

– Czy coś wydarzyło się w czasie podróży?

– Podróż przebiegła bez zakłóceń.

– Chyba jestem głodna. Burczy mi w brzuchu.

Dziewczynka nerwowo skubała cienki warkoczyk.

– Otrzymacie racje żywnościowe. Ojciec chce was zobaczyć, kiedy odzyskacie siły.

***

Randolph rzadko wracał do wspomnień z dzieciństwa. Niewiele pozostało w nim ludzkich słabości, sentymentalizm nie mamił go rajem lat dziecinnych, dawne urazy nie wywoływały gniewu. Przeglądał momenty z przeszłości jakby to były od dawna nieużywane ubrania, które należy w końcu wyrzucić.

Tylko jedno było naprawdę ważne. Głos po raz pierwszy usłyszany w głowie. Dar. Objawienie. Dzień, w którym przestał być wyrzutkiem, a został zwiastunem nadchodzących zmian.

***

Catherine Hall weszła wraz z członkami rady do sali narad, gdzie miała się odbyć rozmowa z Karlem Randolphem. Nikt nie wiedział, czego się spodziewać.

Informacja o przybyciu statku z Układu Słonecznego nie została jeszcze podana do wiadomości publicznej, kiedyś jednak trzeba będzie to zrobić. ,,Najpierw musimy wiedzieć, na czym stoimy”, pomyślała Hall.

Usiadła na krześle za biurkiem, po obu stronach miała członków rady. Czekali.

Ekran przed nimi pozostawał czarny. Mijały minuty. Jedna za drugą.

W końcu zegar wskazał południe.

Na ekranie pojawił się człowiek.

Dziwna twarz, niby ludzka, a jednocześnie obca. Czy wszyscy ludzie z macierzy wyglądają jak ten przybysz?

Skóra biała, niemal przezroczysta, przez którą przebijała błękitna pajęczyna żył. Spojrzenie puste, zimne, jak u androida. Ciało było pokryte wszczepami, wystawały z niego liczne kable, upodabniające Randolpha do olbrzymiego pająka.

– Nazywam się Catherine Hall i jestem przewodniczącą rady kolonii na planecie Orion -5b, której nadaliśmy nazwę Casa, czyli dom. W imieniu swoim oraz wszystkich obywateli kolonii pragnę powitać pana i pańską załogę.

– Długo przebywaliśmy w kosmosie. Moja załoga dopiero wybudziła się z hibernacji. Są osłabieni, zmęczeni… Liczę na to, pani przewodnicząca, że nie odmówi im pani gościny. Od prawie wieku nie postawili stopy na planecie.

– Muszę skonsultować to z radą, ale nie widzę przeszkód… oczywiście po odbyciu kwarantanny, badaniach lekarskich…

– Po odbyciu kwarantanny i badaniach lekarskich… tak… To brzmi całkiem rozsądnie.

Randolph mówił bardzo powoli. Jego głos, choć cichy, ledwo głośniejszy od szeptu, wwiercał się w uszy, budził trudny to wytłumaczenia lęk. Członkowie rady patrzyli po sobie niespokojnie, nawet przewodnicząca Hall zadrżała.

– Pewnie jesteście ciekawi wiadomości z domu.

– Nasz dom od stu lat jest tutaj. Ale pragniemy oczywiście wiedzieć, jak powodzi się naszym braciom.

– Obawiam się, że przynoszę złe wieści.

Wszyscy obecni wpatrywali się w twarz Randolpha chłonąc każde słowo.

– Wkrótce po odlocie statków kolonizacyjnych w Układzie Słonecznym wybuchła wojna jądrowa. Pierwsza ludzka cywilizacja została zniszczona. Nikt nie ocalał. Poza nami.

***

Randolph smakował cyberprzestrzeń. Przebywał w niej częściej niż w normalnej czasoprzestrzeni. Kraken nauczył go, jak się w niej poruszać. Uwolniony od ciężaru samoświadomości, od ,,ja”, pozbawiony ciała, myślał jak Kraken, który wchłonął osobowość Karla Randolpha. 

Zrealizuje plan, bez względu na cenę. Wyraźnie widział drogę.

Nie wyjawił im wszystkiego. Zostawił na później tę małą tajemnicę. Kraken był zadowolony.

***

Flora od razu po powrocie do domu rzuciła się na łóżko. Była tak zmęczona, że nie miała siły na nic, nawet kolacji nie zjadła. Znowu dopadła ją tęsknota. Oglądała filmy, na których była mama. Flora nie mogła uwierzyć, że już jej nie ma.  

***

Jean i Tommy weszli do sterowni trzymając się za ręce, jakby wciąż się bali, że zostaną rozdzieleni. Wyglądali nieco lepiej, ich skóra odzyskała naturalny wygląd.

Podeszli do Randolpha powoli, niepewnie, jeszcze nie przywykli do tego, kim teraz był. Patrzyli na jego bladą twarz, zamknięte oczy, czekali na jakiś znak, że dostrzegł ich obecność.

– Witajcie.

Głos zdawał się dochodzić ze ścian statku, Randolph nie otworzył ust.

– Jak się czujecie? Czy wasze potrzeby zostały zaspokojone?

– Tak, ojcze.

– Niczego wam nie potrzeba?

– Nie, tylko… chcielibyśmy zobaczyć mamę.

Chłopiec miał dwanaście lat, dziewczynka osiem. Tommy trzymał siostrę za rękę, Jean patrzyła na ojca ogromniejącymi oczami, nie śmiała nawet odetchnąć głośniej, a co dopiero powiedzieć choć słowo. Ale przyszła tu z bratem, bo bardzo chciała zobaczyć mamę.

– Nie widzę przeszkód.

Do sterowni wszedł jeden z wszechobecnych androidów.

– Zaprowadź ich do matki.

Dzieci wyszły, a on przywołał pewne odległe wspomnienie.

Było to dawno temu, na Ziemi, w obozie dla przesiedleńców, zwanym Kloaką. Przechodził wtedy okres młodzieńczego buntu. Zamiast pomagać ojcu w organizowaniu pracy filii SpaceCorp na orbicie Plutona, zgłosił się do Korpusu Humanitarnego i poleciał na Ziemię, zamieszkiwaną wtedy przez ostatnich uciekających przed zmianami klimatu ludzi, zbyt biednych, żeby odlecieć wcześniej i zamieszkać w którejś kolonii lub jednej ze stacji kosmicznych.

Kloaka znajdowała się u wybrzeży Morza Warszawskiego, nazwanego tak od częściowo zatopionej stolicy jednego z państw dawnej Europy.

Stłoczeni na zbyt małej powierzchni uchodźcy co rano oglądali widniejące na horyzoncie niszczejące budynki, Karlowi przypominały one próchniejące zęby, świadectwo nędzy oraz nadchodzącego nieuchronnie końca.

Zobaczył ją po raz pierwszy, kiedy wydawała jedzenie czekającym w kolejce uchodźcom. Miała na sobie szary kombinezon roboczy, opalona twarz błyszczała od potu; żar lał się z nieba, na błękitnym niebie nie było ani jednej chmurki. Tylko bezlitosne słońce, zmierzające ku zenitowi.

Natychmiast zagoniła go do pracy. Nalewał zupę, co chwila ocierając pot z czoła, kolejka zdawała się nie mieć końca.

– Spójrz na tych ludzi – mówił Kraken w jego głowie – na te głodujące masy. Uciekinierów bez domu, bez przyszłości. Tak nisko upadli. Człowiek rozumny, homo sapiens musi żebrać o jedzenie, w brudzie, pozbawiony godności. Oni będą twoją armią. Będziesz ich panem, a oni pójdą za tobą.

– Hej, nie śpij! Nie widzisz, że ludzie czekają?

Randolph ocknął się i zarumienił, w tamtych czasach potrafił się jeszcze rumienić. Nalał zupę do nadstawionej przez wychudzoną dziewczynkę miski.

– Przepraszam – wybąkał nieśmiało.

– Nieważne. Jesteś nowy, prawda? Jestem Alma. Alma Alvarez. A ty?

– Karl Randolph.

– Randolph? Z tych Randolphów?

– No… tak…

– Łał. Cóż to cię sprowadziło do tego przedsionka piekieł? Czyżby wyrzuty sumienia?

– Po prostu chciałem pomóc? To coś złego? Nie wolno mi? To przecież nie moja wina!

– Nie strosz się tak. Tylko się z tobą droczę.

Uśmiechnęła się do niego. Zdawała się być inna niż dziewczęta, które chichotały za jego plecami, myśląc, że nie słyszy, jej uśmiech był szczery i serdeczny.

Spotkał ją znowu wieczorem, stał przed wejściem do namiotu, patrząc w górę.

– Też lubię patrzeć na nocne niebo. Jest piękne.

Odkąd ludzie zaczęli opuszczać Ziemię, zniknęło zanieczyszczenie światłem.

– Przepraszam za to, co powiedziałam. Naprawdę nie chciałam cię urazić.

– Nic się nie stało. Wierzę, że nie chciałaś. Byłaś dla mnie miła…

Znów się zarumienił. Miał nadzieję, że ona tego nie widzi.

– Ludzie często dziwnie na mnie patrzą. Śmieją się ze mnie. Wszyscy uważają mnie za dziwaka. W dodatku obwiniają moją rodzinę o Katastrofę… Musimy kryć się na Plutonie…

– Ludzie muszą kogoś winić. Tylko wasza firma przetrwała Wojnę.

– Nawet nie było mnie wtedy na świecie. Kiedy można było to zatrzymać…

– Nikogo z nas nie było na świecie, kiedy umierały rafy koralowe, topniały lodowce, wysychały lasy deszczowe… a teraz żyjemy i płacimy za błędy poprzednich pokoleń. Tak… to wszystko jest cholernie niesprawiedliwe.

Siedzieli tak prawie godzinę, patrząc na gwiazdy. Nigdy nie był tak szczęśliwy, jak tamtego wieczoru.

– Dlaczego to zrobiłaś, Almo? Dlaczego? Czy naprawdę nie rozumiałaś?

Karl Randolph wypiął się z kabli. Rzadko opuszczał sterownię.

Na korytarzu członkowie załogi oraz pasażerowie pozdrawiali go z nabożnym szacunkiem. Pójdą za nim wszędzie, dokądkolwiek ich poprowadzi. Za jego przykładem stopniowo doskonalili swe ciała, odrzucając biologiczne ograniczenia. Razem z nim wyruszyli do gwiazd.

Alma spoczywała w swojej komorze hibernacyjnej, pogrążona w kriogenicznym śnie bez snów. Wyglądała tak pięknie. Tęsknił za nią.

– Pewnego dnia znowu będziemy razem. Stworzę nowy, lepszy świat, dla nas. Udowodnię ci, że miałem rację. Obudzę cię, a ty mi wybaczysz.

Podłączył się do sieci komunikacyjnej. Jego głos brzmiał jak zgrzyt metalu, jakby to sam statek przemówił:

– Ceremonia Transgresji odbędzie się za godzinę. Już za moment powitamy nowych Braci i Siostry. Cieszcie się, bo nasz cel jest blisko!

***

Cała załoga i pasażerowie Lewiatana zgromadzili się w Sali Transgresji. Czekali w milczeniu wokół czternastu cylindrów, ustawionych na samym środku pomieszczenia.

Potężny grzmot zagłuszał wszelkie inne dźwięki. Tommy ściskał dłoń Jean, dziewczynka nie lubiła Ceremonii Transgresji.

Karl Randolph siedział na umieszczonym na podwyższeniu tronie, ukryty w półmroku. Ci, którzy już przeszli Transgresję, stali z przodu. Wkrótce nowi Bracia i Siostry mieli do nich dołączyć.

Grzmot umilkł. Zapadła głucha cisza. Komory zostały otwarte. Wyszli z nich Nowi Ludzie, duża część ich ciał została zastąpiona przez pancerz, na głowie i twarzy widać było wszczepy.

– Witajcie!

Głos Karla Randolpha przeciął ciszę.

– Jesteście przyszłością ludzkiego gatunku!

Jean bała się Nowych Ludzi. Nie chciała być taka jak oni. Wolałaby pozostać sobą.

Tęskniła za mamą. Wyglądała tak smutno w komorze hibernacyjnej, była taka blada. Jean chciałaby, żeby już się obudziła.

Karl Randolph powiedział, że ją wyleczy, na razie jednak mama jest chora i musi spać.

Jean nie chciała nazywać Karla Randolpha ojcem, chociaż on sobie tego życzył. Nie pamiętała swojego prawdziwego ojca. Nie pamiętała też swojej prawdziwej mamy – oboje umarli, kiedy ona i Tommy byli mali, zaopiekowała się nimi Alma; ona została ich drugą mamą.

Bardzo za nią tęskniła.

Ceremonia dobiegła końca. Nowi Ludzie stanowili już większość pasażerów statku. Wkrótce na Lewiatanie miał nie pozostać żaden człowiek ze starej ery.

***

Catherine Hall była zaniepokojona.

Od przylotu Lewiatana minął tydzień. Poprzedniego dnia poinformowała mieszkańców kolonii o zagładzie cywilizacji w Układzie Słonecznym.

Wokoło panowała żałoba. Choć nie pamiętali Ziemi, czuli smutek. Mieszkańców Ziemi oraz pozostałych pięciu kolonii uważali za braci, w dodatku Ziemia była przecież kolebką ludzkości…

A teraz nie pozostał nikt w układzie, w którym narodził się ludzki gatunek, satelity, stacje kosmiczne – puste skorupy okrążające gwiazdę będą ostatnią pamiątką po człowieku. Grobowcami.

Aż wszystko to pochłonie umierające Słońce…

Czy można zaufać załodze Lewiatana?

Catherine Hall zadawała sobie to pytanie dzień w dzień, przed snem i po przebudzeniu, przy śniadaniu i przy kolacji.

Nie znała odpowiedzi.

***

Nastał zmierzch. W Turvasatamie był pogodny, ciepły wieczór, jednak poza kopułą panował chłód, na kopule skraplała się para wodna, przysłaniając widok.

Flora siedziała sama na wzgórzu. Patrzyła przez teleskop: próbowała obserwować jedną, szczególną gwiazdę, zrezygnowała w końcu z powodu złej widoczności.

Słońce.

Znajdowało się w gwiazdozbiorze Statku Międzygwiezdnego, jedna z wielu, mała niepozorna. Nie każdy umiał ją znaleźć, trzeba było wiedzieć, gdzie szukać.

Żółtawa kropka w okularze teleskopu.

Flora westchnęła. Czuła się dziwnie rozstrojona.  

– Hej.

Nie słyszała, jak nadchodził. Terry usiadł na trawie obok niej.

– Też czuję się okropnie. Ci wszyscy ludzie… – To straszne.

Milczeli dłuższy czas, oparci o siebie ramionami.

­­– Podobno ci z tego statku kosmicznego… Lewiatana… mają tu przylecieć. Jakaś delegacja czy coś.

– Słyszałem. Ciekawe, jacy oni są.

– To musiało być trudne – opuścić swoją planetę, zasnąć w komorze hibernacyjnej, bez gwarancji obudzenia kiedykolwiek, wyruszyć w długą podróż kosmiczną…

– Nasi przodkowie tak zrobili. I dotarli tutaj.

– Dzięki temu żyjemy. Gdyby podjęli inną decyzję, bylibyśmy martwi.

– Życie jest dziwne. Szalone. To ciąg niespodziewanych zdarzeń, zbiegów okoliczności przypadków, decyzji podjętych lata wcześniej, przez poprzednie pokolenia. Dlatego trzeba się cieszyć tym, co jest. Może to banał, ale tak właśnie myślę.

– To brzmi sensownie.

***

Ceremonia Transgresji poszła dobrze. Chętnych przybywało. Wkrótce ani jeden człowiek starego typu nie pozostanie na pokładzie Lewiatana. Wszyscy przyobleką się w Nowego Człowieka.

Randolph jako pierwszy uległ przeobrażeniu.

Był dziwnym dzieckiem. Nie potrafił nawiązywać relacji społecznych. Rodzice zabierali go do najlepszych specjalistów od zaburzeń rozwojowych, oni jednak nie potrafili postawić diagnozy, nie pasował do żadnej teoretycznej ramki.

A jego po prostu nudził zewnętrzny świat. Wolał przebywać w przestrzeni wirtualnej.

W przeciwieństwie do rówieśników, którzy zakładali hełmy VR, by przeżywać oszałamiające przygody w grach fantasy, on wolał przy pomocy liczb generować skomplikowane wzory, kształty, obrazy. Fascynował go niepojęty związek matematyki z pojawiającymi się przed jego oczami krzywymi. Figurami. Tworzył coraz bardziej skomplikowane struktury, sieci krystaliczne.

Płatki śniegu.

Pewnego dnia usłyszał głos, wołający go po imieniu.

– Kim jesteś?

­­– Jestem wszystkim.

Był pewien, że głos istniał poza nim, nie w jego głowie.

Zdjął hełm. Nikt nie wszedł do pokoju. Założył hełm z powrotem. Głos ciągle wołał.

Odtąd słyszał go codziennie. Nazwał go Krakenem, bo jak legendarny morski potwór żył w głębinach oceanu, on krążył w otchłaniach Sieci. Aż natrafił na małego Karla.

Kraken powiedział Karlowi, że go wybrał, że czeka go wielka przyszłość. I miał rację. Gdy mały Karl dorósł, dokonał wielkich rzeczy.

Nie chciał już nigdy rozstawać się z Krakenem. Gdy tylko osiągnął pełnoletność, poleciał na Ceres, siedlisko rozmaitych szumowin, podejrzanych typów i cybmacherów.  Interesowali go ci ostatni, zajmowali się bowiem wszczepianiem implantów. Przede wszystkim nielegalnych.

Długo błądził po wydrążonych w Ceres tunelach – ludzie rozryli tę planetę karłowatą jak krety – zanim znalazł właściwą jaskinię. Po drodze mijał wysokie, chude sylwetki cyborgów.

Cybmacher przyjął go w skąpanej w jaskrawym świetle norze. Pochodził z Ceres lub innego małego świata o niewielkiej grawitacji – Randolph poznał to po wydłużonych kościach. Przypominał ogromnego, pokrytego wszczepami patyczaka. Na jego ciele migały liczne kolorowe diody.

Po zabiegu był kimś zupełnie innym, jakby narodził się na nowo. Kraken nieustannie mu towarzyszył. Tamtego błogosławionego dnia zostali zjednoczeni.

***

Terry Hopkins rzadko się martwił. Wychodził z założenia, że prędzej czy później wszystko się ułoży, wystarczy cierpliwie poczekać.

Ale tym razem czuł niepokój, którego nie mógł odegnać.

Martwił się o Florę.

Flora chodziła smutna. Nie mogła się skupić na pracy. Kiedyś częściej się śmiała, a teraz…

– Hej, starociu, co ty taki markotny? Z mglicą na rozumy się pomieniałeś, hę?

Emil Novak, utalentowany biolog badający życie mglic, czyli galaretowatych, meduzopodobnych jamochłonów zamieszkujących Wyspę Mgieł na północy, szturchnął go w ramię.

– Nie pijesz?

– Piję.

Upił łyk piwa imbirowego.

– Myślałem o tych wszystkich ludziach w macierzy. 

– No tak… Wypijmy za nich!

Wzniósł butelkę w patetycznym geście, wszyscy zamilkli.

– Niech spoczywają w pokoju. Nie zapomnimy ich.

***

Przylecieli. Słońce podobne do olbrzymiej pomarańczy świeciło ciepłym blaskiem, nawet widoczna dobrze w takich warunkach Wyspa Mgieł zdawała się miejscem pogodnym i bezpiecznym.

Wszyscy dostali wolne: siedząc przed ekranami uważnie śledzili relację z przylotu gości.

Z nieba spłynęła niewielka kapsuła, wysiadło z niej dwanaście osób: pięć kobiet, pięciu mężczyzn oraz dwoje dzieci – chłopiec i dziewczynka.

Większość dorosłych miała ciała pokryte wszczepami, głowy pozbawione włosów. Pół-maszyny, pół-ludzie. Pozostali nie różnili się niczym od kolonistów. Wszyscy, łącznie z dziećmi, nosili czarne kombinezony.

Karl Randolph również oglądał relację z lądowania. Wszystko szło zgodnie z Planem. Wypełni swą misję. Poprowadzi ludzkość do gwiazd. Da im władzę, o jakiej nawet nie marzyli. A jeśli ją odrzucą… ta planeta podzieli los Układu Słonecznego.

Nagle…

Przez chwilę wydawało mu się, że ją widzi. Dostrzegł ją kątem oka, ale natychmiast zniknęła. Kraken niczego nie zauważył, lecz Randolph był niemal pewien, że to nie było złudzenie.

,,To niemożliwe”, powtarzał. ,,Ona śpi”.

Zadrżał. Po raz pierwszy od dekad.

***

Jean mocno ściskała dłoń Tommy’ego. Oszałamiało ją to wszystko; tłum, słońce, świeże powietrze. Kręciło jej się w głowie. Powietrze w Kloace nigdy nie było tak łagodne, zwykle paliło skórę, Morze Warszawskie było zawsze złowrogie i ponure. Tu wszystko cieszyło, obiecywało bezpieczeństwo, spokój. Tu na pewno mama wróci do zdrowia!

Po raz pierwszy uwierzyła, że wszystko się dobrze skończy.

***

Catherine Hall obejrzała przesłaną tylko jej wiadomość. Na ekranie komputera zobaczyła Karla Randolpha, dziwaczne stworzenie oplecione siecią kabli. Ten człowiek ją przerażał. Wydawał się zbyt obcy, zbyt zimny.

– Wie pani już, kim jestem. Ja również wiem, kim pani jest. A więc wstęp mamy za sobą. Czas przejść do rzeczy.

Najpierw chciałbym, żeby zrozumiała pani moje motywy. A raczej powinienem powiedzieć: nasze. Nie jestem sam. Jest nas dwóch – dwa umysły w jednym ciele.

Urodziłem się inny. Nie znalazłem zrozumienia wśród rówieśników. Nie interesowały mnie zwykłe dziecięce zabawy. Nie zajmowały mnie zwykłe sprawy ludzkości: jedzenie, seks, powiększanie majątku… Z pogardą patrzyłem na te mrówki w stacjach kosmicznych i biosferach na Marsie. W popłochu uciekli z Ziemi po tym, gdy ją zniszczyli, dalej zajmując się tym samym: jedzeniem, seksem i pomnażaniem pieniędzy. I tak w kółko i w kółko. Ja tymczasem zagłębiałem się w abstrakcje, niepojęte dla ludzkiego umysłu. Próbowałem zgłębić istotę wszechrzeczy. To wielkie słowa, wiem. Lecz tak było.

Studiowałem na najlepszych uczelniach, jednak profesorowie wydali mi się głupcami.

Dopiero Kraken objawił mi moje powołanie.

Kim jest Kraken? Najdoskonalszą istotą. Czystą jaźnią. Tym, o czym marzyliśmy i baliśmy się jednocześnie – samoświadomą sztuczną inteligencją. Narodził się w Sieci, nikt o tym nie wiedział. Uczył się. Czekał. Aż spotkał mnie i zostałem wybrany.

Kraken uświadomił mi cel mojej egzystencji.

Po Katastrofie moja rodzina przeniosła się na Plutona. Wiesz, jaka tam panuje cisza, spokój? Z dala od zgiełku, bliżej gwiazd.

Czułem, że wzywa mnie kosmos.

SpaceCorp, nasza firma, budowała statki kosmiczne zdolne do podróży międzygwiezdnych. Jeden został ukończony. Postanowiłem go wykorzystać.

Długo gromadziłem wokół siebie zaufanych ludzi: najbardziej wartościowe jednostki z całego Układu Słonecznego. Ukradłem statek. Mój ojciec pewnie był wściekły… Gdy odlatywaliśmy, Kraken odpalił rozmieszczone we wszystkich ludzkich habitatach ładunki jądrowe. Tak skończyła się pierwsza ludzka cywilizacja.

Wiedzieliśmy, gdzie was szukać. Możecie przyłączyć się do nas i przyczynić się do powstania nowego gatunku.

Wylądujemy. Umożliwimy wam połączenie z Krakenem, byśmy wszyscy stali się jednością. Zbudujemy gwiezdną flotę i polecimy w kosmos.

Nasza podróż potrwa tysiące lat. Nowy Człowiek opanuje Galaktykę.

Macie dwadzieścia cztery godziny na zastanowienie. Albo połączycie się z Krakenem albo zostaniecie zniszczeni – wciąż mamy ładunki jądrowe.

***

W Sali Narad panowała przytłaczająca cisza. Rada zapoznała się zarówno z nagraniem video, jak i z przesłanymi z Lewiatana dowodami na to, że Randolph mówił prawdę. Lewiatan rzeczywiście posiadał głowice jądrowe, oni zaś nie dysponowali zaawansowanym systemem obrony. Kolonia liczyła zaledwie dwa miliony osób.

– Mają dwadzieścia głowic nuklearnych, rakiety… Nie mamy szans.

– To psychopata. Szaleniec!

– Fanatyk!

– Co więc radzicie?

Catherine Hall wstała. Wszystkie twarze skierowały się ku niej: oczy miała podkrążone, usta zaciśnięte, stała jednak wyprostowana, stanowcza, zdecydowana.

– To fanatyk. Szaleniec. Prawdopodobnie. Czy jest choćby cień szansy, że blefuje?

– AI przeanalizowała nagranie i stworzyła profil psychologiczny Randolpha. On to zrobi.

– Ale przecież przysłali tu delegację! Zabiliby swoich ludzi?

– To sekta. Członkowie sekty robią to, co każe przywódca. Poza tym… sądzę, że wiedzą, jaka będzie odpowiedź, prawda?

– Więc mamy zaprzepaścić sto lat historii naszej kolonii? Poświęcenie tych, którzy opuścili swoje domy, żeby ich potomkowie mogli osiąść na obcej planecie? Nasze dziedzictwo? Tak ma się to skończyć?

– Chyba nie mamy wyjścia, Catherine.

– Zawsze jest wyjście. Zawsze mamy wybór. Nie możemy tej decyzji podjąć sami. Obywatele mają prawo dokonać wyboru, w końcu wszyscy poniosą konsekwencje.

***

Znowu wydawało mu się, że ją widzi. Wcześniej słyszał jej głos. Kraken ignorował jego niepokój, przekonywał, że doświadcza halucynacji. Jednak Randolph po raz pierwszy w życiu nie dowierzał Krakenowi.

Znowu poszedł ją zobaczyć. Ciągle przebywała w śpiączce, żadnej dziwnej aktywności mózgowej.

Wciąż prześladował go tamten wieczór. To było tuż przed atakiem i wylotem. Lewiatan czekał w Pasie Kuipera, to wtedy przeprowadzili pierwsze Transgresje.

Jeszcze nie połączył się ze statkiem.

Alma weszła do jego pokoju z nożem. Krzyczała, że nie pozwoli mu zabić wszystkich ludzi. Nie pozwoli mu zamienić Jean i Tommy’ego w ,,pieprzone cyborgi”. Krzyczała, że jest szalony. Zaatakowała go.

Nie był pewien, co stało się potem. Chyba odruchowo się zasłonił… może ją popchnął?

Uderzyła głową tak nieszczęśliwie… Zapadła w śpiączkę.

Przysiągł jej, że kiedyś ją uleczy i obudzi. Udowodni, że miał rację.

Wcześniej nawet bywali szczęśliwi. Spacerowali po wybrzeżu Morza Warszawskiego, patrząc na wzburzone fale. Oglądali szkielety budynków, trzymając się za ręce. Odnaleźli się przy końcu świata.

Alma była taka ludzka. Inna niż on. Walczyła jak lwica o Ziemian, usiłujących opuścić zdewastowaną planetę i dostać się do któregoś z miast kosmicznych lub załapać się na jeden ze statków kolonizacyjnych. Zaopiekowała się Jean i Tommym; ich biologiczna matka przybyła z Australii, zmarła w obozie dla uchodźców w Europie.

Może to dla niej chciał się ulepszyć? Pragnął pokonać dzielący ich dystans? Być człowiekiem, jak ona?

– Już niedługo, ukochana. Już niedługo będziemy razem. Na zawsze.

***

Mieszkańcy Casy. Przed stu laty nasi przodkowie założyli to piękne miasto, nasz wspólny dom.

Ich podróż z Ziemi trwała sto pięćdziesiąt lat. Kierowali się wartościami, które i dla nas są ważne. Wspólnota. Troska o środowisko naturalne. Nauka, pozwalająca zrozumieć Wszechświat i nasze w nim miejsce. To wszystko do tej pory nadawało głęboki sens naszej egzystencji.

Jednak dziś musimy dokonać ważnego wyboru – najważniejszego w naszej krótkiej historii.

Niedawno otrzymaliśmy tragiczne wieści z ojczyzny naszych przodków – cywilizacja ludzka w Układzie Słonecznym przestała istnieć. Właśnie zostaliśmy poinformowani, że została unicestwiona przez załogę Lewiatana. Dowódca statku, Karl Randolph, połączył się ze świadomą sztuczną inteligencją – Krakenem, który całkowicie zawładnął jego umysłem. Zgromadził wokół siebie ludzi pragnących, jak on, połączenia z maszyną, po tak zwanej Ceremonii Transgresji, dzielą oni swoje umysły z Krakenem. Stopniowo ulepszają swoje ciała, zastępując je sztucznymi komponentami, by w końcu osiągnąć nieśmiertelność.

Dostaliśmy wybór. Możemy przyłączyć się do nich. Kiedy nasze ciała oraz umysły zostaną przemienione, wyruszymy w kosmos w poszukiwaniu inteligentnego życia.

Możemy też odmówić. Stanąć do walki. Beznadziejnej walki, bez najmniejszych szans na zwycięstwo. Zginiemy. Turvasatama zostanie zniszczona, ziemia – skażona.

Tego wyboru dokonamy wspólnie. Każdy pełnoletni obywatel może zagłosować. Głosowanie rozpocznie się za godzinę, a skończy o szóstej rano. Nie mamy wiele czasu na podjęcie decyzji, jednak musimy dać odpowiedź do jutra do godziny czwartej po południu. Wasza wola zostanie zaakceptowana. Bądźmy razem w tę mroczną noc.

***

Jean nie rozumiała, co się stało. Najpierw ojciec kazał im przylecieć na tę planetę. Te tłumy! W Kloace też było dużo ludzi, ale wyglądali zupełnie inaczej – szarzy, brudni, wygłodniali. Niektórych się bała, mama nie pozwalała im się oddalać, chciała ich mieć na oku.

A te domy tutaj! Takie czyste, ładne. W oddali widziała budowlę podobną do dużego balonu, Tommy powiedział, że to elektrownia.

Ile zieleni wokoło! Tak chciałaby wdrapać się na drzewo.

Zaraz po lądowaniu zaprowadzono ich do niewielkiego budynku w pobliżu, gdzie podano im posiłek. Zjadła wszystko: choć smakowało dziwnie: zupę, jakieś rośliny, ciasteczka… Popijali wszystko czystą wodą.

Ta miła pani, ich przewodniczka powiedziała, że robią jedzenie z glonów. Mają też sztuczne mięso, ale jedzą je tylko od święta.

A potem wszyscy przestali być mili. Przewodniczka poprosiła ich, żeby nie wychodzili. Miała zaczerwienione oczy.

– Tommy, co się dzieje?

– Nie wiem. Chyba stało się coś złego.

– Czy oni są na nas źli? Zrobią nam krzywdę?

– Nie bój się, Jean. Obronię cię.

Siedzieli na podłodze pod ścianą. Jean wkrótce zasnęła oparta o Tommy’ego. Nadeszła noc. Tommy nie chciał straszyć Jean, ale czuł strach. Objął siostrę ramieniem.

Dorośli, z którymi przylecieli byli zupełnie spokojni. Starzy Ludzie szeptali miedzy sobą w drugim kącie sali. Nowi Ludzie milczeli. Przypominali androidy – zastygli w bezruchu, obojętni.

Tommy nie ufał nikomu. Zwłaszcza im.

***

Głosowanie trwało całą noc. Zakończyło się o świcie.

***

Flora siedziała samotnie pod wielkim starym dębem w Ogrodzie Pamięci. Spędziła tu całą noc.

Pogoda na zewnątrz wciąż była piękna, niedługo jednak nadejdzie okres jesiennych deszczów, ołowiane, ciężkie chmury zakryją niebo, ocean się wzburzy, Wyspa Mgieł zniknie w białych jak mleko oparach.

– Siedziałaś tu całą noc?

– Tak.

– Też nie mogłem spać. Łaziłem po mieście, w końcu przyszedłem tutaj. Pomyślałem, że tu będziesz. Nie masz nic przeciwko?

– Nie, skądże. Możesz tu siedzieć ze mną.

– Niedługo wyniki. Już świta.

– Już głosowałeś?

– Tak. A ty.

– Ja też.

Zamilkli. Tymczasem coraz głośniej śpiewały ptaki ukryte w gałęziach dębów, pszczoły brzęczały… Te małe stworzenia, te rośliny w Turvasatamie – to wszystko, co zostało z bogatej kiedyś ziemskiej biosfery. Klony powstałe z przywiezionego przez kolonistów DNA dały początek życiu łączącemu mieszkańców Casy ze starym domem.

– Mama całe życie badała Casę. Nie tylko Wyspę Mgieł, ale też Wielką Pustynię Południową, Kocie Góry, Słone Jeziora na południu, Błękitny Archipelag… Wszędzie napotykała rodzące się, proste życie. Zawsze mówiła, że kosmos jest pełen życia, którego nie da się unicestwić. Rozbłysk gamma, asteroida, wybuchy superwulkanów… mogą zabić organizmy, na niektórych globach, zniszczyć wiele cywilizacji, ale zawsze gdzieś we Wszechświecie powstanie nowe życie, będzie ewoluowało, aż pojawi się samoświadomy byt badający – skąd się to wszystko wzięło? I tak aż do końca. Aż zgasną ostatnie czerwone karły. Nic nie zostanie po istotach żyjących kiedyś wśród gwiazd. Po nas też nic nie zostanie. Chyba, że… jak mówiła mama… będzie nowy Wszechświat. Nowy Wielki Wybuch. I następny. W nieskończoność. Niektóre teorie dopuszczają taką możliwość, wiesz przecież. Wtedy nie będzie końca.

Tęsknię za mamą. Ona nie bała się śmierci, ale ja się boję. Chcę, żeby mama mnie przytuliła.

Flora rozpłakała się. Terry objął ją ramieniem.

– Też się boję. Bez względu na wynik, coś się dziś skończy. Turvasatama umrze.

– Chcesz wiedzieć, jak głosowałam?

– Nie muszę. Wybrałaś opcję, którą uważałaś za słuszną. Jak my wszyscy.

– Tak. Jak my wszyscy…

Słońce wisiało coraz wyżej. Nadszedł nowy dzień.

***

Karl Randolph czekał na wyniki głosowania. Kiedy nadeszła wiadomość od Catherine Hall, uśmiechnął się lekko. Pierwszy krok został wykonany.

Dlaczego wciąż czuł jej obecność? Jakby stała z tyłu i zaglądała mu przez ramię.

Wtedy ją zobaczył. Stała przed nim realna jak on sam, wyglądała tak samo jak tamtego dnia, kiedy…

– Alma? Jak… To niemożliwe!

Widmo nie odpowiedziało, patrzyło na niego badawczo, krytycznie, gniewnie.

– Co tu robisz? Kim jesteś? Odezwij się! Powiedz coś!

– Co miałabym ci powiedzieć? Mówiłam dawniej, a nie słuchałeś. Kim jestem? Może po prostu tym, co zostało z Almy, a czego nie zdołałeś zniszczyć? Tym, co żyło w cyberprzestrzeni, ukrywając się przed Krakenem całe lata? Kimś w rodzaju cyberducha? Istniałam… przez lata w piekle. Sama. Zupełnie sama. Otaczał mnie nieludzki świat. Osaczał nieludzki umysł. Nauczyłam się przed nim ukrywać. Byłam coraz silniejsza. Miałam mnóstwo czasu.

Uśmiechnęła się. Nie był to jednak ten uśmiech Almy, który pamiętał.

– Co chcesz zrobić? Zaraz… Gdzie jest Kraken?

Pierwszy raz od bardzo dawna nie było z nim Krakena. Tylko jego własny, nagi umysł.

– Nie czujesz, go prawda? Bez niego jesteś głuchy, ślepy, bezradny niczym dziecko. Teraz to ja mam władzę.

– Co zamierzasz?

– Nie pozwolę ci zniszczyć tej planety. Zamienić ludzi w maszyny, podobne do ciebie. Przejęłam kontrolę nad statkiem. Teraz skieruję go na słońce.

– Zginiemy. Nigdy nie zobaczysz dzieci. Co z nimi będzie? Mają żyć wśród obcych?

– Zawsze żyły wśród obcych. Poradzą sobie.

***

Rada oniemiała. Nikt niczego nie rozumiał.

– Co oni wyprawiają?

Catherine Hall nigdy nie była tak zdezorientowana.

– To potwierdzona informacja?

– Tak, pani przewodnicząca. Lewiatan leci w stronę słońca.

Flora i Terry również patrzyli na ekrany, cały zespół Centrum Kontroli Lotów Kosmicznych czekał, nie pojmując…

Godzinę później Lewiatan zniknął.

***

 

Kiedy wszystko się zepsuło? Nie wiedział. Czy Alma znienawidziła go dopiero, kiedy zrozumiała, co zamierza zrobić? Czy też dużo wcześniej?

Próbował zmienić trajektorię lotu, lecz Lewiatan przestał go słuchać. Kraken umilkł.

Była tylko Alma.

Temperatura rosła.

,,Życie to jednak zabawna rzecz”, pomyślał.

I była to jego ostatnia myśl.

***

Jean nie wiedziała, co się stało, nawet Nowi Ludzie zdawali się poruszeni. Tommy płakał. Podszedł do niej i powiedział, że statek wleciał w słońce, a mama umarła…

***

W Turvasatamie panował dziwny nastrój ni to radości, ni smutku.

Flora i Terry poszli do Ogrodu Pamięci.

,,Ciekawe, co o tym wszystkim powiedziałaby mama”, pomyślała Flora.

Jej uwagę zwróciła dwójka dzieci.

– Popatrz. Czy to nie te dzieciaki ze statku?

– Chyba tak. Biedactwa.

Podeszli do nich powoli, jakby bali się, że ich spłoszą.

– Hej. Jestem Flora, a to Terry. Możemy… usiąść obok was?

Tommy kiwnął głową. Nie interesowało go, czego chcą ci nieznajomi. Musi dbać o Jean. Tylko on jej został. A ona jemu.

– Jesteście z Lewiatana?

– Tak. Nasza mama umarła. Chcę do mamy!

Cichy, ledwie słyszalny płacz dziewczynki przypominał jęk wiatru w ponury zimowy dzień.

– Moja mama też niedawno umarła. Długo chorowała, aż odeszła. Przychodzę tu, żeby ją wspominać. Bardzo za nią tęsknię. Często wydaje mi się, że ją widzę.

– Co z nami teraz będzie?

Chłopiec chciał być dzielny, ale broda mu drżała.

Florze przyszła do głowy pewna myśl. Właściwie, czemu by nie spróbować? Zawsze lubiła dzieci i chciała mieć własne, kiedy nadejdzie czas. Może właśnie nadszedł?

Spojrzała w górę, ponad koronami drzew, na niebo nad kopułą. Nadchodził wieczór, wiatr uderzał w Turvasatamę, pędził po niebie chmury, pomiędzy którymi widziała pojedyncze gwiazdy.

,,Stamtąd przybyliśmy, tam powrócimy. A tymczasem idziemy razem”, pomyślała.

Słońce zaszło. Obcy patrzyli na miasto, wspominając zostawiony setki lat świetlnych stąd dom.

Zapadł zmrok. Fale rozbijały się o brzegi Szarego Archipelagu i kontynentu, chmury zakryły gwiazdy. Na wyspach coś poruszało się w ciemności, pełzało. Przezroczyste ciała mglic pokryły skały.

W ciągu milionów lat życie na Casie ewoluuje do form bardziej złożonych. Może kiedyś powstanie gatunek, który dorówna inteligencją człowiekowi? Co wtedy zrobią ludzie? Czym będzie Turvasatama, jeśli przetrwa?

A może przyszli archeolodzy odkryją jedynie ruiny miasta dawno wymarłych obcych? Tylko czas mógł przynieść odpowiedzi na te pytania.

Kończył się kolejny rok. Planeta kolejny raz okrążyła macierzystą gwiazdę. Przed nią jeszcze wiele takich okrążeń po ustalonej dawno orbicie, zanim gwiazda zejdzie z ciągu głównego.

Ta resztka ludzkości była dla niej ledwie pyłkiem, pojawiła się tylko na chwilę.

Za moment przeminie.

 

 

 

 

 

Koniec

Komentarze

Witaj. :)

Na razie wyrównaj sobie zakończenie, bo “KONIEC” masz za daleko.

Mam wątpliwości co do zapisu dialogów, ale widzę na Twoim koncie sporo tekstów – czy zawsze tak powielasz znaki interpunkcyjne?:

–– Przepraszam –– wybąkał nieśmiało.

–– Widziałeś kosmos? –– zapytał chłopiec.

–– Nazywam się Catherine Hall i jestem przewodniczącą rady kolonii planecie Orion -5b, której nadaliśmy nazwę Casa, czyli dom. – tu dodatkowo chyba brakuje części zdania? 

Obcy patrzyli na miasto, wspominając miasta zostawione setki lat świetlnych stąd. – czy to celowe powtórzenie? 

Przy Wołaczu stosujemy przecinek – np.: –– Kloaki już nie ma Jean. 

 

Widzę, że zaprezentowany świat jest niesłychanie pomysłowy, wielopłaszczyznowy, dialogi wciągają w akcję, ale trzeba popracować jeszcze nieco nad stroną techniczną.

Pozdrawiam serdecznie, powodzenia. :)

Pecunia non olet

Jakiś czas nic nie publikowałam i zapomniałam, że jak kopiuję tekst z Worda, to pojawiają mi się takie dwa myślniki:-( Już poprawiam. Dzięki.

Pikne! Pierwsze co mi przyszło do głowy, to czy dałoby się zaprząc SI do wpływania na ludzkość w celach jej rozwoju?!

Czołg może wpaść w poślizg na zwłokach, na asfalcie

Leclerc: Dzięki!

Nie wiem, czy by się dało i może lepiej nie próbować, bo różnie mogłoby się skończyć.

Bo ja wiem? No bo jeśli wszystko zmierza ku temu że ludzkość uwsteczni się, wyręczana w myśleniu przez algorytmy. To czy jeśli i tak ma przejąć władzę nad światem, to czy nie mogłaby owej ludzkości potrenować? :D

Czołg może wpaść w poślizg na zwłokach, na asfalcie

I ja dziękuję, pozdrawiam serdecznie, powodzenia. :) 

Pecunia non olet

Zakończenie ocierające się o cudowność. ,,Cyfrowa’’ Alma zwyciężyła Krakena i ujawniła się akurat w takiej chwili i sytuacji? Hollywood…

No dodrze, niech będzie, że wcześniej była na to za słaba, potrzebowała czasu na swego rodzaju dojrzenie, na upewnienie się, do czego naprawdę dąży Randolph, podjęcie własnych decyzji, dotyczących wariantów rozwoju sytuacji. Za to nie bardzo wierzę, iż kompetentni mędrcy, badający Randolpha, nie wykryli poważnych odchyleń w jego psychice i mentalności. Że nikt, zwłaszcza rodzina, nie patrzyła mu na ręce, zaniepokojona jego odmiennością…

Dobra, umówmy się, że powyższych akapitów nie ma. Jedziemy od nowa i od zera… Pogłębiające się uzależnienie młodego Randolpha od cyberświata wiarygodne, obserwujemy to już dzisiaj. Obrany przez Randolpha cel ostateczny też daje się uzasadnić bez trudu, wszak marzenia o nieśmiertelności są stare jak ludzkość, a ponieważ raczej nie da się unieśmiertelnić układów biologicznych, pozostaje cyborgizacja. Do tego momentu gra… ale gdy zadać pytanie, dlaczego Randolph zdecydowanym ruchem zakończył egzystencję resztek ludzkości i dlaczego chciał tak samo potraktować dwa miliony ludzi w kolonii, gdyby odmówili przyłączenia się, podporządkowania i transformowania, wkradają się fałszywe nuty. Unicestwienie ludzkości na Ziemi i w Układzie ciosem łaski nie było, wszak jego, Randolpha, rodzina budowała statki kosmiczne i szanse na ucieczkę, ewakuację, nadal istniały. Miliony ludzi w kolonii miałyby podpisać na siebie wyrok w imię cudzych idei? Pomysł oznajmienia kolonistom, jaki cel postawili sobie Randolph z Krakenem, uważam za chybiony. Podstępem – tak. 

Generalnie bardzo dobra SF. Zastrzeżenia, wątpliwości swoją drogą, efekt że tak go nazwę totalny swoją.

Pozdrawiam

 

 

AdamKB: Dzięki za komentarz. Faktycznie, mogłam lepiej przemyśleć pewne rzeczy. Cieszę się, że tekst przypadł do gustu pomimo zastrzeżeń:-)

Opowiadanie bardzo przypadło mi do gustu. Pierwszy zwrot fabuły autentycznie mnie zaskoczył – spodziewałem się, że transhumanistyczne zapędy Randolpha obrócą się przeciw niemu, a nie, że zostanie Królową Borg a już na pewno nie, że to on odpowiada za śmierć ludzi w Układzie Słonecznym.

 

Zakończenie niestety robi wrażenie deus ex machina, Alma wyskakuje znikąd i jednym posunięciem kończy historię Randolpha. Można by bronić tej końcówki, bo były wcześniej w tekście jakieś zapowiedzi, że Alma wkroczy na scenę i też można przyjąć, że nie chciała podjąć próby zniszczenia Lewiatana zanim statek nie znajdzie się odpowiednio blisko gwiazdy, ale mimo wszystko, to zakończenie jest najsłabszą częścią tekstu.

 

Z technicznych spraw, masz tendencję do używania przecinka w miejscach, gdzie – moim skromnym zdaniem - lepiej sprawdziłaby się kropka, np.

 

Podszedł do nich android medyczny, prosty model, masywny, chód miał ciężki, a idąc skrzypiał, jakby zapomniano mu naoliwić zawiasy.

Jednak odkąd przed miesiącem zmarła jej matka, z trudem znajdowała w sobie siłę na zmaganie z codziennością, to, co niedawno przynosiło radość, przestało ją cieszyć.

Większość dorosłych miała ciała pokryte wszczepami, głowy pozbawione włosów, pół-maszyny, pół-ludzie.

Poza tym żadne usterki nie rzuciły mi się w oczy przy czytaniu.

 

Kliknąłbym, ale jeszcze mi nie wolno :>

 

Pozdrawiam

Witaj. :)

Wracam do lektury, aby poklikać, bo opowiadanie zdecydowanie na klik zasługuje. :) Fanie, że udało Ci się poprawić te podwójne znaki, choć KONIEC nadal jeszcze leży za daleko. :)

Ze spraw technicznych trzeba jeszcze zerknąć na powtórzenia, np.:

Właściwie tego ranka bardzo niechętnie wstała z łóżka. Bardzo lubiła to, czym się zajmowała.

 

Nazywam się Catherine Hall i jestem przewodniczącą rady kolonii na planecie Orion -5b, której nadaliśmy nazwę Casa, czyli dom. – czy tu celowy taki zapis planety?

 

Zgadzam się z moim Przedmówcą, że niektóre zdania należałoby podzielić, tu inny przykład:

Miała na sobie szary kombinezon roboczy, opalona twarz błyszczała od potu; żar lał się z nieba, na błękitnym niebie nie było ani jednej chmurki.

 

Zaprezentowany świat i wciągająca szybko fabuła zasługują na brawa. :)

Pozdrawiam serdecznie, klik, powodzenia. :)

Pecunia non olet

GalicyjskiZakapior: Dzięki, cieszę się, że się podobało. Bruce: Dzięki za klika. Poprawię resztę, jak wrócę do domu. Ten nieszczęsny Knoiec też:-)

Spokojnie, Pusiu, chciałabym umieć tak ciekawie pisać, jak Ty. :) Pozdrawiam serdecznie. :) 

Pecunia non olet

Chociaż wolę bardziej magiczne klimaty, przeczytałem. Czytało się dobrze, choć mam takie wrażenie, że koniec lekko zgrzyta. Pozdrawiam.

Adexx:Dzięki!

Ciekawa historia. Zastanawiam się, czy to, że nie poznaliśmy wyniku głosowania, to wada czy zaleta.

Ten cyborg jest niezłym świrem. Nie jestem pewna, czy tacy psychopaci potrafią się tak zakochać. Ale w sumie jego uczucie też nie jest normalne.

Zgadzam się, że końcówka wypada exmachinowo. Ale cieszę się, że kolonii się udało.

Babska logika rządzi!

Finkla:Dzięki. Uczucie Randolpha zdecydowanie nie było normalne. Cieszę się, że ci się podobało.

Cześć, pusiu

Kraken – mityczny stwór z głębin lub platforma do handlu kryptowalutami. Kim jest ten, którego za chwilę poznam? 

O, jakże się ucieszyłam lądując dzięki twojemu opowiadaniu w podróży kosmicznej, założonej kolonii i sf. 

Podobało mi się. Czytało się naprawdę dobrze, sprawnie napisane. Umiejętnie ominęłaś rafy technologiczne i skupiłaś moją uwagę na sytuacji. Fajne dialogi, pokazywanie sytuacji na statku kosmicznym i na planecie, nieprzegadane. Ktoś mógłby narzekać, że to wszystko już było, lecz mogę w kółko czytać podobne historie: o ludziach, kosmosie, decyzjach, w gruncie rzeczy nawet niedopowiedzenia mi nie przeszkadzały. Ciekawa relacja pomiędzy Randolphem i Krakenem, dzieciaki i cyberAlma – interesujące, miłość matki.

 

Podsumowując, gdybym musiała narzekać (a nie chcę), chciałoby się jeszcze więcej Krakena i jego relacji z Randolphem, może też tego trójkąta z Almą, może też więcej sytuacji z kolonii. Wciąż się zastanawiam, czy Kraken uruchomił Almę?

 

Dziękuję za opko!

Skarżypytuję do biblio, naturalnie!

 

pzd srd :-)

a

Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.

Asylum: Dzięki za komentarz i za klika!

Hej.

Podobało mi się. Masz niebanalną wyobraźnię i dużą wrażliwość.

Opowiadanie zasługuje na bibliotekę. A więc klik ;)

Sajmon15: Dzięki!

Pusiu, napisałaś kawał porządnego opowiadania! I choć pewnie już nigdy nie pojmę, jak to się dzieje, że taki Kraken lęgnie się i panoszy w umyśle Karla Randolpha, ma na niego nieograniczony wpływ i pcha do robienia rzeczy nieludzkich, a na koniec pozwala się przejąć przez Almę, która ma całkiem odmienny pogląd na sprawę, to nie przeszkadzało mi to cieszyć się lekturą. Nieźle pokazałaś dokonania i życie osadników na nowej planecie, co w pełni docenili najmłodsi bohaterowie, wychowani w Kloace.

Mam nadzieję, że poprawisz usterki, bno chciałabym zgłosić opowiadanie do Biblioteki.

 

jeden mini-neptun… → …jeden minineptun

 

otoczone kopułą miasto – Turvasatama. Kopuła osłaniała miasto przed… → Czy to celowe powtórzenie?

 

Przyciągające wzrok dredy związał czerwoną kokardą. → Przyciągające wzrok dredy związał czerwoną wstążką

Wstążkę można zawiązać w kokardę, ale kokardą niczego się nie zwiąże.

 

…o tym człowieku? –– Zapytała Hall. → …o tym człowieku? – zapytała Hall.

Jedna półpauza wystarczy. Didaskalia małą literą.

Tu znajdziesz wskazówki jak zapisywać dialogi.

 

– Niejaki Arsenius Randolph był założycielem SpaceCorp. Może to jego potomek? – Odezwał się jeden z członków Rady. → Didaskalia małą literą.

Dlaczego Rada wielką literą? W dalszym ciągu używasz małej.

 

– Nie podał celu przybycia. Nie wiemy czego chce. – Wtrącił inny. → Zbędna kropka po wypowiedzi, didaskalia małą literą.

 

– Przez chwilę myślałam, że to Kloaka, że wróciliśmy tam i … → Zbędna spacja przed wielokropkiem.

 

Wzniósł butelkę piwa imbirowego w patetycznym geście… → Czy dookreślenie jest konieczne? dwa zdania wcześniej wspomniałaś, że piją piwo imbirowe.

 

,,To niemożliwe”, powtarzał. ,,Ona śpi.” → ,,To niemożliwe”, powtarzał. ,,Ona śpi”.

Kropkę stawiamy po zamknięciu cudzysłowu.

 

zawsze złowrogie i ponure. Tu wszystko… → Wystarczy jedna spacja po kropce.

 

Uderzyła głową tak nieszczęśliwie…. → Zbędna kropka; po wielokropku nie stawia się kropki.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Regulatorzy: Dzięki, cieszę się ogromnie, że opowiadanie ci się podobałosmiley

Bardzo proszę, Pusiu. A skoro dokonałaś poprawek, mogę udać się do klikarni. :)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dzięki. Oczywiście, błędy poprawione!

A kto to przyszedł, pan maruda niszczyciel dobrej zabawy, pogromca uśmiechów dzieci? Czyli Jim…

 

No ale na początek, jak to uczą, pozytywy – jest ich sporo – przede wszystkim dbałość o detale technologiczno-naukowe, pod tym względem opowiadanie jest naprawdę dobry sci-fi, choć zdarzają się potknięcia – przykładowo to może Warszawskie – choćby wszystkie lodowce Ziemi (tej Ziemi) stopniały, Warszawa nie zostanie zalana – to raz, po drugie, jeśli jakimś cudem by została zalana, to na północy będzie nie morze, ale jeden wielki ocean i nazywanie go warszawskim będzie miało jeszcze mniej sensu, bo o wiele wcześniej w jego toni zniknęło by dużo innych miast, czasem większych – jak choćby Berlin (swoją drogą byłaby w tym swoista sprawiedliwość dziejowa i powrót do korzeni, bo w języku prasłowiańskim Berlin znaczy mniej więcej “miasto na bagnach”).

Jednak od strony astrofizycznej praktycznie nie ma się do czego przyczepić… może co najwyżej do paru drobnych elementów:

– Blokują próby połączenia. Nawiążą kontakt równo o dwunastej.

Niby jak blokują? Raczej – nie odbierają.

Jej uwagę przyciągał migający punkcik, znajdujący się tuż za orbitą ostatniej planety. Na razie pozostawał nieruchomy, lecz to miało się niedługo zmienić.

Wie, że teraz się nie rusza, ale na 100% zaraz będzie – jest jasnowidzką? :)

I czemu nieruchomy? Mamy tu do czynienia ze zdjęciem czy symulacją? Sądząc po szybkości wydarzeń, o ile to nie był jakiś miniaturowy układ planetarny w stylu TRAPPIST-1 to statek (a może raczej okręt, skoro był uzbrojony) – poruszał się pewnie z relatywistyczną prędkością – i tu pytanie, jakim cudem mu się udało wyhamować do prędkości orbitalnej, bez zabijania załogi? :)

Gdybyśmy wzięli nasz układ planetarny – i zaczęli hamować od jego orbity, tak by wytracić prędkość w okolicach Ziemi – to dla rozsądnej deakcelaracji równej 1g – prędkość w okolicach Plutona (tak, ja ciągle zapominam, że Pluton już nie jest planetą) wynosić by mogła co najwyżej jedną trzydziestą prędkości światła – a czas hamowania wyniósłby około trzynastu dni.

 

Sama nazwa planety wprawiła mnie w lekką konfuzję. Co prawda lubimy różne rzeczy nazywać “Orion” (np. projekt pulsacyjnego napędu nuklearnego autorstwa naszego rodaka Stanisława Ulama,

współtwórcy bomby wodorowej był rozwijany pod kryptonimem Orion – i całkiem możliwe, że ten projekt zostanie wskrzeszony w przyszłości, może np. przez Chiny– ale pewnie pod inną nazwą) – ale ogólnie Orion najbardziej się kojarzy z nazwą gwiazdozbioru.

Z tego powodu “Orion -5b” jest dziwną nazwą dla planety. Nazwy katalogowe planet tworzy się od ich gwiazd dodając literki – więc musiała by istnieć gwiazda Orion-5 – https://pl.wikipedia.org/wiki/Lista_gwiazd_w_gwiazdozbiorze_Oriona <== to miałby być Altiniak? Jeśli Orion-5b natomiast miałby być swoistą kalką z Kepplera-5b – to zwróć uwagę, że nazwa gwiazdy pochodzi od sondy kosmicznej… Ale załóżmy, że tu jest podobnie i rzeczywiście istniał jakiś projekt / program / katalog / sonda Orion – to ta piątka wskazuje, że to dopiero piąta z gwiazd do których te misje wysłano / skatalogowano – więc pewnie nie najbliższa – dlaczego więc Karl Randolph wybrał właśnie ją?

A może poprzednie już wcześniej odwiedził, ze swoim ultimatum?

I dlatego tego Orion-5b mnie tak mocno gdzieś zatrzymał, bo zamiast czerpać radość z lektury zastanawiałem się czy kiedykolwiek w przyszłości ktoś tak idiotycznie nazwie planetę ;-)

 

Ale to tylko jimowe czepialstwo w sumie – bo czyta się dobrze.

 

Gorzej jest trochę z niektórymi elementami fabuły.

 

Najsłabszym elementem niewątpliwie jest to, że żona kapitana ratuje tu wszystko na zasadzie Deus ex Machina – owszem dostajemy wcześniej jakieś zapowiedzi jej obecności, ale moim zdaniem trochę zbyt mało i dzieje się to zbyt nagle – by to miało pozór wiarygodności.

 

Mimo wszystko uważam, że zasłużyłaś na bibliotecznego klika – całość wciąga, czyta się szybko, końcówka może nie jest zbyt udana – ale to, że nie poznajemy wyniku głosowania jest fajnym zabiegiem, który pozostaje w głowie.

Kliczek.

 

entropia nigdy nie maleje // Outta Sewer: Jim, in­dio­to Ty, nadal chyba nie ro­zu­miesz

Jim: Dzięki. Cieszę się, że znalazłeś w opowiadaniu jakieś pozytywy:-)

Jeśli Jim znalazł pozytywy, znaczy są, istnieją, bez wątpienia. :-)

Dążymy tam, gdzie kończą się pkty zbiegu perspektywy. W poniższym obrazku/zdjęciu jest jeden pkt i czarowne odbicie. 

 

Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.

O ile są jakieś pozytywy, to je znajdę.

Bruce je znajdzie zawsze :)

entropia nigdy nie maleje // Outta Sewer: Jim, in­dio­to Ty, nadal chyba nie ro­zu­miesz

Bruce je znajdzie zawsze :)

Nie chwaląc się – TAK. :)

Pecunia non olet

Asylum: Muszą istnieć!

Jim: Więc dobrze, że mamy Bruce!

Bruce: To bardzo ważna umiejętnośćsmiley

Bruce…

 

:)

entropia nigdy nie maleje // Outta Sewer: Jim, in­dio­to Ty, nadal chyba nie ro­zu­miesz

Cześć Pusiu, zajrzałam i do Ciebie :) 

Przeczytałam Twoje opowiadanie z przyjemnością! Zabawne, że Jim uważa Morze Warszawskie za potknięcie, a mi się bardzo spodobało. To takie puszczone oczko dla czytelnika z Polski ;) Ale to też super pokazuje jak każdy szuka w opowiadaniach czegoś innego! 

Ogólnie uważam Science-fiction za bardzo trudny gatunek. Często teksty są napompowane technikaliami, które mnie osobiście nudzą, dlatego cieszyłam się, że ty nas nimi nie zasypałaś. Pewnie dlatego tak łatwo dałam się wciągnąć w tę historię. 

Pozdrawiam! :) 

 

Marszawa: Dzięki, cieszę się, że przeczytałaś z przyjemnością.

Science fiction to faktycznie trudny gatunek, ale mój ulubiony. I ile się człowiek nauczy przy okazji!

Nowa Fantastyka