– Skorzystaj z oferty Post Mortem. Porozmawiaj z bliskimi, którzy odeszli. Pożegnaj się z nimi, jeśli nie zdążyłeś. Wyznaj miłość. Przeproś i poproś o wybaczenie. – Egzaltowany baryton dobiegający z salonu recytował treść reklamy, a w jego tle brzdąkała harfa.
Zupełnie jakby słuchał anonsu przedwojennego medium. Albert prychnął zdegustowany i przyjrzał się swojemu odbiciu w łazienkowym lustrze.
Pamiętaj! Lepiej późno niż wcale! – Reklama zakończyła się głośnym akordem i radio zagrało „Koncert fortepianowy nr 2” Liszta.
Taaaaa. Pierdu, pierdu. Zimne, wyblakłe oczy osadzone głęboko w twarzy rzeźbionej przez czas ostrym dłutem wpatrywały się w Alberta uważnie z drugiej strony okrągłej tafli.
Zmrużył oczy. Wciągnął brzuch i obrócił się bokiem, krytycznie oceniając sylwetkę.
Patykowate nogi, szczupłe ramiona, odstający bebzon. Krótko mówiąc, kasztanowy ludzik jak się patrzy.
Raz jeszcze prychnął z niesmakiem, sięgnął po brzytwę i przyłożył chłodną stal do rozgrzanej skóry.
W co ja się pakuję? A w zasadzie, w co Jacek mnie pakuje? Westchnął ciężko i zawahał się przed pierwszym pociągnięciem.
Przeproś i poproś o wybaczenie… Właśnie tego potrzebował. I tylko dlatego dał się namówić Jackowi na wizytę w siedzibie Post Mortem.
Nadal nie mógł sobie wybaczyć, że okłamał Lidię, kiedy leżała na szpitalnym łożu śmierci. To było jego pierwsze i zarazem ostatnie kłamstwo wobec żony w trakcie ich czterdziestosześcioletniego pożycia.
Przynajmniej tak uważał Albert.
Od tamtego czasu, za każdym razem, gdy wspominał tę bolesną chwilę, skakało mu ciśnienie, czuł ucisk w klatce piersiowej, a ręce zaczynały drżeć.
Podobnie było i tym razem. Drżały jak u alkoholika albo chorego na Parkinsona. Pił jednak bardzo rzadko i jeśli już, to zazwyczaj białe wino, a jedyne, na co się uskarżał, to słabe serce.
Przez lata to Lidia pilnowała, żeby pamiętał o codziennych tabletkach i nosił przy sobie nitroglicerynę, bo tak zalecał stary i staromodny doktor Plewczyński, którego odziedziczyli po jej zmarłym ojcu. Chociaż akurat teścia, któremu również doskwierała choroba wieńcowa, Plewczyński nie uchronił przed dwoma zawałami i przedwczesnym zgonem.
Albert zacisnął zęby i zdecydowanym ruchem zgarnął pianę z grdyki. I natychmiast zaklął, bo ostrze zacięło go w szyję.
To też przydarzyło mu się po raz pierwszy. Szyja była chuda, a starcza skóra zwisała z niej jak u indyka, więc podczas golenia musiał naciągać ją palcami. Za to brzytwą z łatwością można było kroić krwiste befsztyki.
Mimo tych niesprzyjających okoliczności Albert nie potrafił zrezygnować z porannego rytuału. Głównie dlatego, że brzytwę z ostrzem z wysokowęglowej stali i rękojeścią z kości słoniowej dostał od Lidii na czterdzieste piąte urodziny. Wiedziała, że lubi męskie, stylowe gadżety. A on nigdy się nie przyznał, że w zupełności wystarczyłaby rękojeść z drewna dębu czerwonego, bo zabijanie słoni dla czyichś doznań estetycznych uważał za skrajne barbarzyństwo.
Ale to nie było przecież kłamstwo. Najwyżej przemilczenie.
A w tej chwili czuł się, jakby padł ofiarą jakiejś pokrętnej słoniowej zemsty, krwawiąc jak zarzynane prosię we własnej łazience.
Akurat w tak wyjątkowym dniu, akurat tego poranka. Akurat, gdy spieszył się na spotkanie z holograficzną namiastką kobiety, którą jeszcze niedawno kochał.
Przykleił do szyi kawałek papieru toaletowego, po czym westchnął ciężko, aż mu zaświszczało w piersi. Wszystko przez ten przeklęty jasiek, którym podczas niespokojnego snu nieświadomie zwalił budzik z nocnego stolika.
Przewrócony budzik nie zadzwonił o ustawionej porze i dlatego Albert zaspał. Owszem, nadal miał sporo czasu do spotkania, ale lubił długie, metodyczne przygotowania, a teraz w jego poczynania wdarły się pośpiech i nerwowość.
Tak. To wina tej cholernej poduszki – stwierdził, i złorzecząc pod nosem, pomaszerował do sypialni.
Co prawda jasiek miał znacznie gorsze rzeczy na sumieniu, ale dopiero teraz wyleciał przez okno.
Gdy Albert dał upust złości, założył koszulę i górę od garnituru, upewniając się, że w kieszeni ma fiolkę z nitrogliceryną, po czym wrócił do łazienki.
Stanął przed lustrem, przyciskając do szyi świeży kawałek papieru i przyglądał się, jak para wodna odsłania ukryty dotąd napis nagryzmolony na tafli zwierciadła:
P O D L E W A J
K W I A T Y !
Przełknął ślinę i kolejny raz szeptem odczytał dwa słowa. A potem znowu.
To musiała być ostatnia wiadomość od żony, napisana, zanim odwiózł ją do szpitala. Przyjrzał się krzywym literom i wyobraził sobie chudy i długi palec Lidii, przypominający pęd bambusa, gryzmolący po lustrze.
To jak wiadomość wysyłana zza grobu. Właściwie to pośmiertnie upomnienie. Jakim cudem nie zauważył go do tej pory? Przecież gapił się w to lustro każdego ranka. A może napis pojawił się dopiero dzisiaj?
Nagle zrobiło mu się zimno.
Przetarł zaparowaną taflę kantem dłoni i pomaszerował do schowka po plastikową zieloną konewkę.
Za każdym razem, gdy ją napełniał przez mały otwór umieszczony pod ciasnym uchwytem, woda pryskała na wszystkie strony. Oczywiście teraz też się ochlapał.
Trzasnął konewką o zlew i mamrocząc pod nosem przekleństwa, poszedł zmienić garnitur.
Co zostało po ukochanej kobiecie, z którą spędził niemal pół wieku? Brzytwa, napis na lustrze i głupie poczucie obowiązku. No i jeszcze tabletki, kwiatki, sratki. Jakie to wszystko ma obecnie znaczenie?
Przed wyjściem z domu wrócił do łazienki, zgarnął brzytwę ze szklanej półeczki pod lustrem i wrzucił do kieszeni marynarki. Już nie musiał udawać, że mu się podoba kość słoniowa. Odda do komisu, dostanie parę złotych i kupi sobie maszynkę elektryczną, którą na pewno się nie zatnie.
Już w drodze do siedziby Post Mortem uświadomił sobie, że w tym pośpiechu zapomniał wziąć poranną porcję tabletek. A przecież czekał go dzień pełen wrażeń! Klepnął kieszeń marynarki i odetchnął, czując znajomy, uspokajający ciężar fiolki z nitrogliceryną.
Za swoje gapiostwo też przeprosi.
Tylko czy poczuje wtedy ulgę? Czy jakakolwiek skrucha wyrażona wobec symulacji zmarłej żony wystarczy? A patrząc z drugiej strony, czy namiastka Lidii przyjmie jego przeprosiny? Wybaczy mu? Czy zrozumie, że tamtego ponurego i deszczowego dnia, kiedy stał nad szpitalnym łóżkiem jak czarny, złożony parasol z rączką zwieszoną na kwintę, musiał skłamać? Że wobec tak wątłej istoty, która każdym oddechem zdawała się pchać łódź Charona na drugi brzeg Styksu, a której serce wybijało jednocześnie rytm niepogodzonym ze śmiercią nieszczęśnikom wiosłującym w przeciwną stronę, nie mógł sobie pozwolić na wyjawienie prawdy.
Pamiętał, że wtedy, w szpitalu, naszła go niespodziewana myśl: czy łódź Charona miała żagiel? Na obrazie Jacoba van Swanenburgha chyba tak, ale zasadniczo, to żagle nie miały przecież sensu w podziemnym świecie…
– Czuję, że gdy dotrę na przyjęcie, będzie już dawno po imprezie. – Głos Lidii przerwał wówczas jego rozmyślania. – Są tam wszyscy, którzy odeszli przede mną, ale boję się, że kiedy się zjawię, nie zastanę nikogo. Nikogo i niczego…
Albert wzdrygnął się na te słowa. O czym ona opowiada? To miała być metafora? Przyjrzał się żonie ze smutkiem. Cienka, upudrowana skóra Lidii przypominała mu skrzydła bielinka kapustnika.
– Są tam cały czas i z pewnością świetnie się bawią. Poza tym wiesz, że mam słabą pompkę, więc pewnie niedługo też tam wpadnę. Na pewno nie będziesz sama – stwierdził, chociaż sam w to nie wierzył.
Bał się śmierci jak cholera i planował kurczowo trzymać się życia. Ba! Planował pożyć wreszcie po swojemu. Bez oglądania się na to, co myślą, czują i czego potrzebują inni.
– Niedługo znów będziemy razem – zapewnił, brnąc w kłamstwo.
– Nie spiesz się, kochanie – odparła głosem cichszym od kaszlu dochodzącego z drugiego skrzydła szpitala i jej głowa opadła na poduchę, zrzucając jasiek. Albert podniósł go z podłogi machinalnie.
Nie spiesz się. To były jej ostatnie słowa.
Nie zamierzał się spieszyć. Przeczytał gdzieś, że wdowcy żyją średnio kilka lat krócej od żonatych mężczyzn. Głównie przez własne zaniedbania.
On jednak postanowił zadbać o siebie, przynajmniej tak, jak dbała o niego Lidia, zanim zmogła ją choroba.
*
Gdy przed niespełna tygodniem Albert po raz pierwszy odwiedził dawne kino „Medium”, w którym od kilkunastu miesięcy mieściła się siedziba Post Mortem, targały nim spore wątpliwości. Skoro jednak obiecał Jackowi, że rozważy jego sugestię i sprawdzi, o co chodzi w tym całym postmortalizmie, zamierzał dotrzymać słowa i chociaż zajrzeć do środka.
Mimo to czuł się po trochu jak zdrajca, a co gorsza, jak naiwniak.
Naprawdę niewiele brakowało, żeby u stóp schodów prowadzących do głównego wejścia odwrócił się na pięcie i poszedł do domu. Spodobało mu się jednak, że nowy gospodarz budynku zadbał o fasadę niszczejącej przez lata, secesyjnej kamienicy i postanowił dać Post Mortem szansę.
Albert nie wątpił, że musi jeszcze upłynąć sporo czasu, zanim w świadomości mieszkańców to miejsce przestanie kojarzyć się z przybytkiem rozrywki i zaczną traktować je z szacunkiem właściwym dla cmentarza, czy raczej kolumbarium. Nawet tak niekonwencjonalnego i ekstrawaganckiego.
Z drugiej strony był w stanie zrozumieć ten wybór. Gmach miał w sobie powagę i majestat wymieszane w odpowiednich proporcjach. Dogodną lokalizację i dwie kondygnacje podziemi, które mogły służyć za swoiste katakumby.
Zakorzeniona w pamięci miasta nazwa dawnego kina też stanowiła niewątpliwy atut i zarazem była przejawem przedziwnej koincydencji. Albo po prostu sprytnym zabiegiem marketingowym? Albert z uznaniem odnotował, że dawny, krzykliwy i okazały neon z nazwą kina zastąpiono eleganckim i skromnym szyldem Post Mortem.
Inna sprawa, że postmortalizm miał być prawdziwą rewolucją, a skończyło się na krótkotrwałym poruszeniu. I chociaż Jacek zapewniał go, że w Stanach, Korei czy Francji podobne usługi od lat cieszą się ogromną popularnością, nad Wisłą postmoralizm natrafił na wyraźny opór części społeczeństwa. Zapewne wyrosły między innymi na fundamencie religii i tradycji.
Jednak Albert miał na ten temat własną teorię. Może po prostu ten akurat naród nie chciał przywracać zmarłych do życia? Może wolał ich opłakiwać? Zadręczać się i celebrować zbiorową oraz jednostkową martyrologię? Całkiem możliwe, że największym dramatem dla rodaków byłoby odebranie im przywileju żałoby i rozpaczy po tych, którzy odeszli.
Albert aż uśmiechnął się do własnych myśli, zachwycony własną przenikliwością, i pchnął szklane drzwi.
Ochroniarz w eleganckim garniturze siedzący za wysokim kontuarem przywitał go z uprzejmym uśmiechem i skierował na piętro, gdzie mieścił się gabinet agenta pierwszego kontaktu.
Agent akurat miał klientów, więc Albert odczekał cierpliwie, aż z gabinetu wyjdzie smutna, najpewniej pogrążona w żałobie para w średnim wieku.
Skinął im głową, a mężczyzna odpowiedział podobnym skinieniem. Kobieta nawet nie podniosła wzroku, jakby zawstydzona tym, że ktoś widzi ją w takim miejscu. Że szuka pocieszenia po utracie kogoś bliskiego w cyfrowej symulacji, zamiast przyzwoicie cierpieć, tonąć w smutku i próbować godzić się ze stratą.
A może Albert niepotrzebnie przypisywał obcym ludziom własne odczucia?
Gdy wreszcie zasiadł przed wielkim biurkiem w gabinecie agenta Post Mortem, poczucie, że dopuszcza się nieokreślonej zdrady ideałów i zarazem wystawia na pośmiewisko swoją inteligencję oraz reputację człowieka racjonalnego, wróciło ze zdwojoną siłą. Odsuwał je od siebie z trudem, uciekając we wspomnienia o Lidii.
– A na tym zdjęciu jesteśmy na wakacjach w Chorwacji. To było kilka lat temu, zanim Lidia zaczęła chorować.
Albert zamyślił się i ciężko westchnął.
– Wie pan, żona źle znosiła upały. Powinienem o tym pamiętać i wybrać jakiś chłodniejszy kraj. Lecz nigdy się nie skarżyła – zapewnił szybko. – I była autentycznie zachwycona Dubrownikiem – dokończył, po czym zdjął okulary i spojrzał spod krzaczastych brwi na mężczyznę siedzącego za biurkiem. W ocenie Alberta zbyt młodego na taką profesję.
Młodzik gapił się właśnie w ekran komputera, bezgłośnie poruszając ustami. Czyżby śpiewał sobie pod nosem?
– Czy ja pana nudzę? – Od tonu głosu Alberta prawdopodobnie ścierpła nawet sztuczna skóra, z której uszyty był jego neseser.
– Ależ skąd! – Agent Post Mortem aż podskoczył, zmieszany jak uczniak, którego przyłapano na ściąganiu. Najwyraźniej wystraszył się, że przez swoją głupotę straci klienta. Zaraz jednak zrobił durną minę i podrapał się w policzek, udając zastanowienie.
– Problem w tym, że zdjęcia nie są najlepszym materiałem do odwzorowywania osobowości zmarłej osoby i konstruowania symulacji postomortalnej. Owszem, w ograniczonym zakresie mogą się rzeczywiście przydać przy odtwarzaniu wyglądu zewnętrznego szanownej małżonki. Tyle że do tego naszej SI wystarczy w zasadzie jedno zdjęcie. Aczkolwiek, jak się pan zapewne domyśla, fotografie nie oddadzą mimiki pańskiej żony ani charakterystycznych gestów, spojrzeń, brzmienia głosu, sposobu mówienia i całej reszty. Dlatego całościowy wizerunek zewnętrzny opieramy raczej na materiałach holo i video oraz plikach audio. Z kolei wnętrze, czyli osobowość rekonstruowanej postaci, charakterystykę, kreujemy głównie na podstawie jej aktywności w social mediach, wszelkich interakcjach w sieci, upodobaniach zakupowych, odwiedzanych stronach i ogólnie zainteresowaniach. A także, co bardzo istotne, wspomnieniach najbliższych, przyjaciół i znajomych osób. Sam pan rozumie, to nie są proste hologramy ani prymitywne SI, jakie można spotkać u konkurencji. Nasze symulacje to bardzo skomplikowane konstrukty. Interaktywne kopie zmarłej osoby. Oczywiście w pewnym stopniu uproszczone, zwłaszcza w wersji podstawowej, ale możliwie maksymalnie odwzorowujące zachowania, reakcje czy sposób myślenia. A tego nie da się uzyskać, dysponując paroma zdjęciami z wakacji.
Albert westchnął ciężko. Spodziewał się, że będzie z tym problem. Znajomi często pozwalali sobie na docinki i drwiny, odbierając ich małżeństwo jako staromodne i staroświeckie. Był jednak pewien, że za plecami pozwalali sobie na dosadniejsze epitety oraz mniej wybredne żarty z ich przyzwyczajeń i stylu bycia. Nie dało się zaprzeczyć. Oboje z Lidią stronili od tych wszystkich nowinek, gadżetów i trendów.
Zamiast sieciowych czatów lub sesji VR woleli wieczorne spotkania w restauracji. Zamiast video 16K z wakacji wybierali prawdziwe wspomnienia i długie opowieści przy butelce białego wina.
– Rozumiem – odparł po dłuższej chwili. – Oboje z Lidią unikaliśmy tego całego netlajfu. Na ile to możliwe w dzisiejszych czasach. Staraliśmy się żyć pełnią życia w realnym świecie. Dlatego przyznaję, niewiele tego uzbierałem, ale mam nadzieję, że wystarczy. Pomagał mi Jacek, mój syn. To on namówił mnie na wasze usługi. Kazał mi nawet obejrzeć odcinek jakiegoś starego serialu, w którym SI tworzy cyfrową kopię zmarłego faceta, ale przyznam szczerze, że nie wyglądało to zachęcająco. Zaufałem mu jednak, bo zdecydowanie lepiej niż ja rozeznaje się w tych nowych technikach i zapewniał mnie, że to będzie dobre dla nas wszystkich…
– Technologiach. Nie technikach – poprawił młodzieniec i zaraz spuścił wzrok z zakłopotaniem. Kolejny gram nadgorliwości lub zwykłej głupoty na niewłaściwej szali.
– Właśnie. Technologiach. – Albert chrząknął i położył drżącą dłoń na wypchanej kopercie formatu A4 wykonanej z papieru czerpanego. Najlepszej, jaką znalazł. Z ręcznie wykaligrafowanym imieniem Lidii na kremowym tle. Ułożonej na biurku idealnie prosto i równolegle do krawędzi mebla. Poprawiał to ułożenie od piętnastu minut.
– Tutaj jest więcej zdjęć, trochę listów. I moja… – Nie potrafił znaleźć odpowiedniego słowa. – Prezentacja? Laudacja? Epitafium?
Fircyk najwyraźniej nie był biegły w postmortalnej terminologii, bo uciekł wzrokiem przed pytającym spojrzeniem Alberta i zmienił temat.
– Zostawmy stare seriale i zajmijmy się konkretami. Wypełnił pan ankietę? Co ciekawe, jest identyczna jak dla wersji premium, w której oferujemy…
– Siedziałem nad nią cały weekend. – Poirytowany głos Alberta poniósł się aż na korytarz.
– W porządku… Przyniósł pan urnę?
Albert spojrzał na pękaty skórzany neseser, który trzymał między nogami.
– Mam ją przy sobie.
– Doskonale. Proszę ją tutaj zostawić. – Młodzik wyglądał na zadowolonego z siebie, jak domowy piwowar, któremu właśnie dostarczono pierwszy zestaw surowców do warzenia piwa.
Albert chrząknął znacząco i postawił na biurku urnę wyjętą z torby.
– Zastanawiam się, po co wam prochy Lidii?
– A widzi pan! Jak już wspominałem, nasza usługa to nie jakieś tam chatbot z awatarem w 3D lub 16K. To kompleksowa usługa postmortalna, z miejscem pochówku i pamięci. Chodzi o prawdziwą więź emocjonalną i duchową. Sarkofagi przechowują nie tylko symulacje naszych bliskich, ale również prochy zmarłych, jedyny materialny ślad ich istnienia. Odważę się nawet powiedzieć, że na swój sposób łączą sferę sacrum i profanum. Chodzi o to, by nasi klienci traktowali to miejsce i konstrukty z należytą powagą.
Albert milczał, uśmiechając się uprzejmie i udając, że nie zauważa, jak często podczas tej przemowy młody agent zerka na ekran. Sacrum i profanum to było zdecydowanie ponad zasób słów tego fircyka. Lecz w sam raz dla jakiegoś chatbota, który pisze te gadki szmatki. Zapewne w przypadku innych klientów to się sprawdzało.
– Musi pan jednak pamiętać, że to symulacja, a nie pańska małżonka. Zwłaszcza w opcji podstawowej. Wersja premium…
Tym razem wystarczyło, że Albert zmarszczył brwi.
– A wracając do wersji podstawowej… Może i jest to pakiet nieco ograniczony, ale to nadal znacznie więcej niż oferują tak zwane salony pamięci czy sieciowe boty żałobne. I nie chodzi tyko o zamianę ekranu na hologram lub różnicę między botem lub sztuczną inteligencją a naszymi złożonymi symulacjami osobowościowymi. Chodzi o prawdziwą i kompleksową rewolucję w branży postmortalnej!
Branży! Albert już miał wyrazić opinię, co sądzi o aroganckich fircykach z „branży”, kurwa, „postmortalnej”, ale uznał, że nie warto strzępić języka po próżnicy, więc zachował milczenie.
Za to agent najwyraźniej dopiero się rozkręcał.
– Nawet uproszczony konstrukt w wersji podstawowej to gwarancja wyjątkowego doświadczenia: obcowania z wierną kopią osobowości, z którą będzie mógł pan porozmawiać o sprawach codziennych, zupełnie jakby rozmawiał pan z żoną. Będziecie też mogli swobodnie powspominać… – młody spojrzał zachęcająco na fotografię z Chorwacji.
Albert ocknął się z zadumy.
– A wie pan, za życia Lidia często rozmawiała ze swoim zmarłym ojcem. Na prawdziwym cmentarzu, nie jakimś kolumbarium, stojąc nad staroświeckim mogiłą ze szczątkami ojca zakopanymi półtora metra pod ziemią. Wie pan, co mam na myśli… Porządny grób na cmentarzu z gnijącym trupem w trumnie.
Mina, jaką przybrał młodzik, dobitnie wyrażała, jak bardzo jest zdegustowany słowami Alberta.
– No tak. Ale szanowny nieboszczyk nie odpowiadał świętej pamięci małżonce, prawda? – stwierdził z satysfakcją.
Albert prychnął głośno. I całe szczęście! Nigdy nie przepadał za tym starym wścibskim zgredem.
– Ona twierdziła inaczej…
Tym razem obaj się uśmiechnęli.
– A teraz zapraszam na mały spacer. Proszę udać się na najniższe piętro. Niestety, jak już wspominałem, winda jest nieczynna. Na najniższym piętrze, na samym końcu korytarza, znajduje się sala numer trzy. Akurat jest tam kilku naszych klientów, więc zobaczy pan, jak to wszystko wygląda. Myślę, że nie będą mieli nic przeciwko temu, żeby się pan dyskretnie rozejrzał. Ja dołączę do pana, jak tylko załatwię kilka spraw z naszymi technikami. Przekażę materiały… – Agent położył dłoń na kopercie dostarczonej przez Alberta. – I oczywiście zaopiekujemy się prochami szanownej małżonki.
*
Do sali numer trzy Albert wszedł raźnym, pewnym krokiem, ale zaraz za progiem zwolnił, zaskoczony niecodziennym widokiem.
Komnata była ogromna. Jeśli dobrze pamiętał, wcześniej mieściła się tutaj największa sala kina „Medium”. Rozświetlało ją kilkanaście kandelabrów z ledowymi lampami zamiast świec, ustawionych na gipsowym gzymsie biegnącym wzdłuż trzech ścian. Sarkofagi, w których spoczywały prochy zmarłych, i które pełniły funkcję postumentów dla holograficznych awatarów zmarłych, okazały się eleganckimi sześcianami z czarnego marmuru.
Kilka z nich było teraz aktywnych. Wyglądały jak cokoły, na których zamiast pomników lub rzeźb ustawiono świetliste zjawy widoczne tylko od pasa w górę. Odwiedzający to przedziwne kolumbarium członkowie rodzin zasiadali na krzesłach na wprost gadających widm. I dyskutowali z nimi w najlepsze!
Samych rozmów Albert nie słyszał, bo każdy sarkofag otoczony był bańką aktywnej redukcji dźwięków.
Ruszył przed siebie, stąpając ostrożnie, niemal na palcach, nie chcąc zakłócać prywatności i intymności tych spotkań. Mimo to czuł się niezręcznie, dlatego spuścił głowę i tylko od czasu do czasu zerkał na boki. Na tradycyjnym cmentarzu wyglądało to jednak inaczej, bardziej swobodnie – pomyślał i zwątpił, czy oferta Post Mortem jest na pewno tym, czego potrzebuje.
Ale właśnie wtedy zobaczył parę napotkaną wcześniej pod drzwiami gabinetu na piętrze. Uśmiechnięci i najwyraźniej szczęśliwi, ocierali łzy, obejmując się nawzajem podczas rozmowy z małą dziewczynką, której świetlisty awatar, niczym aniołek z warkoczami, szczebiotał coś bezgłośnie.
Albert aż przystanął. To było to! Tego właśnie potrzebował. Szczerze zazdrościł im tych łez i wzruszeń.
Cofnął się o dwa kroki i z kieszeni na piersi dyskretnie wyjął telefon. Pokaże to Jackowi. Pokaże synowi, dlaczego zdecydował się przywołać symulację żony i jego matki, mimo wcześniejszych obiekcji.
Skierował telefon na sarkofag z dziewczynką i zrobił jeszcze jeden krok wstecz, by uchwycić w kadrze jej wzruszonych rodziców.
Dziewczynka na ekranie smartfonu odwróciła głowę i spojrzała prosto w obiektyw. Zaskoczony Albert uniósł wzrok i napotkał spojrzenie holograficznej zjawy dziecka, która gapiła się w jego stronę.
Odskoczył z wrażenia, wpadając plecami na czarny, pogrążony w półmroku sarkofag i upuścił telefon.
I natychmiast zamarł.
Nic się nie wydarzyło. Nikt nie zawrócił na niego uwagi. Nikt niczego nie zauważył. Odwiedzający, zamknięci w swoich bańkach, nie usłyszeli hałasu, który narobił. Dziewczynka z warkoczami dalej szczebiotała radośnie do rodziców.
Coś mu się musiało przywidzieć. Ostrożnie odepchnął się od cokołu i podniósł z podłogi telefon. Zaklął pod nosem. Oczywiście wyświetlacz szlag trafił. Będzie musiał oddać do naprawy.
Ale czy to ważne? To, co tutaj zobaczył, miało zdecydowanie większe znaczenie. Wreszcie wiedział, czego potrzebuje. Znalazł lekarstwo dla udręczonego sumienia.
Nie ma co zwlekać, postanowił. W ważnych sprawach zawsze podejmował szybkie i stanowcze decyzje. I nigdy ich nie żałował. Tak było pewnie lepiej dla jego pompki. Lidia też to w nim lubiła. Konkret i decyzyjność.
Gdy zapukał, a następnie bez zaproszenia otworzył drzwi do biura na pierwszym piętrze, na jego widok fircyk zerwał się z fotela, jakby zobaczył chodzącą premię owiniętą wstążką i posypaną brokatem.
– Czyli jest pan zdecydowany? – upewnił się jeszcze.
– Tak.
– Wyśmienicie! Gwarantuję, że nie będzie pan żałował! – Młody prawie klasnął w ręce. – A jeśli czegoś pan pożałuje, to wyłącznie braku wersji premium… Wiem, wiem, z tym jeszcze poczekamy… – dodał pospiesznie. Próbować zawsze warto, ale przeciągnięta struna mogła się zerwać w każdej chwili.
Jednak Albert był już myślami gdzie indziej. Powie jej. Powie Lidii, że skłamał. Pozbędzie się tego ciężaru.
– Proszę się o nic nie martwić – kontynuował agent. – Przeszukamy system i starą sieć, zajrzymy do archiwów, przeczeszemy social media, wypytamy rodzinę, znajomych i tak dalej. Pana… laudację już mamy. Proszę odwiedzić nas w sobotę o jedenastej. Sala numer trzy na najniższym piętrze. Niestety winda jest nadal w remoncie.
Albert spojrzał na agenta nieco przytomniejszym wzrokiem. To nie będzie takie proste. I może przypominać poszukiwania Bursztynowej Komnaty. Jeśli jednak im się powiedzie, udowodnią, że zasługują na jego ciężko zarobione pieniądze.
– Zatem do soboty – wybąkał i już miał odwrócić się do wyjścia, gdy nagle coś sobie przypomniał.
– Jeszcze jedna sprawa… – odezwał się, unosząc dłoń jak inspektor Columbo z ulubionego serialu ich wspólnej z Lidią młodości. – Błędnie używa pan terminu „konstrukt”. Konstrukt to struktura powstała w czyimś umyśle, a nie umysł stworzony w jakiejś strukturze czy systemie. Powinniście na nowo przemyśleć swoją branżową terminologię.
Fircyk otworzył usta, ale zaraz je zamknął i wbił wzrok w blat biurka, prawdopodobnie szukając sensownej riposty. Ostatecznie uznał, że odrobina milczenia po właściwej stronie wagi nie zaszkodzi.
– Proszę mi mówić Andrzej! – zawołał za Albertem, gdy ten zamykał za sobą drzwi gabinetu.
*
Albert poprawił krawat i strącił paproch z rękawa garnituru. Od kwadransa wiercił się niespokojnie na krześle jak nieprzygotowany student czekający na komisję egzaminacyjną. Nic się jednak nie działo. A przecież fircyk z biura wyraźnie powiedział: sobota godzina jedenasta, sala numer trzy, najniższe piętro.
Może Albert popełnił błąd, dając mu kolejną szansę?
Bo coś tu zdecydowanie było nie tak. Pusta recepcja, puste korytarze i schody. Po drodze do sali numer trzy nie napotkał żywego ducha.
Czyżby się pomylił? Albo przyszedł za późno? Za wcześnie? Z drugiej strony wszystkie drzwi, poczynając od głównego wejścia, były otwarte, światła w podziemnych kondygnacjach włączone, a on nie miewał jak dotąd problemów z pamięcią.
Można to raz-dwa wyjaśnić, stwierdził i sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki po telefon. I zaraz zaklął pod nosem. Telefon zostawił przecież w naprawie.
Już miał poderwać się z twardego krzesła ugniatającego tyłek, gdy na gładkiej powierzchni postumentu pojawiła się świetlista aura, z której po chwili wynurzyła się kobieca twarz.
Z początku wyglądała jak blada teatralna maska porzucona przez aktora na marmurowej scenie. Utkana ze światła, które zrazu wyblakłe, drżało, przelewając się przez połyskującą taflę sarkofagu, ale zaraz nabrało mocy i ostrości.
Po chwili ukazała się cała głowa, a niemal jednocześnie z nią szyja, dekolt, ramiona, a potem reszta ciała, aż od pasa. Postać wyprostowała się, jakby powstając lub siadając płasko, ale to, co było poniżej talii, skrywał sarkofag.
Albert wstrzymał oddech.
To była jego zmarła żona. Lidia. Taka, jaką zapamiętał z czasów, zanim zmogła ją wyniszczająca choroba.
Filmowy plan średni – pomyślał bez sensu. A może był w tym jakiś sens? Oboje z Lidią lubili małe kina bez popcornu w sprzedaży. Chętnie zasiadali w pustej kinowej sali podczas wieczornych seansów starych westernów lub musicali. To miejsce sprzyjało takim wspomnieniom.
Tymczasem holograficzna postać uniosła brodę i wypięła pierś jak podczas aerobiku. Zupełnie jakby Lidia znów ćwiczyła przed telewizorem przy kasecie Jane Fondy, pomyślał Albert, przywołując z pamięci obraz cudownych lat ich wspólnej młodości.
Czuł narastające wzruszenie.
Wrażenie było zupełnie inne niż podczas oglądania zwykłych holograficznych projekcji. Świetliste widmo wyglądało niezwykle realistycznie, a zarazem nierzeczywiście. Jakby prawdziwa Lidia naprawdę była tutaj, niemal na wyciągnięcie ręki, a jednocześnie wciąż widział niewyraźne i zamazane wnętrze sali i inne postumenty znajdujące się za jej plecami.
Czekał w napięciu, kiedy holograficzny fantom otworzy oczy, ale gdy wreszcie to zrobił, Albert aż podskoczył na krześle.
Oczy też były jak żywe! – stwierdził zafascynowany i wyobraził sobie, że za tymi oczami naprawdę skrywa się namiastka jego zmarłej żony. A może nawet – pomyślał z nadzieją – jakiś malutki kawałeczek prawdziwej Lidii?
Nie bądź idiotą! – zganił się w myślach. – Nie bądź idiotą i nie daj się zwieść pozorom i wkręcić w te bzdury!
Już chciał otworzyć usta i wydukać nieśmiałe powitanie, gdy widmowa postać przemówiła.
– Okłamałeś mnie, Albercie – oznajmiła bez ogródek, a w jej głosie wyraźnie wybrzmiewał głęboki żal.
Zesztywniał z wrażenia. Żadnego Witaj kochanie, żadnego Dobry wieczór. Bez ceregieli i prosto z mostu zaczęła od wyrzutów w sprawie, która tak go męczyła. Jakby dostał obuchem w łeb. Co gorsza, nawet na niego nie spojrzała.
Nie tego się spodziewał. Poczuł, że gorąca krew napływa mu do twarzy, a uszy płoną. Z trudem przełknął ślinę i dopiero po chwili odzyskał głos.
Co to miało być? Zemsta przygłupiego fircyka z biura? A może wbrew jego stanowczym zaleceniom uwzględnili w symulacji ostatnie miesiące przed śmiercią? Pobyt w szpitalu? A jeśli tak, to ile i co z ostatnich chwil życia pamiętała symulacja? Chorobę? Jego bezsilność? Ciężką chemię? Nieudane operacje? Własną śmierć?
Myśli Alberta krążyły coraz szybciej. Nie, przecież to bez sensu. Symulacja niczego nie pamiętała, była jak zaawansowany chatbot z holoawatarem reagujący na pytania i reakcje rozmówcy. Fircyk mógł mu wciskać marketingowe kity o złożoności i wyjątkowości cyfrowego fantomu Lidii, ale to nie znaczy, że Albert je łyknął.
Z drugiej strony, jeśli te symulacje mają rzeczywiście pomagać, oswajać bliskich ze stratą i dawać poczucie, że można zamknąć pewne sprawy nawet po śmierci, to powinien je traktować poważnie. A przynajmniej spróbować.
– Wiem, kochanie, i bardzo mi przykro – zapewnił. – Jesteśmy tutaj właśnie z tego powodu. Ja… Chciałem cię przeprosić… – wydukał niepewnie.
Nie patrzyła na niego. Nadal spoglądała gdzieś w bok, nieobecna myślami. Zupełnie jakby wcale nie słuchała Alberta, tylko nasłuchiwała z lękiem czegoś wewnątrz siebie albo gdzieś po drugiej stronie, niedostępnej dla zmysłów Alberta.
Cisza dłużyła się niemiłosiernie, aż Albert zaczął się wiercić na krześle. Lewy pośladek całkiem mu ścierpł.
A może to tylko błąd w synchronizacji? Niedostatki efektu 3D, czy jak to się nazywa? Jakiś defekt techniczny? – zastanawiał się, wpatrzony w hologram.
– Powinieneś przeprosić – przyznała wreszcie cicho.
Potem zamilkła. Chociaż nadal poruszała żuchwą z zaciśniętymi ustami. Jakby obracała na języku niewypowiedziane słowa lub mieliła w zębach mordoklejka lepiącego się do protezy.
Gdy ponownie się odezwała, jej głos zdawał się dochodzić z jakiegoś odległego miejsca. Może z dna głębokiej studni? Tak głębokiej, że nocą w czarnej tafli wody nie odbijały się żadne gwiazdy.
– Tutaj jest strasznie, Albercie. Straszniej niż to sobie wyobrażałam. Nie doświadcza się niczego poza… nieobecnością, bolesnym poczuciem pustki. Tęsknoty. Jakiejś niewypowiedzianej straty. I nie ma tutaj nikogo… Niczego ludzkiego. Jest tylko Coś. Tuż obok. Blisko, ale poza zasięgiem. I chyba tak jest lepiej. Zdecydowanie lepiej.
Albert poczuł się nieswojo. Właściwie to poczuł delikatne ukłucie strachu. Nie tego oczekiwał. Nie to mu obiecywano.
I nie za to płacił.
O czym ona opowiada? Gdzie się podziały łzy wzruszenia? Gdzie wybaczenie? Gdzie jego ukojenie? Nie wspominając o jej ukojeniu?
To miała być jedynie replika osobowości. Wersja podstawowa. Dlaczego więc Lidia cierpi? Bo przecież widział wyraźnie cierpienie na jej twarzy, rozświetlonej od zewnątrz, a może jeszcze bardziej od wewnątrz. Tyle że nie było to ciepłe światło wolframowej żarówki tylko zimne, bielejące jak świeże kości światło ledowe.
Słyszał to cierpienie także w głosie żony. Każde jej słowo było nim przepełnione. Czy programiści Post Mortem wiedzą, że ich symulacje czują takie rzeczy? Że odczuwają tak realne emocje? Właściwie, gdzie przebywa ten cały konstrukt? W jakiej rzeczywistości? W jakimś cyfrowym wymiarze? A może jest więziony niczym w bębnie profesora Tarantogi? Czy konstrukt posiada szczątkową świadomość? Czy naprawdę jest tylko programem, który można włączyć i wyłączyć jak film, grę czy smutną piosenkę?
Z każdym pytaniem pojawiającym się w myślach Albert czuł narastający gniew, który, póki co, skutecznie zagłuszał rosnący równolegle strach.
– Pamiętasz o tabletkach? – zapytała niespodziewanie Lidia.
I naraz Albert odetchnął z ulgą. W jednej chwili zeszło z niego niemal całe napięcie. Uśmiechnął się pod nosem. To jednak była wciąż ta sama, kochana Lidia. Martwiła się o niego nawet zza grobu. Tym bardziej zrobiło mu się przykro, że akurat tym razem zapomniał o porannej dawce leków i nie dotrzymał słowa.
– Przepraszam kochanie. Zaspałem. Byłem zdenerwowany i podekscytowany tym wszystkim… Naszym spotkaniem. Przypomniałem sobie dopiero tutaj, w korytarzu. Ale jak zawsze mam nitroglicerynę. – Poklepał się po kieszeni marynarki. – Tylko tych codziennych zapomniałem – wyznał ze skruchą.
Zaraz jednak skarcił się w myślach. Chwila, chwila. Kiedy dał się wciągnąć w tę sytuację? W którym momencie zaczął traktować holograficzny konstrukt, do tego w najtańszej wersji podstawowej, jak swoją zmarłą małżonkę?
– To dobrze – odrzekła. – Nie bierz ich więcej.
Spojrzał na nią niepewnie, szczerze zaskoczony. Nadal patrzyła gdzieś w bok. Wciąż nieobecna duchem i ciałem. W każdym wypaczonym znaczeniu.
Co właściwie miała na myśli?
– Powinieneś być tutaj. Ze mną. – Każde kolejne słowo wypowiadała głośniej. – Obiecałeś!
Skrzekliwy głos poniósł się po pustej sali wypełnionej wygaszonymi sarkofagami.
Poczuł się jeszcze bardziej nieswojo. Zimny pot spłynął mu po plecach.
Albert poluzował krawat, rozpiął guziki od garnituru i rozejrzał się niepewnie na boki. Niespodziewanie dla samego siebie zawstydzony.
– Dlaczego tak mówisz? – wyszeptał, mimo że byli sami.
Długo milczała. Na jej twarz na przemian wypływały cierpienie, strach, smutek, żal. Po ponad czterdziestu latach małżeństwa znał te wszystkie grymasy na pamięć.
Niezręczna cisza trwała, aż w końcu holograficzna postać odezwała się udręczonym głosem.
– To tak, jakby ktoś zapalił światło w pokoju i uchylił okno pośród czarnej nocy. Przyciąga. Wzywa. Pędzisz tam jak ćma, ale nagle ktoś gasi to światło i znów jest tylko ciemność i kłębiące się w niej kształty. Oślizgłe, wilgotne, ruchliwe – mamrotała cicho, a Albert poczuł, że pot spływa już gdzieś na wysokości krzyża. To ma być ta wieczność rozszerzona? Czy tak właśnie wygląda życie po życiu w wirtualnym konstrukcie? A może chodzi o coś zupełnie innego?
Spojrzenie Lidii błądziło teraz po jego ciele, źle wyprasowanych spodniach i niedokładnie wypolerowanych butach, aż wreszcie zatrzymało się na kołnierzyku koszuli.
– Masz krew na kołnierzu. Nadal używasz brzytwy? – W jej głosie zdało się słyszeć ton zadowolenia.
Albert przycisnął brodę do szyi, usiłując dojrzeć plamę i uśmiechnął się krzywo.
– Oczywiście! To przecież prezent od ciebie – odpowiedział i zamarł.
Chwila, chwila.
Poszukał wzrokiem kamery. Fircyk z biura nie wspominał, że wersja podstawowa oferuje interakcję na takim poziomie. Bo niby skąd Lidia wie o krwi na koszuli? Poza tym, czy wspominał o tej brzytwie w zapiskach przekazanych fircykowi z biura? Dałby sobie rękę uciąć, że nie.
Spojrzenie Lidii powędrowało ciut wyżej i zatrzymało się na obwisłym podbródku Alberta.
Wystająca grdyka podskoczyła, gdy przełknął ślinę.
– Mógłbyś to zrobić brzytwą. Wystarczy jedno cięcie – zaproponowała, a na jej twarzy zabłąkał się uśmiech. – Nie byłabym już sama.
W pierwszej chwili nie zrozumiał. Potem znaczenie jej słów dotarło, gdzie trzeba i Albert spojrzał na widmową postać z niedowierzaniem.
Lidia wciąż się uśmiechała, nadal wpatrzona w jego obwisłe gardło.
Tego było już za wiele. Zerwał się gwałtownie, przewracając krzesło.
To miał być jakiś żart?! Serce waliło mu, jakby wypił trzy szybkie espresso, a przecież z kawy zrezygnował lata temu.
Nie miał pojęcia, jak się wyłącza to diabelstwo, ale liczył, że awatar zniknie tak, jak się pojawił, gdy tylko Albert oddali się od sarkofagu.
Ruszył szybkim krokiem przez środek pomieszczenia, oglądając się przez ramię. Holograficzna Lidia wciąż tam była. Zanurzona do pasa w marmurowym postumencie, wykręcała szyję śledząc jego ruchy i wpatrując się w Alberta pustym oczami. Z niemym wyrzutem i wyrazem rozczarowania na twarzy.
Zwolnił kroku. Do jasnej cholery! Przecież nie będzie uciekał przed hologramem! Jakąś symulacją na poziomie podstawowym i na dodatek w promocyjnej cenie! Zatrzymał się, zacisnął pięści i odwrócił w stronę sarkofagu.
Usta Lidii zdawały się teraz sine, a rzadkie siwe włosy utworzyły srebrzystą aureolę wokół małej, opiętej cienką skórą czaszki. Wydawała się znacznie starsza niż jeszcze przed kilkoma minutami. Wrażenie to potęgowały wystające kości policzkowe, ostre i wyraźnie zarysowane oczodoły. Oczy Lidii zapadły się w nich, skrywając w cieniu.
Ruszył powoli w jej stronę między ustawionymi w regularnych odstępach sarkofagami. Od razu zauważył, że ten dziewczynki, którą kilka dni temu odwiedzili rodzice, połyskuje teraz srebrną łuną. Już po chwili na gładkiej powierzchni ukazała się twarz dziecka. Taka sama łuna pojawiła się też na kilku innych stanowiskach.
Przystanął i rozejrzał się po obszernej komnacie. Ciemne bryły postumentów z coraz dalszych szeregów wynurzały się z półmroku, gdy ich blaty zaczynały tlić się bladymi poświatami.
Jak to możliwe? Przecież fircyk z biura zapewniał, że hologramy aktywuje wyłącznie obecność bliskich. I to tych wybranych.
Hologram dziewczynki ukazał się w całej okazałości, od pasa w górę, a zaraz potem pojawiły się kolejne widmowe postacie.
Wyglądało to trochę, jak nocny spływ kajakowy martwych geometrów, nawet po śmierci dbających o odpowiednie kąty, linie i odległości.
Ciało Alberta przeszył nieprzyjemny dreszcz. Pewnie jakaś awaria. Wygląda na to, że Post Mortem, to jedna wielka prowizorka i technologiczny bubel. Zaśmiał się nerwowo i spojrzał na sarkofag Lidii.
I właśnie w tej chwili jego martwa od wielu miesięcy żona wysunęła dłonie zanurzone do tej pory w marmurze. A potem te trupioblade dłonie w niewytłumaczalny sposób znalazły oparcie, chwyciły krawędź sarkofagu i Lidia zaczęła się dźwigać, wyswobadzając świetliste ciało z czarnej, wypolerowanej powierzchni. Przez cały czas wpatrywała się w niego świdrującym spojrzeniem. I z ponurym uśmiechem na twarzy.
Albert wrzasnął ze strachu i nie oglądając się więcej, pomknął w stronę masywnych drzwi, a następnie zatrzasnął je za sobą z hukiem.
Echo poniosło się długim korytarzem, kiedy biegł po bordowej i miękkiej wykładzinie, trzymając się za serce i ciężko dysząc.
Niech to szlag! Złapał się za kieszeń i odetchnął z ulgą, gdy poczuł znajomy ciężar. Musi się uspokoić, bo zaraz kopnie w kalendarz.
Zatrzymał się dopiero u stóp schodów prowadzących na wyższe piętra i odetchnął pełną piersią. Mrok i ciężką atmosferę nawiedzonych katakumb zostawił za sobą. Ucieszyło go jaskrawe światło kilkunastu ozdobnych, ledowych kinkietów. Ale najbardziej uradował go widok młodego fircyka, który schodził do niego po schodach.
– Nie ma pan pojęcia, jak się cieszę się, że pana widzę! – zawołał.
– A co pan tu robi? – Agent wyglądał na szczerze zdumionego jego widokiem.
– Umawialiśmy się na dzisiaj.
– Przecież odwołałem spotkanie! Próbowałem się dodzwonić. Nagrałem panu wiadomość, wysłałem dwa SMS-y.
Albert machnął ręką.
– Mój telefon… Nieważne. Proszę natychmiast wyłączyć moją żonę. Ona… – Chciał powiedzieć „cierpi”, ale ugryzł się w język. – Zresztą, to nie jest moja Lidia. Nie o taką Lidię prosiłem!
– Oczywiście, że to nie będzie pańska małżonka. Myślałem, że już to sobie wyjaśniliśmy. Uprzedzałem również, że to tylko prosta symulacja. – Młodzik zerknął na Alberta znacząco. – Zwłaszcza w wersji podstawowej. Jednak doskonale rozumiem pańskie rozterki i dlatego proponuję, by zaczekał pan, aż nasi kreatorzy zakończą pracę. Dopiero wtedy oceni pan ich dzieło i z pewnością doceni efekty…
– To, co widziałem, w zupełności mi wystarczy!
Agent Post Mortem zatrzepotał powiekami i zrobił naprawdę głupią minę.
– Ale co pan niby widział? Odwołałem spotkanie, bo nastąpiły pewne komplikacje. Tak jak pan przewidział, nasi technicy mieli spore trudności ze zdobyciem wystarczającej ilości danych. Sam pan zauważył, że prowadzili państwo bardzo… dyskretny i pozasystemowy tryb życia. Mimo wszystko powinniśmy się wyrobić do czwartku. Kilka dni wobec wieczności to jeszcze nie katastrofa, prawda?
– Co mi pan tutaj pieprzy! – Albert stracił panowanie nad sobą. – Przecież przed chwilą z nią rozmawiałem!
Młodzieniec popatrzył na niego jak na wariata. A potem uśmiechnął się, jakby go olśniło.
– Tak jak świętej pamięci małżonka rozmawiała ze swoim ojcem?
Albert miał teraz szczerą ochotę strzelić fircyka w pysk, lecz nagle coś mu zaświtało.
– Robicie jakieś testy? Próby generalne przed uruchomieniem symulacji?
– Kiedy tłumaczę panu, że na razie nie ma czego testować.
– Posłuchaj mnie, człowieku! Byłem tam przed chwilą, gadałem z Lidią, a na koniec ona wylazła z sarkofagu. Mało tego! Przebudziły się wszystkie hologramy i cała sala wygląda jak jakiś upiorny spływ kajakowy martwych i fosforyzujących geometrów!
– To zwyczajnie niemożliwe. Każdy sarkofag reaguje indywidualnie i tylko na zgłoszonych członków rodziny. Fotokomórka, ślad zapachowy, siatkówka oka i tak dalej. Najnowocześniejsza technika w służbie naszych klientów…
– Może to jakaś awaria?
– Zatem chodźmy tam i przekonajmy się, co się wydarzyło naprawdę.
Albert wytrzeszczył oczy i zbladł jeszcze bardziej. Spojrzał ostrożnie na koniec korytarza. Drzwi do sali numer trzy zdawały się teraz dziwnie falować.
– W życiu tam nie wrócę! – wyszeptał.
Młodzik musiał zauważyć gwałtowną zmianę na twarzy klienta.
– W takim razie sprawdzimy to w poniedziałek rano, jak tylko zjawią się technicy. Jeśli poczuł pan jakiś dyskomfort, mogę zaproponować rekompensatę. Co pan powie na pięć procent upustu za pierwszy kwartał użytkowania wersji premium, gdyby się pan jednak zdecydował w przyszłości?
W jego głosie słychać było głębokie przekonanie, że to znakomita oferta, jednak Albert go nie słuchał. Wciąż wpatrzony w odległy koniec korytarza poruszał bezgłośnie wargami i coraz bardziej wytrzeszczał oczy.
– Widzi pan to? – wydukał, wyciągając palec w kierunku odległych drzwi.
Fircyk obejrzał się przez ramię i zmrużył oczy.
– Ale co mam widzieć? – zapytał nieco poirytowanym głosem.
Jak to co!? Albert przysiągłby, że teraz już cały koniec korytarza faluje delikatnie i żarzy się bladą poświatą. Miał też wrażenie, że wieńczące go drzwi wybrzuszają się nieznacznie, jakby pod naporem jakiejś potężnej siły.
Czy ten idiota tego nie widzi?
Chwila. Krew dudniła mu w skroniach. Chwila.
Poluzował krawat. Wrażenie, że pominął coś istotnego, że o czymś zapomniał było nie do zniesienia.
Zaraz, zaraz. Napis na lustrze!
Tylko co napis na lustrze?!
Okrutne słowa i rzeczy, których prosty konstrukt osobowości nie mógł wiedzieć. Plama krwi na koszuli… Czuł, że coś mu umyka, wyślizguje się z rąk jak mokra ryba.
Przetarł załzawione oczy knykciami, bo zdawało mu się, że blask w szparach między drzwiami a framugą nasilił się i na bordowym chodniku przybrał barwę świeżej krwi.
To nie żaden hologram. To Lidia! Wciąż tam była. Przerażona i zagubiona. Albo raczej zimna i bezwzględna.
Czekała na niego! Nie! Szła po niego!
– Dobrze się pan czuje? – zapytał ostrożnie agent Post Mortem.
Albert potrząsnął głową. Za kolumną z donicą, która stała w połowie korytarza, coś się poruszyło.
Po chwili zza donicy wychyliła się świetlista głowa dziecka. Tylko do połowy, równo z linią przedziałka na głowie. Jedno oko wpatrywało się teraz bacznie w mężczyzn stojących u stóp schodów.
Jęknął głośno.
Przeszli! Nadchodzą. Oni wiedzą!
Zakręciło mu się w głowie. Chwilę potem poczuł ból w piersi, sięgający aż do ramienia i zatoczył się do tyłu, wpadając na ścianę pokrytą białym barankiem.
Fircyk o imieniu Andrzej przyglądał mu się zdumiony.
– Co się dzieje? Proszę odpowiedzieć!
Ale Albert nie mógł wydusić z siebie słowa. Brakowało mu tchu. Jakby jakieś niewidzialne imadło ścisnęło gardło.
Tępy ból zatrzepotał między żebrami jak przestraszony ptak w klatce. Albert złapał się za serce i osunął na podłogę szorując plecami o chropowatą ścianę.
Kurwa zawał!? Naprawdę? W pieprzonym kinie?
– Zaraz wezwę karetkę! Ma pan jakieś tabletki!? W kieszeni? – Młodzik krzyczał do niego, plując w twarz drobinkami śliny. – To gliceryna?!
Nitrogliceryna, kretynie! – Przemknęło Albertowi przez głowę, ale nie zdołał wykrztusić słowa.
Nie doczekawszy się odpowiedzi, młody zaczął grzebać w kieszeniach jego garnituru. Najpierw w lewej. Co za idiota! Potem w prawej.
Punkt dla doktora Plewczyńskiego, pomyślał Albert, gdy nagle coś do niego dotarło. Właśnie teraz, gdy leżał w pozycji „na Rejtana” w podziemiach kina „Medium”, akurat w trakcie zawału, jego umysł zadziałał jak brzytwa i pochwycił umykającą wcześniej myśl.
Mokra marynarka!
Wewnętrzny czas Alberta jakby zwolnił. Przed oczami przeleciały mu kolejno: jasiek, budzik, lustro, zielona konewka, marynarka, fiolka z tabletkami, telefon i na koniec druga marynarka…
Ten znajomy, uspokajający ciężar w kieszeni… Olśniło go nagle i poczuł, że dopiero teraz ogarnia go panika. Zerknął w stronę drzwi na końcu korytarza. Stara kurwa! To jej sprawka! Spróbował krzyknąć, ale mógł tylko dalej zaciskać zęby. A czas nagle przyspieszył, wracając do naturalnego galopu.
Młodzik wyjął rękę z kieszeni marynarki Alberta i ze zdziwieniem popatrzył na trzymaną w dłoni brzytwę. Zmarszczył czoło, oczy mu zabłysły na widok ozdobnej rękojeści, a następnie schował ją do własnej kieszeni.
To był ostatni obraz, jaki zarejestrowała świadomość Alberta, zanim rozpłynęła się w ciemności jak atrament kałamarnicy w nocnym morzu.
*
Albert ocknął się, zamrugał i usiadł gwałtownie. Miał koszmarny, ale niezwykle rzeczywisty sen, w którym bezskutecznie szukał jakiegoś światełka w przerażająco ciemnej otchłani. Pamiętał również dojmujące poczucie zagubienia i przeszywającej serce samotności. Na to wspomnienie zadrżał i nieprzytomnym spojrzeniem omiótł otoczenie.
To nie był korytarz w podziemiach siedziby Post Mortem. Nie był to również szpital. Znów znajdował się w sali numer trzy, wśród sarkofagów.
Tyle że tym razem siedział na jednym z nich. I czuł się naprawdę idiotycznie. Jakby uwięziony w marmurowym kajaku.
Właściwie to miał wrażenie, że jego ciało kończy się na wysokości pasa. Ale tym będzie się martwił później.
Naprzeciwko, na znajomym krześle, siedział jego syn, Jacek.
– Cześć, tato – przywitał się z niepewnym uśmiechem na twarzy i Albert zrozumiał, że koszmar nie był snem.
Jestem martwy, uświadomił sobie z zaskakującym spokojem i zachichotał. Może i jestem trupem, ale na pewno nie jestem pieprzoną symulacją.
Uniósł dłonie i przyjrzał im się uważnie. Były świetliste i niematerialne. Popatrzył przez nie na wskroś i zobaczył Jacka, który wciąż uśmiechał się do niego niewyraźnie, zerkając gdzieś w bok.
– Nie spieszyłeś się, kochanie. – Głos Lidii rozległ się tuż przy jego lewym uchu i gdyby mógł, na pewno by podskoczył z wrażenia.
Powoli zwrócił się twarzą w jej stronę.
Siedziała tak jak on, uwięziona w sarkofagu z czarnego marmuru i przyglądała się Albertowi z nieśmiałym uśmiechem. Czy dostrzegał w nim satysfakcję? A może tylko mu się zdawało, że widzi uśmiech na jej obliczu? Może był tam wyłącznie smutek? Taki sam, jaki zapamiętał z ostatniego dnia jej pobytu w szpitalu?
Gdy stał nad jej łożem boleści jak złożony parasol, ściskając w dłoniach jasiek podniesionego z podłogi. Ze spuszczoną głową, w czarnym płaszczu, jakby od tygodni przygotowany na pogrzeb.
Już od tak dawna zmęczony jej nieustannym biadoleniem. Żałosnymi jękami. Nasilającym się i nudnym do porzygu marudzeniem.
I w końcu chwycił mocno ulubioną poduszeczkę żony, bez której nie chciała ruszyć się z domu. Nakrył nim pomarszczoną twarz i trzymał długo w wyprostowanych rękach jak tarczę przed dławionym krzykiem i przerażonym spojrzeniem ofiary. I jednocześnie dociskał, nie zwracając uwagi na rozpaczliwe podrygi starej baby bezsensownie walczącej o życie u progu śmierci.
Dociskał stale, ale nie za mocno z obawy, że gdy przyciśnie ze zbyt wielką siłą, krucha czaszka pęknie jak skorupka wydmuszki i jasiek wbije się w rozmiękłą zawartość. Jak w budyń. Albo spróchniałe drzewo przeżarte przez korniki. A on będzie miał problemy.
Dlatego robił to z wyczuciem.
Wierzga całkiem żwawo, zdążył wówczas pomyśleć, zanim wreszcie zamarła bez ruchu. I raz na zawsze ucichł żałosny lament istoty, która przestała być jego ukochaną, troskliwą, opiekuńczą, milcząco posłuszną i oddaną Lidią już dawno temu.
– Cudownie znów was widzieć razem – odezwał się nagle Jacek. – Mam do was tyle pytań.