- Opowiadanie: Bolly - Olbrzym w Lillimerze - część 3: Spisek + epilog

Olbrzym w Lillimerze - część 3: Spisek + epilog

Trzecia część młodzieżowej mikropowieści zainspirowanej “Podróżami Guliwera”. Rodrigo z Brobdingaru pada ofiarą serii zamachów na swoje życie. Kto za nimi stoi i jaki naprawdę przyświeca mu cel? Dowiecie się tego podczas lektury ostatnich rozdziałów “Olbrzyma w Lillimerze”. Ilustracja do tekstu została wygenerowana za pomocą ChatGPT.

Oceny

Olbrzym w Lillimerze - część 3: Spisek + epilog

CZĘŚĆ 3: SPISEK

 

Rozdział XVII. Sabotaż

 

Najżarliwsze nawet prośby i błagania królewny nie zdołały przekonać olbrzyma do rezygnacji z zamiarów opuszczenia Lillimeru i już niebawem przygotowania do jego podróży powrotnej ruszyły pełną parą.

Choć na wyspie od dawien dawna nie wolno było budować jednostek pływających większych od kutra rybackiego i sztuka okrętownictwa poszła w zapomnienie, mistrz Alister odnalazł w Archiwach Królewskich plany budowy statków dalekomorskich, którymi miano się posłużyć, konstruując łódź dla Brobdingarczyka. Postanowiono skorzystać także z wiedzy szkutniczej piratów Jednookiego, przeniesionych z twierdzy lillifemskiej do lochów pod zamkiem królewskim w Lilliorze, obiecując im nadzwyczajne złagodzenie wyroku w zamian za współpracę.

Wreszcie budowa rozpoczęła się. Podczas gdy na wybrzeżu cieśle w pocie czoła wznosili potężny kadłub, w stolicy tkacze przygotowywali ogromny żagiel z grubego płótna. Rodrigo pomagał, jak mógł, dostarczając drewna i używając swojej siły do gięcia wręg, sam też wyszukał trzy odpowiednio wysokie i mocne drzewa, z których miał powstać maszt oraz para wioseł.

Kolos miał już nieco doświadczenia w kierowaniu małą łodzią, więc gdy tylko praca nad „Śmigłą Mewą II”, jak postanowił ochrzcić swój stateczek, dobiegła końca, zaczęto bez zbędnej zwłoki ładować na pokład prowiant – suchary, suszone mięso i beczki z wodą.

– Czy jesteś absolutnie pewien, mój chłopcze, że chcesz nas opuścić? – zapytał raz jeszcze król Alderyk, kiedy tłum Lillimerczyków zgromadził się na plaży, by pożegnać swego przyjaciela i bohatera.

– Tak będzie lepiej dla wszystkich – odpowiedział gigant. – Niech Wasza Wysokość pomyśli, ile żywności zaoszczędzi Królestwo, nie musząc mnie dłużej karmić. Każdego dnia dręczyły mnie potworne wyrzuty sumienia, że doprowadzę w Lillimerze do klęski głodu.

– Wolelibyśmy, żebyś został – rzekł władca – ale szanujemy twoją decyzję i z serca życzymy ci, byś prędko ujrzał ojczyste brzegi. Szczęśliwej podróży, Rodrigo z Brobdingaru!

– Szczęśliwej podróży – powtórzyła jak echo księżniczka Natalia, nie patrząc na olbrzyma.

– Pomyślnych wiatrów, kawalerze! Pamiętaj o nas! – zawołał wzruszony Jakub Kowadełko.

– Dziękuję! Obiecuję, że nigdy was nie zapomnę – odparł Rodrigo, po czym odwrócił się i zaczął spychać łódź na wodę.

Znalazłszy się na pokładzie, chłopiec użył wioseł, by oddalić się od brzegu, a następnie postawił żagiel. Płótno wydęło się na wietrze, popychając „Śmigłą Mewę II” dalej i dalej od gościnnego królestwa małych ludzi, których nieprzebrana ciżba tłoczyła się na lądzie, wiwatując i machając Brobdingarczykowi na pożegnanie.

Bystrooki kanclerz Edmund był pierwszym, który zorientował się, że coś jest nie w porządku.

– Dlaczego on tak niespokojnie spogląda w dno łodzi? – rzekł do króla. – I czy Waszej Królewskiej Mości nie wydaje się, że kadłub z każdą chwilą staje się jakby niższy? Rzecz jasna, nie mam tu na myśli tego, że statek zmniejsza się w miarę, jak się od nas oddala…

Istotnie, ku przerażeniu Rodriga „Śmigła Mewa II” zanurzała się coraz bardziej w fale, aż w końcu pokryły ją zupełnie, tak że jedynie część masztu pozostała nad wodą. Nieszczęsny olbrzym, ponownie rozbitek, rzucił się wpław ku brzegowi. Lillimerczycy rozstąpili się przed nim, gdy chwilę później, przemoczony do suchej nitki, wyszedł na plażę.

– Nie wiem, co się stało – bąknął ze zbolałą miną. – Ni z tego, ni z owego łódź zaczęła nagle przeciekać. Może kadłub rozszczelnił się, bo byłem za ciężki?

– Nonsens! – zaoponował mistrz Alister. – Statek był zdolny do uniesienia kilku takich jak ty. O ile został zbudowany poprawnie…

– Czy to możliwe, że popełniliśmy błąd? – jęknął jeden z cieśli.

– Nie! Wszystko było zrobione tak jak należy – stwierdził z mocą inny. – Każdy element wykonaliśmy w oparciu o plany dostarczone nam przez Strażnika Archiwów, a spoiwo według blefusańskiej receptury…

– Spoiwo! – wydusił pierwszy. – Piraci nas oszukali i podali nam zły przepis, aby się zemścić! Chcieli, żeby Rodrigo utonął!

– Sabotaż! Sabotaż! – zaszemrano w tłumie.

– Łajdacy! – wykrzyknął wściekle kapitan Kowadełko. – Od początku wiedziałem, że to zły pomysł, by zwracać się do nich o pomoc!

– Tyle pracy na marne! Wyciągnę wobec tych łotrów konsekwencje – rzekł z ponurą miną król. – Cóż, wygląda na to, mój chłopcze – dodał weselej, zwracając się do wielkoluda – że zabawisz u nas nieco dłużej, niż byś sobie życzył. Zbudujemy ci nowy statek, ale to trochę potrwa, więc na razie musisz wrócić w moją gościnę…

Księżniczka Natalia uśmiechnęła się od ucha do ucha. W owej chwili trudno byłoby jej wyrazić, jak bardzo ją to ucieszyło.

 

Rozdział XVIII. Truciciele

 

Pewnej wyjątkowo gorącej i parnej letniej nocy, tuż przed świtem, Rodrigo obudził się w swoim mieszkaniu w zachodnim forcie ogromnie spragniony. Ostrożnie i bezszelestnie, by nie budzić niepotrzebnie śpiącego komendanta, wyszedł z baszty zwilżyć suche gardło wodą z cysterny.

Wyczołgawszy się na zewnątrz, ku swojemu zdumieniu ujrzał w świetle gwiazd krzątające się przy niej dwie postacie w ciemnych pelerynach i kapturach naciągniętych na głowy. Jedna z nich stała na drabinie opartej o zbiornik, opróżniając do niego zawartość niedużej butelki, druga zaś trzymała drabinę i rozglądała się bacznie na boki.

Z początku chłopiec uznał, że to po prostu słudzy Jego Królewskiej Mości uzupełniają zapas wody w cysternie, lecz coś w ich zachowaniu wydało mu się podejrzane. Czemu mieli ze sobą tylko jedną butelkę? Po co im były te płaszcze? No i dlaczego przyszli tu akurat nocną porą? Gdy tak trwał przyczajony w cieniu baszty, zastanawiając się, czy powinien zapytać ich, kim są i co tutaj robią, człowiek trzymający drabinę spostrzegł go i krzyknął ostrzegawczo do swojego kompana. Ten upuścił butelkę i zaczął pospiesznie schodzić na dół, ponaglany stłumionymi, niezrozumiałymi warknięciami towarzysza.

– Panie kapitanie! Panie kapitanie! – zawołał Rodrigo. – Niech pan się obudzi!

Po chwili w oknie na parterze mniejszej z dwóch wież ukazała się rozczochrana głowa Jakuba Kowadełko.

– Hę? Co się dzieje? – wysapał stary żołnierz.

– Przyszli tu jacyś ludzie i dolali nam czegoś do wody! O! – powiedział olbrzym, wskazując oskarżycielskim gestem na wybiegających właśnie przez bramę nieznajomych.

Komendant wypadł na dwór w samej koszuli, w szlafmycy powiewającej za nim jak chorągiewka, lecz z wiernym mieczem w garści, i ruszył w pogoń za uciekającymi.

– Zostań, Rodrigo! I nie pij tej wody – rzucił przez ramię, nim zniknął za bramą.

– Zostać? Dobrze – odparł Brobdingarczyk. „Może powinienem jednak pójść za nim? – pomyślał, ogarnięty złymi przeczuciami. – Ale obiecałem przecież, że będę posłuszny…”

Kowadełko gnał ścieżką prowadzącą od fortu przez błonia, skupiony na majaczącej przed nim w ciemnościach sylwetce jednego z mężczyzn. Drugi wyforsował się tak bardzo do przodu, że kapitan nie widział szans na dopędzenie go, lecz nie musiał przecież wziąć żywcem obydwu, by poznać całą prawdę. Choć oficer miał już swoje lata, niejeden młokos mógłby mu zazdrościć formy, toteż dystans pomiędzy ścigającym i ściganym zmniejszał się stopniowo.

Zakapturzony osobnik odwrócił się dwukrotnie, ciskając czymś za siebie. Koło ucha Kowadełka zaczęły świstać sztylety, ale komendant, skupiony na swoim celu niczym polujący tygrys na ofierze, nie przejmował się tym.

„A rzucaj sobie, rzucaj czym chcesz! – drwił w duchu. – Ja i tak cię dopadnę!”

Na rozstajach uciekający skręcił w rzadki lasek porastający podnóże murów miejskich, mając najwyraźniej nadzieję zgubić pogoń wśród drzew. Ale nieważne jak kluczył, goniący za nim stary żołnierz stale dyszał mu w kark.

Wreszcie kapitan wyciągnął wolną rękę i schwycił tamtego za kaptur, ściągając mu go z głowy.

– Stój! – zawołał gromko. – W imieniu króla!

Jednak łotr nie zamierzał poddać się bez walki i sięgnął po miecz. Szczęknęła stal; chociaż zmęczeni długą gonitwą, Kowadełko i jego wróg zasypywali się nawzajem gradem ciosów, które druga strona zręcznie parowała. W ruch poszły także kopniaki i pięści, a zbój po kilkakroć próbował podłożyć kapitanowi nogę i sypnąć mu piaskiem w oczy. Dookoła las trwał cichy i milczący, na drzewach nie drgnął nawet jeden listeczek, jakby cała przyroda wstrzymała oddech, obserwując mordercze zmagania.

Wydawało się już, że szala zwycięstwa przechyla się na stronę komendanta, gdy wtem w ferworze pojedynku bandycie zsunęła się chusta, którą miał zasłoniętą dolną część twarzy, ukazując szpetne, a zarazem niepokojąco znajome oblicze.

„Ejże… Ja ciebie znam, gagatku! Tylko skąd?” – zdziwił się oficer.

Wykorzystując moment nieuwagi Jakuba, nieprzyjaciel zamachnął się i ciął go w ramię. Trysnęła krew, plamiąc białą nocną koszulę, Kowadełko wydał krótki okrzyk bólu i wypuściwszy z ręki miecz, osunął się na kolana. Zanim jednak tamten zdołał zadać śmiertelny cios, spłoszył się tętentem kopyt i czmychnął w zarośla. Chwilę później na miejscu zjawił się konny patrol wojska, który, zaalarmowany przez strażników na murach, niezwłocznie przybył do lasku, by sprawdzić, co się dzieje.

– Ależ to kapitan Jakub Kowadełko, komendant lillifemskiej twierdzy! – zawołał jeden z żołnierzy, rozpoznając rannego w świetle pochodni. – Co pan tu robi, kapitanie?

– Ścigałem truciciela – wyjaśnił oficer. – Łotra, który chciał podstępnie uśmiercić Rodriga i mnie, dodając czegoś do naszej wody. Łapcie go, nie może być daleko!

Dowódca patrolu dał znać swoim ludziom, by rozproszyli się po lesie w poszukiwaniu bandyty, a sam zsiadł z konia, by zająć się Kowadełkiem.

– Ot, draśnięcie. Nie warto się nim przejmować – mruknął komendant, gdy młody sierżant opatrywał mu ranę.

– Bynajmniej! Rana jest dość głęboka, ma pan szczęście, że nie stracił pan władzy w ręce.

Nie minęło wiele czasu, a żołnierze zaczęli powracać z poszukiwań – ku rozczarowaniu kapitana, każdy z niczym. Jego niedoszły zabójca zapadł się jak kamień w wodę.

Niebo różowiło się już łuną wschodzącego słońca, gdy w eskorcie patrolu komendant wjechał konno do fortu, gdzie niecierpliwie wyczekiwał go Rodrigo.

– Kapitanie, co się panu stało?! Czy to… krew? – wykrzyknął przerażony chłopak na widok swojego opiekuna z obandażowaną ręką, w koszuli pokrytej szkarłatnymi plamami. – Och, to wszystko moja wina! Gdybym pana nie posłuchał i nie siedział tu sobie, kiedy pan nadstawiał karku…

Kowadełko zszedł z użyczonego mu przez sierżanta wierzchowca i zbliżywszy się do cysterny, podniósł porzuconą przez jednego z łotrów butelkę. Była ona wykonana z grubego szkła i szczęśliwie nie stłukła się, spadając na ziemię. Kapitan powąchał ją ostrożnie, lecz nie wyczuł żadnego zapachu – i nic dziwnego, trucizna musiała bowiem być pozbawiona smaku i bezwonna, aby po dodaniu jej do wody ofiara nie zorientowała się, że coś jest nie tak. Tam, gdzie płyn wylał się na dziedziniec, trawa sprawiała jednak wrażenie przegniłej.

– Weźcie to – rozkazał komendant dowódcy patrolu, wciskając mu butelkę do rąk – i zabierzcie do uzdrowiciela w mieście. Na dnie pozostało jeszcze kilka kropel, być może będzie potrafił rozpoznać, co to takiego. I powiadomcie o wszystkim króla. Jego Wysokość musi się jak najprędzej dowiedzieć o tym haniebnym zamachu na nasze życie.

– Tak jest! – Młody oficer stuknął obcasami, po czym wskoczył na koń i na czele oddziału pogalopował w kierunku Lilliory.

„Skąd ja, u licha, znam tego człowieka? – zasępił się Kowadełko, przypominając sobie odpychającą, poznaczoną licznymi bliznami twarz truciciela. – No skąd?”

 

Rozdział XIX. Rodrigo w tarapatach

 

Tydzień później Brobdingarczyka zbudził wczesnym rankiem dźwięk przypominający dzwonienie łańcuchami. Zaraz potem do jego baszty wkroczyło dwóch wąsatych konstabli z poważnymi minami, w błyszczących hełmach nasuniętych na czoło. Od czasu próby otrucia jego i kapitana Kowadełko śledczy byli częstymi gośćmi w zachodnim forcie, toteż chłopaka nie zdziwiła specjalnie ta wizyta.

– Czy macie panowie nowe informacje w sprawie tych podłych trucicieli? – zapytał, unosząc się na łokciu. Dotychczasowe ustalenia były niestety dość skąpe; udało się jedynie rozpoznać truciznę użytą przez bandytów, komendant bowiem wciąż nie mógł przypomnieć sobie, w jakich okolicznościach zetknął się wcześniej z osobnikiem, z którym skrzyżował miecze. Mimo to olbrzym nie przestawał żywić nadziei na jakiś przełom.

– Nie – odparł szorstko jeden z mężczyzn. – Jesteśmy tutaj z innego powodu. W imieniu króla przybyliśmy cię aresztować, Rodrigo z Brobdingaru.

– Aresztować mnie? – Chłopiec zamrugał zaskoczony. – Ale za co, dlaczego?

– Jesteś podejrzewany o infanto… intanfo… infantanfanto… A niech mnie, nie umiem tego wymówić…

– O infantofagię – przyszedł z pomocą koledze drugi konstabl. – Pożeranie dzieci.

– Pożeranie dzieci?! Pożeranie dzieci?! – Rodrigo złapał się za głowę. Absurdalność tego oskarżenia sprawiła, że dłuższą chwilę nie wiedział, co powiedzieć. – Ale ja nigdy nikogo nie zjadłem! – jęknął w końcu. – Znacie mnie przecież! Jestem przyjacielem Lillimerczyków i króla Alderyka!

– Rozkaz to rozkaz – odrzekł pierwszy konstabl, wzruszając ramionami. – A teraz, z łaski swojej, daj zakuć się w okowy…

Kilkunastu żołnierzy z niemałym trudem wciągnęło do środka baszty parę ogromnych kajdan, połączonych ze sobą co najmniej tuzinem łańcuchów. Doczepione do obręczy kolejne dwa tuziny, sunące luzem po ziemi niczym żelazne węże, miały zostać przewleczone przez okna wieży i przymocowane do masywnych drewnianych kołków ustawionych w kręgu wokół niej. Wielkolud przełknął z wysiłkiem ślinę.

– Nie próbuj stawiać oporu – przestrzegł go drugi ze śledczych. – Na dziedzińcu czeka cały legion najlepszych lilliorańskich kuszników, gotowych naszpikować cię bełtami, jeśli odmówisz poddania się woli króla.

Wtem na zewnątrz rozległ się stukot kopyt, któremu towarzyszyły gniewne, piskliwe okrzyki księżniczki Natalii:

– Stać! Zabraniam wam! Nie możecie tak po prostu aresztować mojego osobistego giermka!

Do królewny dołączył Jakub Kowadełko, jednakowo żarliwie protestując w obronie Rodriga:

– Zostawcie go w spokoju! To tylko dziecko!

– To dziecko zjadło inne dziecko – burknął w odpowiedzi obcy męski głos, należący zapewne do dowódcy kuszników.

Kapitan i księżniczka wparowali do wieży wściekli jak osy, gotowi stanąć przeciwko całej lillimerskiej armii, byle uchronić chłopca przed hańbiącym potraktowaniem. Ku ich zdumieniu, Rodrigo rzekł jednak spokojnie do konstabli i wojaków taszczących kajdany:

– Bez obaw, nie zamierzam sprzeciwiać się królowi. Ufam, że Jego Wysokość zapewni mi sprawiedliwy proces i całe nieporozumienie prędko się wyjaśni. No dalej, skujcie mnie! – To mówiąc, wyciągnął w stronę żołnierzy obie dłonie, a spostrzegłszy, że nie radzą sobie z założeniem ciężkich kajdan na jego przeguby, pomógł im uporać się z tym zadaniem.

Wkrótce szczęk kluczy przekręcanych w licznych zamkach zmieszał się z chrzęstem łańcuchów wyciąganych na zewnątrz przez niżej położone okna i rytmicznymi uderzeniami młotków wbijających grube pale w trawiasty grunt dziedzińca. Jeden po drugim łańcuchy naprężały się, więżąc kolosa w pułapce. Olbrzym przyglądał się poczynaniom wojska z wyrazem melancholijnej zadumy na smagłej twarzy, dwójka jego najlepszych przyjaciół – z odrazą i dezaprobatą.

– Nie martw się, Rodrigo. Pomożemy ci – powiedziała Natalia, uśmiechając się do chłopca przez łzy. – Ani się obejrzysz, a znów będziesz wolny, zobaczysz!

– Dowiemy się, kto cię oskarżył i co się naprawdę stało, sprowadzimy tabuny ludzi, którzy będą świadczyć na twoją korzyść – dodał Kowadełko. – A po wszystkim dopilnujemy, żebyś odzyskał honor i szacunek przynależny kawalerowi Srebrnej Gwiazdy!

– Dziękuję wam, moi kochani – odparł do głębi wzruszony wielkolud. – Bardzo wam dziękuję…

 

Rozdział XX. Proces

 

Zbliżający się sąd nad podejrzanym o pożarcie dziecka Rodrigiem rozpalił wyobraźnię Lillimerczyków. Cała Lilliora żyła tylko tym wydarzeniem, wprost hucząc od plotek o swym największym przyjacielu i bohaterze, który niespodziewanie okazał się dzieciożercą.

Gdy nadszedł wreszcie wyczekiwany dzień, ogromny tłum zgromadził się na placu przed zamkiem, gdzie miał się odbyć proces. Ustawiono tam podest, na którym stanęły trony dla rodziny królewskiej oraz ozdobne krzesła dla kanclerza Edmunda i czterech asesorów, wraz z kanclerzem, królem i królową tworzących siedmioosobową radę sędziowską. Znalazło się tam również miejsce dla oskarżyciela – w rolę tę na własne życzenie wcielił się mistrz Alister – i pokrzywdzonego, ojca dziecka pożartego rzekomo przez Brobdingarczyka. Był to barczysty, czarnowłosy mężczyzna o bladej, zmęczonej twarzy i oczach napuchłych od płaczu.

– Wprowadzić oskarżonego! – rozkazał monarcha.

Publika rozstąpiła się, przepuszczając skutego Rodriga. Strażnicy ciągnęli za łańcuchy przymocowane do jego kajdan, on zaś dreptał za nimi posłusznie wąskim przejściem w tłumie, uważając by nikogo przypadkiem nie nadepnąć. Kiedy zbliżył się do rady sędziowskiej, kazano mu przycupnąć nieco z boku, prostopadle do podwyższenia, na środku wolnej części placu mieli bowiem występować świadkowie. Usiadłszy, chłopak rozejrzał się. Serce w nim zamarło, gdy nigdzie nie dostrzegł swojego obrońcy, kapitana Kowadełko.

„To przecież niemożliwe, żeby mnie zostawił! – pomyślał. – Może się tylko spóźni. Pewnie zatrzymało go coś bardzo, bardzo ważnego…”

– Oskarżam Rodriga z Brobdingaru o to, że dwudziestego drugiego dnia sierpnia tegoż roku, będąc w pełni władz umysłowych, pożarł małego Sebastiana, syna kowala z Lilliory imieniem Javier – przemówił Strażnik Archiwów. – Za tę straszliwą zbrodnię, o ile zostanie udowodniona, będę się domagał dla oskarżonego kary śmierci.

– Czy przyznajesz się do winy, Rodrigo? – zapytał król Alderyk, wpatrując się w kolosa bacznie, ale bez jawnej wrogości.

– Nie zjadłem tego chłopca! Nic mu nie zrobiłem, przysięgam! – zawołał rozpaczliwie olbrzym.

Jego Wysokość skinął głową i wezwał do wypowiedzenia się pokrzywdzonego.

– Najjaśniejszy Panie! – zaczął słabym, łamiącym się głosem Javier. – Jestem prostym człowiekiem i wykonuję w stolicy zawód kowala. Moja żona umarła pięć lat temu przy porodzie, pozostawiając mnie na tym świecie samego z synkiem, który od tej pory był moim oczkiem w głowie. Kochałem go nadludzko i mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że nie było takiej rzeczy, której bym dla niego nie zrobił. Tego dnia pracowałem w kuźni, a mój syn bawił się na ulicy, gdy zjawiło się to… to monstrum, ten Rodrigo, zamorski olbrzym i szatański pomiot…

– Ejże, to mnie obraża! – wykrzyknął Brobdingarczyk.

– Nie udzieliłem ci głosu, Rodrigo. Zaczekaj na swoją kolej – upomniał chłopaka król. – Proszę, kontynuuj, Javier.

– Jak mówiłem, ten olbrzym zjawił się tam wtedy. Często przychodził do dzielnicy rzemieślników, żeby odwiedzić moją sąsiadkę, panią Liwię. Jak wspomniałem, mój mały Sebastian bawił się wtedy sam na ulicy, ale kiedy zobaczył tego Rodriga, natychmiast zaczął prosić, żeby tamten się z nim pobawił. Rodrigo zgodził się. Przestałem zwracać na nich uwagę, aż nadeszła pora kolacji. Wołałem mojego syna do domu, ale nigdzie nie było ani jego, ani wielkoluda. Ale w pewnym momencie podszedł do mnie pewien nieznajomy, dość szpetny, z bliznami na twarzy, i wręczając mi porwaną kamizelkę Sebastiana, zapytał:

„Czy to należało do twojego synka?”

„Tak, to jego kamizelka. Gdzie on jest? Widziałeś go?” – odparłem.

Wtedy on zrobił zbolałą minę i opowiedział mi, że widział na własne oczy, jak podczas wspólnej zabawy olbrzym włożył sobie Sebastiana do ust i pożarł go, tak dyskretnie i szybko, że mój syn nie zdołał nawet pisnąć. Potwór zjadł go całego, w ubraniach, i tylko tę kamizelkę wypluł… – To mówiąc, kowal uniósł wysoko ściskany w dłoni strzęp szarej tkaniny, pokazując go wszystkim zebranym. W tłumie zawrzało od szeptów.

– Czy chciałbyś odnieść się do słów Javiera, Rodrigo? – rzekł Jego Królewska Mość.

– Najjaśniejszy Panie, ja naprawdę nie zrobiłem żadnej krzywdy Sebastianowi! – powtórzył z mocą gigant. – Pamiętam tego malca, rzeczywiście bawiłem się z nim, ale pozostawiłem go na ulicy całego i zdrowego. Ten człowiek, który oddał kowalowi kamizelkę, okłamał go.

– Jaka szkoda, że nie ma go teraz z nami, żebyśmy mogli go przesłuchać – westchnęła królowa Hortensja. – Nie udało się go bowiem odnaleźć.

– Moim zdaniem jest wielce podejrzane, że jedyny świadek tej ohydnej zbrodni znika w niewyjaśnionych okolicznościach – rzekł mistrz Alister, świdrując Rodriga wzrokiem spod przymrużonych powiek. – Co jeśli sam oskarżony przyłożył rękę do jego zniknięcia? Może człowiek z bliznami, kimkolwiek był, również wylądował w żołądku naszego cudzoziemskiego gościa, gdyż wiedział za dużo?

– Wypraszam sobie! – krzyknął Rodrigo.

– Wzywam na świadka panią Liwię – oznajmił król. Odpowiedziała mu cisza. – Wzywam na świadka panią Liwię z dystryktu rzemieślników! – powtórzył po chwili głośniej i dopiero wtedy z tłumu wynurzyła się pomarszczona, siwowłosa postać matki komendanta lillifemskiej twierdzy.

– Mieszka pani na ulicy Kowalskiej, blisko miejsca zbrodni. Proszę powiedzieć, co pani wie w tej sprawie – rzekł Jego Wysokość.

– Niewiele wiem, Najjaśniejszy Panie. Nic nie widziałam, bo wzrok u mnie już nie ten, zresztą zajęta byłam gotowaniem rosołku. Taki rosołek to dobra rzecz, pomaga na…

– Czy Rodrigo odwiedził panią tego dnia? – przerwał staruszce kanclerz Edmund.

– A jakże, odwiedził! Często mnie odwiedza, kochany chłopak. I jaki pomocny! Zakupy mi robi, i do Ogrodów mnie nosi, i do Świątyni Wszystkich Bogów… Ale krótko ze mną rozmawiał, przywitał się tylko, bo powiedział, że obiecał pobawić się z jakimś dzieciątkiem.

– To by się zgadzało – mruknął jeden z asesorów.

– Wzywam na świadka hrabiego Leopolda – zawołał Jego Królewska Mość.

Korpulentny szambelan, oddany przyjaciel Rodriga, wygłosił płomienną mowę w jego obronie, powołując się na łagodny charakter olbrzyma i jego liczne zasługi.

– Nigdy, przenigdy nie uwierzę, że nasz zamorski gość ma apetyt na lillimerskie dzieci! – huczał, młócąc rękami powietrze jak wiatrak łopatami, z bokobrodami nasrożonymi niczym kogucie pióra. – To nie bezrozumny potwór ani blefusański rozbójnik, lecz wrażliwy młodzieniec o złotym sercu, którego uczynki mówią same za siebie. Czy już zapomnieliście, jak narażał się, walcząc z piratami, jak bronił przed zalaniem wodami Lillioranki osady rybackie, jak bez słowa protestu i z uśmiechem na ustach nosił kamienie do odbudowy zrujnowanego muru, jak obalał drzewa, by ulżyć drwalom, i zbierał własnoręcznie zboże z pól? To nie szatan, to święty!

Wśród zgromadzonych rozległy się potakujące pomruki.

Podobnie, lecz w mniej wyszukanych słowach, broniła wielkoluda pani Eufrozyna z Lillifemu.

– Dobry chłopiec z niego i choćby mnie mieli końmi rwać, nie dam sobie wmówić, że jest inaczej! Żebyście zobaczyli, jak on się grzecznie bawił z naszymi dziećmi, to byście bzdur na niego nie wygadywali – trajkotała jak rasowa przekupka, zuchwale wsparta pod boki. – Jeśli myślicie, że nagle zmienił się w ludożercę, to jesteście nie tylko nikczemni, ale i głupi jak mało kto!

Członkowie rady sędziowskiej jakby skurczyli się w sobie pod wpływem jej żarliwego wystąpienia.

Po lillifemskiej gospodyni przed podium stanęło jeszcze wiele innych osób, od prostych wieśniaków po dworskich dostojników, a wszyscy jak jeden mąż świadczyli na korzyść oskarżonego. Wtem królewna, przysłuchująca się przebiegowi rozprawy z wytężoną uwagą, szepnęła kilka słów ojcu na ucho.

– Wzywam na świadka moją córkę, księżniczkę Natalię – rzekł król.

Dziewczyna wstała z tronu i przełknąwszy z wysiłkiem ślinę, przemówiła:

– Ojcze… Drodzy sędziowie, mieszkańcy Lilliory… Rodrigo, jako mój osobisty giermek, spędzał ze mną dużo czasu sam na sam, i nie będzie w tym przesady, jeśli powiem, że zdołałam poznać go lepiej niż ktokolwiek inny. Jestem absolutnie pewna, że nie zrobił tego, co mu się zarzuca. Pomyślcie, ile miał okazji, aby pożreć mnie – gdyby istotnie gustował w ludzkim mięsie, nie byłoby mnie teraz tutaj. Ale on nie jest dzieciożercą! Jest cudownym chłopcem, którego… którego pokochałam. Tak jest, kocham cię, Rodrigo, i nie mogę dłużej tego ukrywać.

Królewna i wybranek jej serca równocześnie spuścili wzrok i zaczerwienili się po same uszy. Tłum ożywił się, zdumiony i wzruszony nieoczekiwanym wyznaniem królewskiej córki. Ani król, ani królowa nie wydawali się jednak szczególnie zaskoczeni jej słowami.

Wreszcie przyszedł czas na mowę końcową oskarżyciela.

– To prawda, że Rodrigo dał się poznać z jak najlepszej strony – powiedział mistrz Alister, a jego chrapliwy, dudniący głos poniósł się echem po placu – lecz zdarza się, i to wcale nierzadko, że człowiek z pozoru cnotliwy po czasie okazuje się wilkiem w owczym przebraniu. Wielu z tu obecnych wątpi, że oskarżony dopuścił się zbrodni, ale mnie nic tak nie przekonuje o jego winie, jak krwawiące, przeszyte bólem serce ojca. Oto stoi przed wami kowal Javier, którego synka nie ma już wśród nas, a ostatnim, z którym widziano chłopca, był obecny tu zamorski gigant. Skąd możemy wiedzieć, że szlachetność Brobdingarczyka nie jest jedynie fasadą, pod którą skrywa on prawdziwe, mroczne oblicze? Czy możemy mieć pewność, że nie uśpił on podstępnie naszej czujności licznymi dobrymi uczynkami, by móc bezkarnie pożerać nasze dzieci? Jak straszliwa zbrodnia infantofagii domaga się pomsty, tak ja domagam się dla Rodriga z Brobdingaru kary śmierci!

Publika nie kryła oburzenia.

– Rodrigo to bohater! Łapy precz od niego! On jest niewinny! – wołano. O losie olbrzyma zadecydować miał jednak nie lud, a sędziowie.

Pierwszy wypowiedział się król Alderyk.

– W sprawie tej jest zbyt wiele niewiadomych – oznajmił. – Naocznego świadka nie zdołano odszukać, a jedynym dowodem jest podarta kamizelka. Pewne jest tylko to, że syn kowala zaginął, lecz co się z nim stało, tego nie wie nikt. Nie można szafować wyrokami śmierci, opierając się wyłącznie na domysłach i spekulacjach, dlatego mój werdykt brzmi: niewinny!

Tłum zareagował oklaskami.

– Jestem tego samego zdania. Niewinny! – powiedziała królowa, uśmiechając się do Rodriga.

– Przychylam się do opinii Ich Królewskich Mości. Niewinny – rzekł kanclerz Edmund.

Na placu zapadła głucha cisza, gdy pierwszy z asesorów, a potem drugi i trzeci w milczeniu podniósł rękę, co lillimerskim zwyczajem było równoznaczne z opowiedzeniem się za skazaniem oskarżonego. Wyrok miał zapaść większością głosów, wszystko więc zależało teraz od ostatniego członka rady.

 

Rozdział XXI. Czego dokonał kapitan Kowadełko

 

Gdy już ostatni z asesorów podnosił rękę, by skazać Brobdingarczyka na śmierć, w tłumie wszczął się jakiś rwetes, a po chwili do sędziowskiego podium przepchnął się Jakub Kowadełko. Kapitan nie był sam – za rękę trzymał go mały, może pięcioletni chłopiec o kruczoczarnych włosach, w którym na pierwszy rzut oka dało się rozpoznać rzekomo pożartego przez Rodriga syna kowala Javiera.

– Sebastian! – zawołał kowal i wybuchnąwszy łzami radości, puścił się pędem w stronę malca, ten zaś z piskliwym okrzykiem „tata!” skoczył w jego stronę. Oboje padli sobie w objęcia, obsypując się pieszczotami i pocałunkami.

– A oto i dziecko, które w opinii oskarżyciela i wielu tu obecnych umarło w żołądku naszego zamorskiego gościa! – oznajmił komendant. Poproszony przez króla o wyjaśnienia, rzekł: – Odnalazłem małego Sebastiana, bo przypomniałem sobie, skąd znam człowieka, który tak niedawno chciał otruć mnie i Rodriga. Od początku podejrzewałem, że te dwie sprawy – zamach na nasze życie i wysunięte wkrótce potem fałszywe oskarżenie – są ze sobą jakoś powiązane, i nie myliłem się. Ów truciciel był jednym z kilku blefusańskich piratów, którzy zdołali zbiec z lochów Waszej Królewskiej Mości…

Król Alderyk zamrugał gwałtownie.

– Co słyszę? Ktoś z ludzi Jednookiego uciekł? Dlaczego nikt nie raczył mnie o tym powiadomić?! – zagrzmiał, zwijając dłonie w pięści.

– Strażnicy obawiali się konsekwencji, Wasza Wysokość, a być może nawet zostali przekupieni. Nie od dziś wiadomo, że piraci mają swoje sposoby na ukrycie przy sobie złota – odparł Kowadełko. – Tak czy owak, gdy tylko dowiedziałem się, że paru z nich przebywa na wolności, zrozumiałem, iż nie spoczną, dopóki nie wywrą zemsty na Brobdingarczyku. Jak pamiętamy, po raz pierwszy próbowali doprowadzić do jego śmierci, podając nam fałszywy przepis na spoiwo do łodzi – mieli nadzieję, że sprawca ich sromotnej klęski utonie na pełnym morzu, ale przeliczyli się i statek Rodriga poszedł na dno wcześniej, dość blisko brzegu. Za drugim razem chcieli go otruć, a i mnie przy okazji, a kiedy im się nie udało, postanowili porwać dziecko i upozorować jego pożarcie przez chłopaka, by ten otrzymał za swą rzekomą zbrodnię karę śmierci. Sprytnie to ukartowali – ich odwet dokonałby się pod płaszczykiem sprawiedliwości…

– Więc mój syn został uprowadzony przez piratów? – zapytał Javier, ocierając łzy. – I ten człowiek z bliznami był jednym z nich?

– Nie inaczej, przyjacielu! Miałem szczęście, że udało mi się w porę zlokalizować ich kryjówkę.

– No właśnie, jak pan to zrobił, kapitanie? – zainteresował się król.

– To proste, Wasza Miłość! Najważniejszym składnikiem trucizny, którą posłużyli się ludzie Jednookiego, są sfermentowane owoce blefusańskiej gonjawy. Świeże owoce są całkowicie bezpieczne do spożycia, ale kropla otrzymanego z nich destylatu, w połączeniu z kilkoma innymi substancjami, położyłaby trupem połowę tego zacnego zgromadzenia. Ustaliłem, że gonjawą handluje tylko trzech kupców w mieście. Postanowiłem ich odwiedzić – rzecz jasna, nie sam. – Wskazał zranione ramię. – W magazynie należącym do jednego z nich, tak jak się tego spodziewałem, odkryłem kryjówkę piratów.

– Czy kupiec był z nimi w zmowie?

– Zastraszyli go, Najjaśniejszy Panie, grożąc, że zrobią krzywdę jego żonie i dzieciom. Na szczęście ten, którego nakryliśmy w magazynie, nikogo już nie skrzywdzi. – Kowadełko uśmiechnął się ponuro. – Ledwo moi ludzie z nim skończyli, gdy usłyszałem dobiegający spod podłogi głośny szloch. Zszedłem do piwnicy, a tam znalazłem tego oto małego kawalera…

– Doskonale się pan spisał, kapitanie – pochwaliła komendanta królowa Hortensja.

– W obliczu tych nowych, ważnych okoliczności – powiedział uroczyście król – musimy powtórzyć głosowanie. Niewinny!

Kolejnych sześciu członków rady sędziowskiej powtórzyło jak echo ostatnie słowo władcy, oddalając oskarżenie. Strażnicy niezwłocznie rozkuli Brobdingarczyka, z którego piersi dobyło się westchnienie ulgi.

– Należą ci się od nas przeprosiny, Rodrigo – rzekł Jego Wysokość do olbrzyma z powagą, niemalże ze smutkiem. – Za twoje dobre serce, za wszystko, co dla nas zrobiłeś, okazaliśmy ci czarną niewdzięczność. Proszę, przebacz nam. Wynagrodzimy ci to niegodne potraktowanie, obiecuję.

– Nie mam czego przebaczać – bąknął speszony chłopak. – W końcu sprawiedliwość zatriumfowała. – Zwracając się do Jakuba Kowadełko, dodał: – Dziękuję, kapitanie. Myślałem już, że mnie pan opuścił…

– Ja? W życiu! – Komendant wyszczerzył zęby w uśmiechu.

Rozradowana księżniczka Natalia podbiegła do Rodriga, domagając się, by wziął ją do ręki i podniósł do twarzy. Serce waliło mu jak młotem, gdy przytuliła się do jego podbródka i na oczach wszystkich przywarła usteczkami do jego ust. Tłum zaczął klaskać, podrzucać czapki i wznosić okrzyki na wiwat.

– Wasza Wysokość, ja… nie wiem, co powiedzieć – wymamrotał oszołomiony kolos, gdy długi pocałunek dobiegł końca.

– Wystarczą dwa słowa – odparła królewna. – I dałbyś wreszcie spokój z tą „Wysokością”! Jestem Natalia – ofuknęła go.

– Kocham cię – szepnął z uczuciem, owiewając maleńką, filigranową postać dziewczyny swoim ciepłym oddechem.

 

Rozdział XXII. Czerwony kur

 

Rodriga zbudził pomarańczowy blask wpadający przez okienka jego baszty, który nie mógł być jednak światłem świtu – chłopak czuł się jeszcze zbyt zmęczony, każdy mięsień, nerw i kosteczka mówiły mu, że to jeszcze nie czas na pobudkę. Przetarłszy pięścią zaspane oczy, postanowił ustalić, skąd pochodzi owa tajemnicza jasność. Ledwo wyszedł na zewnątrz i wyprostował się, zamarł w bezruchu, czując, jak serce podchodzi mu do gardła.

Zamek królewski stał w ogniu. W rozgwieżdżone niebo wzbijały się jęzory płomieni i kłęby gęstego, czarnego dymu, upodabniając strzelistą budowlę do wielkiego rozpalonego stosu. Niesione wiatrem iskry padały na sąsiednie budynki, wzniecając nowe ogniska pożogi. Płonąć zaczynały Archiwa Królewskie i Świątynia Wszystkich Bogów.

Była to wizja rodem z samego piekła, tym straszniejsza, że rozszalały żywioł zagrażał osobom, na których Brobdingarczykowi zależało. Tam, w zamku, byli przecież król Alderyk i królowa Hortensja, sprawiedliwy kanclerz Edmund i poczciwy szambelan Leopold, a przede wszystkim – o, bogowie! – księżniczka Natalia, najdroższa dla niego istota, którą kochał żarliwie, i której gotów był bronić za cenę życia.

– Rodrigo! – zawołał z dołu kapitan Kowadełko. – Idź tam i sprawdź, czy wszyscy się uratowali. Tylko uważaj na siebie!

Olbrzym skinął głową i tak jak stał, boso, w samych spodniach, pobiegł do miasta. Przesadziwszy mur, pognał w stronę zamku, zręcznie omijając stojące na ulicy większe i mniejsze grupy obserwujących ognisty spektakl Lillioran. Niebawem znalazł się dość blisko płonącego gmachu, by zrobiło mu się gorąco jak w kuźni.

Zamek otoczony był mrowiem wojska, które walczyło dzielnie z ogniem, wspinając się po drabinach na mury i wylewając wiadra wody w buchające płomienie. Wysiłki te nie przynosiły jednak rezultatów – pożar nie tylko nie słabł, lecz z każdą minutą wzmagał się.

– Król Alderyk z rodziną i całym dworem zostali uwięzieni w środku! Nie możemy się do nich dostać! – krzyknął dowódca żołnierzy. – Błagam, ratuj ich!

Rodrigo podszedł bliżej, mrużąc oczy przed nieznośnym żarem. Spostrzegłszy w oknie jednej z wież jakiś ruch, podstawił pod nie otwartą dłoń, a po chwili trzymał już w garści kanclerza Edmunda i kilkoro sług. Odstawił ich bezpiecznie na ziemię, po czym wrócił do wypatrywania potrzebujących pomocy mieszkańców zamku. Ręce i plecy chłopaka pracowały bez ustanku, a tłumek uratowanych dworzan i służących systematycznie powiększał się.

Nie mogąc nigdzie znaleźć rodziny królewskiej, spanikowany olbrzym postanowił sięgnąć po bardziej drastyczne środki. Nie zważając na ból, chwycił oburącz rozgrzany do czerwoności dach jednego z zamkowych skrzydeł i szarpnął gwałtownie, odchylając go jak wieko skrzyni. Wewnątrz, ku swej niewypowiedzianej uldze, zobaczył skulonych w kącie jednej z komnat sypialnych króla, królową i księżniczkę.

– Rodrigo! Tu jesteśmy! – pisnęła królewna, machając mu rączką.

Chłopiec zgarnął ich wszystkich na dłoń i wydobył z pułapki, po czym z najwyższą delikatnością, jakby byli ze szkła, postawił na placu obok reszty ocalonych.

– Czy to już wszyscy? – zapytał, pokasłując.

– Chyba tak – odparł szambelan Leopold, omiatając spojrzeniem osoby wyniesione przez wielkoluda z płomieni.

– Mistrz Alister został na noc w Archiwach Królewskich – przypomniał sobie kanclerz. – Miał zamiar przeprowadzić jakieś ważne badania…

W dwóch susach Brobdingarczyk był przy nakrytym kopułą gmachu Archiwów. Zajrzawszy do środka przez wysokie okno, spostrzegł Strażnika uwijającego się jak w ukropie wśród regałów uginających się pod ciężarem ksiąg i pergaminów. Starzec sam dźwigał ich mnóstwo, a jeszcze ściągał z półek nowe – wyglądało na to, że próbuje uratować z pożogi co się da.

– Mistrzu Alisterze! – zawołał gigant. – Niech pan zostawi te szpargały i ratuje życie!

– Szpargały?! – wykrzyknął oburzony Strażnik Archiwów. – Szpargały?! Ty bezczelny ignorancie! To jest wiedza, historia! Każdy dzień z dziejów naszego królestwa, każda myśl i wynalazek Lillimerczyków uwiecznione w papierze i pergaminie! Nie mogę zostawić…

Przerwała mu drewniana belka powały, która spadła wprost na niego, przygniatając mu pierś. Usiłował ją zdjąć – na próżno. Nie miał dość siły.

– No, na co tak patrzysz? – warknął do przerażonego chłopaka. – Wynoś się! Przecież nienawidzisz mnie za to, że podczas procesu domagałem się dla ciebie kary śmierci. Zostaw mnie tutaj. Tak będzie sprawiedliwie.

Rodrigo nie odpowiedział. Zamiast tego powoli, ostrożnie, wsunął przez okno dłoń i zepchnął wskazującym palcem kloc uciskający ciało Alistera. Strażnik spróbował się podnieść, lecz ledwo dźwignął się na łokciu, jęknął z bólu i opadł z powrotem na posadzkę.

– Czy jest pan ranny? – zapytał wielkolud, osłaniając twarz przed potężniejącymi płomieniami.

– Zdaje się, że tak. Ale cóż cię to może obchodzić? Chciałem twojej zguby – wycharczał Alister, na co chłopak, ku jego zdumieniu, ponownie włożył do środka rękę, delikatnie otoczył go palcami i wyjął z walącego się budynku. Po chwili kaszlący, oddychający z wyraźnym trudem starzec znalazł się w towarzystwie ocalonych z zamku.

– Dziękuję, Rodrigo – powiedział król. – To było bardzo szlachetne z twojej strony.

Nie tracąc czasu, olbrzym popędził z powrotem do fortu, miał już bowiem plan, jak powstrzymać szalejącą pożogę. Pobiegłszy nad Lilliorankę ze swoją tuniką, zamoczył ubranie w wodach rzeki, a następnie wrócił do zamku i wyżął je nad ogniem. Widząc, jak płomienie kurczą się z sykiem, czym prędzej wykonał ten manewr jeszcze raz i powtarzał go, dopóki całkowicie nie ugasił wszystkich ognisk pożaru. Na koniec, śmiertelnie zmęczony, osmalony dymem, z dłońmi i torsem w czerwonych plamach i bąblach, osunął się na ziemię przed bramą do miasta i zasnął kamiennym snem.

 

Rozdział XXIII. Wyznanie Strażnika Archiwów

 

Brobdingarczyk rozkoszował się przyjemnym chłodem gojącej maści, którą od rana medycy pokrywali jego oparzenia, gdy goniec powiadomił go, że Strażnik Archiwów umiera, a przed śmiercią pragnie zobaczyć się z nim, by powiedzieć mu coś bardzo, bardzo ważnego. Chłopak niezwłocznie udał się do lilliorańskiego szpitala, gdzie w łóżku przy otwartym oknie na piętrze leżał śmiertelnie ranny mistrz Alister.

– Posłuchaj mnie, Rodrigo, posłuchaj uważnie – rzekł starzec głosem tak słabym, że kolos musiał przyłożyć do okna ucho, aby cokolwiek usłyszeć. – Zostało mi już mało czasu; uzdrowiciel mówi, że nie dożyję nocy. Gdybym był młodszy, miałbym jeszcze szansę wylizać się z tego, ale w moim wieku ta rana oznacza wyrok śmierci. Zanim odejdę, chciałbym błagać cię, byś zechciał mi wybaczyć całe zło, które ci wyrządziłem.

– Czy to dlatego wezwał mnie pan do siebie, mistrzu Alisterze? – Rodrigo zatrzepotał gwałtownie rzęsami. – By prosić o wybaczenie? Niepotrzebnie się pan martwił, bo ja nie chowam do pana urazy za to, że jako mój oskarżyciel…

– Nic nie rozumiesz – przerwał mu z ciężkim westchnieniem Strażnik. – Nastawałem na twoje życie, mój chłopcze, nie raz, a trzy razy. To ja przekonałem blefusańskich piratów, by podali cieślom fałszywą recepturę na spoiwo do łodzi, ja uwolniłem kilku z nich z lochów, każąc im otruć cię, ja także ukartowałem intrygę z porwaniem syna kowala i przekupiłem asesorów, aby wydali na ciebie wyrok skazujący. Ten straszliwy pożar również jest moją winą, bo to pozostający na wolności piraci go wywołali, chcąc w zamieszaniu uwolnić resztę swoich. Na szczęście, jak słyszałem, nie powiodło im się i wszyscy podusili się w podziemiach od dymu…

– Ale dlaczego próbował pan mnie zabić? – wyszeptał wstrząśnięty gigant. – Co ja takiego zrobiłem?

– Nie chodzi o to, co zrobiłeś, ale co mogłeś zrobić, gdyby udało ci się opuścić Lillimer – odparł starzec. – Aby zrozumieć choć trochę moje postępowanie, musiałbyś posiąść wiedzę, którą ja posiadłem jako Strażnik. Ponieważ Archiwa Królewskie niemal doszczętnie spłonęły, a ja nie mam następcy, wiedza ta przepadnie wraz z moim odejściem na tamten świat. Jestem gotów przekazać ją tobie, a ty zrobisz z nią, co uważasz za słuszne. Możesz ją zachować dla siebie, przekazać wybranym osobom lub – a przeczuwam, że przyszła już na to pora – zdradzić wszystkim Lillimerczykom.

– Co to za wiedza? – spytał zaintrygowany Rodrigo.

– Twoja legenda nie kłamie: nasz lud w istocie żył niegdyś pośród was, olbrzymów. Ale to tylko część prawdy, niewielki jej okruch, fragment układanki, którą trzeba ułożyć w całości, by zrozumieć skomplikowane wspólne dzieje Lillimeru i Brobdingaru. Czy jesteś gotów wysłuchać historii mojego ludu od początku do końca i poznać sekret, którego sam król nie zna, a który Strażnicy Archiwów przekazywali sobie od pokoleń? Ostrzegam, że jest to opowieść pełna smutku, bólu i cierpienia.

Olbrzym skinął głową.

– Jestem gotowy – powiedział, czując narastającą nerwowość i podniecenie na myśl o wielkiej tajemnicy, której powiernikiem miał się stać.

– Nie okłamałem cię mówiąc, że plemię Lillimerczyków zamieszkiwało tę wyspę od zawsze – podjął Alister, walcząc z dusznościami. – Zataiłem jednak fakt, że nasze państwo jest właściwie Nowym Lillimerem, odrodzonym po pięciuset latach brobdingarskiej niewoli…

– Brobdingarskiej niewoli? – powtórzył Rodrigo. – Och, nie! Czy to znaczy, że…

– Tak, mój chłopcze. – Strażnik nabrał ze świstem powietrza. – Przez długie milenia Stary Lillimer kwitł i prosperował, ciesząc się okresem niezmąconego pokoju, aż pewnego dnia, przygnane sztormem, u naszych brzegów zjawiły się statki ogromne niczym góry. Zeszli z nich na ląd żeglarze olbrzymiego wzrostu, których nasz naród początkowo powitał jak bogów, oni zaś dziwili się jak dzieci, widząc ludzi wielkości ich kciuka. Spędzili u nas dwa dni, zachowując się przyjaźnie, zupełnie jak ty, lecz trzeciego dnia napadli na nas znienacka. Przeszli przez wyspę jak huragan, z uśmiechem na ustach obracając w perzynę wsie i miasta, połowę mieszkańców zadeptując na śmierć, a resztę chwytając do klatek, aby ich uprowadzić do swojego kraju.

– To straszne! – wtrącił poruszony chłopak.

– W drodze powrotnej kilka statków zatonęło, a wraz z nimi poszli na dno uwięzieni na nich Lillimerczycy. Część pomarła z głodu, chorób i złych warunków, w których byli przetrzymywani, i tylko niecały tysiąc przetrwał podróż do Brobdingaru. Tam najpierw wystawiono ich na widok publiczny, a kiedy już znudzili się jako atrakcja, zamieniono ich w niewolników i zmuszono do wykonywania różnego rodzaju prac. Szczęście mieli ci, których zaangażowano do wytwarzania ozdób i biżuterii oraz konstruowania precyzyjnych urządzeń; byli oni względnie dobrze traktowani, a nierzadko otrzymywali nawet pewne przywileje. Mniej fortunni, a tych było znacznie, znacznie więcej, musieli w pocie czoła oddzielać ziarno od plew, czyścić zapchane rury kanalizacyjne lub jako najemni skrytobójcy zakradać się do domów przez mysie dziury, szpary w oknach i drzwiach, mordując niewinnych przy pomocy trucizny. Tak żyliśmy, zniewoleni i wykorzystywani przez twoich ziomków, stopniowo zapominając naszego języka i naszej kultury…

Kolos spuścił głowę, ogarnięty dotkliwymi wyrzutami sumienia z powodu tego, co jego plemię uczyniło małym ludziom.

– Przez stulecia brobdingarscy władcy pozostawali obojętni na los Lillimerczyków – ciągnął starzec, pokasłując – aż na tron wstąpił dobry król Ferdynand, który zwrócił im wszystkim wolność. Wówczas, jak wiesz, zbudowaliśmy sobie flotę statków i odpłynęliśmy – nie po to jednak, by znaleźć nowy dom, lecz by spróbować odszukać utraconą ojczyznę. Gdy po długiej tułaczce po morzach i oceanach dotarliśmy wreszcie do ziemi naszych przodków, pierwszym, co zrobiliśmy po wyjściu na brzeg, było spalenie statków, na których przybyliśmy, i wprowadzenie zakazu budowania nowych. Nie mogliśmy pozwolić, aby ktokolwiek wyprawił się w przyszłości do znienawidzonego Brobdingaru i zdradził jego mieszkańcom położenie naszej wyspy, które na szczęście uległo tam zapomnieniu.

– Ach, to stąd to dziwne prawo! – mruknął Rodrigo.

– Byli tacy, którym się ono nie spodobało – duża grupa, która bardzo polubiła żeglowanie, z czasem zbuntowała się i pod osłoną nocy uciekła na tratwach na sąsiednią, jałową wyspę Blefusanię – wyjaśnił Alister. – Ich potomkowie założyli tam szereg pirackich państewek, równie często toczących boje z nami, jak i ze sobą nawzajem. Ale dzieje naszych stosunków z Blefusańczykami to materiał na inną opowieść…

– Wciąż nie rozumiem, jak to możliwe, że pan wie o waszym pobycie w Brobdingarze, a inni nie.

– Na skutek działań Justyniana, pierwszego monarchy odbudowanego Lillimeru, cały bolesny, hańbiący okres niewoli w krainie olbrzymów stał się tematem tabu. Z pokolenia na pokolenie został skutecznie wyparty ze zbiorowej pamięci naszego narodu, a lukę, którą po sobie pozostawił, zapełniono spreparowaną wiedzą o nieistniejących królach i wydarzeniach. Zdając sobie jednak sprawę, że nieznajomość przeszłości szkodzi, Jego Wysokość postanowił skrycie zachować autentyczną, niezakłamaną wersję historii, powierzając ją pieczy Strażnika Archiwów Królewskich, naczelnego kronikarza i dokumentalisty. Ów wysoki urzędnik jako jedyny miał znać prawdę, równocześnie dbając o to, by nikt nie kwestionował oficjalnej narracji dotyczącej dziejów państwa.

Przez wieki Strażnik zastępował Strażnika, z powodzeniem wypełniając swoją misję, aż w końcu zjawiłeś się ty. – Mistrz Alister uśmiechnął się blado. – Kiedy usłyszałem o tobie po raz pierwszy, mój chłopcze, z miejsca zapałałem do ciebie nienawiścią, ja jeden bowiem wiedziałem o straszliwych krzywdach, jakich zaznaliśmy niegdyś od twoich pobratymców. Kiedy wyraziłeś chęć powrotu do domu, dołączył do niej strach, że mógłbyś opowiedzieć o nas w Brobdingarze i tym sposobem ściągnąć na Lillimer katastrofę. Byłem gotowy zrobić wszystko, byś nigdy nie pisnął o nas słówkiem w swoim kraju, nawet jeśli miałoby to oznaczać zgładzenie cię.

– Mógł pan po prostu zaufać mi i poprosić, żeby utrzymał wasze istnienie w tajemnicy – wymamrotał lekko urażony olbrzym.

– Sęk w tym, że ja ci nie ufałem. Sądziłem, że twoja dobroć to tylko fasada, że w głębi duszy jesteś taki sam, jak ci twoi ziomkowie, którzy dawno, dawno temu zniszczyli Stary Lillimer. A jednak ty bez wahania pospieszyłeś na ratunek człowiekowi, który chciał twojej śmierci. Och, pomyliłem się co do ciebie! Czy spojrzysz łaskawym okiem na biednego, starego głupca i przyjmiesz moje przeprosiny, Rodrigo z Brobdingaru?

Oczy wielkoluda zaszły łzami wzruszenia.

– Przyjmuję. I wybaczam panu – odparł z właściwą sobie prostotą.

Na pooranej zmarszczkami twarzy Strażnika Archiwów ponownie zagościł uśmiech. Wtem zmęczony mówieniem starzec zaniósł się ostrym kaszlem, wypluwając na pościel kilka kropli krwawej śliny. Zapadłszy się jakby głębiej w łóżko, chwilę rzęził, po czym nagle ucichł. Skonał.

 

Rozdział XXIV. Pożegnanie

 

Trzy dni po wielkim pożarze, który tylko dzięki wysiłkom Rodriga nie strawił całej Lilliory, na placu przed uszkodzonym przez ogień zamkiem królewskim odbyła się podniosła ceremonia. Nieprzebrane tłumy zgromadziły się dookoła i obsiadły niczym stado gołębi rusztowania pokrywające gęstą siecią gmach, by popatrzeć, jak ich zamorski gość i bohater otrzymuje z rąk Jego Wysokości nowe odznaczenie.

– Rodrigo z Brobdingaru! – rzekł stojący na dłoni przyklękniętego giganta król Alderyk. – Uratowałeś mnie i moją rodzinę, a także wiele innych osób z płomieni, a powstrzymując rozszalały żywioł, ocaliłeś miasto przed zniszczeniem. Za twój niewiarygodny wyczyn odznaczam cię dziś Złotą Gwiazdą Lillimeru…

Gdy Złota Gwiazda znalazła się obok Srebrnej na piersi chłopaka, plac rozbrzmiał gromkimi brawami.

– Ale to nie koniec – podjął monarcha. – Dzień twojego przybycia do Lillimeru ustanawiam świętem państwowym. Niech Dzień Rodriga będzie po wsze czasy obchodzony na pamiątkę owego szczęśliwego wiosennego poranka, w którym bogowie uśmiechnęli się do nas, zsyłając nam przyjaciela i obrońcę, jakiego potrzebowaliśmy!

Odpowiedziała mu kolejna burza oklasków.

– Święta i ordery to jednak zbyt mało, by ci należycie odpłacić za wszystko, co dla nas zrobiłeś. – Król rozłożył szeroko ramiona, jakby chcąc podkreślić rozmiar zasług olbrzyma. – W dowód wdzięczności spełnię jedno twoje życzenie. Proś, o co chcesz, a nie odmówię ci. Jeśli pragniesz pojąć moją córkę za żonę – a wiem, że ona nie posiadałaby się ze szczęścia, biorąc cię za męża – z góry zgadzam się.

Stojąca nieopodal księżniczka Natalia zaczęła podskakiwać z radości. Brobdingarczyk wpierw zarumienił się, po czym westchnął potężnie, omal nie zdmuchując Jego Królewskiej Mości korony z głowy.

– Wybacz mi, Najjaśniejszy Panie, ale choć bardzo kocham królewnę, muszę odmówić ożenku z nią. Nie bylibyśmy ze sobą szczęśliwi, a ja nie byłbym dobrym następcą tronu. – Zwracając się do posmutniałej dziewczyny, widząc, jak usta jej drgają, jakby miała się zaraz rozpłakać, dodał: – Czy nie pamiętasz, jak to było z Nixem i Anastazją, Natalio? Należymy do dwóch różnych światów. Nic, nawet nasza miłość, tego nie zmieni.

– Czego więc sobie życzysz, drogi chłopcze? – spytał król, nie kryjąc rozczarowania.

– Proszę tylko o obiecaną mi nową łódź, na której będę mógł wrócić do Brobdingaru – odparł skromnie Rodrigo.

– Cierpliwości! Zbudujemy ją, gdy rozwiążemy kwestię spoiwa – zapewnił kolosa Jego Wysokość. – Wciąż czekam na twoje życzenie.

– Chciałbym – rzekł chłopak po chwili namysłu, omiatając spojrzeniem zgromadzony lud – żebyście teraz wysłuchali tego, co pragnę wam przekazać, a co przed śmiercią przekazał mi w zaufaniu mistrz Alister. Ostrzegam, że jest to opowieść pełna smutku, bólu i cierpienia. Przyrzeknijcie, że po jej usłyszeniu nie znienawidzicie mnie ani nie pomyślicie sobie, że was okłamuję…

Chór głosów przekonał Rodriga, że nie ma się czego bać. Zachęcony olbrzym usiadł ze skrzyżowanymi łydkami i rozpoczął swoje opowiadanie, dzieląc się z tłumem Lillioran tym, czego dowiedział się o dziejach Lillimeru od Strażnika Archiwów Królewskich. W miarę jak mówił, na twarzach słuchaczy pojawiały się coraz to nowe emocje – szok i niedowierzanie, a wreszcie złość na tego, który latami strzegąc prawdy, zarazem pielęgnował kłamstwo.

– A więc mistrz Alister, jak jego poprzednicy, ukrywał przed nami ważny fragment naszej historii? – rzekł król, marszcząc brew.

– Zdrajca! – zawołało równocześnie kilka głosów.

– Mistrz Alister nie był zdrajcą – zaprotestował wielkolud. – Był bohaterem. Sam jeden znosił ciężar tej przykrej wiedzy, żebyście wy nie musieli.

– Teraz cały nasz naród będzie musiał żyć z tym ciężarem – powiedział kanclerz. – Ale myślę, że poradzimy sobie.

 

*

 

Po wielu próbach opracowana od podstaw receptura na spoiwo zdała egzamin i prace nad nową łodzią dla Brobdingarczyka rozpoczęły się. Dzięki doświadczeniu nabranemu przy budowie pierwszej cieśle ukończyli projekt w rekordowym czasie.

Gdy stateczek był już załadowany i gotowy do odpłynięcia, Lillimerczycy raz jeszcze tłumnie zebrali się na brzegu, aby życzyć chłopcu szczęśliwej podróży. Nie zabrakło tam kapitana Kowadełko i porucznika Luci, pani Eufrozyny i doktora Manuela, kanclerza Edmunda i szambelana Leopolda oraz, rzecz jasna, samego króla z rodziną.

– Żegnaj, kochany Rodrigo – powiedziała królowa Hortensja, wycierając jedwabną chustką łzę z kącika oka. – Odwiedź nas jeszcze kiedyś, jeśli będziesz mógł.

– Tak, wróć szybko! – dodała królewna.

– Kiedyś na pewno przypłynę z wizytą – zapewnił olbrzym. – Znam położenie waszej wyspy i powinienem trafić na nią bez trudu.

– Tylko pamiętaj: nie mów o nas nikomu! – przypomniał komendant lillifemskiej twierdzy, potrząsając palcem.

– Nie powiem, przyrzekam! – Wielkolud położył sobie dłoń na sercu.

– Pomyślnych wiatrów, Rodrigo! Niech ci bogowie mórz sprzyjają! Wróć do nas, wróć! – wołali zgromadzeni na plaży mali ludzie, machając i powiewając chusteczkami, dopóki łódź nie zniknęła za horyzontem.

 

Epilog

 

Minął pierwszy Dzień Rodriga, potem drugi i dziesiąty.

Gdy pewnego ranka lillifemscy rybacy zeszli na plażę, jeden z nich spostrzegł ciemny punkt daleko na morzu, który z każdą minutą rósł, wkrótce przybierając kształt ogromnej łodzi zwróconej dziobem ku wyspie.

Łódź dobiła do brzegu. Wyskoczył z niej na ląd ogorzały, barczysty olbrzym w stroju żeglarza, z gęstą, kasztanową brodą, na widok którego przerażeni rybacy rzucili się do ucieczki. A więc Rodrigo zdradził swoim ziomkom położenie Lillimeru i nad krajem zawisło widmo drugiej brobdingarskiej niewoli!

Wkrótce Lillifemczycy usłyszeli zbliżający się odgłos potężnych kroków. Bum… Bum… Bum… Niespiesznie, jakby nie obawiając się niczego ze strony tubylców, gigant podszedł do miasta, pogrążając najbliższe budynki w swoim cieniu. Do walki z nim stanęła garstka najdzielniejszych mieszkańców, wspartych przez dowodzony przez samego majora Kowadełko patrol żołnierzy z twierdzy. Zastąpiwszy wielkoludowi drogę, mali ludzie wycelowali w niego kusze i łuki, w głębi duszy drżąc, że lada moment rozdepcze ich jak robactwo.

– Ładne powitanie zgotowaliście staremu przyjacielowi! – powiedział Brobdingarczyk z udawaną urazą w głosie. – Co to, nie poznajecie mnie? Nic dziwnego, trochę się zmieniłem od czasu, gdy gościłem tu ostatnio…

– Czy to ty, Rodrigo? – Kowadełko wytrzeszczył oczy, nie dowierzając, że w istocie ma przed sobą chłopca, który dekadę temu opuścił Lillimer.

– We własnej osobie! – odparł kolos z uśmiechem. – Obiecałem przecież, że jeszcze was odwiedzę…

Koniec
Nowa Fantastyka