- Opowiadanie: marzan - Żaba IV: Valar morghulis

Żaba IV: Valar morghulis

Drogi Czy­tel­ni­ku,

 

Opo­wia­da­nie jest czwar­tym z cyklu i jeśli nie czy­ta­łeś po­przed­nich czę­ści, za­pra­szam do lek­tu­ry –  ła­twiej bę­dzie zro­zu­mieć pewne wątki, szcze­gól­nie ty­tu­ło­wą “żabę”. Jeśli nie masz cier­pli­wo­ści do szpe­ra­nia w bi­blio­te­ce, mo­żesz rów­nież uru­cho­mić wy­obraź­nię – w tek­ście jest kilka pod­po­wie­dzi do­ty­czą­cych wcze­śniej­szych przy­gód bo­ha­te­rów.

 

“Żaba”

 “Żaba II: Ze­msta nie­to­pe­rza”

Żaba III: Tom­bra­ider

 

Dzię­ku­ję wszyst­kim, któ­rzy in­spi­ro­wa­li do po­przed­nich “Żab”, a przede wszyst­kim tym, któ­rzy wy­ła­pa­li błędy i  na­rze­ka­li na nie­do­sko­na­ło­ści. Dla Was warto po­pra­wiać tekst choć­by sto razy :)

Po­dzię­ko­wa­nia dla wszyst­kich czy­tel­ni­ków prze­sta­ją się mie­ścić w przed­mo­wie, ale jeśli zo­sta­wi­łeś/łaś choć jeden ko­men­tarz pod po­przed­ni­mi opo­wia­da­nia­mi – te po­dzię­ko­wa­nia są wła­śnie dla Cie­bie! Imien­nie za tym razem dla Anan­ke i Am­bush za cięż­ką pracę przy becie!

 

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Oceny

Żaba IV: Valar morghulis

 

Po­kry­te lodem ścia­ny od­bi­ja­ły za­rów­no blask po­chod­ni, jak od­gło­sy kro­ków. Zwie­lo­krot­nio­ne echo błą­dzi­ło wśród lśnią­cych żeber, ma­syw­nych ko­lumn i filigranowych sopli, zwisających ze sklepienia niczym lodowe włosy. To, co z po­cząt­ku wy­da­wa­ło się mrocz­ną i cia­sną ja­ski­nią pro­wa­dzą­cą w głąb góry, teraz przy­po­mi­na­ło bar­dziej strze­li­stą świą­ty­nię. Skle­pie­nie ko­mo­ry się­ga­ło tak wy­so­ko, że z dołu ledwo było widać za­ry­sy krzy­żu­ją­cych się łuków, a wszel­kie szcze­gó­ły to­nę­ły w mroku.

Od­wró­ci­łem się. Uko­cha­ną Irtil roz­po­znał­bym po odgłosie kroków nawet w bez­k­się­ży­co­wą noc. Zdą­ży­łem się na­uczyć roz­różniać, czy rytm wy­ra­ża ra­dość, znu­że­nie czy furię. W chwi­lach sil­nych emo­cji Irtil po­tra­fi­ła obu­dzić w sobie magię, ale kon­tro­la mocy spra­wia­ła jej wy­raź­ną trud­ność.

 Tym razem od­głos wahał się mię­dzy znu­że­niem a roz­draż­nie­niem.

– Da­le­ko jesz­cze?

– Coś się stało?

– Tak! Znów brnie­my w kło­po­ty. Zna­leź­li­śmy gro­bo­wiec kró­lo­wej. Sam mó­wi­łeś, że to na­gro­da od bogów! Dla­cze­go nie wie­zie­my kosz­tow­no­ści do domu, tylko wcho­dzi­my do wnę­trza góry?

– Irtil, to prze­zna­cze­nie! Ile razy chcia­łaś prze­żyć przy­go­dę? Przy­ssa­łaś się jak pi­jaw­ka do hi­sto­rii, które ci opo­wia­da­łem. Teraz masz swoją opo­wieść! Nie je­steś zwy­kłą dziew­ką, tylko wład­czy­nią magii!

– Nie przy­po­mi­naj mi o ani wład­czy­niach, ani o magii! – Ode­rwa­ła od ścia­ny sopel i przy­ło­ży­ła go do czoła. Wciąż wid­niał na nim wiel­ki guz.

– Mu­sia­łem to zro­bić, Irtil. Ina­czej Efe­nel za­wład­nę­ła­by tobą.

– I tak za­wład­nę­ła! Brat się mnie boi, a wuj jakoś dziw­nie pa­trzy…

Po od­gło­sach do­my­śli­łem się, że za chwi­lę do nas do­łą­czą. Ortek miał sie­dem stóp wzro­stu i grunt dud­nił pod jego sto­pa­mi. Dziu­ra­we bu­cio­ry Behta wy­da­wa­ły zaś tak prze­raź­li­we piski, mla­ski i zgrzy­ty, że w ciem­no­ściach śmia­ło można było wziąć je za skra­da­ją­ce­go się po­two­ra. Za wujem Irtil kro­czy­ła praw­dzi­wa leśna be­stia: wiel­ki niedź­wiedź, który bo­skim zrzą­dze­niem po­tra­fił zro­zu­mieć ludz­ką mowę, lecz nie za­wsze ludz­kie oby­cza­je.

– Nawet on teraz na mnie pry­cha! – Irtli wska­za­ła zwie­rzę. – Nie chcę być bo­ha­ter­ką pie­śni, jeśli taka ma być cena!

– Cza­sem nie ma po­wro­tu, Irtil.

– Mu­si­my się za­trzy­mać!

– Irtil, to nie była twoja wina. Nie za­drę­czaj się tak!

– Co? Czy ty mnie w ogóle słu­chasz?

– Wy­bra­li cię bo­go­wie, spo­śród ty­się­cy in­nych. Kto wie, jaka jest twoja rola? Może zmie­nisz losy świa­ta…

– Edan, muszę się wy­si­kać, na­tych­miast! Tu jest lo­do­wa­to, pę­cherz mi od­ma­rza!

– Aaa, za­trzy­mać w tym sen­sie…

– Wi­dzisz? W epo­sach bo­ha­te­ro­wie nie si­ka­ją. Nie na­da­ję się do pie­śni.

– Bo tam są tylko naj­waż­niej­sze wy­da­rze­nia… a jak si­ka­nie ma wpły­nąć na opo­wieść? – rzu­ci­łem za nią, ale już nie słu­cha­ła. Po­bie­gła w stro­nę rzędu lo­do­wych fi­la­rów, oka­la­ją­cych ko­mo­rę z lewej stro­ny.

– Mało prak­tycz­ne – mruk­nął Beht i wska­zał ogrom­ne wrota znaj­du­ją­ce się na­prze­ciw­ko.

– Bo to ma być mo­nu­men­tal­ne, ro­zu­miesz? Ma robić wra­że­nie, czy­nić cię ma­lut­kim wobec bogów…

– No, to poj­mu­ję, że miało być wiel­kie. Ale tego nie. – Wy­cią­gnął jesz­cze raz dłoń.

– Na­stęp­na ma­ru­da. Co ci się nie po­do­ba? Może krzy­we? Za małe? Za duże?

– A wi­dzisz? Jed­nak do­brze się ro­zu­mie­my.

– Ro­zu­mie­my z czym?

– No, sam żeś przy­znał rację, to nie wy­pie­raj się teraz.

Spoj­rza­łem jesz­cze raz na pół­otwar­te drzwi. Do­pie­ro teraz za­uwa­ży­łem, że że­la­zny uchwyt znaj­du­je się na wy­so­ko­ści trzy­krot­nie prze­kra­cza­ją­cej wzrost czło­wie­ka.

– E tam, mało prak­tycz­ne. Wy­star­czy przy­sta­wić dra­bi­nę, przy­wią­zać linę do ucha, od­sta­wić dra­bi­nę, po­cią­gnąć linę, przy­sta­wić dra­bi­nę, od­wią­zać linę, od­sta­wić dra­bi­nę…

Beht nie wy­da­wał się prze­ko­na­ny.

– …a może mieli długi drąg z ha­kiem? I go zgu­bi­li, dla­te­go są otwar­te?

– Edan, co wła­ści­wie jest w tych le­gen­dach o Po­że­ra­czu Lodu?

– No cóż. Kiedy wojna bogów spu­sto­szy­ła Świat Ludzi, a siły obu stron wy­czer­pa­ły się, nie prze­chy­liw­szy szali zwy­cię­stwa…

– Mo­żesz do sedna? Tutaj przy­sną­łem ostat­nim razem.

– Po­że­racz jest ży­wio­ła­kiem. Te stwo­ry to bo­skie ma­chi­ny wo­jen­ne. Kiedy przez dłuż­szy czas nikt nie wy­da­wał mu roz­ka­zów, ży­wio­łak po­pa­dał w le­targ. Nowe Przy­mie­rze na­ka­za­ło je usu­nąć, ale le­gen­dy mówią, że o nie­któ­rych za­po­mnia­no.

– A kto niby miał pil­no­wać tego przy­mie­rza? Jakaś boska straż?

– Sami bo­go­wie mieli pil­no­wać!

– I ty w to wie­rzysz?

– Beht, wszy­scy lu­dzie w to wie­rzą! Nowe Przy­mie­rze to pod­sta­wa, przy­naj­mniej na tej po­ło­wie kon­ty­nen­tu! Do świą­ty­ni nie cho­dzisz?

– Cho­dzę, ale przy­sy­piam, jak bez sensu ga­da­ją… To ten Po­że­racz w końcu jest czy go nie ma?

– Nie ma go! A nawet za­kła­da­jąc, że jest, to po co jakiś bóg miał­by go teraz ru­szać?

– A tak z nudów…

– Beht, jak ty coś pal­niesz… Bo­go­wie się nie nudzą! Tak samo, jak he­ro­si nie si­ka­ją! A nawet jesz­cze bar­dziej!

– A wiesz… Bo Irtil coś długo nie wraca. Zer­k­niesz, co się z nią dzie­je?

 

Z da­le­ka wy­da­wa­ło mi się, że lśnią­ce ko­lum­ny są zro­bio­ne z lodu. Oka­za­ło się jed­nak, że blask łu­czy­wa nie wnika do ich wnę­trza, ale się od­bi­ja od po­wierzch­ni, jak od wy­po­le­ro­wa­ne­go me­ta­lu.

– Irtil?

Nikt nie od­po­wie­dział. Prze­ci­sną­łem się mię­dzy ko­lum­na­mi. Świa­tło po­chod­ni od­sło­ni­ło ko­lej­ne rzędy fi­la­rów, usta­wio­nych za tym pierw­szym. Cią­gnę­ły się tak da­le­ko, jak tylko się­gał wzrok. Wi­dzia­łem od­bi­cia fi­la­rów znaj­du­ją­cych się na­prze­ciw­ko i po­wie­lo­ne ob­ra­zy mojej syl­wet­ki, zde­for­mo­wa­ne krzy­wi­zną.

Za­ma­cha­łem po­chod­nią. Nie­skoń­czo­na ilość Eda­nów po­wtó­rzy­ła gest. Czer­wo­ny blask roz­lał się w prze­strze­ni jak fala, wzbu­dzo­na ka­mie­niem wrzu­co­nym do wody. Zaraz, czy nie po­wi­nie­nem zo­ba­czyć tego na wszyst­kich lu­strach jed­no­cze­śnie?

– Irtil, je­steś tutaj?

Szu­ka­łem jej syl­wet­ki gdzie­kol­wiek, ale wi­dzia­łem tylko sie­bie. Mi­ną­łem ko­lej­ny rząd ko­lumn i ro­zej­rza­łem się. Wszę­dzie widok był po­dob­ny: sze­re­gi zwie­lo­krot­nio­nych odbić, po­dą­ża­ją­ce za każ­dym ru­chem mojej głowy. Stra­ci­łem wy­czu­cie, co jest ko­lum­ną, a co prze­strze­nią. Wy­cią­gną­łem rękę przed sie­bie, ma­ca­jąc zimną po­wierzch­nię lodu.

– Beht, Ortek, nie widzę jej!

Od­wró­ci­łem się. Byłem pe­wien, że zo­ba­czę ja­ski­nię i resz­tę dru­ży­ny, ale przed ocza­mi po­ja­wił się ko­lej­ny rząd fi­la­rów.

Za­mar­łem. Po­mi­mo chło­du po­czu­łem, że czoło za­le­wa mi pot.

– Beht! Sły­szysz mnie? Irtil! Je­steś tu?

Teraz rów­nież głos odbił się echem. Sły­sza­łem ze wszyst­kich stron „til” i „eht” – to roz­dzie­lo­ne, to na­kła­da­ją­ce się na sie­bie, nie cich­ną­ce, a nawet przy­bie­ra­ją­ce na sile. Obraz i dźwięk zda­wa­ły się mnie ude­rzać pro­sto w głowę.

Za­mkną­łem oczy. Głosy nadal tań­czy­ły wo­ko­ło, ale przy­naj­mniej wzro­ku nic nie ata­ko­wa­ło. Uspo­ko­iłem od­dech. Go­rącz­ko­wo przy­po­mi­na­łem sobie, ile zro­bi­łem kro­ków po mi­nię­ciu pierw­sze­go rzędu i w którą stro­nę się ob­ra­ca­łem. Po­wo­li się wy­co­fy­wa­łem i li­czyłem stąp­nię­cia: dzie­sięć, je­de­na­ście dwa­na­ście…

Otwo­rzy­łem oczy. Znów byłem w wy­so­ko skle­pio­nej ko­mo­rze, zwró­co­ny twa­rzą w kie­run­ku ko­lumn. Na widok Behta i Or­te­ka ode­tchną­łem z ulgą.

– Beht, sły­sza­łeś mnie?

– Nie! Zna­la­złeś Irtil?

Po­krę­ci­łem głową.

– To jakiś la­bi­rynt. Mie­sza zmy­sły.

Beht zmarsz­czył brwi.

– Ja pójdę, moje zmy­sły są już tak tępe, że ich nie omami. Albo wejdź­my wszy­scy! Niedź­wie­dzia tak łatwo nie ogłu­pi.

– Nie! Po­słu­chaj… znam to ze snów. Mam star­szą sio­strę. Kiedy byłem dziec­kiem, opo­wia­da­ła mi strasz­ne hi­sto­rie. Za­cie­śnia­ją­ce się la­bi­ryn­ty bez wyj­ścia. Izby, w któ­rych sufit i ścia­ny są coraz bli­żej, a ty pró­bu­jesz prze­peł­znąć do ko­lej­nej, która oka­zu­je się jesz­cze mniej­sza. To wszyst­ko było w moich kosz­ma­rach!

– No… jak matka na­plo­tła mi o wod­ni­ku, to do wody do­pie­ro za dziew­czy­ną się od­wa­ży­łem wleźć. Ale nie ża­łu­ję, bo mu­sia­ła mnie cucić, a miała takie ca­łu­śne usta… Ech, to były czasy!

Po­kle­pał mnie po ra­mie­niu.

– Edan, to nie jest sen. Mu­si­my iść po Irtil.

– Lina! Ob­wią­żę się liną, ty pój­dziesz drugi. Ortek i niedź­wiedź zo­sta­ną na ze­wnątrz.

Po chwi­li by­li­śmy go­to­wi. Spraw­dzi­łem drżą­cy­mi dłoń­mi, czy węzeł jest do­brze za­wią­za­ny, ode­tchną­łem głę­bo­ko i wsze­dłem po­mię­dzy ko­lum­ny. La­bi­rynt lu­ster po­wró­cił. Trzy­ma­jąc w jed­nej ręce po­chod­nię, a drugą za­ci­ska­jąc na linie, mi­ja­łem ko­lej­ne rzędy ko­lumn – lub tylko mi się tak zda­wa­ło. Li­czy­łem kroki i po­rów­ny­wa­łem po­ko­na­ny dy­stans z dłu­go­ścią liny mię­dzy mną i Beh­tem. Po­wi­nien wejść do la­bi­ryn­tu wła­śnie teraz…

Przy ko­lej­nym stąp­nię­ciu usły­sza­łem plusk. Po­chy­li­łem głowę: buty były po­grą­żo­ne do ko­stek w błysz­czą­cej cie­czy. Jej po­ziom wzbie­rał tak szyb­ko, że po chwi­li prze­la­ła się przez cho­lew­ki. Była nie tylko zimna, ale po­czu­łem, że coś pełza mi po skó­rze. Ru­szy­łem dalej, bro­dząc po ko­la­na. Lina mię­dzy mną i Beh­tem stop­nio­wo się na­pi­na­ła. Czu­łem opór, ale jesz­cze nie było to umó­wio­ne po­dwój­ne szarp­nię­cie.

Po­ziom cie­czy wzra­stał. Się­ga­ła już do ud. Wy­czu­wa­łem nie tylko małe, śli­skie stwo­rzon­ka, któ­rych pełno mia­łem w bu­tach i skar­pe­tach, ale rów­nież więk­sze, ocie­ra­ją­ce się o nogi i owi­ja­ją­ce wokół nich. Odór zgni­li­zny draż­nił noz­drza, przy­pra­wia­jąc mnie o mdło­ści. W do­dat­ku po­wierzch­nia płynu była żywym lu­strem i do ist­nie­ją­cych odbić do­szły nowe, od­wró­co­ne w po­zio­mie.

Tra­ci­łem orien­ta­cję. Zde­rza­łem się z ko­lum­na­mi, któ­rych nie po­tra­fi­łem roz­róż­nić od odbić. Albo fi­la­ry nie były już usta­wio­ne w rzę­dach, albo ja nie po­tra­fi­łem okre­ślić, co jest pro­ste. Zgu­bi­łem ra­chu­bę kro­ków. Echo ata­ko­wa­ło zwie­lo­krot­nio­nym dźwię­kiem od­de­chu. Jego rytm coraz bar­dziej przy­śpie­szał. Ciecz pod­nio­sła się po­wy­żej pasa. Po­czu­łem, jak coś wpeł­za mię­dzy war­stwy ubra­nia, a na­stęp­nie prze­ni­ka do skóry. Dotyk setek ma­łych, wi­ją­cych się stwo­rzo­nek przy­pra­wił mnie o dreszcz. Czy były to ro­ba­ki, larwy czy pi­jaw­ki?

– Irtil!

Prze­ra­zi­łem się wła­sne­go głosu. To nie było wo­ła­nie, tylko krzyk prze­ra­że­nia.

– Irtil, znaj­dę cię!

Ciecz się­ga­ła już brody. Coś przy­lgnę­ło do szyi i po­wo­li po niej peł­zło. Kiedy śli­ska, pul­su­ją­ca ma­te­ria za­czę­ła wci­skać się do ucha, nie wy­trzy­ma­łem. To, co chwy­ci­łem pal­ca­mi wiło się mię­dzy nimi ni­czym wę­gorz. Zrzu­ci­łem je z szyi, ale wy­czu­łem dotyk ko­lej­nych – a może była to dal­sza część ciała tej samej isto­ty?

Za­czerp­ną­łem od­dech, ostat­ni, zanim ciecz za­la­ła usta i nos. Ro­zej­rza­łem się jesz­cze raz, łu­dząc się, że za­uwa­żę wresz­cie Irtil w ka­lej­do­sko­pie odbić. Potem rów­nież oczy uto­nę­ły pod po­wierzch­nią. Świa­tło po­chod­ni le­d­wie prze­ni­ka­ło szarą toń, pełną kłę­bi­ących się cie­ni. Przez chwi­lę wy­da­wa­ło mi się, że widzę syl­wet­kę po­dob­ną do ludz­kiej, ale zle­pio­ną z dzie­sią­tek mniej­szych stwo­rzeń…

Po­czu­łem dwu­krot­nie szarp­nię­cie. Po­chod­nia zga­sła z sy­kiem i za­pa­dła ciem­ność. Roz­py­cha­jąc na­tręt­ne isto­ty, brną­łem wzdłuż liny. Pró­bo­wa­łem się wy­nu­rzyć, by za­czerp­nąć ko­lej­ny od­dech, ale nie zna­la­złem po­wierzch­ni. Jak długo wy­trzy­mam bez po­wie­trza? I co dzie­je się z Irtil? Czy też tonie, uwię­zio­na w la­bi­ryn­cie lu­ster?

Ciało sła­bło, myśli ogar­nę­ło otę­pie­nie. Płuca, które na po­cząt­ku bła­ga­ły o od­dech, teraz się pod­da­ły. Ro­ba­ki cier­pli­wie to­ro­wa­ły sobie drogę przez nos i wargi. Kiedy do­strze­głem świa­tło, po­my­śla­łem, że oto stanę przed Bo­gi­nią Dusz…

***

Otwo­rzy­łem oczy. Widok brud­nych stóp Or­te­ka tuż przed nosem szyb­ko przy­wró­cił mnie do rze­czy­wi­sto­ści. Tylko dla­cze­go mu­sku­lar­ne nogi zwi­sa­ły w dół z san­da­łów?

– Po­trzą­śnij nim!

Kiedy zro­zu­mia­łem, że cho­dzi o mnie, było już za późno. Za­war­tość żo­łąd­ka naj­pierw za­chlu­po­ta­ła, a potem wy­bra­ła wol­ność. Kiedy w ka­łu­ży zo­ba­czy­łem wi­ją­ce się stwo­rzon­ka, zwy­mio­to­wa­łem jesz­cze raz.

– Eee, ja więk­sze wy­plu­łem. – Beht z nie­ukry­wa­ną sa­tys­fak­cją roz­gniótł butem kilka ży­ją­tek.

– Ortek, puść… mnie… – wy­stę­ka­łem. Zro­bił to pra­wie na­tych­miast. Nie­wie­le bra­ko­wa­ło, żebym po raz ko­lej­ny za­po­znał się z za­war­to­ścią ka­łu­ży. Kiedy już za­pa­no­wa­łem nad od­ra­zą, za­czą­łem dy­go­tać z zimna. Ubra­nie było prze­mo­czo­ne, a na jego po­wierzch­ni wy­ra­sta­ły krysz­tał­ki lodu. Beht rzu­cił mi koc.

– Wię­cej nie mamy, zo­sta­ły przy ko­niach. Ką­pie­li nie pla­no­wa­li­śmy.

– Co z Irtil?

– Z la­bi­ryn­tem i wod­ni­kiem naraz nie damy rady. – Beht po­krę­cił głową.

– Zo­stał Ortek i niedź­wiedź.

Beht od­cią­gnął mnie na stro­nę.

– Ortek? Zdur­nia­łeś? Prze­cież wiesz… ciało ma po­tęż­ne, ale bo­jaź­li­wy okrut­nie. Zaraz mu się szczu­ry będą jawić albo gor­sze stwo­rze­nia.

– Jest prze­cież jej bra­tem!

– Ale po tym, jak Irtil w gro­bow­cu owład­nął duch kró­lo­wej, nawet jej też się…

– Boi – do­koń­czy­łem. – Wi­dzisz?

Beht zmarsz­czył czoło.

– Rzuć­my mo­ne­tą. Kłos – Ortek, bulwa – niedź­wiedź.

– Kłos? A, go­ceń­ską mo­ne­tą, u was żar­cie waż­niej­sze niż wład­ca.

Mo­ne­ta za­krę­ci­ła się w po­wie­trzu i opa­dła na rękaw Behta. Kiedy wuj Irtil po­dej­rzał re­zul­tat, pró­bo­wał dys­kret­nie ob­ró­cić mie­dziak, ale ten przy­marzł do mo­krej tka­ni­ny.

– Ortek, po­słu­chaj. Co­kol­wiek by się tam dzia­ło, znajdź Irtil i wy­do­stań ją. W tobie je­dy­na na­dzie­ja, ro­zu­miesz?

Zwy­kle mu­sia­łem cze­kać, aż po­chy­li głowę, żeby spoj­rzeć mu w oczy i upew­nić się, że zro­zu­miał. Teraz kark był już schy­lo­ny, ale spoj­rze­nie wy­da­wa­ło się nie­obec­ne. Odkąd opu­ści­li­śmy gro­bo­wiec, uśmiech znik­nął z twa­rzy Or­te­ka. Ści­sną­łem wiel­ką dłoń z całej siły, choć zda­wa­łem sobie spra­wę, że dla niego mu­sia­ło to być le­d­wie ła­sko­ta­nie. Po­ki­wał głową, nie zmie­nia­jąc po­sęp­nej miny.

– To sza­leń­stwo… nie wi­dzisz, jaki już jest stra­pio­ny? – syk­nął Beht.

Ob­wią­za­łem Or­te­ka w pasie liną i mocno za­ci­sną­łem węzły.

– Szarp­nij dwa razy, to za­cznie­my cią­gnąć, ro­zu­miesz?

Usły­sza­łem mruk­nię­cie niedź­wie­dzia, który spo­glą­dał to na Or­te­ka, to na swoją łapę, do któ­rej przy­wią­za­ny był drugi ko­niec. Nie znam się na mi­mi­ce niedź­wie­dzi, ale mo­głem przy­siąc, że w jego śle­piach do­strze­gam nutkę zwąt­pie­nia.

– Beht, za­prze­my się no­ga­mi o pierw­szy rząd i bę­dzie­my wy­pusz­czać linę.

Prze­rzu­ci­łem ko­nop­ny sznur przez plecy i oplo­tłem ra­mie­niem. Beht sta­nął tuż za mną. Ortek, z łu­czy­wem w dłoni, po­wo­li minął pierw­szy rząd ko­lumn. Jego po­tęż­nie plecy po chwi­li znik­nę­ły z pola wi­dze­nia. Lina mia­ro­wo prze­su­wa­ła się przez nasze dło­nie.

– Po­ło­wa – za­uwa­żył Beht i wska­zał skrę­co­ne włók­na. W tym miej­scu po­przed­nio znaj­do­wał się węzeł, któ­rym sam był prze­wią­za­ny w pasie.

– Wi­dzisz? Wie­dzia­łem, że da sobie radę!

Nie skoń­czy­łem jesz­cze mówić, kiedy sznur zwiot­czał. Naj­wy­raź­niej z ja­kie­goś po­wo­du Ortek się za­trzy­mał. Spoj­rze­li­śmy z Beh­tem po sobie. Niedź­wiedź mruk­nął, jakby miał do nas ja­kieś py­ta­nie.

Lina wbiła mi się w ramię i po­cią­gnę­ła do przo­du, zanim zdą­ży­łem roz­pro­sto­wać nogę. Ru­ną­łem na zie­mię, dalej owi­nię­ty sznu­rem. Beht rów­nież stra­cił rów­no­wa­gę, za­ha­czo­ny przez pętlę, która za­ci­snę­ła mu się na nad­garst­ku. Pa­zu­ry niedź­wie­dzia szo­ru­ją­ce po ka­mie­niach zgrzyt­nę­ły prze­raź­li­wie. Nim zdą­ży­łem wstać, lina wcią­gnę­ła mnie w la­bi­rynt lu­ster. Na karku po­czu­łem wil­goć i wi­ją­ce się ro­ba­ki. Nie zdzi­wi­łem się zbyt­nio, kiedy horda szczu­rów o czer­wo­nych śle­piach wdra­pa­ła się na moje ciało, trak­tu­jąc je jak tra­twę. Chcia­łem choć wrza­snąć, żeby od­go­nić je od twa­rzy, ale w tej samej chwi­li huk­ną­łem głową o jeden z fi­la­rów.

***

Tym razem widok świa­ta od­wró­co­ne­go do góry no­ga­mi wcale mnie nie za­nie­po­ko­ił, a ro­bacz­ki pod­ska­ku­ją­ce w ka­łu­ży wy­mio­cin po­wi­ta­łem z roz­czu­le­niem.

– Irt… – okrzyk miał za­brzmieć ra­do­śnie, ale tłu­sta pi­jaw­ka sku­tecz­nie w tym prze­szko­dzi­ła. Wy­plu­te zwie­rząt­ko pró­bo­wa­ło się od­da­lić, Beht był jed­nak rów­nie szyb­ki, co bez­li­to­sny. Gdyby pi­jaw­ka miała oczy, ostat­nim wi­do­kiem w jej życiu by­ła­by pasz­cza ro­ze­rwa­ne­go bu­cio­ra, na­je­żo­na ćwie­ka­mi i wy­peł­nio­na zło­wro­gim ję­zy­kiem dziu­ra­wej skar­pet­ki.

– Ortek, puść…

Wy­lą­do­wa­łem z wdzię­kiem – prak­ty­ka czyni mi­strza. Chwiej­nym kro­kiem pod­sze­dłem do Irtil. Sie­dzia­ła w kucki, trzy­ma­jąc w ra­mio­nach wła­sne ko­la­na. Dy­go­ta­ła. Przy­klęk­ną­łem i ob­ją­łem ją.

– Byłam sama, ro­zu­miesz? – wy­szep­ta­ła – Strasz­nie sama… nie było cie­bie, brata, wuja, ro­dzi­ców… tylko pust­ka. Czerń, do­kąd­kol­wiek szłam. Bez świa­tła, za­pa­chu i dźwię­ku.

Przy­tu­li­łem ją mocno. Drże­nie prze­szło w szloch. Do­tkną­łem po­licz­kiem mo­krych wło­sów. Od­wró­ci­ła się i owi­nę­ła dło­nie wokół mojej szyi. Na prze­mian łkała i ca­ło­wa­ła mnie po twa­rzy.

– Irtil, oboje cuch­nie­my ba­gnem…

Uśmiech­nę­ła się i po­ca­ło­wa­ła mnie pro­sto w usta.

Beht chrząk­nął zna­czą­co.

– Nie chcę wam prze­szka­dzać, ale co mamy dalej czy­nić?

– Dalej? – Z tru­dem wy­swo­bo­dzi­łem wargi.

Do­pie­ro teraz za­uwa­ży­łem, że je­ste­śmy w zu­peł­nie innym miej­scu niż to, z któ­re­go we­szli­śmy do la­bi­ryn­tu. Z góry są­czy­ło się słabe, nie­bie­ska­we świa­tło, prze­ni­ka­ją­ce lo­do­we skle­pie­nie. Jego blask wy­do­by­wał z cie­nia za­ry­sy gi­gan­tycz­nej bu­dow­li – zamku o strze­li­stych wie­żach i mu­rach ozdo­bio­nych fan­ta­zyj­ny­mi, ko­ron­ko­wy­mi blan­ka­mi. U stóp bu­dow­li lśni­ło białe mia­sto z wiel­kim pla­cem tar­go­wym i areną.

Beht cier­pli­wie za­cze­kał, aż oswo­ję się z oto­cze­niem. Wszedł na nie­wiel­ki garb, który za­sła­niał nam część wi­do­ku i wy­cią­gnął dłoń.

– Jest też po­wi­ta­nie!

Po­ca­ło­wa­łem Irtil w po­li­czek i wsta­łem. Im wyżej wcho­dzi­łem na wznie­sie­nie, tym sze­rzej otwie­ra­ły mi się oczy.

Przede mną stały dwie po­sta­cie. Ich głowy i tors były schy­lo­ne w ukło­nie, a ręce za­sty­gły w ge­ście za­pro­sze­nia. Obie po­kry­wał szron.

– My­ślisz, że to rzeź­by? – spy­tał Beht, ner­wo­wo prze­ły­ka­jąc ślinę.

Pod­sze­dłem do nie­ru­cho­mych figur. Wy­ją­łem nóż i na­cią­łem ostrzem opu­szkę po­kry­te­go lodem palca. Spoj­rza­łem naj­pierw na dłoń, a potem na za­mar­z­nię­tą twarz, któ­rej rysów nie mo­głem wcze­śniej doj­rzeć. Ostre rysy wy­da­wa­ły się ścią­gnię­te prze­ra­że­niem.

– Oba­wiam się, że nie.

 

***

 

Im bli­żej by­li­śmy zamku, tym wię­cej znaj­do­wa­li­śmy za­mro­żo­nych po­sta­ci. Były usta­wio­ne w roz­ma­ite scen­ki. Na po­cząt­ku wy­ty­ka­łem błędy w do­bo­rze stro­jów, wzro­stu, a nawet płci, ale po pew­nym cza­sie zo­rien­to­wa­łem się, że takie widać było za­mie­rze­nie twór­cy.

Wie­śnia­cy w sło­mia­nych ka­pe­lu­szach wjeż­dża­li przez bramę na grzbie­cie za­mar­z­nię­tych wie­prz­ków, dzier­żąc sztan­da­ry Sta­re­go Pań­stwa, a oszro­nie­ni ofi­ce­ro­wie te­weń­skiej armii kła­nia­li się im w pas, od­sła­nia­jąc po­zba­wio­ne spodni tyłki. Odzia­ny w pa­rad­ne szaty al­ta­da­reń­ski sza­man robił fi­koł­ka na sce­nie wę­drow­ne­go te­atrzy­ku, a wokół po­de­stu za­stęp za­su­szo­nych star­ców wi­ro­wał w sza­lo­nym tańcu. Za­przęg pół­na­gich do­stoj­ni­ków, trzy­ma­ją­cych w zę­bach koń­skie wę­dzi­dła, cią­gnął lo­do­wą ka­ro­cę, na któ­rej pracz­ki fi­glo­wa­ły w balii z za­mar­z­nię­ty­mi my­dli­na­mi.

Nie­któ­re scen­ki mnie śmie­szy­ły, inne gor­szy­ły, ale za­czą­łem roz­po­zna­wać spe­cy­ficz­ny humor tego, kto je stwo­rzył.

– Chło­pie, co cię trapi? – spy­ta­łem Or­te­ka, który od ja­kie­goś czasu ner­wo­wo zer­kał za sie­bie.

– W-w-w… – wy­mam­ro­tał tylko i zgar­bił się jesz­cze bar­dziej.

– Cho­dzi o la­bi­rynt? Już tam nie wra­ca­my, co było, to mi­nę­ło! Może po­ba­wisz się ze mną i Beh­tem w „jaka to śmierć”? Nie­źle nam idzie. Beht, co mi po­wiesz o tym tru­pie?

– Eee… przy­nie­sio­ny już mar­twy.

– Przyj­rzyj się jesz­cze raz.

– Jak tak ga­dasz, to na pewno źle zga­dłem. Dla­cze­go niby nie?

– Po śmier­ci mię­śnie naj­pierw wiot­cze­ją, do­pie­ro potem sztyw­nie­ją. Jak ma taką minę, to mu­sia­ło go za­mro­zić żyw­cem, i to szyb­ko.

Fi­gu­ra przed nami za­sty­gła z roz­war­ty­mi od krzy­ku usta­mi i wy­trzesz­czo­ny­mi ocza­mi. Za­pew­ne przed­sta­wia­ła roz­złosz­czo­ne­go męża, który gonił ucie­ka­ją­ce­go przez po­dwór­ko go­la­sa. Ten by­naj­mniej nie był mło­dzie­niasz­kiem, tylko siwym sta­rusz­kiem. Ca­ło­ści przy­glą­da­ła się z góry pulch­na wy­bran­ka ich serc, le­d­wie miesz­czą­ca się we fra­mu­dze okna. Niech żyje sztu­ka, po­my­śla­łem.

– Zła­ma­na ręka. – Wska­za­łem nie­na­tu­ral­nie prze­krę­co­ne przed­ra­mię i roz­pru­ty rękaw. – Naj­pierw zo­stał za­mro­żo­ny. Potem od­mro­żo­no tylko to miej­sce, żeby zła­mać ło­kieć i nadać mu pozę. No dobra, teraz tam­ten.

– Za­bi­ty i potem za­mro­żo­ny?

– Ra­czej śmierć na­tu­ral­na. Mu­siał długo leżeć w gro­bow­cu. Na ubra­niu są ślady, skrzy­żo­wa­no mu ręce na pier­si. Potem zo­sta­ły roz­pro­sto­wa­ne siłą.

– Skąd tyle wiesz o zwło­kach, Edan?

– Po raz pierw­szy wzią­łem udział w bi­twie, kiedy mia­łem czter­na­ście lat. Tro­chę się na­oglą­da­łem. Irtil, może bę­dziesz zga­dy­wać z nami?

Ko­bie­ta spoj­rza­ła na nas tak, że rów­nież po­win­ni­śmy paść mar­twi.

– Edan, co mó­wi­łam przed wy­ru­sze­niem? Żad­nych tru­pów! Tu są ich setki!

– Mó­wi­łaś o do­ty­ka­niu tru­pów. My tylko oglą­da­my.

Prze­szli­śmy przez plac tar­go­wy i skrę­ci­li­śmy w stro­nę areny.

– Edan, nie boisz się, że skoń­czy­my jak oni wszy­scy? – spy­tał Beht.

– Trwo­gę już raz wy­plu­łem, razem z pi­jaw­ka­mi. Musi być powód, dla któ­re­go bo­go­wie nas we­zwa­li.

– Szu­ka­ją no­wych figur do ko­lek­cji?

– Aż tak dużo trudu by sobie za­da­li? Zo­bacz, to jakaś zbie­ra­ni­na. Sporo z tych ciał po­cho­dzi z gro­bow­ców pa­ste­rzy. Część wy­glą­da na wę­drow­ców, któ­rzy za­gi­nę­li w gó­rach. A ci Te­weń­czy­cy to pew­nie z wy­pra­wy In­gre­da. Zaraz na po­cząt­ku wojny cały od­dział prze­padł w tych oko­li­cach. Mó­wio­no, że zmio­tła ich la­wi­na. Ej, zo­bacz­cie, czy to nie sam ge­ne­rał? – Wska­za­łem śro­dek areny.

Męż­czy­zna odzia­ny w pły­to­wy pan­cerz klę­czał na środ­ku kręgu. Od­rzu­co­ny miecz leżał na pia­sku obok niego. W jed­nym ręku trzy­mał strza­ska­ną tar­czę, drugą zda­wał się za­sła­niać twarz przez cio­sem. Beht ob­szedł fi­gu­rę.

– Bra­ku­je prze­ciw­ni­ka.

– Może ktoś chciał po­ka­zać, że ge­ne­rał bał się sam sie­bie? No, taka sztu­ka!

– Eee, po co się z po­wie­trzem bić? – Spoj­rzał na twarz Te­weń­czy­ka. – Za­mro­żo­ny żyw­cem. Zga­dłem wresz­cie?

– Tak! Widzę, że ro­bisz po­stę­py! Po czym po­zna­łeś?

– To Te­weń­czyk. Tylko oni są za­mro­że­ni żyw­cem.

– Jak na ge­ne­ra­ła, szcze­gól­nie od­waż­ny nie był. – Wska­za­łem żółte kro­ple, przy­mro­żo­ne do spodni nie­szczę­śni­ka.

– Niby to wróg, ale szcze­gól­nie mnie to nie cie­szy. Jego mina też nie, bo myślę, jaka bę­dzie moja.

Beht po­ka­zał pal­cem naj­pierw swoje ubra­nie, a potem moje i spoj­rzał na mnie zna­czą­co. Od czasu po­ko­na­nia ści­ga­ją­ce­go nas od­dzia­łu no­si­li­śmy stro­je te­weń­skich żoł­nie­rzy, co miało zmy­lić ewen­tu­al­ną pogoń.

Za­uwa­ży­łem, że Irtil i Ortek zo­sta­li przed wej­ściem na arenę. Si­łacz stał przed lo­do­wą fon­tan­ną, pa­trząc jak urze­czo­ny na coś w jej wnę­trzu. Po raz pierw­szy od dłu­gie­go czasu na twa­rzy brata Irtil po­ja­wił się uśmiech.

– Żabka – wy­szep­tał z wy­raź­ną fa­scy­na­cją.

Istot­nie, w lo­dzie była za­mro­żo­na zie­lo­na żaba.

– Mó­wi­łeś praw­dę, Edan. Ura­tu­je­my żabkę!

– Ortek, ta żaba nie…

Irtil na­stą­pi­ła mi piętą na palce.

– Mu­sisz wszyst­ko psuć? – syk­nę­ła. – On wie­rzy w cie­bie! Dla­te­go nas ura­to­wał. Wie­rzył, że to się uda.

– Edan, ona ma rację – wtrą­cił się Beht.

– Co? Mam mu po­wie­dzieć, że ta żabka bę­dzie sobie ska­kać?

– Wła­śnie tak! – Beht uśmiech­nął się szel­mow­sko.

– Nie ro­zu­miem. Ty wiesz, co się sta­nie, kiedy Ortek wyj­mie sfla­cza­łe tru­chło z lodu? Chce­cie, żeby mu serce pękło?

– O, wiel­ki wo­jow­nik i pro­rok się ode­zwał. Po­słu­chaj cza­sem ma­lucz­kich!

– Do­brze, bę­dzie po wa­sze­mu. Ortek, wy­rą­bie­my ten ka­wa­łek z żabą, odsuń się, to de­li­kat­na ro­bo­ta.

Po wielu prze­kleń­stwach i jed­nym nad­ła­ma­nym trzon­ku sie­kie­ry nie­fo­rem­ny blok z żabą w środ­ku tra­fił w dło­nie Or­te­ka. Nie na­my­śla­jąc się długo, si­łacz wsa­dził go za pa­zu­chę.

– Do­brze, wszy­scy radzi? Mo­że­my ru­szać do zamku? Zwra­ca na sie­bie uwagę, więc pew­nie do niego przy­wie­dli nas bo­go­wie.

Wrota zam­ko­wej bramy były uchy­lo­ne. Nie uszło mojej uwagi, że, po­dob­nie jak po­przed­nio, uchwyt umiesz­czo­ny jest bar­dzo wy­so­ko. Wśli­zgnę­li­śmy się do środ­ka.

Cen­tral­ne miej­sce zaj­mo­wał bu­dy­nek w kształ­cie krę­co­nej, stoż­ko­wej musz­li. Już z ze­wnątrz wi­dzia­łem jego wierz­cho­łek, do­rów­nu­ją­cy wy­so­ko­ścią wie­żom. Ścia­ny nie były lite, lecz przy­po­mi­na­ły ko­ron­ko­wą sieć, sple­cio­ną z cien­kich ele­men­tów. We­wnątrz niej za­wie­szo­ne były kom­na­ty, scho­dy i ga­le­rie. Spi­ral­ne scho­dy pro­wa­dzi­ły na samą górę. Ich coraz cia­śniej­sze zwoje two­rzy­ły szkie­let, na któ­rym opie­ra­ła się mi­ster­na kon­struk­cja.

Nad wiel­kim, okrą­głym wej­ściem błysz­cza­ło wy­ry­te w lo­dzie godło. Dwie dło­nie, zwi­nię­te w pię­ści i przy­ło­żo­ne do sie­bie two­rzy­ły kształt serca.

– Ja… wi­dzia­łem to na ry­ci­nie! Pałac z Na­rhen, jeden z cudów kon­ty­nen­tu! A to godło Na­rej­czy­ków! Litri e ketro, serce i siła! 

– Po­tra­fisz czy­tać te ba­zgro­ły?

– Nie, ale w sto­li­cy każdy zna tę hi­sto­rię… Pałac w Na­rhen za­pro­jek­to­wał syn króla, kiedy miał dzie­sięć lat. W wieku dzie­więt­na­stu lat sam był w nim ko­ro­no­wa­ny. Po­dob­no był rów­nie ge­nial­nym stra­te­giem jak bu­dow­ni­czym. Nie prze­grał żad­nej bitwy. Kiedy Tewen na­je­chał jego kraj, ufny w wy­li­cze­nia prze­pu­ścił ich armię. Chciał zwią­zać siły wroga ob­lę­że­niem Na­rhen, a na­stęp­nie przy­przeć te­weń­ską armię do muru wła­sne­go mia­sta.

– Coś mu nie wy­szło, skoro w Narej sie­dzą teraz Te­weń­czy­cy.

– Do­wód­cy zdra­dzi­li go i sprze­da­li mia­sto, zanim do niego do­tarł. Tego nie uwzględ­nił w stra­te­gii. Pałac zbu­rzo­no. Zgi­nę­ła żona wład­cy i dwój­ka ma­łych dzie­ci. Kiedy król wresz­cie do­tarł na miej­sce, osza­lał z roz­pa­czy. Wy­rżnął wro­gów, ale ko­lej­nej nocy opu­ścił bez słowa swe woj­ska i słuch po nim za­gi­nął. Irtil, a ty dokąd?

Krok po kroku wcho­dzi­ła po sze­ro­kich scho­dach. Spoj­rza­łem na jej pół­otwar­te usta i oczy wpa­tru­ją­ce się w każdy szcze­gół bu­dow­li. Po­my­śla­łem, że taka wła­śnie jest Irtil: wcze­śniej nie do­strze­ga­ła oto­cze­nia, teraz wy­da­wała się nim za­fa­scy­no­wa­na. Ortek za to stał przed bu­dow­lą zgar­bio­ny, ki­wa­jąc się mia­ro­wo. Po ubra­niu cie­kły kro­ple wody z roz­ta­pia­ją­ce­go się lodu, lecz si­łacz nawet na niego nie spoj­rzał, jakby całą ra­dość z od­na­le­zie­nia żaby zo­sta­wił przy bra­mie.

– Beht, nie roz­dwo­ję się. Zo­stań z nim!

Po­bie­głem za Irtil. Skrę­ci­ła w jedną z ga­le­ry­jek i szła wzdłuż sze­re­gu za­mknię­tych lo­do­wych drzwi. Za­uwa­ży­łem, że więk­szość była atra­pa­mi, któ­rych nie dało się otwo­rzyć. Tylko jedne były uchy­lo­ne, na samym końcu ko­ry­ta­rza – i tam naj­wy­raź­niej zmie­rza­ła Irtil. Nie mo­głem się oprzeć wra­że­niu, że idzie na pa­mięć.

Do­bie­głem do niej, kiedy stała na progu. Przed nami był pokój pełen za­ba­wek, z wy­so­kim oknem zdo­bio­nym wi­tra­żem przed­sta­wia­ją­cym słoń­ce-sło­necz­nik, wy­ra­sta­ją­cy na gi­gan­tycz­nej ło­dy­dze spo­mię­dzy wzgórz. Pod prze­ciw­le­głymi ścia­na­mi były usta­wio­ne dwa dzie­cię­ce łóżka. Przy jed­nym le­ża­ły lo­do­we fi­gur­ki smo­ków i ry­ce­rzy, przy dru­gim stał pół­otwar­ty kosz ze szmat­ka­mi i stro­ja­mi dla lalek. Za­sko­czy­ła mnie pre­cy­zja, z jaką przed­sta­wio­ny był każdy detal. W lo­do­wym mie­ście wi­dzie­li­śmy wiele bu­dyn­ków, w któ­rych jako tako od­wzo­ro­wa­na była fa­sa­da, a resz­tę sta­no­wił wiel­ki blok lodu.

– Co się dzie­je, Irtil? Co to za miej­sce?

– Nie wiem. Tak, jak­bym to kie­dyś wi­dzia­ła, może we śnie? Boję się! – Ob­ję­ła mnie i opar­ła głowę na ra­mie­niu.

Usły­sza­łem wo­ła­nie Behta. Po­cią­gną­łem Irtil za rękę. Zbie­gli­śmy po śli­skich scho­dach.

– Niedź­wiedź! Zo­bacz, co się dzie­je z jego sier­ścią!

Zdą­ży­łem już się na­uczyć, że wło­sie na­stro­szo­ne jak szczot­ka ozna­cza gro­żą­ce nie­bez­pie­czeń­stwo. Zwie­rzę zda­wa­ło się po­sia­dać szó­sty zmysł do wy­kry­wa­nia nad­cho­dzą­cych kło­po­tów. Tym razem niedź­wiedź nie tylko zje­żył futro, ale ob­ni­żył łeb, po­ło­żył uszy i ob­na­żył kły. Pysk wska­zy­wał bramę zamku.

Szyb­ko pod­ją­łem de­cy­zję: dla­cze­go mamy cze­kać na to, co wej­dzie przez wrota?

– Beht, Ortek, po­móż­cie za­mknąć bramę!

Wuj Irtil ru­szył ocho­czo na pomoc, ale Ortek stał jak ka­mień. Pod­bie­głem do niego i po­cią­gną­łem za rękę.

– Bez cie­bie nie damy rady!

Po­krę­cił głową.

– W-w-w… – za­czął, ale nie po­tra­fił skoń­czyć.

– Co to zna­czy? Irtil, spró­buj z nim po­ga­dać!

W akcie de­spe­ra­cji pod­bie­głem do niedź­wie­dzia.

– Po­mo­żesz pchnąć wrota?

Z po­cząt­ku nie re­ago­wał na słowa i zda­wał się mnie nie do­strze­gać, cho­ciaż za­stą­pi­łem mu drogę. Nie byłem pe­wien, czy jego wy­gląd ozna­cza agre­sję, czy strach. W końcu za­trzy­mał się tuż przede mną i war­knął. Przy­klęk­ną­łem i spoj­rza­łem pro­sto w śle­pia.

– Ramię w ramię albo łapa w łapę. Wszyst­ko mi jedno, jakim cudem ro­zu­miesz ludzi i co albo kto sie­dzi w twoim łbie. Je­ste­śmy dru­ży­ną!

Przy­mknął pysk i ukrył ob­na­żo­ne dotąd zęby.

– Beht, mu­si­my nadać mu imię.

– Teraz? Mamy prze­cież wrota za­wrzeć!

– Jeśli zgi­nie, chcę wie­dzieć, jak go po­że­gnać.

– Dla­cze­go niby ma zgi­nąć?

Do­bie­gli­śmy do wrót i chwy­ci­li­śmy za kra­wędź le­we­go skrzy­dła. Udało się je ru­szyć z miej­sca do­pie­ro wtedy, kiedy niedź­wiedź na­parł na lód, za­pie­ra­jąc się pa­zu­ra­mi.

– Sam… nie… wiem! – wy­stę­ka­łem, cią­gnąc za skrzy­dło, które szo­ro­wa­ło z prze­raź­li­wym zgrzy­tem po zmro­żo­nym pod­ło­żu.

Czy nie mówię wy­star­cza­ją­co wy­raź­nie?

Głos, który roz­brzmiał mi w gło­wie, wy­da­wał się zna­jo­my.

– Bo­gi­ni? Wresz­cie! Czy wy­ja­śnisz, co się tu dzie­je?

Wresz­cie? To ja cze­ka­łam.

– Edan, w końcu za­my­kasz te wrota, chrzcisz niedź­wie­dzia czy ga­dasz do sie­bie? – zi­ry­to­wał się Beht.

– Bo­gi­ni prze­mó­wi­ła! W mojej gło­wie.

– Oho, za­czy­na się. A cóż ta­kie­go rze­kła?

Wszy­scy zgi­nie­cie.

– Że wszy­scy zgi… Zaraz, zaraz, nie mie­li­śmy zo­stać he­ro­sa­mi? Wy­peł­niać prze­zna­cze­nie?

Wy­peł­ni­cie. Ginąc.

– Edan, do kroć­set pchaj moc­niej, bo do­rwie nas to coś! – Beht wska­zał lo­do­we mia­sto. Po­mię­dzy bu­dyn­ka­mi doj­rza­łem długi, wi­ją­cy się cień.

– Po co, skoro i tak zgi­nie­my? Oszu­ka­łaś nas! – krzyk­ną­łem.

Nie ja. Uwie­rzy­łeś Bo­gi­ni Mi­ło­ści? Nie ty pierw­szy.

– To kim ty je­steś?

Bo­gi­nią Ro­dzi­ny. Ogni­ska do­mo­we­go. Nie­któ­rzy na­zy­wa­ją mnie jesz­cze ina­czej, a więk­szość nie na­zy­wa w ogóle, chyba że ich druga po­łów­ka zbie­ra wła­śnie ma­nat­ki. Do­pie­ro wtedy się modlą.

– Współ­czu­ję, ale co do dia­ska mamy zro­bić, żeby nie zgi­nąć?

Nic. Mo­że­cie umrzeć i nie wy­peł­nić prze­zna­cze­nia, albo wy­peł­nić prze­zna­cze­nie i umrzeć.

– Dla­cze­go niby mam coś wy­peł­niać, skoro i tak umrę?

Bo taki je­steś, Edan. Za­wsze ma­rzy­łeś, by być bo­ha­te­rem. Pa­mię­tam wszyst­kie dzie­ci.

Skrzy­dła bramy wresz­cie się ze­tknę­ły. Spoj­rza­łem na mo­co­wa­nia rygla, wy­so­ko nad na­szy­mi gło­wa­mi i na sam ry­giel. Bez Or­te­ka nie było szans, żeby ru­szyć go z miej­sca.

– Co teraz?

– Nie sły­sza­łeś, Beht? Umie­ra­my. A może jed­nak nie! Mam w rzyci prze­zna­cze­nie! Po­de­prze­my sami wrota, może to coś nie przej­dzie.

Prze­zna­cze­nie czeka na was za pa­ła­cem. Nie tutaj.

– Dość za­ga­dek! Co jest po dru­giej stro­nie bramy?

Ortek wie.

– Ty rów­nież wiesz! Spójrz na niego, jeśli w ogóle wi­dzisz! Z czego mam zga­dy­wać? Z tego jak się trzę­sie, czy jak pła­cze?

Wrota drgnę­ły, jakby coś w nie ude­rzy­ło. Beht i ja za­par­li­śmy się o nie ple­ca­mi. Niedź­wiedź po­ło­żył łapy na bra­mie i wbił pa­zu­ry w lód. Ko­lej­ne ude­rze­nie było sil­niej­sze od po­przed­nie­go. Mię­dzy wro­ta­mi po­wsta­ła szpa­ra.

– Pchaj­cie! Moc­niej! Co to jest?!

Już raz pró­bo­wa­łam zmie­nić prze­zna­cze­nie. Wi­dzia­łam, że tamci grają nie­uczci­wie. Nie po­tra­fi­łam się po­go­dzić z tym, co czeka dzie­ci. Dałam dziew­czyn­ce magię, a chłop­cu siłę.

Na­stęp­ne ude­rze­nie nie­mal nas prze­wró­ci­ło. Z muru nad bramą ode­rwa­ły się sople i roz­pry­sły o pod­ło­że. W coraz szer­szej szcze­li­nie mię­dzy skrzy­dła­mi wrót doj­rza­łem ogrom­ny łeb węża.

– Jacy tamci? Dla was to gra?

Inni bo­go­wie. Ci, któ­rzy kar­mią się stra­chem ludzi. Z każ­dym pod­bo­jem Te­we­nu ich siła wzra­sta. Wiara ludzi pły­nie pro­sto do nich i zmie­nia się w boską magię.

Mimo na­szych wy­sił­ków wrota nie­ubła­ga­nie się prze­su­wa­ły. Tuż przed twa­rzą zo­ba­czy­łem roz­wi­dlo­ny język, gruby jak ramię. Się­gną­łem po to­po­rek, ale w tej samej chwi­li po­kry­ty łu­ska­mi łeb prze­ci­snął się przez bramę. Ostrze broni za­le­d­wie dra­snę­ło grubą skórę. Gad roz­warł pasz­czę i od­sło­nił zęby wiel­ko­ści szty­le­tów.

– Nie damy rady! Bie­gnij­cie do Irtil i Or­te­ka!

Od­wró­ci­łem się do­pie­ro przy ro­dzeń­stwie. Wąż po­ka­zał się nam w całej oka­za­ło­ści: długi na dzie­siąt­ki stóp i gruby jak pień drze­wa. Po­wo­li peł­znął ku nam, uno­sząc łeb coraz wyżej.

Dziew­czyn­ka wy­po­wie­dzia­ła naj­pięk­niej­szą mo­dli­twę, jaką kie­dy­kol­wiek sły­sza­łam. Po­ko­cha­łam ich, choć nie po­win­nam. Kiedy wróg ob­legł zamek, ona miała sześć lat, a on pięć. Wąż, przy­wo­ła­ny przez te­weń­skich magów wpełzł do ich kom­na­ty. Brat pró­bo­wał wal­czyć, ale nawet nad­ludz­ka siła nie wy­star­czy­ła, by po­ko­nać gada. Wtedy sio­stra użyła magii. Nie za­pa­no­wa­ła nad nią.

– Skoro jed­nak prze­ży­li, co tu robi wąż?

Ona stra­ci­ła pa­mięć. Brat ucier­piał bar­dziej: wąż uwiązł w jego gło­wie ni­czym drą­żą­cy ją robak, kar­miąc się stra­chem. Je­dy­ne, co mo­głam dla nich wtedy zro­bić, to zna­leźć bez­piecz­ną kry­jów­kę. W pew­nej go­ceń­skiej wio­sce para co dnia pro­si­ła mnie o dzie­ci.

Sku­lo­ny Ortek jęk­nął. Kiedy spoj­rza­łem w za­pła­ka­ne oczy, wy­da­ło mi się, że widzę prze­ra­żo­ne dziec­ko.

Gad na­prę­żył ciało i od­chy­lił łeb. Przy­pa­try­wał się nam ko­lej­no, jakby wy­bie­rał cel ataku.

– Tak łatwo nie oddam skóry!

Wy­ją­łem miecz. Beht się­gnął po sie­kie­rę. Niedź­wiedź wy­szcze­rzył zęby. Irtil roz­glą­da­ła się ner­wo­wo, jakby szu­ka­ła cze­go­kol­wiek, czym może się bro­nić.

Pasz­cza węża roz­war­ła się sze­ro­ko. Czy to tylko złu­dze­nie, czy zęby stały się dłuż­sze niż przed chwi­lą?

Ciszę prze­rwa­ło brzęk­nię­cie tłu­czo­ne­go lodu. Spoj­rze­li­śmy naj­pierw w kie­run­ku stóp Or­te­ka, wokół któ­rych roz­pry­sły się na wpół roz­to­pio­ne odłam­ki, a potem na jego ramię, na któ­rym nie­spo­dzie­wa­nie po­ja­wi­ła się zie­lo­na żaba.

– Nie mó­wi­łem? – szep­nął Beht. – Żaby za­sy­pia­ją w lo­dzie na zimę. Żadna w tym magia.

Żaba wy­trzesz­czy­ła oczy i le­ni­wie roz­pro­sto­wa­ła łapki, naj­wy­raź­niej nie zde­pry­mo­wa­na fak­tem, że spoj­rze­nia wszyst­kich, łącz­nie z wężem, sku­pi­ły się wła­śnie na niej. Potem nie­spo­dzie­wa­nie ze­sko­czy­ła na zie­mię po­mię­dzy nas a gada.

Wąż po­trzą­snął łbem, jakby wal­czył z in­stynk­tem. Żaba znów pod­sko­czy­ła. Głowa gada wy­strze­li­ła w jej kie­run­ku.

Ortek wrza­snął wście­kle, sko­czył i schwy­cił dłoń­mi obie szczę­ki, zanim wąż zdo­łał je za­mknąć. Si­łacz na­prę­żył mu­sku­ły. Roz­wie­rał pasz­czę be­stii coraz sze­rzej. Wąż za­czął rzu­cać głową na boki. Si­łacz za­chwiał się, ale nie zwol­nił uchwy­tu.

Rzu­ci­li­śmy się na pomoc. Grube ciało gada wiło się i ude­rza­ło w nas, pod­ci­na­ło nogi, przy­gnia­ta­ło do ziemi i du­si­ło. Mimo tego pod­no­si­łem się i znów ata­ko­wa­łem. Cią­łem mie­czem, a kiedy jego ostrze w końcu pękło, wy­szarp­ną­łem topór zza pasa. Wi­dzia­łem tuż obok niedź­wie­dzia, wgry­za­ją­ce­go się w ciało be­stii i dra­pią­ce­go je pa­zu­ra­mi. Beht me­to­dycz­nie rąbał szyję gada sie­kie­rą. Krzyk Or­te­ka przy­bie­rał na sile. Zo­ba­czy­łem krew, spły­wa­ją­cą po jego dło­niach, po­cię­tych o ostre kra­wę­dzie zębów. Za­rów­no szczę­ki węża, jak i mię­śnie męż­czy­zny drża­ły z wy­sił­ku.

Nie­spo­dzie­wa­nie tuż obok łba be­stii po­ja­wi­ła się Irtil, którą w fer­wo­rze walki stra­ci­łem z oczu. Na dło­niach ko­bie­ty tań­czy­ły róż­no­ko­lo­ro­we iskry. Ich ruch coraz bar­dziej przy­śpie­szał, aż zmie­ni­ły się w roz­ma­za­ny świetl­ny wir. Blask stał się tak ośle­pia­ją­cy, że mu­sia­łem zmru­żyć po­wie­ki. Przy­po­mnia­łem sobie słowa bo­gi­ni, które jesz­cze nie­daw­no roz­brzmia­ły w mojej gło­wie. Czyż­by hi­sto­ria miała się po­wtó­rzyć?

– Irtil, nie mu­sisz!

Stru­ga świa­tła wy­strze­li­ła wprost do wnę­trza pyska węża. Jego ciało na­prę­ży­ło się nagle, od­rzu­ca­jąc nas na boki. Nawet Ortek upadł, ale nie wy­pu­ścił szczęk z dłoni. Tym­cza­sem we­wnątrz pasz­czy iskier­ki prze­ska­ki­wa­ły na wszyst­kie tkan­ki be­stii. Ciało po­two­ra za­czę­ło pękać na drob­ne ka­wał­eczki, jak łusz­czą­ca się farba na ścia­nie.

– No, to po­ko­na­li­śmy gada! Irtil, je­steś cu­dow­na! – Ode­tchną­łem z ulgą i chcia­łem kla­snąć ra­do­śnie w ręce. Ku swo­je­mu zdzi­wie­niu nie usły­sza­łem od­gło­su ani nie po­czu­łem ude­rze­nia dłoni o dłoń. Spoj­rza­łem w dół. Ma­gicz­ne iskier­ki peł­zły coraz szyb­ciej po moich ra­mio­nach, nie­ubła­ga­nie zmie­nia­jąc je w ni­cość.

Irtil krzyk­nę­ła z prze­ra­że­nia. Pa­trzy­ła na prze­mian na mnie, brata, wuja, a nawet na niedź­wie­dzia, który rów­nież roz­sy­py­wał się na ka­wa­łecz­ki i zni­kał. Za­kry­ła twarz dłoń­mi i w tej samej chwi­li magia po­now­nie wy­strze­li­ła z jej rąk.

Potem na­sta­ła ciem­ność.

***

Nad bez­kre­sną zie­lo­ną łąką uno­si­ła się gęsta za­sło­na mgły. Obok mnie sie­dzia­ły na tra­wie dzie­ci – dwóch chłop­ców i dziew­czyn­ka. Po­dob­nie jak ja, roz­glą­da­ły się wo­ko­ło sze­ro­ko otwar­ty­mi ocza­mi, roz­dzia­wiając przy tym usta. Do­pie­ro kiedy zza ple­ców dziew­czyn­ki wy­tur­lał się mały niedź­wia­dek, za­czą­łem coś po­dej­rze­wać, ale nie zmie­ni­ło to zbyt­nio wy­ra­zu mojej twa­rzy.

– Na wszel­ki wy­pa­dek: ja to Edan – ode­zwa­łem się. – Irtil, cie­bie łatwo roz­po­znać. Ty, pulch­niut­ki chłop­czy­ku, pew­nie je­steś Or­te­kiem? W takim razie, ty je­steś Beh­tem. A niedź­wiedź to niedź­wiedź. Nadal bez­i­mien­ny. Mu­si­my to w końcu zmie­nić!

– Teraz? – zdzi­wił się Beht, któ­re­go roz­bie­ga­ne oczy wska­zy­wa­ły na to, że jesz­cze nie do końca od­na­lazł się w sy­tu­acji.

– Tak, teraz. Za­wsze bę­dzie coś waż­niej­sze­go.

– Ale my już umar­li­śmy, Edan. W świą­ty­ni za­wsze ma­wia­li, że kiedy na Ścież­kach Wy­bo­ru od­naj­dzie­my nowe ciała, i tak wszyst­ko za­po­mni­my! Po co na­zy­wać niedź­wie­dzia na tak krót­ko?

– My­śla­łem, że za­sy­pia­łeś w świą­ty­ni.

– Kiedy ten ka­wa­łek był cie­ka­wy. Śmier­ci się każdy boi.

– Raz już pra­wie wsze­dłeś na Ścież­ki Wy­bo­ru. Dla­cze­go wcze­śniej nie mó­wi­łeś, że to tak wy­glą­da?

– Boś nie pytał.

– Dla­cze­go wszy­scy je­ste­śmy dzieć­mi? Zo­bacz na misia, jaki słod­ki!

Niedź­wia­dek na taką uwagę naj­pierw de­mon­stra­cyj­nie puk­nął się łapą w łebek, a potem wy­szcze­rzył zęby, cał­kiem nie­słod­ko.

– Uła­twia pod­ję­cie wy­bo­ru, kiedy wej­dzie­cie na ścież­ki.

Ko­bie­cy głos był cał­kiem do­ro­sły i nie na­le­żał do żad­ne­go z nas.

– Bo­gi­ni Dusz?

– Czy to brzmi jak głos w two­jej gło­wie? Bo­gi­ni jest na razie za­ję­ta, na Wy­spach Po­łu­dnio­wych wy­buchł wul­kan. Idź­cie tą ścież­ką, to mnie zo­ba­czy­cie.

– Ale w którą stro­nę?

– Nie­waż­ne. Obo­jęt­nie, któ­rę­dy pój­dziesz i tak do­trzesz do mnie. Ech, po­pro­szę bo­gi­nię, żeby w końcu usu­nę­ła drugą część ścież­ki. Miało ład­nie wy­glą­dać, a wszy­scy py­ta­ją o to samo!

Ru­szy­li­śmy. W gło­wie nadal kłę­bi­ły mi się setki pytań, nie tylko o to, co nas spo­tka.

– Beht, skoro je­steś wujem Irtil i Or­te­ka, nie zdzi­wi­ło cię, że nagle po­ja­wi­ła się dwój­ka cał­kiem du­żych dzie­ci?

– Wstyd przy­znać, ale uga­nia­łem się wtedy za ba­ba­mi… a wła­ści­wie za jedną, i po­sze­dłem za nią na kraj świa­ta.

– Czego ja się do­wia­du­ję, nie wy­glą­dasz na ta­kie­go…

– Teraz to żadne z nas nie wy­glą­da – za­uwa­żył Beht.

– No nie wiem, Irtil wy­glą­da za­wsze…

Dziew­czę­ca rącz­ka zdzie­li­ła mnie w brzuch.

– Uro­czo – do­koń­czy­łem, kiedy z tru­dem od­zy­ska­łem od­dech. – Irtil, prze­cud­na isto­to z locz­ka­mi, po­zwól przy­po­mnieć, że uśmier­ci­ła nas twoja magia.

– A nie twoje durne po­my­sły? – Tup­nę­ła jedną nóżką, a drugą po­sła­ła mi kop­nia­ka.

– Dzie­ci, nie bij­cie się, bo bo­gi­ni zo­ba­czy – za­pro­te­sto­wał Beht pi­skli­wym gło­si­kiem.

Z mgły wy­ło­nił się wiel­ki, pła­ski ka­mień. Na gła­zie le­ża­ła opa­sła księ­ga, nad którą po­chy­lo­ny był skry­ba z gęsim pió­rem. Obok stała po­stać w dłu­giej, zwiew­nej sukni. Za­rów­no ubra­nie, jak siwe włosy opa­da­ją­ce aż do pasa po­ru­sza­ły się lekko, choć nie wy­czu­wa­łem żad­ne­go po­dmu­chu.

– Nie­straw­ność? Ła­kom­stwo nie po­pła­ca! – Ko­bie­ta spoj­rza­ła naj­pierw na niedź­wie­dzia, a potem na nas.

Po­krę­ci­łem głową.

– To dość za­wi­ła hi­sto­ria…

– Za­wsze tak mó­wi­cie. – Ko­bie­ta zna­czą­co ziew­nę­ła.

– Po­sta­ram się naj­kró­cej, jak po­tra­fię. Bo­gi­ni Mi­ło­ści wy­sła­ła nas do Lo­do­wej Gar­dzie­li. Tam za­ata­ko­wał nas ma­gicz­ny wąż. Kiedy Irtil użyła swo­ich cza­rów, znisz­czy­ła nas wszyst­kich. No, może poza żabą. Nie widzę żaby.

Ortek zro­bił kwa­śną minę.

– Zaraz, zaraz, Bo­gi­ni Mi­ło­ści? Magia? We­szli­ście do Lo­do­wej Gar­dzie­li? Prze­stań no­to­wać! – Ko­bie­ta trą­ci­ła to­wa­rzy­sza.

– Prze­cież mó­wi­łaś, że każ­dziut­kie słowo musi być! Jesz­cze nie­daw­no awan­tu­rę zro­bi­ła, że luki w za­pi­skach… – po­ża­lił się skry­ba.

– Nie sły­sza­łeś, że to za­wi­ła hi­sto­ria? Za­cze­kaj­cie. Pójdę po bo­gi­nię. Jakby przy­pa­łę­ta­ła się jakaś dusza, mów­cie to samo, co ja. On za­wsze coś po­krę­ci.

– Duży ruch dzi­siaj? – za­gad­ną­łem skry­bę, kiedy zo­sta­li­śmy sami.

– Le­piej nie pytaj. Nie­na­wi­dzę wul­ka­nów. O! I znowu ktoś się po­ja­wił, i to nie jeden. Po­mo­że­cie im tra­fić?

– Dla­cze­go nie po­ja­wia­ją się przed ka­mie­niem? By­ło­by pro­ściej! – ode­zwał się Beht.

– Musi być miej­sce na ko­lej­kę. Nawet nie wie­cie, jaka bywa długa.

– Chodź, Beht. I tak nie mamy co robić.

Na ścież­ce spo­tka­li­śmy grupę nieco zdez­o­rien­to­wa­nych chłop­ców.

– Jed­na­ko­we, szare stro­je… na bank Te­weń­czy­cy, tylko oni tak ubie­ra­ją dzie­ci – szep­nął do ucha Beht.

– To nici z po­ga­węd­ki… Ej, wy!

Ku mo­je­mu zdzi­wie­niu w od­po­wie­dzi usły­sza­łem cał­kiem zro­zu­mia­łą mowę. Może to miej­sce rzą­dzi­ło się swo­imi za­sa­da­mi?

– Gdzie… gdzie my je­ste­śmy? I kim wy je­ste­ście?

– Sta­ły­mi by­wal­ca­mi – od­po­wie­dzia­łem bez wa­ha­nia. – Wiesz, zdra­dzę ci se­kret – ści­szy­łem głos do szep­tu – to wej­ście do pie­kła.

– Ale… miały być Ścież­ki Wy­bo­ru, żad­ne­go pie­kła!

– Też byłem za­wie­dzio­ny za pierw­szym razem, ale cóż, takie życie. A może ra­czej śmierć.

– Mó­wi­łem, żeby nie gwał­cić! – Jeden z chłop­ców po­pchnął są­sia­da.

– Wiel­ki mi grzech, sam skrę­ci­łeś kark sta­rusz­ko­wi! A ostrze­ga­łem, że sza­man ma kon­szach­ty z bo­ga­mi!

– Nie, bogom cho­dzi o dzie­ci, pa­mię­ta­cie? Było raz ciach­nąć to­po­rem, nie topić w becz­ce!

– To… to moja wina! – Jed­ne­mu z chłop­ców za­czę­ła trząść się broda. – Bo… bo ja się po­my­li­łem w mo­dli­twie, tuż przed ata­kiem.

– No i zna­lazł się spraw­ca – skwi­to­wał naj­niż­szy, ale naj­bar­dziej pewny sie­bie z całej grup­ki.

– Wie­cie co? – Pod­sze­dłem do niego. – Mie­li­śmy za­pro­wa­dzić was do pie­kła, ale je­ste­ście swoje chło­py, to zdra­dzę wam se­kret. Ucie­kaj­cie ścież­ką w tamtą stro­nę. Jeśli zo­ba­czy­cie ka­mień i skry­bę, albo nawet nas, to nie wierz­cie zmy­słom, to tylko złu­dze­nie. Mu­si­cie wtedy za­wró­cić i biec w drugą stro­nę, i tak do skut­ku. Za ostat­nim razem bie­ga­łem pół dnia, łatwo nie było, ale wró­ci­łem do ży­wych.

Po­ki­wa­li gło­wa­mi i nie­wie­le my­śląc rzu­ci­li się do biegu. Za­wró­ci­li­śmy w stro­nę ka­mie­nia.

– I co, idą tutaj? – spy­tał skry­ba.

– Chcie­li jesz­cze przez chwi­lę po­dzi­wiać kra­jo­braz.

– Prze­cież mgła jest.

– Takoż mó­wi­łem, ale dziw­ni jacyś. Już nad­bie­ga­ją!

Chłop­cy w sza­rych stro­jach za­trzy­ma­li się przed sto­łem, wpa­da­jąc na sie­bie. Z prze­ra­że­niem w oczach po­pa­trzy­li na nas i na ka­mień, po czym po­bie­gli z po­wro­tem.

– Rze­czy­wi­ście, dziw­ni są. – Skry­ba po­ki­wał głową. – O, moja prze­ło­żo­na chyba wraca.

Za ko­bie­tą szła wiel­ka szara wil­czy­ca.

– Miło, że po­my­śle­li­ście, ale nasz niedź­wia­dek chyba nie po­trze­bu­je już za­stęp­czej mamy?

Po­czu­łem ugry­zie­nie w kost­kę i usły­sza­łem prych­nię­cie.

– Bo­gi­ni nie może się uka­zać lu­dziom w swej po­sta­ci, za­sa­dy tego za­bra­nia­ją – wy­ja­śni­ła ko­bie­ta i uśmiech­nę­ła się z prze­ką­sem.

– Prze­pra­szam za nie­takt, bo­gi­ni…

Nie szko­dzi. Czy mo­że­my przejść do rze­czy? Opo­wiedz­cie wszyst­ko jesz­cze raz.

– Ale jak wej­dzie­my na Ścież­ki Wy­bo­ru, to i tak za­po­mni­my, jak wy­glą­da – wy­szep­tał mi na ucho Beht. – Bo ja chcia­łem choć raz zo­ba­czyć boga…

– Beht, nie roz­pra­szaj mnie. A więc…

– Może ja opo­wiem – wtrą­ci­ła się Irtil.

– Ty? A jak coś po­krę­cisz?

– To po co mó­wi­łeś, że je­stem wy­bra­na przez bogów? Albo je­stem bo­ha­ter­ką, albo nie!

Po­zwól jej mówić.

Od głosu bo­gi­ni pra­wie pękła mi głowa.

– Ech, jak się dwie baby zejdą… – mruk­ną­łem. Niedź­wia­dek po raz drugi mnie ugryzł.

– I ty, niedź­wie­dziu, prze­ciw­ko mnie? Prze­pra­szam, bo­gi­ni, ale zanim za­cznie­my, czy mo­żesz pomóc z wy­bo­rem imie­nia god­ne­go tego zwie­rzę­cia?

– Bury – wtrą­ci­ła się znów Irtil. Może i była małą dziew­czyn­ką, ale wyraz jej twa­rzy mówił, że za chwi­lę stra­ci cier­pli­wość. – Już dawno go tak na­zy­wam.

– Ale to takie zwy­czaj­ne…

Niedź­wia­dek po raz trze­ci wbił ząbki w moją kost­kę.

– Jemu się po­do­ba! A ty bądź wresz­cie cicho! No więc, kiedy mój nie­zbyt tak­tow­ny mąż zde­cy­do­wał się nas wro­bić w napad na te­weń­ski trans­port, zna­leź­li­śmy żabę, uwię­zio­ną w ma­gicz­nej pu­łap­ce. Żaba oka­za­ła się być Bo­gi­nią Mi­ło­ści, a przy­naj­mniej tak twier­dzi­ła. Za­da­wa­ła nam idio­tycz­ne za­gad­ki, na które Edan zna­lazł jesz­cze głup­sze od­po­wie­dzi. Tym spo­so­bem tra­fi­li­śmy do Lo­do­wej Gar­dzie­li. Po dro­dze zna­leź­li­śmy Bu­re­go, to zna­czy wła­ści­wie on nas, ale i tak się po­lu­bi­li­śmy. Aha, i jesz­cze wy­szło na to, że je­stem cza­row­ni­cą. Cza­ro­dziej­ką. No, że umiem uży­wać magii. Tylko sęk w tym, że nie umiem, bo jak ona się we mnie budzi, to resz­ta dzie­je się już tak jakby… sama. W Gar­dzie­li naj­pierw za­wład­nął mną duch ja­kiejś kró­lo­wej, bo do­tknę­łam jej szat. A potem był la­bi­rynt i mnó­stwo za­mro­żo­nych tru­pów. Do­padł nas ma­gicz­ny wąż i znów uży­łam magii. Chyba wszyst­kich za­bi­łam. I to tyle.

Wi­dzisz? Po­wie­dzia­ła wszyst­ko, co trze­ba.

Dzie­cię­ca wer­sja Irtil naj­pierw się uśmiech­nę­ła zwy­cię­sko, a potem po­ka­za­ła mi język.

Wąż, który was za­ata­ko­wał, nie po­wi­nien nigdy tra­fić na zie­mię, po­dob­nie jak Bo­gi­ni Ro­dzi­ny nie po­win­na łamać zasad. Dla­te­go le­piej to prze­mil­czeć.

– Jak to prze­mil­czeć?

We wnę­trzu Gar­dzie­li czas i prze­strzeń płyną ina­czej. Na razie nic, co zro­bi­li­ście, nie miało kon­se­kwen­cji dla resz­ty świa­ta. Spo­tka­my się, kiedy wy­peł­ni­cie prze­zna­cze­nie… Co to za jedni?

Za ple­ca­mi usły­sza­łem tupot stóp, potem krzy­ki, potem znów od­da­la­ją­cy się tupot.

– Te­weń­czy­cy, bo­gi­ni. Chyba też szu­ka­ją prze­zna­cze­nia.

Wi­dzi­cie sami, że mam za dużo spraw na gło­wie. Do zo­ba­cze­nia.

– Do zo­ba­cze­nia?

Świat nagle za­wi­ro­wał i się roz­ma­zał.

***

Kiedy od­zy­ska­łem świa­do­mość, pod­pie­ra­łem ple­ca­mi lo­do­wą bramę. Spoj­rza­łem na Behta, a on na mnie. Znów by­li­śmy do­ro­śli. Irtil i Ortek rów­nież stali w tym samym miej­scu, w któ­rym ich za­pa­mię­ta­łem, i rów­nież zna­czą­co pa­trzy­li po sobie.

– To co teraz?

– Pusz­cza­my bramę.

– Tak po pro­stu? A wąż?

– Wąż nie jest ważny! Mu­si­my za­ufać bo­gi­ni. Nasze prze­zna­cze­nie nie wy­peł­ni się tutaj!

– Jak nie jest ważny? – spy­tał Beht, kiedy wąż ude­rzył o wrota.

– Bo­gi­ni mó­wi­ła o czymś, ukry­tym za pa­ła­cem. Po­bie­gnie­my tam! Wszy­scy go­to­wi? Ortek, prze­stań gapić się na żabę, ona za chwi­lę się roz­mro­zi, pa­mię­tasz? Go­to­wi? To raz, dwa trzy!

 

Wąż do­padł nas, zanim zdą­ży­li­śmy minąć pałac. Kiedy zni­ka­łem w jego gar­dle, miaż­dżo­ny skur­cza­mi ciała gada, zo­ba­czy­łem roz­błysk magii Irtil. Potem znów zmie­ni­li­śmy się w ni­cość.

***

– Edan, masz jakiś inny po­mysł? – spy­tał Beht. Znów pod­pie­ra­li­śmy lo­do­wą bramę.

– Może miał­bym, gdy­bym mógł się sku­pić! Irtil, dasz radę tro­chę wstrzy­mać się z tym za­klę­ciem, kiedy bę­dzie nas zja­dał? Jeśli nie od­gry­zie od razu głowy, może coś mi do niej przyj­dzie…

– A dla­cze­go niby ty wy­my­ślasz? Teraz moja kolej!

Wąż ude­rzył we wrota.

– To pro­szę bar­dzo, jaki masz plan? Co, chcesz mu za­śpie­wać ko­ły­san­kę? Czy po­gła­skać po łebku?

– A czemu nie?

***

– Temu, Irtil. Wła­śnie temu. Choć, muszę przy­znać, ko­ły­san­ka sły­sza­na w prze­ły­ku miała wiele uroku. Jak na razie naj­słod­sza śmierć. Twój zmy­sło­wy, acz lekko fał­szu­ją­cy głos, od­bi­ja­ją­cy się od żeber ni­czym ścian stud­ni… Nie­je­den wład­ca marzy o ta­kiej pie­śni po­że­gnal­nej! Ortek, przy­po­mi­nam, żaba zaraz się roz­mro­zi, nie mu­sisz na nią chu­chać.

– Może trze­ba po­świę­cić żabę – ode­zwał się Beht. – No, bo jak tak myślę… Bo­gi­ni Mi­ło­ści mó­wi­ła, żeby zo­sta­wić żabę, a Ortek ją jed­nak za­brał. Może już wtedy zro­bi­li­śmy coś nie tak. Sam ga­da­łeś, że bo­go­wie widzą każdy szcze­gół.

– I mamy pa­trzeć, jak wąż ją po­że­ra? – Irtil spoj­rza­ła na wuja ze zgro­zą.

– Nie pa­trzeć, tylko brać nogi za pas.

– Nie ma mowy! Ortek ma umrzeć ze zła­ma­nym ser­cem?

– Może wtedy wła­śnie nie umrze!

Nagle mnie olśni­ło. Pu­ści­łem skrzy­dło bramy.

– Słu­chaj­cie, nie żaba jest roz­wią­za­niem. Wąż był w gło­wie Or­te­ka! To on…

Do­koń­czył­bym, ale wąż wła­śnie wsu­nął głowę mię­dzy wrota. Mógł­by się cho­ciaż na­uczyć po­ły­kać w ca­ło­ści za każ­dym razem.

***

…musi sam sta­wić mu czoło – do­koń­czy­łem, kiedy znów po­czu­łem za ple­ca­mi wrota zamku. Oczy wszyst­kich zwró­ci­ły się na mnie. Mia­łem wra­że­nie, że nawet niedź­wiedź gapi się z nie­do­wie­rza­niem.

– Mam zo­sta­wić brata sa­me­go? – obu­rzy­ła się Irtil. – Prze­cież je­ste­śmy ro­dzi­ną. Ty też je­steś jej czę­ścią, Edan! Jak mo­głeś po­wie­dzieć coś ta­kie­go!

– Ma mię­śnie jak że­la­zo, ale serce kru­che jak te lo­do­we rzeź­by. Za­wsze ty byłaś tar­czą!

– Edan, ja… ja nie po­tra­fię…

– Za­ufać, że da sobie radę?

Spoj­rza­ła na mnie. Otwo­rzy­ła usta, jakby miała coś po­wie­dzieć, ale słowa nie po­tra­fi­ły wyjść jej z gar­dła. W tej samej chwi­li wąż wal­nął w bramę.

– Ortek, oddaj żabę. Za­wsze bro­ni­łeś jej, nie sie­bie. Teraz czas na twoją walkę.

Si­łacz wes­tchnął. Przez chwi­lę pa­trzył tępo na za­mar­z­nię­tą zie­mię, po czym wy­su­nął drżą­cą dłoń z pra­wie roz­to­pio­ną bryłą lodu.

– Bie­giem! Ortek, je­steś naj­dziel­niej­szy z nas!

Kiedy mi­ja­li­śmy pałac, na mo­ment się od­wró­ci­łem. Ortek stał na­prze­ciw bramy, wy­pro­sto­wa­ny, z pod­nie­sio­ną głową. Pod­niósł wy­so­ko nad głowę dwie dło­nie za­ci­śnię­te w pię­ści i ze­tknął je ze sobą. Utwo­rzy­ły serce, jak w godle Narej. Wąż nie­ubła­ga­nie sunął w stro­nę si­ła­cza. Zła­pa­łem dłoń Irtil, uści­sną­łem ją. W biegu nie mo­głem zro­bić nic wię­cej.

– Czas zmie­rzyć się z tym, czego jesz­cze nie znamy!

Za pa­ła­cem widok dia­me­tral­nie się zmie­nił. Kra­wę­dzie murów wy­glą­da­ły jak sto­pio­ne wo­sko­we świe­ce. Na ziemi za­miast lodu był pył, który uno­sił się spod stóp i two­rzył szary tuman. Im dalej bie­gli­śmy, tym wię­cej wi­dzie­li­śmy śla­dów dzia­ła­nia ognia. Teraz nie tylko po­wierzch­nia lodu, ale rów­nież i skał wy­glą­da­ła na roz­to­pio­ną po­twor­nym go­rą­cem. Po­trza­ska­ne ka­mie­nie lśni­ły szkli­stą po­wło­ką.

W lo­do­wym skle­pie­niu ja­ski­ni ziała wiel­ka wyrwa. Po­mię­dzy jej nie­rów­ny­mi kra­wę­dzia­mi zo­ba­czy­łem ka­wa­łek nieba i wnę­trze Lo­do­wej Gar­dzie­li. Blask słoń­ca, wie­lo­krot­nie od­bi­ty od lo­do­spa­dów po­kry­wa­ją­cych ścia­ny kra­te­ru oświe­tlał to, co znaj­do­wa­ło się pod otwo­rem: lo­do­wą ko­pu­łę. Obok niej klę­czał bia­ły gi­gan­t, mu­sku­lar­na po­stać z długą brodą, się­ga­ją­cą ziemi. On rów­nież wy­glą­dał jak nie­ru­cho­ma rzeź­ba, któ­rej każdy rys wy­ra­żał na­pię­cie i wy­si­łek. Lewa dłoń była wspar­ta o zie­mię, jakby wal­czył z nie­wi­dzial­ną siłą, spy­cha­ją­cą go do tyłu. Prawa dłoń była wy­ce­lo­wa­na w stro­nę ko­pu­ły. Za­trzy­ma­li­śmy się przy jego wiel­kiej sto­pie. Się­ga­li­śmy le­d­wie do kost­ki.

To Po­że­racz Lodu. Kiedy zo­sta­łam skar­co­na za wtrą­ca­nie się, po­cząt­ko­wo schy­li­łam głowę. Ro­bi­łam to, co po­win­nam: nie­skoń­czo­ną ilość razy ukła­da­łam dzie­ci do snów, ko­iłam gniew w my­ślach mał­żon­ków i przy­po­mi­na­łam ro­dzi­com, żeby po­zwo­li­li ptasz­kom wy­fru­nąć z gniazd. Potem zna­la­złam jego. Jest silny. Może jed­nym od­de­chem za­mro­zić wio­skę, za­trzy­mać rzekę. Może zmie­nić hi­sto­rię wa­sze­go świa­ta. Jest okrut­ny, bo ja nie mogę taka być. Kiedy zmę­czo­na dba­niem o was wra­cam do Lo­do­wej Gar­dzie­li, staje się nim. Cza­sem nisz­czę, by dać upust wście­kło­ści. Cza­sem two­rzę rzeź­by, któ­rych nikt i tak nie bę­dzie oglą­dał.

– A nie mó­wi­łem, że bo­go­wie też się nudzą? – Beht nie krył sa­tys­fak­cji. Żaba, która wła­śnie się roz­mro­zi­ła w kie­sze­ni ka­fta­na, wy­sta­wi­ła z niej pysz­czek i z cie­ka­wo­ścią ob­ser­wo­wa­ła oto­cze­nie.

Le­piej zo­sta­wić ją tutaj. Po­że­racz nie zrobi jej krzyw­dy.

We­wnątrz ko­pu­ły do­strze­głem męż­czy­znę, ubra­ne­go w srebr­ną opoń­czę. Prze­strzeń wokół niego była wolna od lodu, a po ubra­niu tań­czy­ły po­ma­rań­czo­we ogni­ki. Miał za­mknię­te oczy, jakby spał.

Ara­del, mag ognia. Zwą go rów­nież katem Go­ce­nu, a jeśli stąd wyj­dzie, sta­nie się rów­nież katem in­nych na­ro­dów. Te­weń­czy­cy przy­sła­li go tutaj, by znisz­czył Po­że­ra­cza Lodu. Bali się, że znów spusz­czę la­wi­ny na ich woj­sko. Zdo­ła­łam go uwię­zić w lo­dzie, ale nie po­ko­nać.  Po­że­racz słab­nie, kiedy go opusz­czam. Ja mam bo­skie obo­wiąz­ki wobec ludzi. Mio­tam się mię­dzy tym miej­scem a świa­tem ze­wnętrz­nym.

– Co niby mamy wskó­rać, skoro bo­go­wie nie dają rady?

Oj­ciec Irtil i Or­te­ka, król Sein nadal żyje. Sły­sza­łeś opo­wieść o trzech sio­strach i bra­cie-nie­bra­cie, Edan?

– Tych, któ­rzy wy­zwo­li­li Przy­stań Mgieł? Czy to o nich mó­wi­ła za­gad­ka Bo­gi­ni Mi­ło­ści?

Od­na­leź­li wa­sze­go ojca. Wspól­nie mogą sta­wić czoło armii Te­we­nu, a wasz ród ma prawo do tronu Sta­re­go Pań­stwa. Jeśli Ara­del stąd wyj­dzie, wszyst­ko prze­pad­nie. Wie­cie, co mu­si­cie zro­bić.

Irtil spoj­rza­ła ze smut­kiem do góry, na nie­ru­cho­mą twarz lo­do­we­go ol­brzy­ma.

– Więc… Ura­tu­ję ojca, ale go nie po­znam? Nie zo­ba­czę już brata? Nie będę sie­dzia­ła przed chatą z Eda­nem, pa­trząc na nasze dzie­ci, a Beht nie bę­dzie im opo­wia­dał hi­sto­rii?

Nie. Tutaj wasza droga się koń­czy.

Ży­wio­łak się po­ru­szył i roz­pro­sto­wał plecy. Płaty szro­nu spa­da­ły z jego ra­mion i ple­ców na nasze głowy. Gęsta broda z wiel­kich sopli się za­ko­ły­sa­ła. Lo­do­wa ko­pu­ła za­czę­ła top­nieć.

Mag po­wo­li otwie­rał oczy. Tak, wie­dzie­li­śmy, co robić. Z Beh­tem pod­bie­gli­śmy do Ara­de­la i schwy­ci­li­śmy go, każdy za jedno ramię. Niedź­wiedź przy­gniótł stopy maga pa­zu­ra­mi. Ogień nas pa­rzył, a futro Bu­re­go za­czę­ło skwier­czeć, ale do­my­śla­li­śmy się, że nie po­trwa to długo.

Irtil po­de­szła do Ara­de­la. Jej ruchy, zwy­kle pełne eks­pre­sji i gwał­tow­no­ści, teraz stały się dziw­nie spo­koj­ne. Po­ło­ży­ła dło­nie na ra­mio­nach maga. Po­zwo­li­ła pal­com pło­nąć, jakby nie czuła już bólu. Utkwi­ła spoj­rze­nie w moich oczach. Wy­szep­ta­ła dwa słowa. Ma­gicz­ne iskry naj­pierw roz­bły­sły jej na ra­mio­nach, a potem prze­sko­czy­ły na nas wszyst­kich.

Dzi­wi­cie się, że nie wspo­mi­nam nic o bólu? Spró­buj­cie wło­żyć ra­mio­na do ogni­ska, albo do pieca ko­wal­skie­go, a potem od­bierz­cie nimi kość głod­ne­mu psu. Bo­la­ło tak, że stra­ci­łem łącz­ność z cia­łem i bier­nie ob­ser­wo­wa­łem to, co się z nim dzia­ło. Magia Irtil, która zmie­ni­ła roz­szar­pa­ne nerwy w ni­cość, była tylko uko­je­niem.

Pa­trzy­łem na Irtil do sa­me­go końca. Chcia­łem za­pa­mię­tać, jak wy­glą­da, choć nie miało to żad­ne­go sensu. My­śla­łem tylko o tym, kiedy znowu spo­tkam ją, Or­te­ka, Behta i Bu­re­go. Bo, na Ner­kla, by­li­śmy naj­lep­szą piąt­ką he­ro­sów, jaką bo­go­wie wi­dzie­li od za­ra­nia dzie­jów. I gdyby wszyst­ko miało się skoń­czyć wła­śnie tak, by­ło­by smut­nym żar­tem z nich sa­mych.

Nie­waż­ne, czy Irtil bę­dzie drze­wem, ro­ba­kiem czy kurą, chcę być obok niej.

Mam tylko na­dzie­ję, że ona nie bę­dzie kurą, a ja ro­ba­kiem.

 

Epi­log – wer­sja dla grzecz­nych czy­tel­ni­ków

 

– Tam jest, łap ją!

– Nie, ucie­kła pod ko­rzeń!

– Mam! Mam! Zła­pa­łem!

Chło­pak uniósł sza­mo­czą­cą się żabę wy­so­ko nad głowę, by wszy­scy kom­pa­ni mogli ją zo­ba­czyć.

– To co, pie­cze­my ją? Hegi, roz­pa­laj! Zaraz ją na­bi­ję.

– Od mordy czy od rzyci?

Zgro­ma­dzi­li się wokół niego. Ktoś podał na­ostrzo­ny patyk.

– Zo­staw­cie tę żabkę!

Od­wró­ci­li się. Na brze­gu stała drob­na dziew­czyn­ka. Mogła mieć dzie­sięć, może je­de­na­ście lat. Od­gar­nę­ła po­tar­ga­ne włosy z umo­ru­sa­nej twa­rzy. Jej roz­gnie­wa­na mina tylko ich roz­śmie­szy­ła.

– Bo co nam zro­bisz?

Krza­ki za ple­ca­mi przy­bysz­ki się za­ko­ły­sa­ły. Spo­mię­dzy ga­łę­zi wy­szedł jej rów­no­la­tek, zbu­do­wa­ny jed­nak nad­zwy­czaj po­tęż­nie jak na swój wiek. W ręku ważył dę­bo­wą pałkę.

– Szcze­nia­ku, nas jest wię­cej!

Do dwój­ki do­łą­czył ko­lej­ny chło­piec. Był cher­la­we­go wzro­stu, ale na­prę­żo­ne jak po­stron­ki mię­śnie i ogo­rza­ła twarz zdra­dza­ły, że nie­raz już po­ma­gał w polu. Ujął w dłoń jeden bijak cepa i roz­huś­tał drugi.

– Po­ża­łu­je­cie, że z nami za­dar­li­ście! – na­sro­żył się herszt bandy. – Ale wpierw ro­ze­rwie­my żabę!

– Jeśli to zro­bi­cie, mój oj­ciec każe wy­ba­to­żyć wa­szych ro­dzi­ców na oczach całej wsi za brak wy­cho­wa­nia – ode­zwał się ktoś na dru­gim brze­gu rzeki.

– Naj­pierw cie­bie stłu­cze­my na kwa­śne jabł­ko, mło­ko­sie! – przy­wód­ca wciąż się od­gra­żał, ale jego mina mocno zrze­dła.

– Do­praw­dy?

Ubra­ny w strój do po­lo­wa­nia chło­piec ro­ze­śmiał się, a potem prze­cią­gle gwizd­nął. Niedź­wiedź, po­tęż­ny dzie­się­cio­la­tek, po­wo­li wy­szedł z gę­stwi­ny, ła­miąc przy tym ga­łę­zie i wy­ry­wa­jąc z ziemi mniej­sze krza­ki.

– Bury, po­ka­żesz im drogę do domu?

Banda roz­pierz­chła się w pa­ni­ce. Po­rzu­co­na żaba wpa­dła do wody. Ledwo się ru­sza­ła. Dziew­czyn­ka bez wa­ha­nia we­szła do rzeki, przy­klę­kła i wzię­ła ją na ręce. Kiedy wsta­ła, wła­ści­ciel niedź­wie­dzia był już tuż przy niej. Ich spoj­rze­nia się spo­tka­ły.

– Mama mówi, że je­stem wiedź­mą. Wy­le­czę ją – wy­ja­śni­ła, po­sy­ła­jąc mu jed­no­cze­śnie pro­mien­ny uśmiech. – Dzię­ku­ję, pa­ni­czu. Chcesz iść z nami?

– Za tobą choć­by w ogień!

 

Epi­log – wer­sja dla nie­grzecz­nych czy­tel­ni­ków

(za­le­ca­na lek­tu­ra opo­wia­da­nia “Cze­ka­łem na ko­le­ghę (…)” au­tor­stwa Jol­kiK)

 

– Nie wy­da­je się wam dziw­ne, że je­ste­śmy tacy sami? I wszyst­ko pa­mię­ta­my? To jakiś żart, nie Ścież­ki Wy­bo­ru!

– Może bo­go­wie mieli wy­rzu­ty su­mie­nia – ode­zwał się Beht. – W końcu by­li­śmy he­ro­sa­mi jak się pa­trzy. To tylko prze­nie­śli nas… gdzieś dalej.

 – Ale tu jest jakoś dziw­nie, nie za­uwa­ży­łeś?

 – Może to drugi skraj kon­ty­nen­tu. Matka o tym wszyst­kim ga­da­ła: pół lu­dzie, pół konie, krępi je­go­mo­ście z dłu­gi­mi bro­da­mi i ogo­na­mi, gnomy…

 – Beht, to były le­gen­dy!

 – No, skądś się mu­sia­ły wziąć.

 – Długo tak sobie bę­dzie­cie ga­wo­rzyć, czy szu­ka­my miej­sca na noc­leg? Coraz bar­dziej pada! – znie­cier­pli­wi­ła się Irtil.

 – Tam jest jakaś chata, chodź­my.

We­szli­śmy do środ­ka. Drzwi skrzyp­nę­ły prze­raź­li­wie.

 – Co to, to nie! – za­pro­te­sto­wa­ła Irtil jesz­cze na progu  – Za­miast łóżka stoi trum­na! Mó­wi­łam, żad­nych tru­pów!

 – Irtil, nie znamy miej­sco­wych zwy­cza­jów. Może stypa była hucz­na i za­po­mnie­li?

 – Co, nie­bosz­czy­ka zgu­bi­li?

Pod­sze­dłem do trum­ny. Naj­pierw po­wą­cha­łem, potem po­trzą­sną­łem za kra­wędź.

 – Cięż­ka, ale nie śmier­dzi. Mu­siał nie­daw­no nogi wy­cią­gnąć.

 – Ja z trum­ną spać nie będę!

Za­grzmia­ło. Rzę­si­sty deszcz za­bęb­nił o dach.

 – Wie­cie co? Mam po­mysł!

 – Oho, za­czy­na się…  –  Beht spoj­rzał na mnie po­dejrz­li­wie.

 – Sami zro­bi­my po­grzeb. Nie mu­si­my iść da­le­ko, przy stru­mie­niu wi­dzia­łem głę­bo­ki dół.

Na wszel­ki wy­pa­dek ob­wią­za­li­śmy skrzy­nię zna­le­zio­nym w do­mo­stwie że­la­znym łań­cu­chem, żeby jej za­war­tość nie wy­pa­dła przy trans­por­cie. Ortek za­rzu­cił trum­nę na ramię. W stru­gach desz­czu do­tar­li­śmy do stru­mie­nia.

 – Wi­dzi­cie? I już po kło­po­cie.

 – No, nie wiem… – Beht zro­bił kwa­śną minę. – Wy­pły­wa.

Istot­nie, do dołu na­le­cia­ło już tyle wody, że nawet ob­cią­że­nie w po­sta­ci łań­cu­chów nie mogło utrzy­mać trum­ny na miej­scu.

 – A gdy­by­śmy ją przy­bi­li ja­kimś koł­kiem?

 – Niby jak?

 – No… przez śro­dek, prze­cież jemu już nie za­szko­dzi.

 – A wiesz, wi­dzia­łem tu osinę, z niej się do­brze stru­ga kołki.

Po wielu prze­kleń­stwach, ubło­ce­ni do pasa, po­now­nie po­dzi­wia­li­śmy nasze dzie­ło. Już mie­li­śmy wra­cać do Irtil i niedź­wie­dzia, kiedy usły­sze­li­śmy wycie wil­ków.

 – Nie mo­że­my go tak zo­sta­wić, zaraz go zwę­szą i wy­ko­pią.

 – To wrzuć­my coś, co je znie­chę­ci. Tam ro­śnie cała łącz­ka czosn­ku. I jesz­cze ten głaz na wierzch, może Ortek da radę go prze­to­czyć.

 

Gro­mobź­dziej i Wrzy­cim­łot są­czy­li piwo z kufli i wpa­try­wa­li się w stru­gi desz­czu.

 – Przyj­dzie ten Kha­raf­ka w końcu?

 – Bo ja wiem? W taką po­go­dę pew­nie w domu zo­stał.

Koniec

Komentarze

Przeczytałam z wielkim zainteresowaniem. Opowiadanie ma niesamowicie szybki rytm i wiele zwrotów akcji. Dialogi są śmieszne i świetnie dopasowane do bohaterów. Mnie naprawdę bardzo się podoba! Przez marzana, chcę zostać żabką!

 

Pozdrawiam serdecznie i ukłon za wkład pracy oraz efekt!smiley

Gratki!

 

No i kliklaugh

"bądź dobrej myśli, bo po co być złej" Lem

GochoW,

A gdzie ta część, w której piszesz, co sknociłem i w których momentach przysnęłaś w trakcie czytania tego 56 tonowego kloca fabularnego? Ej, tak się nie bawię :D

 – smileywink To jedno z najlepszych opowiadań jakie czytałam!

Dobrego dnia!

"bądź dobrej myśli, bo po co być złej" Lem

Hej, marzanie, przeczytałam! 

Wyszukałam parę literówek, ale zjadło mi komentarz, czasem mi się tak zdarza… nie było tego dużo… Masz tu z dzisiaj jakieś drobiazgi:

jakby szukała czegokolwiek, czy może się bronić.

Literówka

Teraz nie tylko lód, ale również i skały wyglądały na roztopione potwornym gorącem.​

Lód nie mógł wyglądać na roztopiony potwornym gorącem, bo po prostu by wyparował…

 

W głębi komory zauważyłem lodową kopułę,

 

Tu trochę mnie zatrzymało. Skąd ta komora i lodowa kopuła? Byli już za zamkiem i szli po stopionych ogniem skałach. Komora pojawia się niespodziewanie, bez wprowadzenia. 

 

Bardzo dobrze się to czyta! No i, oczywiście, bardzo mi miło, że pojawili się moi bohaterowie! Tylko dlaczego ubiłeś mi wampira??? Się pytam?! Jak on teraz z kołkiem będzie biegał? No jak?

 

Fabularnie jest dobrze, nie nudzi, akcja pędzi, jak szalona. Najsłabszy fragment, dla mnie, subiektywnie bardzo, to próba wciągnięcia Orteka w zgadywankę “jaka to śmierć”. I tak nie dałby się wciągnąć, bo mało mówił…  

Humor przedni, taki lubię, ale to już pewnie wiesz… Wszystkie żaby mi się podobały, ta nie odbiega poziomem od pozostałych. Powstał całkiem ciekawy cykl…

Pozdrawiam bardzo ciepło i czekam na następne Twoje opowiadania! Tylko Wrzycimłota mi nie ubijaj, proszę, bo się zdenerwuję! :D

Idę klikać!

Witaj. :)

Na początku gorąco chwalę ilustrację – jest znakomita! :)

 

Ze spraw technicznych mam wątpliwości co do (zawsze – tylko do przemyślenia):

Dziurawe buciory Behta wydawały zaś tak przeraźliwe piski, mlaski i zgrzyty, że w ciemnościach śmiało można było wziąć je za skradającego się potwora. Za wujem Irtil kroczyła zaś prawdziwa leśna bestia: wielki niedźwiedź, który boskim zrządzeniem potrafił zrozumieć ludzką mowę, lecz nie zawsze ludzkie obyczaje. – powtórzenie?

Nie mówiłem, że da sobie radę? Nie skończyłem jeszcze mówić, kiedy sznur zwiotczał.– i tu?

Jeszcze trochę ich jest, ale możliwe, że są celowe. :)

 

Odwróciłem się.  (za dużo spacji?) Spodziewałem się zobaczyć jaskinię i resztę drużyny, ale przed oczami pojawił się kolejny rząd filarów.

Posłuchaj… znam to ze snów.  (tu także?) Mam starszą siostrę.

– Eee, ja większe wyplułem – Beht z nieukrywaną satysfakcją rozgniótł butem kilka żyjątek. – brak kropki w dialogu?

– Jak na generała, szczególnie odważny nie był – Wskazałem żółte krople, przymrożone do spodni nieszczęśnika. – i tu?

 

Zaprzęg półnagich dostojników, trzymających w zębach końskie wędzidła (przecinek?) ciągnął lodową karocę, na której praczki figlowały w balii z zamarzniętymi mydlinami.

Zapewne przedstawiała rozzłoszczonego męża, który gonił uciekającego przed podwórko golasa. – literówka?

Ty wiesz (przecinek?) co się stanie, kiedy Ortek wyjmie sflaczałe truchło z lodu?

Pod przeciwległym ścianami były ustawione dwa dziecięce łóżka. – literówka?

Zobacz na jego sierść! – potocznie ok, ale trochę mi zgrzyta to zdanie (?)

Po co, skoro i tak zginiemy. – czy to nie zdanie pytające?

Irtil rozglądała się nerwowo, jakby szukała czegokolwiek, czy może się bronić. – literówka?

Podobnie jak ja, rozglądały się wokoło szeroko otwartymi oczami, rozdziawiając przy tym ust. – i tu?

Zarówno ubranie (przecinek?) jak siwe włosy opadające aż do pasa poruszały się lekko, choć nie wyczuwałem żadnego podmuchu.

– Niestrawność? Łakomstwo nie popłaca! – kobieta spojrzała najpierw na niedźwiedzia, a potem na nas. – błędny zapis dialogu?

– Mówiłem, żeby nie gwałcić! – jeden z chłopców popchnął sąsiada. – i tu?

 

Skupiłam się potem już tylko na samej fabule, humorze oraz akcji i biję brawa za każdy z tych atutów! :)

Pozdrawiam serdecznie, klik. :) 

Pecunia non olet

JolkoK, dziękuję za komentarz i za dobre słowa! Wieczorem będę robił większe poprawki, teraz literówki.

Misja reanimacji wampira będzie pierwszym wydarzeniem tej gałęzi serii, tylko musisz mi zdradzić, kto u Ciebie się zajmuje takimi trudnymi przypadkami, bo bohaterowie są nie z tej bajki. Baba Jaga??? Jeśli nie, to już mam pomysł na bardzo nieudacznego czarownika z wieloma kompleksami, a ich pokonanie może być trudniejsze, niż pozbycie się tego kołka :)

 

 

Bruce, również dziękuję za wszystkie uwagi i również wprowadzę wieczorem!

Wielkie dzięki, pozdrawiam serdecznie. :)

Pecunia non olet

Bruce, jesteś zawsze bardzo czujna i bardzo szybka. Duch Bruce’a zapewne raduje się niezmiernie, że tak godnie go reprezentujesz! Literówki i przecinki już zrobione.

Z uwag JolkiK została kopuła, która wymaga 2-3 zdań – to wieczorem. A co do lodu, to zmieniłem na stopioną powierzchnię. Lód słabo przewodzi ciepło i ma spore ciepło topnienia, więc nawet piekielne gorąco magii Aradela mogło go roztopić miejscowo, ale nie odparować całkowicie.

Witaj Marzanie,

Fabuła trzyma się raźno i baardzo dużo się dzieje, nie zgubiłem się jednak w żadnym miejscu, humor dobry. Opisy nigdzie mi nie trzeszczą.

Na plus wielki wąż, z ładną grafiką, która wprowadza w klimat.

Mam mieszane uczucia co do ‘podwójnego zakończenia’.

 

Z praktycznych rzeczy, akapit: ‘Im bliżej byliśmy zamku..’ podzielił bym na dwa, na telefonie naprawdę źle się to czyta.

 

Do zajrzenia:

Co, mam mu powiedzieć, że ta żabka będzie sobie skakać?” => „Co? Mam mu powiedzieć, że ta żabka będzie sobie skakać?”

 

Serdecznie Pozdrawiam!

Follow on! Till the gold is cold. Dancing out with the moonlit knight...

Ha, u mnie to Jarzębicha, zielarka, ale może być i czarownik nieudacznik! :) 

Przyjmuję tłumaczenie na temat lodu, skoro tak, to się nie czepiam! :)

Czy tylko ja nie widzę klików przy opku? Tak nie może być! 

JolkoK, będzie i Jarzębicha i czarownik :) Fragment z kopułą już przerobiony.

 

Co do zaproszenia Orteka do gry – tak, wydaje się to nieco sztuczne, ale jest to rozmyślny zabieg związany z relacją Edan-Ortek-Irtil.

Ortek nie jest w pełni “sprawny” – ta część tłumaczy, dlaczego, magiczny wąż uwięziony w jego myślach zakłócał rozwój umysłowy i emocjonalny. Mimo tego Edan podtrzymuje próby rozmowy z nim, stara się go stymulować. Nawet jeśli szanse na odpowiedź są nikłe. Łatwo przestać mówić do osoby “słabszej” umysłowo – bo przecież pewnie nic nie odpowie – co jeszcze bardziej zatrzymuje jej rozwój, ponieważ w ogóle nie ma wtedy interakcji.

W III części Żaby był fragment narracji Orteka, w której bohater cenił sobie to, że Edan ma dla niego dobre słowo i go zauważa.

Jest to również wytłumaczenie, dlaczego Ortek tak łatwo akceptuje związek Edan-Irtil, choć przy niepełnej dojrzałości emocjonalnej mógłby czuć zazdrość o siostrę.

 

Piotrze_jbk, dziękuję za wizytę i zaraz wprowadzam Twoje sugestie. Cieszę się, że się podobało!

 

P.S. Zgadzam się, że podwójny epilog jest dyskusyjny, ale otwiera dwie gałęzie:

– pozostającą w tym samym świecie, ale przeznaczoną dla czytelników 12+ – już Finkla zwracała uwagę na przemoc, więc chcę zrobić eksperyment z serią dla młodszych czytelników bez takiej dawki gore i seksu. To będzie “oficjalne” przedłużenie fabuły, które będzie rozgrywać się 11 lat po wydarzeniach z cyklu “Żaba”.

– serię pisaną dla czystej zabawy, w której dozwolone będzie wszystko – tylko logika ma się trzymać

Dobiję sobie do biblio, a co.

Wpadam pobetowo. Masz marzanie talent do opisywania zawiłych historii, w których akcja pędzie na złamanie karku, a mimo to czyta się je znakomicie.

Też lubię takie opowiadania pisać, ale zawsze ktoś marudzi, że się zagubił, a tu taki porządek w chaosie. No ślicznie.

Poza tym lubię Twoje poczucie humoru.

"nie mam jak porównać samopoczucia bez bałaganu..." - Ananke

Ambush, dziękuję za dobre słowa. Pewnie nieraz napiszę jeszcze nieczytelnego gniota, albo naburmuszone opowiadanie, które miało być tortem ze świeczkami, a wyszedł przypalaniec z zakalcem. Wtedy wrócę do Twojego komentarza :)

Muszę spróbować różnych form i różnego tonu, żeby dowiedzieć się, gdzie bije moje autorskie serce. Jak pewnie sporo użytkowników forum. Więc cieszę się z dobrych komentarzy, ale jeszcze bardziej z Twojej bezpośredniości. Gdzieś przeczuwam, że jak coś sknocę, to się od Ciebie dowiem, schylę głowę mrucząc pod nosem “Master Ambush, I have failed” i wezmę się do roboty!

Marzanie, to przemiłe, co napisałeś, dziękuję. heart

Pecunia non olet

Chyba nie rozumiem drugiego zakończenia, nie wiem czy przez to, że nie przeczytałem poprzednich części. Poza tym ogólnie wszystko dosyć dobrze napisane i czasem było nawet śmiesznie, więc fajne. Ale nie mogę powiedzieć, że w żadnym momencie nie przysypiałem, bo niestety się zdarzało. Głównie przy zmaganiach w labiryncie. Być może przez to, że wcześniej było kilka śmiesznych kwestii, potem nagle nastało zagrożenie, które nie było specjalnie śmieszne ani porywające, tzn moje oczekiwania były inne. Kolejny przytyk dotyczy narracji, która jest dosyć neutralna i przeźroczysta. Nie zauważyłbym różnicy, gdyby była trzecioosobowa, a narrację pierwszoosobową stosuje się w jakimś celu. Przynajmniej ja tak uważam. Ciągle jednak jest to dobry tekst, żeby była jasność.

Freki, dziękuję za komentarz. Narracja pierwszoosobowa z Edanem jako wiodącym narratorem jest niejako tradycją poprzednich części. W zasadzie większość mógłbym napisać w trzeciej osobie, ale miałbym wtedy zgryz z zakończeniem, kiedy Edan myśli o Irtil. Labirynt też lepiej wychodzi w pierwszej osobie.

W całej serii humor przeplata się z zagrożeniem – zgadzam się, że może być to wada, jeśli nastawimy się na Pratchetta, a dostajemy śmierć, seks i przemoc. Taka wewnętrzna niespójność pojawiła się w pierwszej części i kontynuowałem ją przez całość. Jest to dobra uwaga i postaram się kiedyś wytworzyć inną serię, od początku humorystyczną. Ale cieszę się, że fragmenty humorystyczne zwróciły uwagę.

Przyznam, że wiem, że seria nie jest doskonała, ale przy tych bohaterach dobrze się bawię. Dziękuję za przeczytanie.

Drugie zakończenie jest dodatkiem, oficjalne jest pierwsze :)

Rozumiem, ale pierwsza osoba kojarzy mi się z takim gawędziarskim stylem narracji, gdzie bohater coś opowiada czytelnikowi, chyba taki zazwyczaj jest jej cel, a tutaj tego nie ma i to mi właśnie nie pasowało.

Fajne zwieńczenie serii, faktycznie dużo się wyjaśnia.

Bohaterów zdążyłam polubić, kibicowałam im. Zdaje się, że tutaj jest mniej wujka, który w pierwszych tekstach miał osobowość, a teraz zostało mu głównie imię i wujkowanie.

Wolę epilog dla niegrzecznych dzieci, zabawny jest. Dwoistość zakończeń sprawia, że przeznaczenie bohaterów staje się niejasne.

A czy Ty czasem nie obiecywałeś jakiegoś boga rozsądku?

Babska logika rządzi!

Finklo, ale to opowiadanie było już wtedy napisane i się betowało, miałem na myśli V część :)

Czy jedenastoletnie dzieci nie są najbardziej odpowiednie, by szukać Boga Rozsądku?

A i przemoc będzie musiała się dostosować do ich wieku.

My moglibyśmy nie zauważyć Boga Rozsądku, nawet gdyby stał tuż obok, kiwał z politowaniem głową i mruczał pod nosem “No i po co piszecie te opowiadania, po co?”.

 

 

Aaa, w takim razie czekam na piątkę.

Babska logika rządzi!

Cała opowieść dzieje się w tak szalonym tempie, że niemal nie nadążałam czytać. Jednakowoż postarałam się wzmóc uwagę i tym sposobem zdołałam poznać kolejne niecodzienne przygody nietuzimnkowych bohaterów, a teraz czekam na zapowiedziany ciąg dalszy. :)

 

echo błądziło wśród lśniących żeber, masywnych kolumn i wiotkich sopli. → Obawiam się, że sople, nawet topniejące, żadną miarą nie będą wiotkie.

 

Odgłos kroków ukochanej Irtil rozpoznałbym nawet w bezksiężycową noc. Zdążyłem się nauczyć rozpoznawać, czy… → Czy to celowe powtórzenie?

 

– … a może mieli długi drąg z hakiem? → Zbędna spacja po wielokropku.

 

Słyszałem ze wszystkich stron „til” i eht”… → Brakuje otwarcia cudzysłowu.

 

naciąłem ostrzem opuszek pokrytego lodem palca. → Opuszka jest rodzaju żeńskiego, więc: …naciąłem ostrzem opuszkę pokrytego lodem palca.

 

Może pobawisz się ze mną i Behtem w ‘jaka to śmierć’? → A cóz to za osobliwa namiastka cudzysłowu?

 

witrażem przedstawiającym słońce–słonecznik… → …witrażem przedstawiającym słońce-słonecznik

W tego typu połączeniach używamy dywizu, nie półpauzy.

 

Czy nie mówię wystarczająco wyraźnie?

Głos, który rozbrzmiał mi w głowie, wydawał się znajomy. → – Czy nie mówię wystarczająco wyraźnie? – Głos, który rozbrzmiał mi w głowie, wydawał się znajomy.

Tu znajdziesz wskazówki, jak zapisywać głosy w głowie.

 

Idźcie wzdłuż tej ścieżki, to mnie zobaczycie. → Idźcie tą ścieżką, to mnie zobaczycie.

Chodzenie w poprzek ścieżki mijałoby się z celem, chyba że chcieli przejść na jej drugą stronę.

 

Za ostatnim razem biegałem pół dnia, ciężko było, ale wróciłem do żywych. → Za ostatnim razem biegałem pół dnia, łatwo nie było, ale wróciłem do żywych.

Ciężko a trudno – Poradnia językowa PWN

 

– Chcieli jeszcze przez chwilę podziwiać krajobraz. → Wystarczy jedna spacja po półpauzie.

 

– Przepraszam za nietakt, bogini … → Zbędna spacja przed wielokropkiem.

 

… musi sam stawić mu czoło – dokończyłem… → Jak wyżej.

 

pałac, na moment się odwróciłem. Ortek stał naprzeciw bramy, wyprostowany, z podniesioną głową. Na moment podniósł… → Czy to celowe powtórzenie?

 

– Może to drugi skraj kontynentu. → Wystarczy jedna spacja po półpauzie.

Sprawdź zapis dialogów w całym Epilogu – wersji dla niegrzecznych czytelników. Jest tam wiele podwójnych spacji po półpauzach.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Przyjemne zakończenie cyklu. Ze względu na rozstrzał od humoru do powagi, a zwłaszcza dwoisty finał, miałem pewne wrażenie eksperymentu twórczego, zabawy formą, ale może też Portal jest odpowiednim miejscem, by dzielić się właśnie takimi próbami. Z dwóch najbardziej wyróżniających się scen ta w mylącej zmysły sali z kolumnami jest względnie typowa, ta z samopowtarzalnym wężem wydaje mi się cechować większą oryginalnością. Trochę jakby beznadziejny pojedynek z bossem w grze komputerowej, choć pomyślałem też o Dniu Świstaka pożeranego przez tatrzańskiego Króla Wężów… Powtórzę zdanie, że bardzo mocnym punktem jest postać Orteka, gdy pokazujesz, jak towarzysze starają się i potrzebują postrzegać go jako człowieka, nie tylko przez pryzmat jego choroby. To naprawdę spore osiągnięcie, gdy humor związany z niepełnosprawnym umysłowo bohaterem nie wydaje się obraźliwy.

Odgłos kroków ukochanej Irtil rozpoznałbym nawet w bezksiężycową noc. Zdążyłem się nauczyć rozpoznawać

(Moją) ukochaną Irtil poznałbym po odgłosie kroków nawet w bezksiężycową noc. Zdążyłem się nauczyć rozróżniać

Rozpychając natrętne istoty, brnąłem wzdłuż liny.

Kiedy dostrzegłem światło, pomyślałem, że oto stanę przed Boginią Dusz…

Oddzielanie zdań podrzędnych i ich równoważników.

– Tam, jest łap ją!

Tu przecinek w złym miejscu. Mam wrażenie, że w paru miejscach brakowało też tych domykających wtrącenia.

Pozdrawiam ślimaczo!

RegulatorzyŚlimaku Zagłady, zarówno autor, jak i bohaterowie są zachwyceni odwiedzinami!

Ciąg dalszy nastąpi, a wraz z nim kolejne eksperymenty, bo – jak zauważył Ślimak – portal jest dobrym miejscem, by próbować, zmieniać, sprawdzać, jak forma opowiadania lepiej się sprawdza.

W finale opowiadania ważną rolę odegrał Ortek, czas zatem na innych bohaterów, w tym Behta i niedźwiedzia, niech oni zagrają pierwsze skrzypce, pokażą charakter.

Sugerowane poprawki naniesione, dziękuję za uważne przypatrzenie się wszystkim szczegółom, w tym najmniej widocznym spacjom. Łowy przecinkowe jeszcze przeprowadzę, ale za dnia, kiedy jestem bardziej czujny.

Marzanie, jest mi niezmiernie miło, że Ciebie i bohaterów nawiedziło uczucie zachwytu. Mam wrażenie, że w rzekach i wodociągach przepłynie nieco wody, nim zamieścisz kolejną część, ale już uzbroiłam się w cierpliwość. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Nowa Fantastyka