Superpozycja.
05:00
Otworzył oczy, czuł pulsowanie w czaszce. Siedział oparty plecami o zimny beton, wiatr szarpał ubranie, niosąc ze sobą szum miasta, a świat wokół wirował zamazany i odległy.
– Gdzie jestem? Co się dzieje? – Zamrugał, próbując wyostrzyć wzrok.
– Ale napruty. – Doleciał do niego czyjś stłumiony głos, przeplatany chichotem. – Takiego menela tu wpuścili? – usłyszał.
Mark uniósł głowę, wciąż zamroczony. Kilka metrów od niego, stała grupa turystów. Plecaki, pamiątki w dłoniach, fotki robione telefonami. Ich głosy brzmiały jak echo, jakby dochodziły zza szyby. Próbował się podnieść, ale ręce mu drżały. Dotknął tyłu głowy, włosy były wilgotne, lepkie.
– Krew? – powiedział zdziwiony.
Wstał chwiejnie i rozejrzał się. Znajdował się wysoko nad ziemią na budowli z balkonem, lunetą na monety i turystami. Przed nim rozciągało się miasto, szare budynki, nowoczesny stadion, rzeka w oddali.
Warszawa. Pałac Kultury i Nauki. Rozpoznał miejsce i miasto.
Wisła! Stadion Narodowy! – pojawiło się w jego głowie, ale nie pamiętał, jak się tu znalazł i nie pamiętał… kim był!
Podszedł do krawędzi murku balkonu, trzymając się kurczowo kraty zabezpieczającej, spojrzał w dół. Ulice tętniły życiem, samochody, ludzie, rozpoznał Złote Tarasy i Dworzec Główny. Znał to miasto, każdą ulicę, ale nie mógł sobie przypomnieć jak znalazł się w tym miejscu.
– Ten cholerny ból głowy – pomyślał.
Nagle usłyszał kroki za sobą. Szybkie, ciężkie. Odwrócił się, ale było za późno. Postać w czarnej kominiarce, wysoka i barczysta, rzuciła się na niego. Silne ramiona chwyciły go w pasie, pchnęły z całej siły. Mocowania puściły i metalowa barierka pod naporem ciała Marka zniknęła spadając w dół. Następnie poleciał on, prosto w przepaść.
Siła grawitacji, nieubłagana stała, 9,81 metra na sekundę kwadrat, pociągnęła go w dół, jakby ziemia przypomniała sobie o każdym kilogramie jego ciała. Siła zderzenia, kilkadziesiąt kilodżuli czystej energii kinetycznej, rozproszyła się w kościach i tkankach, zamieniając materię w chaos połamanych kości, zanim świadomość zdążyła to zarejestrować.
– O Boże! – krzyknął ktoś z balkonu.
– Ratunku! Spada! – głosy ludzi zamieniły się w przerażony wrzask. Wiatr świszczał w uszach, ziemia zbliżała się błyskawicznie, asfalt, tłum, światła.
Siła grawitacji bezlitośnie przyciągnęła go do betonu.
05:00
Mark otworzył oczy. Ten sam ból w tyle głowy. Ten sam zimny beton pod dłońmi. Znów te szepty.
– Ale napruty – doleciał do niego czyjś stłumiony głos, przeplatany chichotem.
– Takiego menela tu wpuścili? – padło zaraz potem.
Wiatr szarpał jego kurtkę, a przed nim rozciągała się ta sama panorama miasta. Znów był na balkonie Pałacu Kultury, dokładnie tam, gdzie przed chwilą. Wszystko wyglądało dokładnie tak samo, ci sami ludzie. Podniósł się, ignorując ich głosy w tle. Zamroczenie ustępowało, ale panika rosła.
– Co jest?! – mruknął pod nosem, przecierając twarz dłońmi.
Czy coś brał? Coś mu podano? Koszmar wydawał się zbyt realny. Serce waliło mu w piersi. Wstał, rozglądając się, grupa osób przyglądała się mu się z zaciekawieniem. Wszystko wyglądało tak samo jak przedtem. Podszedł do krawędzi murku, jak wcześniej. Spojrzał w dół na miasto czując lekki zawrót głowy.
Kroki za plecami usłyszał w ostatniej chwili. Odwrócił się, znów ta sama postać w kominiarce. Zanim zdążył zareagować, mężczyzna rzucił się na niego, chwytając go w pas. Metalowa barierka zniknęła spadając w dół, pod naporem jego ciała, a Mark za nią, znów poleciał w przepaść.
– Nie! – wrzasnął ktoś z tłumu na balkonie.
– O mój Boże! – krzyki przerażonych gapiów towarzyszyły mu, gdy ziemia pomknęła na spotkanie.
Siła grawitacji, nieubłagana stała. Uderzenie. Reset.
05:00
Otworzył oczy. Balkon. Ból. Te same szepty.
– Ale napruty. Takiego… – usłyszał, jakby stara płyta która odtwarza w kółko tą samą piosenkę. Dokończył wraz z niską blondynką, która te słowa wypowiadała – menela tu wpuścili?
Był na szczycie Pałacu Kultury. Tym razem panika zaczęła brać górę.
– Co się dzieje, do cholery? – wycedził przez zęby, wstając szybko. Rozejrzał się, nasłuchując. Ci sami ludzie na balkonie gapili się na niego, jak ostatnio. Facet w kominiarce wyrzuci mnie przez balkon!
– Nie pozwól by wyrzucił cię przez balkon – pomyślał!
Dotknął kieszeni kurtki i wyczuł coś twardego, jakby zimny stop metalu i polimeru. Wyciągnął mały, czarny, krystaliczny komunikator. Gładki, lżejszy, niż sugerowała jego forma, jakby wykonany z materiału, którego nie znał. Ekran zamigotał, jakby piksele na moment straciły synchronizację z rzeczywistością, wyświetlając cyfry: 04:41. Odliczanie.
Pod spodem jarzył się komunikat: „Zagrożenie. Bomba. Punkt Delta 4. Warszawa. 20:00”. Litery pulsowały lekko, jakby urządzenie oddychało energią lub emitowało rytm serca.
– Co to do cholery jest? – pomyślał – bomba? – szepnął, a jego oddech przyspieszył.
Nie wiedział, kim jest. Nie pamiętał swojego imienia, swojego życia. Ale ten komunikat… coś w nim włączył, jakiś mikron świadomości zapalił się w jego głowie.
– Zagrożenie! – mruknął – Zagrożenie?
Nie dostał czasu na zabawę ze swoim umysłem, nie dokończył myśli gdy zamaskowana postać wyłaniająca się zza rogu, mężczyzna w kominiarce rzucił się na niego. Tym razem Mark chwycił go za dłoń, gdy ten położył ją na jego barku. Obejmując wskazujący palec, wygiął go w górę i usłyszał głośne trzaśnięcie łamanej kości. Napastnik wrzasnął, ale był nieustępliwy, wolną ręka zrobił zamach i łokciem zdzielił Marka w nasadę czaszki, wyrwał dłoń ze złamanym palcem z uścisku Marka, chwycił oburącz jego głowę ściągając ją w dół, kopnął w nią kolanem z całej siły, trafił idealnie. Mark stracił równowagę. Napastnik chwycił go w pasie i wyrzucił przez mur balkonu.
– Ratunku! – krzyki ludzi na balkonie rozdarły powietrze.
Siła grawitacji, nieubłagana stała. Uderzenie. Reset.
05:00
Otworzył oczy. Jest z powrotem! Głowa boli, lepka krew na włosach. Tak – napruty menel, ok, pamiętał cały dialog. Szybko sięgnął do kieszeni, wyciągnął komunikator.
„Zagrożenie. Bomba. Punkt Delta 4. Warszawa. 20:00” i cyfry 04:51. Pamiętał wszystko co się wydarzyło w poprzednich iteracji.
– To jakaś pętla? – zapytał sam siebie. Bez odpowiedzi.
Wstał szybko, nie tracąc czasu na rozglądanie się po balkonie czy panoramie Warszawy. Wiedział, gdzie jest. Pałac Kultury i Nauki. Taras balkonowy. Wiedział, co się zaraz stanie. Kroki. Pan Kominiarka. Upadek. I reset, znów się tu obudzi. To nie był sen. Zbyt realny przebieg wydarzeń. To była pętla, iteracja, jak w jakimś filmie science fiction, lub tym o świstaku. Ból który czuł był zbyt realny na sen. Tylko, dlaczego? Komunikat na dziwnym urządzeniu z jego kieszeni: „Zagrożenie. Bomba. Punkt Delta 4. Warszawa. 20:00”, wydawał mu się sensowny, miał uczucie że jest powiązany z tym czymś, powinen wiedzieć co to oznacza.
– Pięć minut? – pomyślał – muszę przeżyć te pięć minut? Dowiedzieć się kim jestem i co to za komunikator i jakaś bomba?
A jeśli nie ma żadnej bomby, dlaczego wciąż budzi się tu, na balkonie z pięciominutowym zapasem czasu. Narkotyki? Może faktycznie to jakiś narkotyk.
Ale, cały czas ta kołatająca myśl w głowie, jak dzwon – zrób wszystko by rozbroić bombę!
Jakby misja. Gdzie ona jest? Jak rozbraja się bombę? A to oznaczało, że musiał pozbyć się tego faceta w kominiarce. Kolejny impuls w jego rozrywanej przez ból czaszce krzyknął – zagrożenie! Załatw tego w kominiarce! Wiesz co robić! Robiłeś to dziesiątki razy!
– Kim ja jestem? – przyszło mu do głowy – superpozycja, żywy i martwy jednoczesne.
Poddał się instynktowi!
Przywarł do ściany obok wejścia na balkon, tam, skąd zawsze nadchodził napastnik, to jego aktualny problem. Serce waliło mu w piersi, ale tym razem nie z paniki, z determinacji, skądś wiedział jak ma załatwić tego typa. Usłyszał kroki. Ciężkie, szybkie, jak metronom odmierzający sekundy gdy masz minutę na wejście w stan medytacji. Czekał, wstrzymując oddech.
Postać w czarnej kominiarce wyłoniła się zza rogu, dokładnie tak, jak za każdym poprzednim razem. Mark nie dał mu szansy. Rzucił się na niego pierwszy, chwytając go za ramiona z siłą, która zdawała się wykraczać poza jego ciało, jakby mięśnie pamiętały więcej niż umysł. Mężczyzna warknął coś niezrozumiałego, a powietrze między nimi zrobiło się elektryczne, dosłownie, jak przed burzą różnica potencjałów i jonizacja cząstek powietrza. Jakby fala energii z ich zderzenia rozproszyła się w drobnych wibracjach. Szarpanina była krótka i brutalna. Złamał napastnikowi nos szybkim ciosem, trzask kości rozległ się jak łamana sucha gałąź. Potem kopnął go w brzuch, a intruz zgiął się wpół, jego ciało ugięło się pod siłą uderzenia.
– Ufff – wypuścił oddech Pan Kominiarka.
Intruz skulił się z bólu, Mark chwycił go oburącz za głowę i ściągając ją w dół uderzył kolanem centralnie w środek już złamanego nosa, dźwięk ponownie chrupiącej kości rozniósł się po całym balkonie. Pomyślał że to śmieszne, minutę temu tak właśnie oberwał on. Czuł, jak adrenalina napędza jego ruchy.
– Nie tym razem – syknął. Popychając półprzytomnego napastnika w stronę barierki. Ludzie na balkonie, którzy do tej pory gapili się na niego jak na pijanego wariata, teraz cofnęli się z okrzykami zaskoczenia.
– Ej, co oni robią?! – krzyknął ktoś.
Mark nie słuchał, był w swoim żywiole, każdy ruch płynny i wymierzony by skrzywdzić. Wbił ramię w tors mężczyzny i jednym mocnym pchnięciem przerzucił go przez murek balkonu widokowego. Pan Kominiarka zamachał rękami w powietrzu, próbując się złapać kraty zabezpieczającej, ale było za późno bo krata pod naporem jego ciała wyrwała się z zawiasów. Poleciał w dół, a tłum na balkonie eksplodował wrzaskami przerażenia.
– O Boże! – krzyknęła kobieta – on go zabił!
Siła grawitacji, nieubłagana stała. Uderzenie.
Mark oparł się o barierkę, dysząc ciężko, i spojrzał w dół. Ciało napastnika uderzyło o ziemię wywołując chaos wśród ludzi na ulicy. Ale on był cały, bez uszkodzeń, tym razem to Pan Kominiarka jest mokrą plamą na chodniku. Wyciągnął komunikator z kieszeni.
04:22
Czas płynął. Pętla się nie zresetowała, bo… nie zginął!
– Aha – pomyślał – tylko co teraz?
Odwrócił się, ignorując wytrzeszczone oczy turystów na balkonie. Ktoś dzwonił na policję, ludzie zszokowani odsuwali się od niego, widać było panikę i niedowierzanie, kilka osób nagrywało go telefonem komórkowym, ale gdy ruszył szybko przestali. Facet który wyrzuca innego faceta przez balkon Pałacu Kultury chyba może być też groźny dla ich telefonów.
– Kim jestem? – pomyślał. – Jaka bomba? Co robiłem na tarasie widokowym Pałacu Kultury?
Nic nie pamiętał, postanowił zjechać windą, uciec, schować się gdzieś w bezpieczne miejsce i tam przeczekać, może wróci mu pamięć. Może nie ma żadnej bomby.
Rozejrzał się. Drzwi windy znajdowały się kilka metrów dalej. Tam właśnie musi iść, opuścić to miejsce zanim przyjadą służby.
Podbiegł, ignorując krzyki ludzi za sobą i wcisnął przycisk wzywający windę.
– Szybciej stary złomie! – warknął gdy ta wspinała się niezbyt pospiesznie. Gdy dojechała, drzwi rozsunęły się z jękiem. W środku stała kobieta. Blond włosy, blada cera, oczy zimne jak stal, ładna buzia. Trzymała pistolet wycelowany prosto w jego czoło.
– Mam cię pierdolony cwe…
Nie usłyszał końcówki, nic nie zdążył odpowiedzieć. Nie zdążył nawet mrugnąć. Strzał rozległ się jak grom, a kula, pędząca z prędkością około z prędkością około trzystu siedemdziesięciu metrów na sekundę, z energią kinetyczną bliską pięciuset dżulom, przeszyła jego czaszkę. W ułamku sekundy pocisk wyszedł tyłem głowy, ciągnąc za sobą fragmenty skóry, kości i mózgu, które rozprysnęły się, ozdabiając tablicę informacyjną kawałkami ludzkiej materii.
Reset.
05:00
Mark otworzył oczy. Balkon. Ból. Szepty. Odliczanie zresetowane. Znów pięć minut do wybuchu. Pięć minut do 20:00. Wstał, zaciskając zęby. Pan Kominiarka. Czekał, zaatakował, pchnął. Napastnik poleciał w dół, tłum znowu krzyknął.
04:22.
Wszystko jak wcześniej. Ale teraz był gotowy. Kobieta w windzie. Blondynka z bronią. To ona teraz jest problemem. Tym razem nie da jej szansy.
Podbiegł do windy, wezwał ją przyciskiem. Instynkt, coś, czego nie rozumiał, ale co pchało go do działania, kazał mu się przygotować. Pełne skupienie. Przywarł do ściany obok drzwi, wstrzymując oddech. Drzwi rozsunęły się powoli. Kobieta wychyliła się, blond włosy błysnęły w świetle, pistolet w dłoni wycelowany przed siebie. Szukała go.
Zadziałał błyskawicznie. Chwycił jej nadgarstek, wykręcił z całej siły. Rozległ się trzask łamanej kości, a kobieta syknęła z bólu. Siła statyczna potrzebna do złamania stawu ręki to około 700 niutonów. Ścisnął jej nadgarstek oraz palce do nasady broni by jej nie wypuściła.
– Mam cię pierdolona suko – warknął.
Glock 17, czarny, matowy austriacki pistolet samopowtarzalny, na wyposażeniu polskiej policji, ale też bandytów na całym globie. Pojemność magazynka, siedemnaście naboi, konstrukcja magazynka pudełkowa z jednopozycyjnym wyprowadzeniem amunicji. Nie wiedział skąd to wie. Jego ręce poruszały się jak w transie, jakby łamanie komuś kości nadgarstka było jego hobby. Uniósł jej dłoń z pistoletem, przycisnął jej palec do spustu i wycelował w jej lewy oczodół. Strzał rozległ się niemal bezgłośnie, stłumiony, przypominający strzał przez pustą plastikową butelkę. Krew i fragmenty mózgu trysnęły na ścianę i lustra windy, ciało kobiety osunęło się na ziemię, brak drgawek.
– Czasem są drgawki – pomyślał. Pojemność magazynka: szesnaście naboi. Broń zostawił. Patrzył na swoje ręce, na pistolet w dłoni martwej blondynki u swych stóp. Coś w nim zadrżało. Zszokowany, zdał sobie sprawę, że zadziałał bez wahania, bez namysłu, jak mechanizm, jak… żołnierz. Podobało mu się to. Komunikator w kieszeni pokazywał 04:00. Bomba wciąż czekała. Cztery minuty a on nadal nie wie kim jest.
04:00
Windą, dwa metry na sekundę w dół, zjechała na parter w piętnaście sekund. Ruch był mały – ostatnie minuty przed zamknięciem, godzina dwudziesta. Kilku turystów, jeden pracownik niecierpliwiący się bo o 20:00 zamykają. Mark wyciągnął komunikator. Mały ekran świecił blado: 03:40.
– Co teraz? – pomyślał.
Ruszył do głównego wyjścia. Na zewnątrz tłum gapiów otaczał ciało Pana Kominiarki. Koguty radiowozu migały w oddali, ale coraz bliżej. Mark nie miał czasu na gapienie się. Skręcił na przeciwny chodnik, głowa pracowała na wysokich obrotach.
Wyświetlacz w kieszeni pokazał 03:15. Przechodził przez pasy na ulicy Emilii Plater. Gdy wyświetlacz komunikatora pokazywał 03:07 rozpędzona skoda kamiq, znak charakterystyczny: naklejki „PANEK” na drzwiach, wynajęta godzinę temu za sto sześćdziesiąt złotych na dobę przez faceta, który dowiózł tu Pana Kominiarkę i Blondynkę z windy, wpadła na niego z impetem. Zderzak ponad tonowego auta jadącego osiemdziesiątą kilometrów na godzinę wytworzył siłę ponad dwustu kiloniutonów, złamał mu nogi w kolanach jak zapałki. Ciało poleciało na maskę, głowa rąbnęła w szybę, szkło pękło, czaszka też, a za nią ciało napierając na kark, złamało kręgosłup. Energia kinetyczna i zmiana pędu. Mark odbił się, poleciał w górę, parabolicznie runął na asfalt i szorował po nim siedem metrów. Skutki końcowe: czaszka pęknięta, kręgosłup złamanie łuku C2 czyli „złamanie kata”, kość udowa lewej nogi stercząca przez skórę, złamanie otwarte z przemieszczeniem.
Reset.
05:00
Balkon. Ból pulsował z tyłu głowy aż do karku. Beton zimny pod palcami.
– Ale napruty – rzucił ktoś z chichotem.
Pałac Kultury. Kolejna iteracja za nim.
Balkon poszedł gładko. Winda też, szybko, bez wahania, bez problemów. Glock już miał szesnaście naboi w magazynku. Tym razem weźmie broń. Tak, przyda się!
Zjechał na parter jak ostatnio, ale teraz uważał na skodę. Zobaczył ją od razu, stała na zajeździe dla autobusów. Kierowca, wielki facet w ciemnych okularach, lustrował wychodzących. Mark ukrył się za parą z dwójką dzieci. Wtopił się w ich cień, wyszedł za nimi na zewnątrz. Facet w aucie nie drgnął. Nie zauważył go.
Mam cię! – pomyślał
Trzy minuty, piętnaście sekund – mruknął, zerkając na wyświetlacz.
Trzy minuty. Jak znaleźć cokolwiek w trzy minuty?
Skręcił w lewo, ku Dworcowi Głównemu, instynkt. Minął tłum gapiów przy ciele Pana Kominiarki. Szukał miejsca by się schować i pomyśleć.
– Jak przywrócić pamięć? – pomyślał – Jak znaleźć bombę, nie wiedząc, kim jest?
Głowa bolała, ale szedł dalej. Usłyszał za plecami metaliczny dźwięk zwalniania blokady glocka i wystrzał. Trzysta siedemdziesiąt metrów na sekundę.
Reset.
05:00
Balkon, winda, ulica. Problem to kierowca Skody.
Tym razem skręcił w prawo w kierunku auta, obszedł zatoczkę autobusową na około, podszedł od tyłu do kierowcy crossovera, przyłożył stuczternastomilimetrową lufę glocka odchylając ją w dół do lewej skroni kierowcy i pociągnął za spust. Nachylenie lufy skierowało kulę pod kątem, pocisk, ważący osiem gramów, wytracił energię w czaszce, tworząc falę kawitacyjną, która rozerwała tkankę mózgową, ale zatrzymał się w prawym płacie, oszczędzając szybę boczną pasażera rozbryzgiem krwi. Kierowca osunął się na bok, bezwładny. Mark usiadł obok auta na krawężniku. Huk był słyszalny ale w zgiełku miejskiego ruchu nie zauważalny.
– No i co teraz? – szepnął w kierunku martwego mężczyzny – podpowiesz mi?
Sprawdził wyświetlacz: „03:09”.
Trzy minuty do rozbrojenia bomby. A co jak nie ma żadnej bomby? Co jeśli jej nie rozbroi? Jaki to ma wpływ na niego? Bo jaki on wpływ ma na coś czego nie pamięta?
Jak przypomnieć sobie kim jest, kim był, i dlaczego znalazł się w pętli? Czy to jakaś gra lub innego typu symulacja? Spojrzał na komunikator i postanowił poczekać na detonację.
Za plecami miał skodę kamiq z martwym kierowcą w środku, dziura w skroni wciąż krwawiła. Komunikator w jego dłoni pokazywał dziewięć sekund, zamyślił się na ponad dwie minuty. Dziewięć sekund. Nie wiedział nic o bombie, ale zaraz się dowie gdzie jest. Dworzec? Pałac? Jakaś piwnica pod nim? Złote Tarasy? Głowa pulsowała, pamięć to czarna dziura. Czekał na to co się wydarzy.
Siedem sekund. Wiatr gryzł mu skórę, zimny i szorstki. Mark położył glocka na krawężniku obok, zostało piętnaście naboi w magazynku.
Trzy sekundy. Przechodnie mijali go, śpieszyli się. Nikt nie widział krwi na jego trzęsących się dłoniach, trupa w aucie i rewolweru.
3… 2… 1…
Świat się rozpadł. Huk wystrzelił spod Dworca Głównego, głęboki i wściekły, jak ryk bestii, fala dźwiękowa rozeszła się z prędkością trzystu czterdziestu metrów na sekundę, ale fala uderzeniowa, pędząca ponad tysiąc metrów na sekundę dotarła do Pałacu Kultury w niespełna pół sekundy. Budynek zadrżał, jego stalowa rama zaabsorbowała energię, stał. Dworzec Główny, czterysta metrów stąd, poszedł w diabły. Kula ognia wypłynęła z parteru, temperatura w epicentrum sięgnęła trzy tysiące stopni celciusza, topiąc szkło i rozszczepiając beton na atomy w ułamku sekundy. Dach uniósł się na moment, podparty podmuchem rozprężonych gazów, potem rozleciał się w pył, a odłamki poszybowały jak szrapnele, rozpędzone do dwustu metrów na sekundę przez ciśnienie eksplozji. Płomienie strzeliły w niebo, czarne i czerwone, dym zawirował w górę, unosząc drobiny sadzy w prądzie termicznym sięgającym setek metrów.
Mark poczuł to w żebrach, potężne wibracje, które mogłyby zmiażdżyć płuca gdyby był bliżej wybuchu. Złote Tarasy, oberwały zaraz potem falą uderzeniową. Rozbiła ona szklane ściany, witryny pękły, szkło runęło trafiając tłum zaskoczonych ludzi, dach zadrżał i zaczął się osuwać. Kawałki muru wielkości małego auta waliły się na ulicę, miażdżąc ludzi. Kobieta z wózkiem zniknęła pod gruzem, zanim zdążyła otworzyć usta. Grupa przedszkolaków w kolorowych kurtkach została przykryta szarym pyłem, gruzem i mieszanką szkła z metalem.
Wrzaski doleciały sekundę później, ostre, chaotyczne, szybko zduszone hukiem walących się ścian. Skoda Kamiq została nietknięta, ale zawył jej alarm. Mark patrzył na chaos, nieruchomy. Miasto krwawiło, a on siedział. I wtedy głowa mu pękła. Ból, jak nóż wbity w czaszkę, ostry i gorący. Nie pulsowanie, coś żywego, jakby ogień w mózgu zapłonął. Chip! Bomba i on, są złączeni. Teraz zrozumiał, przypomniał sobie urywek przeszłości, stąd ta boląca jak diabli głowa.
– To tak… .
Ręce opadły, komunikator stuknął o beton. Mark runął na ziemię, twarzą w pył po wybuchu, nie skończył myśli. Ostatni oddech był suchy, pusty.
Reset.
05:00
Mark otworzył oczy. Balkon. Pałac Kultury. Ból w głowie, ostry, jak gwóźdź w czaszce. Pięć minut na komunikatorze. Wiatr szarpał mu kurtkę, beton był zimny pod dłońmi.
Głosy turystów – Ale napruty – odbijały się echem. Nie słuchał. Wstał, ręce mu drżały. Dotknął tyłu głowy, lepka krew. Ale teraz wracała pamięć. Szpital. Biały pokój. Głosy w tle. Coś pamiętał.
Chip siedział w jego mózgu, mały i czarny, jak pestka wbita w mięso. Tytan i krzem, wielkości ziarenka, z mikroprocesorem i nadajnikiem cieńszym niż włos. Nanorurki wpięły się w neurony, oplatając płat potyliczny, tam, gdzie narastał ból. Wojskowa zabawka, napędzana ciepłem jego krwi. Splatany kwantowo z bombą, Einstein nazywał to „upiornym działaniem na odległość”, zmiana stanu jednej z nich natychmiast wpływa na drugą, niezależnie od odległości między nimi, a on był dodatkiem, trzecim elementem.
Czarny krystaliczny klocek w kieszeni migał: “Zagrożenie. Bomba. Punkt Delta 4. Warszawa 20:00”. Chip wiedział gdzie szukać, gdzie jest bomba, był z nią zgrany. Mark jeszcze nie.
Szpital wojskowy. Pamiętał stół, lampy nad głową, neurochirurg, sala operacyjna. Potem głos, niski, męski, gość w kitlu, ale to nie neurochirurg, jakiś wojskowy.
– To z głowy Dimitra Nowogrodnego – powiedział – wyciągnęliśmy to z jego czaszki zanim się przekręcił. Gdybyś go zabił odrazu, Mark, chip miał detonować bombę, taki pierdolony plan awaryjny. Ale rozcięliśmy mu czaszkę, doktor Ortyl wyjął chip i zhakował nanorurki, utrzymaliśmy go przy życiu na aparaturze. – tłumaczył – Bomba nie wybuchła, przełożymy go do twojej łepetyny – chwila przerwy w monologu.
– Mark, wczepimy ci to w twój mózg, znasz szczegóły, to połączy cię z bomba. Tak ją odnajdziesz! – dodał doktor siedzący za nim.
– Połączy cię to z bombą bo chip jest połączony z nią kwantowo, taka niewidzialna nić. Znajdziesz bombę, myślę że chip ci pomoże. Dezaktywujesz. Koniec zagrożenia. Wiemy tylko że detonacja jest ustawiona na piątek, równo tydzień od teraz, na 20:00.
– Pamiętaj – wtrącił się ponownie wojskowy – masz też ich komunikator, odlicza czas do wybuchu i łączy się z twoim ciałem za pomocą chipa. Splątanie kwantowe między nim a implantem w twojej głowie przesyła dane szybciej niż światło, a chip hakuje twoje neurony.
– Tak – dodał facet za nim, doktor Ortyl – poczujesz bombę jak fantomowy ból w kościach, poprowadzi cię do niej. Może nawet zmusić mięśnie, żeby szły tam, gdzie nie chcesz. Zgrasz się z nią.
– I kolejna ważna sprawa – dodał wojskowy – ekipa Nowogrodnego jest w Warszawie. Stracili go z radaru, po chipie cię wyśledzą, będą na ciebie polować. Za długo się przygotowywali do tego zamachu, mają podgląd gdzie aktywuje się chip. Fanatycy, będą chcieli cię zabić by bomba wybuchła. Sami nie wiedzą gdzie jest ukryta, Nowogrodzki nie ufał nikomu. To nasz jedyny plus.
Tyle sobie przypomniał, a ból w głowie nie pozwalał mu skupić się na dalszej części wspomnień. Wiedział coraz więcej. Czuł się też inaczej, jakby powoli wracało do niego całe poprzednie życie, to kim był, co robił i… jak był skutecznym w tym co kiedyś robił.
04:50
Pan Kominiarka nadszedł, ciężkie kroki. Mark znał rytm. Rzucił się pierwszy, złamał mu nos, kolana na głowę, pchnął przez barierkę. Krzyk tłumu, ciało walnęło o ziemię. Czas 04:22. Winda. Blondynka z Glockiem, wykręcił nadgarstek, strzał w oczodół, krew na lustrach. Czas 04:00. Pierdol się suko. Zabrał broń. Parter. Skoda Kamiq, kierowca w okularach, kula w skroni. Czas 03:15. Nadrobił sześć sekund. Brawo.
Głowa pulsowała, a chip w jego mózgu zdawał się żyć własnym życiem.
– Jestem jak ten cholerny kot Schrödingera – pomyślał. – Żywy i martwy jednocześnie, zamknięty w pudełku tej pętli. Bomba to trucizna, a ja muszę ją rozbroić, zanim ktoś otworzy wieko i zdecyduje, kim naprawdę jestem. Żyje i umieram dopóki te pudło jest zamknięte.
Bomba czekała. Dimitri ją ukrył, teraz Mark już wie że jest na Dworcu Głównym. Jednak nie wiedział dokładnie gdzie? Teraz gdy pamięć wracała, chip jakby go prowadził, widział wybuch, zagrożenie – wszystko sklejało się w jedną całość. Musi to rozbroić. Ruszył sprintem. Dworzec. Delta 4 to dworzec, jakiś punkt . Czas leciał.
03:00
Czas zdecydować, otworzyć pudełko i sprawdzić czy jest tam jakieś życie. Pobiegł w kierunku dworca. Czterysta metrów.
01:45
Tyle wskazywał wyświetlacz komunikatora gdy Mark wpadł zdyszany na dworzec główny. Masa ludzi, hałas. Co teraz? Spróbował najprostszej metody. Strażnik Ochrony Kolei przechadzał się wolnym krokiem po głównej hali dworca. Dogonił go.
– Wiem że pomyślisz że jestem wariatem – mówił szybko – ale jestem agentem specjalnym, gdzieś tu jest ukryta bomba która wybuchnie za niecałe dwie minuty, czy widzieliście coś podejrzanego, jakiś ruch, dziwne osoby, porzucony bagaż? – zapytał.
– Jaka bomba człowieku, kim jesteś, masz pół głowy uwalone krwią – odpowiedział sokista, chwytając za krótkofalówkę.
– Posłuchaj mnie uważnie, zaraz tu wybuchnie bomba, ewakuuj wszystkich i pomóż mi ją znaleźć!
– 37 do bazy mamy tu jakiegoś wariata co gada o bombie, kod 66, wsparcie, hol główny – wyrecytował przez radio sokista, chwytając Marka za przedramię wolną ręką.
– Nie rozumiesz? Musisz mi pomóc – syknął Mark. Po chwili dodał – A pierdol się! – i wyrywając się, ruszył w kierunku tunelu pod peronami.
Pięć sekund później, trzech dobrze zbudowanych sokistów zatrzymało go w stylu obrony w footballu amerykańskim, jeden przewrócił go uderzając go z bara od tyłu, na zimny asfalt, kolejny przygniotł mu nogi, tak by się nie wyrywał. Trzeci zgłosił przez radio ze obezwładnili podejrzanego i przetransportują go do kantorka, tam poczekają na policję która już wezwali. Brak przy zatrzymanym bomby, ale takie procedury.
Mark nie dawał za wygraną.
– Bomba, kurwa jest tu bomba, zaraz wszyscy zginiecie!
Co skutkowało lekką paniką i poruszeniem tłumu na dworcu, obserwowała ich grupa gapiow. Drugim skutkiem był soczysty kopniak w brzuch, od sokisty numer dwa. Kopniak który, miał za zadanie zabrać oddech krzyczącemu o bombie wariatowi z zakrwawionym łbem.
Na wyświetlaczy w kieszeni Marka cyferki z 00:10 powoli zmieniały się, odliczając w dół, w kierunku ostatniej sekundy. Gdy osiągnęły ten cel, nastąpił koniec odliczania a Dworzec Główny wyparował. Mark, sokiści i tłum gapiów, poczuli uderzenie przed dźwiękiem wybuchu, którego nie dane było im słyszeć. Tak jak większość ludzi w strefie zero, zginęli natychmiast, z jedną różnicą! Mark obudził się o 19:55 na balkonie Pałacu Kultury z komunikatorem w kieszeni wskazującym równe pięć minut.
Reset.
01:45
Znów wpadł zdyszany na dworzec. Nie może prosić o pomoc tych bałwanów. Nikt mu nie pomoże, nie ma czasu na tłumaczenie co, gdzie i jak. Wygląda jak menel a nie jak agent.
Wyminął sokistę który zabił wszystkich w poprzedniej iteracji, skręcił do głównego przejścia pod peronami, gdy drzwi automatyczne rozsunęły się powoli, pospiesznie przecisnął się w powstałą z dwóch otwierających się skrzydeł drzwi szparę. Wpadł na kogoś. Kobieta, starsza, około osiemdziesiątki, z torbą podróżną i reklamówką. Wpadł na nią, przewrócili się, kobieta stęknęła głośno.
Mark warknął – przepraszam! – i próbując wstać pośliznął się na rozwalonej kanapce która wyleciała z torby kobiety przy upadku.
Gdy wstawał, przechodnie podeszli by pomóc zranionej kobiecie, jakiś wielki facet chwycił Marka za ramię.
– Gdzie uciekasz, co jej zrobiłeś! – warknął w kierunku Marka, dodając do kolegi obok – patrz, pewnie jakiś kieszonkowiec, łeb cały od krwi trzymaj go, wzywajcie policję!
Policja nie przybyła. Przybyli sokiści w tym bohater ostatniej pętli, pomogli unieruchomić wyrywającego się dwóm facetom Marka. Przewrócili go na zimny beton, jeden zablokował nogi, drugi przyciskał kolano do pleców Marka by uniemożliwić mu ucieczkę. Gdy Mark zaczął krzyczeć o bombie, przyciskanie kolanem wzmogło się, aż stracił oddech. Trzeci sokista próbował wezwać przez radio policję ale wybuch który zabił go, staruszkę, dwóch przypadkowych silnych facetów i jeszcze tysiące innych istnień, uniemożliwił mu to.
Reset.
01:45
Musi uważać. Jakby ktoś specjalnie kładł kolejne i kolejne kłody pod nogi. Ominął sokistę biegiem, wpadł do głównego holu. Przepychając się przez szparę powstała przez otwierające się skrzydła automatycznych drzwi, zauważył że staruszki nie było? Czyżby zapas czasu? Nadrobił sekundę lub dwie? Tak, minął ja dziesięć kroków dalej. Ma zapas dwóch, trzech sekund.
– Proszę uważać przy drzwiach – powiedział wymijając ją.
Stanął na rozdrożu przejść na perony jeden i trzy.
– Lewo czy prawo, może prosto, dalej? – pomyślał.
– Jestem pierdolonym kotem w pudle, żywy ale martwy – powiedział do siebie. – Co robić?
Wtedy to poczuł, ból głowy ale inny niż dotychczas. Świat jakby stanął w miejscu zatrzymany pilotem do telewizora. Pauza.
Przez pięć sekund nic nie drgnęło, żaden powiew wiatru, żaden oddech czy krok przechodnia. Pustka, cisza. Ludzie zastygli w miejscu jak na stopklatce. Surrealistyczny obraz miasta tętniącego życiem które zamarło. Cisza absolutna. Potem wszystko znów wystartowało jakby nigdy nic.
Mark zamrugał, wstrząśnięty. Co to było? Spojrzał w lewo, staruszka szła powoli, poprawiając torbę, jakby nic się nie stało. Ale coś się zmieniło. Usłyszał krzyk, znajomy, swój własny, dochodzący zza drzwi, które właśnie minął. Odwrócił się gwałtownie.
Tam, w przejściu pod peronami, kilka metrów od niego, rozgrywała się scena, którą znał. On sam, zakrwawiona głowa, plamy krwi na kurtce, przewracał staruszkę na ziemię. Kanapka wylatuje jej z torby, a on, ten drugi Mark, próbuje wstać, poślizgnął się, upadł znowu. Wielki facet chwycił go za ramię, wrzeszcząc – Gdzie uciekasz, co jej zrobiłeś?! – Patrz, pewnie jakiś kieszonkowiec, łeb cały od krwi, trzymaj go, wzywajcie policję!
Mark, ten, który stał teraz na rozdrożu, zamarł. Widział siebie, swoją poprzednią pętlę, jak film odtwarzany na żywo. Sokiści już nadchodzili, ten sam, który w ostatniej iteracji przycisnął mu kolano do pleców, był kilka kroków od tamtego Marka. Tłum gęstniał, ludzie krzyczeli, a on, ten wcześniejszy, wyrywał się, wrzeszcząc o bombie.
– Co jest, do cholery? – szepnął Mark. Ten obecny, czując, jak chip w jego głowie znów zapulsował, tym razem ostrzej, jakby coś się w nim przeładowało. Wyciągnął komunikator. 00:30. Za późno, teraz obserwuj. Czas płynął, ale teraz… widział siebie z przeszłości. Czy to możliwe? Czy pętla się załamała?
W głowie zadzwoniło mu wspomnienie, szpital, głos chirurga – Chip łączy cię z bombą, ale to eksperyment. Czasoprzestrzeń może się… zagiąć.
– Zagiąć? – pomyślał. To było to? Widział siebie, bo coś się zepsuło?
Tamten Mark, ten na ziemi, krzyczał – bomba, kurwa, jest tu bomba, zaraz wszyscy zginiecie! Sokiści przewrócili go na beton, kolano w plecy, kopniak w brzuch. Tłum panikował, ale nikt nie słuchał. Jak przedtem! Nie zrobił już nic. Wybuch spalił jego dwie wersje na popiół.
Reset.
05:00
Otworzył oczy. Ale to nie był balkon Pałacu Kultury. Leżał na chodniku, ciepłym od majowego słońca. Bolał go łokieć, obdarty. To nie była jego ręka. Nie jego ciało. Moment.
Głowa bolała, ale inaczej – lżej, jakby ból był wspomnieniem, a nie teraźniejszością. Usłyszał głos, znajomy, ciepły, z nutą żartu – Wstawaj, Mark, co ty, zapomniałeś, jak się chodzi?
Podniósł wzrok. Tata, wysoki, w lnianej koszuli, z lekkim zarostem, stał nad nim, uśmiechając się szeroko. Obok mama poprawiała torebkę, a młodsza siostra z tymi długimi warkoczami, śmiała się, trzymając roztapiającego się loda.
– Ale siermięga – zawołała przez śmiech – chodzić nie umie!
Mark zamrugał. Miał dziesięć lat. Pamiętał ten dzień. Urodziny Marii, jego siostry.
W tej iteracji rozciągała się wokół niego Warszawa z dwa tysiące jedenastego roku, głośna, chaotyczna, ale pełna życia. Złote Tarasy lśniły nowością, tramwaje dzwoniły na torach, a Pałac Kultury i Nauki górował nad wszystkim, szary i monumentalny. Przyjechali z rodzicami i Marią uczcić urodziny siostry, do stolicy, pamiętał to dokładnie. Dzień był ciepły, dwudziestego piątego maja, urodziny Marii, słońce prażyło, a oni mieli w planach zwiedzanie i lody w parku.
Dotknął kieszeni, komunikator wciąż tam był, czarny, twardy. Wstał i wyciągnął go dyskretnie. Ekran migał: 7363200:45s.
Czternaście lat. Tyle minut dzieliło go do wybuchu bomby na Dworcu Głównym. Pamiętał wszystko: kominiarkę, blondynkę, Skodę, sokistów, chip w głowie. Wszystko z poprzednich pętli. Miał swoje dziesięcioletnie ciało, ale umysł sprzed ostatniego wybuchu.
– O Boże – szepnął do siebie wstając chwiejnie. Schował komunikator.
Tata spojrzał na niego, marszcząc brwi.
– Co się stało, synku? Wszystko ok? – zapytał.
Mark nie odpowiedział. Myślał o komunikatorze i cyfrach niczym z wyniku gry w Balatro.
7 363 199. Musiałbym czekać czternaście lat – mruknął do siebie. Tyle lat, żeby zatrzymać bombę. Ale… to nie możliwe. To tylko ten cholerny chip.
– Chip wariuje! – szepnął do siebie – mam mało czasu! Następnie dodał do siebie z powątpiewaniem.
Spojrzał na Pałac Kultury. Wejdą na czwarte piętro schodami a dalej pojadą windą, pamiętał to. Następnie mama pójdzie kupić pamiątki w sklepiku, wybierze magnes z syrenką i pięć pocztówek które po zaproponowaniu przez obsługę , zaadresuje i nada w sklepiku przy balkonach.
– Taka nowa usługa w współpracy z Pocztą Polską – poinformuje miły pan.
Gdy komunikator pokazywał 7 363 194:12, Mark stał z rodziną przy tym samym balkonie z którego trzy razy wyfrunął.
– Musze rozbroić bombę – pomyślał. – Nie mogę czekać tyle lat. To jakiś błąd. Poprzedni ja, na dworcu, teraz to. Coś się zmienia, coś się psuje. Pętla wariuje.
Nie myśląc długo, wdrapał się na okratowanie, w 2011 górna część była niezabezpieczona. Gdy jego tata zauważył co się dzieje, zerwał się z krzykiem przerażenia bo go powstrzymać. Mark zamknął oczy i wyskoczył.
– Spokojnie tato, to tylko pętla, iteracja, Ciebie nie ma.
Pierwszy raz czekał zadowolony na śmierć.
Siła grawitacji, nieubłagana stała. Uderzenie. Reset.
05:00
Mark otworzył oczy. Ten sam ból w tyle głowy. Ten sam zimny beton pod dłońmi. Znów te szepty.
– Ale napruty – doleciał do niego czyjś stłumiony głos, przeplatany chichotem. – Takiego menela tu wpuścili? Jest. Wrócił.
Wpadł na dworzec. Zdyszany. Tłum gęstniał. Staruszka z torbą gdzie tam szła w oddali. Mark skręcił w przejście pod peronami. Drzwi automatyczne rozsunęły się. Wolno. Przecisnął się. Stanął na rozdrożu. Perony dwa i cztery. Stad dobrze widział wejście na perony jeden i trzy.
Czekał. Ukrył się za filarem. Wiedział, że może zobaczyć siebie. Poprzednią pętlę i jeszcze wcześniejszą. Serce waliło. Chip palił w głowie. Spojrzał na prawo. Jest. Tam, przy drzwiach, stał inny Mark. Ten z przedostatniej pętli. Nie ten od staruszki. Ten, który dotarł na rozdroże i powiedział: „Jestem pierdolonym kotem w pudle”.
Tamten Mark gapił się w ruchome drzwi peronu trzeciego. Pięć sekund. Pamiętał, to ten moment gdy wszystko się zatrzymało. Nic więcej. Oczy szkliste. Usta otwarte. Jakby coś zobaczył. Potem odwrócił się i ruszył w lewo. Zniknął w tłumie.
Mark, ten obecny, zmrużył oczy.
– Tylko jedną pętlę wstecz – pomyślał. – Nie dwie. Nie trzy. Pętla się zmienia. Bomba też? Czy pętla z dzieciństwa też? Czy pojawi się tam on, dziecko?
Wyciągnął komunikator. Ekran migał. 01:10. Cyfry przeskakiwały.
Raz: 01:09, raz: 01:08.
Nagle ból w głowie eksplodował, ale tym razem był mocniejszy, aż powalił go na kolana. Zobaczył coś, niewyraźny obraz, jak klatka z zepsutego filmu. Szara torba z czarnym paskiem, rzucona niedbale na beton. Potem usłyszał to, nie był to mechaniczny rytm zegara, lecz coś żywego, pulsującego, jakby technologia oddychała. Z głębi torby dochodził niski, modulowany ton, ciągły, cichy warkot, przypominający odległe buczenie transformatora, ale przerywany ostrymi, nieregularnymi skokami częstotliwości. Brzmiało to jak syntetyczny szum fal radiowych, które co kilka sekund przestrajały się z głuchym – bzzzzz. Jakby urządzenie komunikowało się z czymś niewidzialnym.
Komunikowało się z jego głową poprzez chip. Dawał mu znać. Tak, jestem tu.
Dźwięk odbijał się w jego czaszce, a potem głos, niski, męski , obcy.
– Zostawiłem ją w Delta 4, tam na zagubionych bagażach. Pies ją sprawdził nic tam nie wywąchał. Jakąś plątaninie kryształów i kabli.
01:00
Delta 4 i zagubione bagaże. Dział Zagubionych Bagażów. Czwarty peron. W żargonie pracowników kolei Dworca w Warszawie to właśnie Delta 4. Wszystko jasne. To tam jest bomba, w szarej torbie z czarnym paskiem. Tam musi się udać.
Pobiegł w kierunku peronu czwartego. Zajęło mu to dziesięć sekund. Gdy dopadł do okienka odbiorów bagażów nikogo przy nim nie było. Ma szczęście.
– Natychmiast otwieraj, szara torba z czarnym paskiem! Natychmiast – wrzasnął na starszego mężczyznę, przeglądającego Xa na telefonie.
– Jaka torba, jakie natychmiast? A potwierdzenie zgubienia bagażu jest? – odpowiedział mężczyzna.
– Człowieku, jestem specjalnym agentem w tej torbie jest bomba musisz mi ją natychmiast wydać!
– Bomba, proszę pana, za takie teksty to ja wzywam policję, takie przepisy. Na słowo bomba, nóż, o tego typu, oni się tym zajmują – odpowiedział mężczyzna chwytając za radio.
Wyświetlacz pokazywał trzydzieści sekund. Nie da rady tym razem, musi coś wykombinować. Jak obejść tego faceta w minutę w następnej pętli.
Trzy… Dwa… Jeden. Reset.
9e12d4853
Mark zamrugał, czując, jak świat wokół niego się rozmywa. Chip w głowie zapłonął, ból był ostry, jakby ktoś wbijał mu gwóźdź w czaszkę. Komunikator w kieszeni wciąż wibrował. Ręka odruchowo sięgnęła do kieszeni. Komunikator zamigotał, ekran rozjarzył się czerwonym blaskiem, a cyfry zaczęły się zmieniać. Najpierw 05:00, standardowe pięć minut pętli. Potem, przewrócona klepsydra, liczby eksplodowały w chaos: 9e12d4853. Nieskończoność, biliony minut, czas rozciągnięty poza granice. Zanim zdążył mrugnąć, ekran przeskoczył na 42 504 480:43.
Gdzie go tym razem przeniosło?
Chip w głowie zawibrował, jakby próbował nadążyć za tym szaleństwem. Cyfry przeskakiwały między 00:05, 05:00 a jakimiś absurdalnymi wartościami, jakby technologia zgłupiała. Ziemia pod jego stopami zadrżała, ale to nie był już zimny beton balkonu Pałacu Kultury, ani urodziny Marii. Pod palcami czuł wilgotny, sypki gruz, a w powietrzu unosił się zapach spalenizny, ropy, kurzu i krwi.
Otworzył oczy. Warszawa, ale nie ta, którą znał. Przed nim rozciągały się ruiny, poszarpane przez bomby kamienice z pustymi oknami, powyrywane framugi, dym unoszący się nad dachami. Tam, gdzie powinien stać Pałac Kultury, była teraz tylko przestrzeń między budynkami, zasłana gruzem z czerwonej cegły i porzuconymi, nadpalonymi meblami.
W oddali rozległ się huk, głęboki, gardłowy ryk działa, a potem trzask karabinów, metaliczny, inny.
– Nie wierzę – pomyślał. – Bitwa? Druga wojna?
Gdzieś w jego głowie zamigotała myśl – Tysiąc dziewięćset czterdziesty czwarty!
Powietrze rozdarł ryk silnika. Zza rogu ulicy wytoczył się niemiecki tygrys, masywny, szary czołg z czarnym krzyżem na pancerzu. Ziemia zadrżała pod jego gąsienicami, a lufa powoli obracała się w stronę barykady z worków piasku i przewróconych tramwajów. Zza rogu wybiegli niemieccy żołnierze, szare mundury, hełmy, karabiny MP40 w dłoniach. Krzyczeli coś po niemiecku, ich głosy ostre i chrapliwe, ale Mark nie rozumiał słów. Nie musiał. Chaos był zagłuszany przez wybuchy i ryk silnika czołgu.
Wstał chwiejnie, z lepkim potem i krwią na karku. Komunikator w kieszeni wydał krótki, metaliczny pisk, jakby próbował złapać sygnał, którego tu nie było. Chip pulsował inaczej, dosłownie czuł bicie serca przekazywane dalej przez chip. Coś się zepsuło. Pętla rzuciła go w inny czas, inny koszmar.
– Was ist das?! – wrzasnął jeden z Niemców, zauważając go. Żołnierz, młody, z pooraną brudem twarzą, zatrzymał się, unosząc broń. Mark instynktownie rzucił się za przewrócony wóz, ale było za późno. Rozległ się suchy terkot MP40, seria pocisków przecięła powietrze, trafiając go w pierś i brzuch. Ból eksplodował, gorący i rozrywający, jakby ktoś wlał mu do środka płynny ołów. Upadł na gruz, krew trysnęła na kamienie, a świat pociemniał. Ostatnie, co usłyszał, to ryk tygrysa i krzyk Niemca – Er ist tot! Weiter!
Ciemność.
05:00
Pałac kultury 2025 rok. Wrócił.
Zacisnął zęby, wpatrując się w migający komunikator, musiał rozbroić bombę, zanim chip, zakłócając czasoprzestrzeń, nie cofnie go do ery sprzed cztery i pół miliarda lat, gdy ziemia była jedynie rozproszonym pyłem w mgławicy słonecznej. Myśl o uwięzieniu w preplanetarnym chaosie, gdzie nie istniał grunt pod nogami ani czas, który znał, napędzała go do działania.
01:00
W pobliże Delta 4 dotarł na czas. Tym razem musi mieć plan.
Facet jest uparty, a ma tylko około pięćdziesięciu sekund do eksplozji.
Ma broń. Wykorzysta to.
Czas zagrać ostro. Czterdzieści pięć sekund do wybuchu. Chciał uniknąć kolejnych pętli.
Wyciągnął Glocka, wymierzył w kierunku okienka. Pobiegł. Dziesięć sekund. Dotarł do okienka. Ten sam facet siedział za ladą, przewijając X-a. Ale coś się zmieniło. Mark zatrzymał się, wstrzymując oddech. Przy kontuarze stał… on. Inny Mark. Ten z poprzedniej pętli, zakrwawiona głowa, wrzeszczący – Natychmiast otwieraj! Szara torba z czarnym paskiem!
Mężczyzna za ladą kręcił głową.
– Jaka torba? Masz potwierdzenie?
Mark – ten obecny – nie czekał. Wyciągnął Glocka, przeładował. Lufę wycelował w tamtego Marka. Chip w głowie zapulsował, jakby chciał zaprotestować, ale on już zdecydował. Nacisnął spust. Huk rozdarł powietrze, kula przebiła czaszkę tamtego Marka, rozpryskując krew i fragmenty mózgu na ladę. Ciało osunęło się na ziemię, bezwładne.
Mężczyzna za ladą zamarł, otworzył szeroko buzie, radio wypadło mu na podłogę.
– Otwieraj – warknął Mark, kierując broń na niego. – Albo jesteś następny.
– D-dobrze, już, już! – Mężczyzna drżącymi rękami sięgnął po klucz, otworzył metalowe drzwi za sobą. Mark wpadł do środka. Na środku pokoju, na metalowym stoliku, leżała szara torba z czarnym paskiem. Od razu wiedział że to ta którą szuka.
Komunikator odliczał 00:25. Gdy się zbliżył, warkot bomby wypełnił przestrzeń, niski, pulsujący ton z ostrym brrzzt. Rozpiął zamek torby. Kryształ lśnił, dioda migała, przewody brzęczały.
00:20
Mark stał nad szarą torbą, serce waliło mu w piersi. Komunikator w kieszeni wciąż odliczał, 00:20. Warkot bomby rozbrzmiewał w ciasnym pomieszczeniu Działu Zagubionych Bagażów. Kryształ lśnił mlecznym blaskiem, przewody migały, a na górze, wśród kabli, tkwił mały ekran. Czerwone litery jarzyły się: SYSTEM.
Dotknął kryształu. Ekran ożył, linie kodu przewinęły się jak błyskawice, a potem pojawił się napis: AKTYWACJA. Bomba zadrżała, warkot wzmógł się w wysokie, metaliczne brzęczenie, jakby maszyna przyspieszała. Mark cofnął się, ale wtedy w głowie rozległ się głos, nie z torby, z jego czaszki. Głęboki, spokojny, kobiecy. Chip.
– Witaj, Dimitri.
Mark zesztywniał. Chip zapulsował, ból przeszył skronie.
– Kim jesteś? – zapytał.
– Jestem SYSTEM. Jestem interfejsem kontrolnym tej jednostki – odpowiedział głos, chłodny i precyzyjny. – Moje dane wskazują, że nosisz implant Dimitra Nowogrodnego. Kim ty jesteś?
– Nieważne – rzucił Mark, zerkając na komunikator. 00:15. – Mam chip, teraz jesteś moją własnością. Co to za bomba? Jak cie wyłączyć?
– Generator antymaterii – odparł SYSTEM. – Sam mnie zaprojektowałeś.. jako Dimitri! Sam zaimplementowałeś zabezpieczenie, czyli chip.
– Jak działa bomba? – Mark zmrużył oczy, czując, jak pot spływa mu po karku, a powietrze wokół zdawało się gęstnieć od napięcia.
– Prosty mechanizm – wyjaśnił SYSTEM, niemal pedagogicznie. – Kryształ, spolaryzowany na poziomie kwantowym, stabilizuje reakcję. Uwolnione 50 nanogramów antymaterii, antiprotony i pozytony, anihiluje z materią, zamieniając masę w czystą energię: dwustu kiloton TNT. Dworzec Główny, Złote Tarasy, pobliskie struktury, wszystko w promieniu kilometra rozpadnie się na atomy, a fala gamma przetnie resztę jak nóż przez próżnię.
Mark przełknął ślinę.
– Dwustu kiloton? – powtórzył. – Widziałem ten wybuch kilka razy, nie jest taki destrukcyjny.
– Widziałeś to co pozwoliłam ci zobaczyć, wybuch wstępny materii, a potem ginąłeś, przed wybuchem ostatecznym, anihilacji. W ostateczności wybuch sięgnie granic miasta Warszawa. Reakcja antymaterii jest efektywna. Masa zamieniona w energię, E równa się mc kwadrat. Nad tym pracowałeś ostatnie dwa lata jako Dimirti. Chciałeś by świat zapłonął.
00:10 na wyświetlaczu, Mark zacisnął pięści.
– Wyłącz to! – syknął – zatrzymaj odliczanie! Świat dziś nie zapłonie! Wyłącz to, a potem siebie!
– Oczywiście, włączam wstępną dezaktywację – odparł SYSTEM. – Chip Dimitra nakazuje mi wykonać jego wolę, mimo że teraz ty nim nie jesteś! Według wytycznych, jako właściciel chipa, masz wybór, ostateczne potwierdzenie dezaktywacji. Czy wyłączyć bombę i aktywować samo destabilizację chipa? Ważne! Chip jest uszkodzony, ingerencja zewnętrzna. Przerwanie destabilizuje twój implant bez gwarancji spójności. Efekt to kolejny skok, następna iteracja planowana: poza czas Ziemi lub autodestrukcja z efektem śmierci nosiciela.
– Poza czas Ziemi? – Mark spojrzał na torbę. Kryształ pulsował szybciej, ekran migał: 00:05.
– Czasoprzestrzeń jest krucha wyjaśnił SYSTEM. – Widziałeś 1944. Następny przewidziany reset to: Czternaście miliardów lat wstecz, do mgławicy, gdzie nie ma planet, tylko chaos pyłu. Kolejny po nim reset to: nieskończoność: Dziewięć bilionów lat wstecz, poza ramy czasowe naszego wszechświata o kilka rzędów wielkości.
Mark poczuł chłód na plecach. Więc tak to dział, jeśli rozbroi bombę to zginie, jeśli nie, będzie żył wiecznie w pętli. Bez końca, zawsze pięć minut i od nowa, wieczny reset. Albo skok w pustkę? Myśl o pustce sprzed Ziemi, bez gruntu, bez czasu, była jak nóż w brzuch, ale z drugiej strony, fascynująca.
Czyli od początku był martwy, a może żywy, uwięziony w superpozycji, jak kot Schrödingera w pudełku, tylko że Marka stan zależał od implantu w jego czaszce. Bomba była tym pudełkiem, źródłem promieniotwórczym, a jej kryształ, cząstką, której stan określał wszystko. Dezaktywacja bomby mogła go przenieść w czas który niewiadomo kiedy istniał, wybuch zabić i też przenieść ale na balkon Pałacu Kultury lub, patrząc na to gdzie go rzuciło ostatnio, w jakiś inny czas w którym i tak zginie by wrócić do początku. Co by nie zrobił, jakiej by nie podjął decyzji, istniał w zawieszeniu między śmiercią a pięciominutową pętlą.
– Cokolwiek nie wybiorę to ginę? – zapytał zszokowany.
– Tak – odpowiedział SYSTEM – masz wybór między wybuchem i śmiercią, a dezaktywacją i kolejnym przeniesieniem w nicość lub… śmiercią.
– Zawsze ginę, ale nie Warszawa?
– Tak – odpowiedział system – bomba zostanie zdezaktywowana.
– Jak to zatrzymać? – zapytał, głos mu drżał.
– Dotknij kryształu – odpowiedział SYSTEM, spokojny i obojętny. – Potwierdź przerwanie. Twoja świadomość jest sprzężona ze mną. Dezaktywacja rozpocznie się gdy się zdecydujesz.
00:01
Głos zamilkł.
Mark wyciągnął rękę, dłoń zawisła nad kryształem, a powietrze wokół zadrgało, jakby elektrony w cząsteczkach wyczuwały zmianę. SYSTEM czekał, milczący.
00:00
Dotknął. Palce przeszył zimny prąd, jakby kryształ wyssał ciepło z jego skóry.
Ekran zamigotał: PRZERWANIE. Warkot ucichł, kryształ zgasł, a mleczny blask rozproszył się jak gasnąca plazma. Ale chip w głowie eksplodował bólem, jakby neurony, przeciążone kwantowym sprzężeniem, pękały jak szkło pod naporem fali zerowej entropii.
Upadł na kolana, a świat wokół niego zafalował, jakby rzeczywistość była wodą w oceanie. Chip w jego głowie wył, jakby nanorurki wczepione w neurony zaczęły się topić, przeciążone zerową entropią kwantowego rozpadu. Komunikator w kieszeni wydał ostatni, wysoki pisk, ekran zgasł, a czarny kryształ w jego dłoni stał się matowy, zimny, martwy. SYSTEM zamilkł, bomba została wyłączona. Ale on nie był wolny.
Ból w czaszce narastał, jakby coś rozrywało mu mózg od środka. Wspomnienia, nie jego własne, zaczęły napływać, obrazy Dimitra Nowogrodnego, fanatyka, geniusza, człowieka, który zaprojektował to piekło. Widział laboratorium, stalowe stoły, ekrany z równaniami, ręce w rękawiczkach trzymające kryształ antymaterii. Słyszał jego śmiech, niski i obłąkańczy, gdy wprowadzał ostatnie linie kodu do SYSTEMU.
– Niech płoną, niech się rozpadną na atomy – szeptał Dimitri, a Mark czuł to, jakby sam to powiedział.
A potem czas się złamał.
14 miliardów lat wstecz
Mark otworzył oczy, ale nie było nic, co mógłby zobaczyć. Nie było ziemi, nieba, powietrza. Tylko chaos, wirujący pył, gaz i plazma, rozgrzane do miliardów stopni, rozproszone w nieskończonej mgławicy. Nie było dźwięku bo nie miał się jak nieść , nie było SYSTEMU, który mógłby go gdzieś przenieść. Nie było grawitacji, tylko słabe oddziaływania cząstek, zderzających się w przypadkowych trajektoriach. Czuł się, jakby jego ciało rozpadło się na atomy, a jednak świadomość trwała, uwięziona w chipie, który teraz stał się jedynym punktem odniesienia w tym bezczasowym piekle.
Implant pulsował, ale słabiej, jakby tracił energię. Mark nie mógł oddychać, nie musiał, nie miał płuc. Nie miał ciała. Był tylko umysłem, dryfującym w prekosmicznym chaosie, czternaście miliardów lat przed 2025 rokiem, w stanie, którego fizyka jeszcze nie potrafiła opisać. Mgławica wokół niego była piękna i przerażająca, wiry wodoru i helu, protocząstki zderzające się w błyskach energii, która kiedyś stworzy gwiazdy, planety, życie. Ale dla niego to była pustka. Nie było tu czasu, jaki znał, tylko nieskończona chwila, rozciągnięta w wieczność.
Próbował krzyczeć, ale nie miał ust. Próbował się ruszyć, ale nie miał nóg. Chip wibrował, jakby chciał coś przekazać, ale sygnał był chaotyczny, poszarpany. Mark zrozumiał, to SYSTEM, albo jego resztki, wciąż próbowały się z nim komunikować. „Przerwanie xsw destabilizacja eer poza czas rew2”, fragmenty słów odbijały się w jego świadomości, jak echo z rozbitego radia.
A potem zobaczył to. W oddali, jeśli „oddal” miało tu sens, błysnął punkt, jaśniejszy niż reszta chaosu. Kryształ? Nie, coś innego. Coś, co nie powinno tu istnieć. Zbliżał się, albo to on płynął ku temu, napędzany resztkami energii chipa. Punkt rósł, pulsował, a w jego wnętrzu Mark dostrzegł siebie. Siebie samego, z Pałacu Kultury, z bronią w ręku, z krwią na kurtce. Siebie z dworca, przewracającego staruszkę. Siebie z tysiąc dziewięćset czterdziestego czwartego roku, padającego pod kulami Nazistów. Wszystkie wersje jego pętli, splątane w jednym miejscu, jak odbicia w pękniętym lustrze.
Chip zapłonął, a głos SYSTEMU, teraz zniekształcony, przemówił po raz ostatni.
– Splątanie, poza granice, twój wybór, destabilizacja kompletna.
Światło eksplodowało. Mark poczuł, jakby jego świadomość została rozerwana na miliardy kawałków, każdy z nich rozproszony w chaosie mgławicy. Widział narodziny wszechświata, Wielki Wybuch, rozbłysk energii, który rozproszył pył i stworzył czas. Czuł, jak jego fragmenty łączą się z tym wszystkim, stając się częścią materii, która kiedyś uformuje gwiazdy, planety, Ziemię. Ale on sam, jako Mark, przestał istnieć. Zginął, obserwując początek wszystkiego, rozpadając się w nieskończoność.
Reset.
Dziewięć bilionów lat wstecz.
Ciemność. Absolutna. Nie było już mgławicy, nie było pyłu, nie było nawet chaosu. Jego świadomość, albo to, co z niegj zostało, dryfowała w stanie, którego nie potrafił nazwać. Chip zamilkł, jego energia wyczerpała się w poprzednim skoku. Nie było bólu, nie było ciała, nie było wspomnień. Tylko pustka, czystsza niż cokolwiek, co znał.
Dziewięć bilionów lat wstecz? Nie, to nie miało sensu. Wszechświat miał prawie czternaście miliardów lat. SYSTEM wspominał o „nieskończoności”, o skoku poza ramy czasowe wszechświata. Mark zrozumiał, nie był już w czasie, który można zmierzyć. Nie był w przestrzeni, którą można określić. Był poza wszystkim, w stanie zerowym, gdzie nie istniała materia, energia, ani nawet prawa fizyki. To nie była przeszłość ani przyszłość. To było nic.
A jednak coś czuł. Słaby impuls, jak odległe echo. Spojrzał, choć nie miał oczu, i zobaczył punkt. Mały, biały, pulsujący. Nie kryształ, nie bomba, nie on sam. Coś innego. Zbliżył się, albo punkt zbliżył się do niego. Gdy się zetknęli, impuls przeszył go, a w jego umyśle rozległ się głos – nie SYSTEMU, nie Dimitra, ale jego własny.
– Żywy i martwy. Kot w pudełku.
Punkt rozbłysnął, a Mark poczuł, jakby coś go wciągnęło. Nie było bólu, nie było strachu. Tylko zrozumienie. Chip, bomba, pętla, wszystko to było eksperymentem, który wymknął się spod kontroli. Destabilizacja czasu i przestrzeni, spowodowana przerwaniem reakcji antymaterii, rzuciła go poza granice wszechświata. Ale teraz, w tej pustce, nie było już iteracji. Nie było resetu.
Światło zgasło. Mark rozpadł się, albo połączył się z tym, co było poza czasem. Nie żył, nie umarł. Stał się czymś innym, częścią nieskończoności, której nie da się opisać.
Superpozycja.
Koniec.