
Pokryte lodem ściany odbijały zarówno blask pochodni, jak odgłosy kroków. Zwielokrotnione echo błądziło wśród lśniących żeber, masywnych kolumn i filigranowych sopli, zwisających ze sklepienia niczym lodowe włosy. To, co z początku wydawało się mroczną i ciasną jaskinią prowadzącą w głąb góry, teraz przypominało bardziej strzelistą świątynię. Sklepienie komory sięgało tak wysoko, że z dołu ledwo było widać zarysy krzyżujących się łuków, a wszelkie szczegóły tonęły w mroku.
Odwróciłem się. Ukochaną Irtil rozpoznałbym po odgłosie kroków nawet w bezksiężycową noc. Zdążyłem się nauczyć rozróżniać, czy rytm wyraża radość, znużenie czy furię. W chwilach silnych emocji Irtil potrafiła obudzić w sobie magię, ale kontrola mocy sprawiała jej wyraźną trudność.
Tym razem odgłos wahał się między znużeniem a rozdrażnieniem.
– Daleko jeszcze?
– Coś się stało?
– Tak! Znów brniemy w kłopoty. Znaleźliśmy grobowiec królowej. Sam mówiłeś, że to nagroda od bogów! Dlaczego nie wieziemy kosztowności do domu, tylko wchodzimy do wnętrza góry?
– Irtil, to przeznaczenie! Ile razy chciałaś przeżyć przygodę? Przyssałaś się jak pijawka do historii, które ci opowiadałem. Teraz masz swoją opowieść! Nie jesteś zwykłą dziewką, tylko władczynią magii!
– Nie przypominaj mi o ani władczyniach, ani o magii! – Oderwała od ściany sopel i przyłożyła go do czoła. Wciąż widniał na nim wielki guz.
– Musiałem to zrobić, Irtil. Inaczej Efenel zawładnęłaby tobą.
– I tak zawładnęła! Brat się mnie boi, a wuj jakoś dziwnie patrzy…
Po odgłosach domyśliłem się, że za chwilę do nas dołączą. Ortek miał siedem stóp wzrostu i grunt dudnił pod jego stopami. Dziurawe buciory Behta wydawały zaś tak przeraźliwe piski, mlaski i zgrzyty, że w ciemnościach śmiało można było wziąć je za skradającego się potwora. Za wujem Irtil kroczyła prawdziwa leśna bestia: wielki niedźwiedź, który boskim zrządzeniem potrafił zrozumieć ludzką mowę, lecz nie zawsze ludzkie obyczaje.
– Nawet on teraz na mnie prycha! – Irtli wskazała zwierzę. – Nie chcę być bohaterką pieśni, jeśli taka ma być cena!
– Czasem nie ma powrotu, Irtil.
– Musimy się zatrzymać!
– Irtil, to nie była twoja wina. Nie zadręczaj się tak!
– Co? Czy ty mnie w ogóle słuchasz?
– Wybrali cię bogowie, spośród tysięcy innych. Kto wie, jaka jest twoja rola? Może zmienisz losy świata…
– Edan, muszę się wysikać, natychmiast! Tu jest lodowato, pęcherz mi odmarza!
– Aaa, zatrzymać w tym sensie…
– Widzisz? W eposach bohaterowie nie sikają. Nie nadaję się do pieśni.
– Bo tam są tylko najważniejsze wydarzenia… a jak sikanie ma wpłynąć na opowieść? – rzuciłem za nią, ale już nie słuchała. Pobiegła w stronę rzędu lodowych filarów, okalających komorę z lewej strony.
– Mało praktyczne – mruknął Beht i wskazał ogromne wrota znajdujące się naprzeciwko.
– Bo to ma być monumentalne, rozumiesz? Ma robić wrażenie, czynić cię malutkim wobec bogów…
– No, to pojmuję, że miało być wielkie. Ale tego nie. – Wyciągnął jeszcze raz dłoń.
– Następna maruda. Co ci się nie podoba? Może krzywe? Za małe? Za duże?
– A widzisz? Jednak dobrze się rozumiemy.
– Rozumiemy z czym?
– No, sam żeś przyznał rację, to nie wypieraj się teraz.
Spojrzałem jeszcze raz na półotwarte drzwi. Dopiero teraz zauważyłem, że żelazny uchwyt znajduje się na wysokości trzykrotnie przekraczającej wzrost człowieka.
– E tam, mało praktyczne. Wystarczy przystawić drabinę, przywiązać linę do ucha, odstawić drabinę, pociągnąć linę, przystawić drabinę, odwiązać linę, odstawić drabinę…
Beht nie wydawał się przekonany.
– …a może mieli długi drąg z hakiem? I go zgubili, dlatego są otwarte?
– Edan, co właściwie jest w tych legendach o Pożeraczu Lodu?
– No cóż. Kiedy wojna bogów spustoszyła Świat Ludzi, a siły obu stron wyczerpały się, nie przechyliwszy szali zwycięstwa…
– Możesz do sedna? Tutaj przysnąłem ostatnim razem.
– Pożeracz jest żywiołakiem. Te stwory to boskie machiny wojenne. Kiedy przez dłuższy czas nikt nie wydawał mu rozkazów, żywiołak popadał w letarg. Nowe Przymierze nakazało je usunąć, ale legendy mówią, że o niektórych zapomniano.
– A kto niby miał pilnować tego przymierza? Jakaś boska straż?
– Sami bogowie mieli pilnować!
– I ty w to wierzysz?
– Beht, wszyscy ludzie w to wierzą! Nowe Przymierze to podstawa, przynajmniej na tej połowie kontynentu! Do świątyni nie chodzisz?
– Chodzę, ale przysypiam, jak bez sensu gadają… To ten Pożeracz w końcu jest czy go nie ma?
– Nie ma go! A nawet zakładając, że jest, to po co jakiś bóg miałby go teraz ruszać?
– A tak z nudów…
– Beht, jak ty coś palniesz… Bogowie się nie nudzą! Tak samo, jak herosi nie sikają! A nawet jeszcze bardziej!
– A wiesz… Bo Irtil coś długo nie wraca. Zerkniesz, co się z nią dzieje?
Z daleka wydawało mi się, że lśniące kolumny są zrobione z lodu. Okazało się jednak, że blask łuczywa nie wnika do ich wnętrza, ale się odbija od powierzchni, jak od wypolerowanego metalu.
– Irtil?
Nikt nie odpowiedział. Przecisnąłem się między kolumnami. Światło pochodni odsłoniło kolejne rzędy filarów, ustawionych za tym pierwszym. Ciągnęły się tak daleko, jak tylko sięgał wzrok. Widziałem odbicia filarów znajdujących się naprzeciwko i powielone obrazy mojej sylwetki, zdeformowane krzywizną.
Zamachałem pochodnią. Nieskończona ilość Edanów powtórzyła gest. Czerwony blask rozlał się w przestrzeni jak fala, wzbudzona kamieniem wrzuconym do wody. Zaraz, czy nie powinienem zobaczyć tego na wszystkich lustrach jednocześnie?
– Irtil, jesteś tutaj?
Szukałem jej sylwetki gdziekolwiek, ale widziałem tylko siebie. Minąłem kolejny rząd kolumn i rozejrzałem się. Wszędzie widok był podobny: szeregi zwielokrotnionych odbić, podążające za każdym ruchem mojej głowy. Straciłem wyczucie, co jest kolumną, a co przestrzenią. Wyciągnąłem rękę przed siebie, macając zimną powierzchnię lodu.
– Beht, Ortek, nie widzę jej!
Odwróciłem się. Byłem pewien, że zobaczę jaskinię i resztę drużyny, ale przed oczami pojawił się kolejny rząd filarów.
Zamarłem. Pomimo chłodu poczułem, że czoło zalewa mi pot.
– Beht! Słyszysz mnie? Irtil! Jesteś tu?
Teraz również głos odbił się echem. Słyszałem ze wszystkich stron „til” i „eht” – to rozdzielone, to nakładające się na siebie, nie cichnące, a nawet przybierające na sile. Obraz i dźwięk zdawały się mnie uderzać prosto w głowę.
Zamknąłem oczy. Głosy nadal tańczyły wokoło, ale przynajmniej wzroku nic nie atakowało. Uspokoiłem oddech. Gorączkowo przypominałem sobie, ile zrobiłem kroków po minięciu pierwszego rzędu i w którą stronę się obracałem. Powoli się wycofywałem i liczyłem stąpnięcia: dziesięć, jedenaście dwanaście…
Otworzyłem oczy. Znów byłem w wysoko sklepionej komorze, zwrócony twarzą w kierunku kolumn. Na widok Behta i Orteka odetchnąłem z ulgą.
– Beht, słyszałeś mnie?
– Nie! Znalazłeś Irtil?
Pokręciłem głową.
– To jakiś labirynt. Miesza zmysły.
Beht zmarszczył brwi.
– Ja pójdę, moje zmysły są już tak tępe, że ich nie omami. Albo wejdźmy wszyscy! Niedźwiedzia tak łatwo nie ogłupi.
– Nie! Posłuchaj… znam to ze snów. Mam starszą siostrę. Kiedy byłem dzieckiem, opowiadała mi straszne historie. Zacieśniające się labirynty bez wyjścia. Izby, w których sufit i ściany są coraz bliżej, a ty próbujesz przepełznąć do kolejnej, która okazuje się jeszcze mniejsza. To wszystko było w moich koszmarach!
– No… jak matka naplotła mi o wodniku, to do wody dopiero za dziewczyną się odważyłem wleźć. Ale nie żałuję, bo musiała mnie cucić, a miała takie całuśne usta… Ech, to były czasy!
Poklepał mnie po ramieniu.
– Edan, to nie jest sen. Musimy iść po Irtil.
– Lina! Obwiążę się liną, ty pójdziesz drugi. Ortek i niedźwiedź zostaną na zewnątrz.
Po chwili byliśmy gotowi. Sprawdziłem drżącymi dłońmi, czy węzeł jest dobrze zawiązany, odetchnąłem głęboko i wszedłem pomiędzy kolumny. Labirynt luster powrócił. Trzymając w jednej ręce pochodnię, a drugą zaciskając na linie, mijałem kolejne rzędy kolumn – lub tylko mi się tak zdawało. Liczyłem kroki i porównywałem pokonany dystans z długością liny między mną i Behtem. Powinien wejść do labiryntu właśnie teraz…
Przy kolejnym stąpnięciu usłyszałem plusk. Pochyliłem głowę: buty były pogrążone do kostek w błyszczącej cieczy. Jej poziom wzbierał tak szybko, że po chwili przelała się przez cholewki. Była nie tylko zimna, ale poczułem, że coś pełza mi po skórze. Ruszyłem dalej, brodząc po kolana. Lina między mną i Behtem stopniowo się napinała. Czułem opór, ale jeszcze nie było to umówione podwójne szarpnięcie.
Poziom cieczy wzrastał. Sięgała już do ud. Wyczuwałem nie tylko małe, śliskie stworzonka, których pełno miałem w butach i skarpetach, ale również większe, ocierające się o nogi i owijające wokół nich. Odór zgnilizny drażnił nozdrza, przyprawiając mnie o mdłości. W dodatku powierzchnia płynu była żywym lustrem i do istniejących odbić doszły nowe, odwrócone w poziomie.
Traciłem orientację. Zderzałem się z kolumnami, których nie potrafiłem rozróżnić od odbić. Albo filary nie były już ustawione w rzędach, albo ja nie potrafiłem określić, co jest proste. Zgubiłem rachubę kroków. Echo atakowało zwielokrotnionym dźwiękiem oddechu. Jego rytm coraz bardziej przyśpieszał. Ciecz podniosła się powyżej pasa. Poczułem, jak coś wpełza między warstwy ubrania, a następnie przenika do skóry. Dotyk setek małych, wijących się stworzonek przyprawił mnie o dreszcz. Czy były to robaki, larwy czy pijawki?
– Irtil!
Przeraziłem się własnego głosu. To nie było wołanie, tylko krzyk przerażenia.
– Irtil, znajdę cię!
Ciecz sięgała już brody. Coś przylgnęło do szyi i powoli po niej pełzło. Kiedy śliska, pulsująca materia zaczęła wciskać się do ucha, nie wytrzymałem. To, co chwyciłem palcami wiło się między nimi niczym węgorz. Zrzuciłem je z szyi, ale wyczułem dotyk kolejnych – a może była to dalsza część ciała tej samej istoty?
Zaczerpnąłem oddech, ostatni, zanim ciecz zalała usta i nos. Rozejrzałem się jeszcze raz, łudząc się, że zauważę wreszcie Irtil w kalejdoskopie odbić. Potem również oczy utonęły pod powierzchnią. Światło pochodni ledwie przenikało szarą toń, pełną kłębiących się cieni. Przez chwilę wydawało mi się, że widzę sylwetkę podobną do ludzkiej, ale zlepioną z dziesiątek mniejszych stworzeń…
Poczułem dwukrotnie szarpnięcie. Pochodnia zgasła z sykiem i zapadła ciemność. Rozpychając natrętne istoty, brnąłem wzdłuż liny. Próbowałem się wynurzyć, by zaczerpnąć kolejny oddech, ale nie znalazłem powierzchni. Jak długo wytrzymam bez powietrza? I co dzieje się z Irtil? Czy też tonie, uwięziona w labiryncie luster?
Ciało słabło, myśli ogarnęło otępienie. Płuca, które na początku błagały o oddech, teraz się poddały. Robaki cierpliwie torowały sobie drogę przez nos i wargi. Kiedy dostrzegłem światło, pomyślałem, że oto stanę przed Boginią Dusz…
***
Otworzyłem oczy. Widok brudnych stóp Orteka tuż przed nosem szybko przywrócił mnie do rzeczywistości. Tylko dlaczego muskularne nogi zwisały w dół z sandałów?
– Potrząśnij nim!
Kiedy zrozumiałem, że chodzi o mnie, było już za późno. Zawartość żołądka najpierw zachlupotała, a potem wybrała wolność. Kiedy w kałuży zobaczyłem wijące się stworzonka, zwymiotowałem jeszcze raz.
– Eee, ja większe wyplułem. – Beht z nieukrywaną satysfakcją rozgniótł butem kilka żyjątek.
– Ortek, puść… mnie… – wystękałem. Zrobił to prawie natychmiast. Niewiele brakowało, żebym po raz kolejny zapoznał się z zawartością kałuży. Kiedy już zapanowałem nad odrazą, zacząłem dygotać z zimna. Ubranie było przemoczone, a na jego powierzchni wyrastały kryształki lodu. Beht rzucił mi koc.
– Więcej nie mamy, zostały przy koniach. Kąpieli nie planowaliśmy.
– Co z Irtil?
– Z labiryntem i wodnikiem naraz nie damy rady. – Beht pokręcił głową.
– Został Ortek i niedźwiedź.
Beht odciągnął mnie na stronę.
– Ortek? Zdurniałeś? Przecież wiesz… ciało ma potężne, ale bojaźliwy okrutnie. Zaraz mu się szczury będą jawić albo gorsze stworzenia.
– Jest przecież jej bratem!
– Ale po tym, jak Irtil w grobowcu owładnął duch królowej, nawet jej też się…
– Boi – dokończyłem. – Widzisz?
Beht zmarszczył czoło.
– Rzućmy monetą. Kłos – Ortek, bulwa – niedźwiedź.
– Kłos? A, goceńską monetą, u was żarcie ważniejsze niż władca.
Moneta zakręciła się w powietrzu i opadła na rękaw Behta. Kiedy wuj Irtil podejrzał rezultat, próbował dyskretnie obrócić miedziak, ale ten przymarzł do mokrej tkaniny.
– Ortek, posłuchaj. Cokolwiek by się tam działo, znajdź Irtil i wydostań ją. W tobie jedyna nadzieja, rozumiesz?
Zwykle musiałem czekać, aż pochyli głowę, żeby spojrzeć mu w oczy i upewnić się, że zrozumiał. Teraz kark był już schylony, ale spojrzenie wydawało się nieobecne. Odkąd opuściliśmy grobowiec, uśmiech zniknął z twarzy Orteka. Ścisnąłem wielką dłoń z całej siły, choć zdawałem sobie sprawę, że dla niego musiało to być ledwie łaskotanie. Pokiwał głową, nie zmieniając posępnej miny.
– To szaleństwo… nie widzisz, jaki już jest strapiony? – syknął Beht.
Obwiązałem Orteka w pasie liną i mocno zacisnąłem węzły.
– Szarpnij dwa razy, to zaczniemy ciągnąć, rozumiesz?
Usłyszałem mruknięcie niedźwiedzia, który spoglądał to na Orteka, to na swoją łapę, do której przywiązany był drugi koniec. Nie znam się na mimice niedźwiedzi, ale mogłem przysiąc, że w jego ślepiach dostrzegam nutkę zwątpienia.
– Beht, zaprzemy się nogami o pierwszy rząd i będziemy wypuszczać linę.
Przerzuciłem konopny sznur przez plecy i oplotłem ramieniem. Beht stanął tuż za mną. Ortek, z łuczywem w dłoni, powoli minął pierwszy rząd kolumn. Jego potężnie plecy po chwili zniknęły z pola widzenia. Lina miarowo przesuwała się przez nasze dłonie.
– Połowa – zauważył Beht i wskazał skręcone włókna. W tym miejscu poprzednio znajdował się węzeł, którym sam był przewiązany w pasie.
– Widzisz? Wiedziałem, że da sobie radę!
Nie skończyłem jeszcze mówić, kiedy sznur zwiotczał. Najwyraźniej z jakiegoś powodu Ortek się zatrzymał. Spojrzeliśmy z Behtem po sobie. Niedźwiedź mruknął, jakby miał do nas jakieś pytanie.
Lina wbiła mi się w ramię i pociągnęła do przodu, zanim zdążyłem rozprostować nogę. Runąłem na ziemię, dalej owinięty sznurem. Beht również stracił równowagę, zahaczony przez pętlę, która zacisnęła mu się na nadgarstku. Pazury niedźwiedzia szorujące po kamieniach zgrzytnęły przeraźliwie. Nim zdążyłem wstać, lina wciągnęła mnie w labirynt luster. Na karku poczułem wilgoć i wijące się robaki. Nie zdziwiłem się zbytnio, kiedy horda szczurów o czerwonych ślepiach wdrapała się na moje ciało, traktując je jak tratwę. Chciałem choć wrzasnąć, żeby odgonić je od twarzy, ale w tej samej chwili huknąłem głową o jeden z filarów.
***
Tym razem widok świata odwróconego do góry nogami wcale mnie nie zaniepokoił, a robaczki podskakujące w kałuży wymiocin powitałem z rozczuleniem.
– Irt… – okrzyk miał zabrzmieć radośnie, ale tłusta pijawka skutecznie w tym przeszkodziła. Wyplute zwierzątko próbowało się oddalić, Beht był jednak równie szybki, co bezlitosny. Gdyby pijawka miała oczy, ostatnim widokiem w jej życiu byłaby paszcza rozerwanego buciora, najeżona ćwiekami i wypełniona złowrogim językiem dziurawej skarpetki.
– Ortek, puść…
Wylądowałem z wdziękiem – praktyka czyni mistrza. Chwiejnym krokiem podszedłem do Irtil. Siedziała w kucki, trzymając w ramionach własne kolana. Dygotała. Przyklęknąłem i objąłem ją.
– Byłam sama, rozumiesz? – wyszeptała – Strasznie sama… nie było ciebie, brata, wuja, rodziców… tylko pustka. Czerń, dokądkolwiek szłam. Bez światła, zapachu i dźwięku.
Przytuliłem ją mocno. Drżenie przeszło w szloch. Dotknąłem policzkiem mokrych włosów. Odwróciła się i owinęła dłonie wokół mojej szyi. Na przemian łkała i całowała mnie po twarzy.
– Irtil, oboje cuchniemy bagnem…
Uśmiechnęła się i pocałowała mnie prosto w usta.
Beht chrząknął znacząco.
– Nie chcę wam przeszkadzać, ale co mamy dalej czynić?
– Dalej? – Z trudem wyswobodziłem wargi.
Dopiero teraz zauważyłem, że jesteśmy w zupełnie innym miejscu niż to, z którego weszliśmy do labiryntu. Z góry sączyło się słabe, niebieskawe światło, przenikające lodowe sklepienie. Jego blask wydobywał z cienia zarysy gigantycznej budowli – zamku o strzelistych wieżach i murach ozdobionych fantazyjnymi, koronkowymi blankami. U stóp budowli lśniło białe miasto z wielkim placem targowym i areną.
Beht cierpliwie zaczekał, aż oswoję się z otoczeniem. Wszedł na niewielki garb, który zasłaniał nam część widoku i wyciągnął dłoń.
– Jest też powitanie!
Pocałowałem Irtil w policzek i wstałem. Im wyżej wchodziłem na wzniesienie, tym szerzej otwierały mi się oczy.
Przede mną stały dwie postacie. Ich głowy i tors były schylone w ukłonie, a ręce zastygły w geście zaproszenia. Obie pokrywał szron.
– Myślisz, że to rzeźby? – spytał Beht, nerwowo przełykając ślinę.
Podszedłem do nieruchomych figur. Wyjąłem nóż i naciąłem ostrzem opuszkę pokrytego lodem palca. Spojrzałem najpierw na dłoń, a potem na zamarzniętą twarz, której rysów nie mogłem wcześniej dojrzeć. Ostre rysy wydawały się ściągnięte przerażeniem.
– Obawiam się, że nie.
***
Im bliżej byliśmy zamku, tym więcej znajdowaliśmy zamrożonych postaci. Były ustawione w rozmaite scenki. Na początku wytykałem błędy w doborze strojów, wzrostu, a nawet płci, ale po pewnym czasie zorientowałem się, że takie widać było zamierzenie twórcy.
Wieśniacy w słomianych kapeluszach wjeżdżali przez bramę na grzbiecie zamarzniętych wieprzków, dzierżąc sztandary Starego Państwa, a oszronieni oficerowie teweńskiej armii kłaniali się im w pas, odsłaniając pozbawione spodni tyłki. Odziany w paradne szaty altadareński szaman robił fikołka na scenie wędrownego teatrzyku, a wokół podestu zastęp zasuszonych starców wirował w szalonym tańcu. Zaprzęg półnagich dostojników, trzymających w zębach końskie wędzidła, ciągnął lodową karocę, na której praczki figlowały w balii z zamarzniętymi mydlinami.
Niektóre scenki mnie śmieszyły, inne gorszyły, ale zacząłem rozpoznawać specyficzny humor tego, kto je stworzył.
– Chłopie, co cię trapi? – spytałem Orteka, który od jakiegoś czasu nerwowo zerkał za siebie.
– W-w-w… – wymamrotał tylko i zgarbił się jeszcze bardziej.
– Chodzi o labirynt? Już tam nie wracamy, co było, to minęło! Może pobawisz się ze mną i Behtem w „jaka to śmierć”? Nieźle nam idzie. Beht, co mi powiesz o tym trupie?
– Eee… przyniesiony już martwy.
– Przyjrzyj się jeszcze raz.
– Jak tak gadasz, to na pewno źle zgadłem. Dlaczego niby nie?
– Po śmierci mięśnie najpierw wiotczeją, dopiero potem sztywnieją. Jak ma taką minę, to musiało go zamrozić żywcem, i to szybko.
Figura przed nami zastygła z rozwartymi od krzyku ustami i wytrzeszczonymi oczami. Zapewne przedstawiała rozzłoszczonego męża, który gonił uciekającego przez podwórko golasa. Ten bynajmniej nie był młodzieniaszkiem, tylko siwym staruszkiem. Całości przyglądała się z góry pulchna wybranka ich serc, ledwie mieszcząca się we framudze okna. Niech żyje sztuka, pomyślałem.
– Złamana ręka. – Wskazałem nienaturalnie przekręcone przedramię i rozpruty rękaw. – Najpierw został zamrożony. Potem odmrożono tylko to miejsce, żeby złamać łokieć i nadać mu pozę. No dobra, teraz tamten.
– Zabity i potem zamrożony?
– Raczej śmierć naturalna. Musiał długo leżeć w grobowcu. Na ubraniu są ślady, skrzyżowano mu ręce na piersi. Potem zostały rozprostowane siłą.
– Skąd tyle wiesz o zwłokach, Edan?
– Po raz pierwszy wziąłem udział w bitwie, kiedy miałem czternaście lat. Trochę się naoglądałem. Irtil, może będziesz zgadywać z nami?
Kobieta spojrzała na nas tak, że również powinniśmy paść martwi.
– Edan, co mówiłam przed wyruszeniem? Żadnych trupów! Tu są ich setki!
– Mówiłaś o dotykaniu trupów. My tylko oglądamy.
Przeszliśmy przez plac targowy i skręciliśmy w stronę areny.
– Edan, nie boisz się, że skończymy jak oni wszyscy? – spytał Beht.
– Trwogę już raz wyplułem, razem z pijawkami. Musi być powód, dla którego bogowie nas wezwali.
– Szukają nowych figur do kolekcji?
– Aż tak dużo trudu by sobie zadali? Zobacz, to jakaś zbieranina. Sporo z tych ciał pochodzi z grobowców pasterzy. Część wygląda na wędrowców, którzy zaginęli w górach. A ci Teweńczycy to pewnie z wyprawy Ingreda. Zaraz na początku wojny cały oddział przepadł w tych okolicach. Mówiono, że zmiotła ich lawina. Ej, zobaczcie, czy to nie sam generał? – Wskazałem środek areny.
Mężczyzna odziany w płytowy pancerz klęczał na środku kręgu. Odrzucony miecz leżał na piasku obok niego. W jednym ręku trzymał strzaskaną tarczę, drugą zdawał się zasłaniać twarz przez ciosem. Beht obszedł figurę.
– Brakuje przeciwnika.
– Może ktoś chciał pokazać, że generał bał się sam siebie? No, taka sztuka!
– Eee, po co się z powietrzem bić? – Spojrzał na twarz Teweńczyka. – Zamrożony żywcem. Zgadłem wreszcie?
– Tak! Widzę, że robisz postępy! Po czym poznałeś?
– To Teweńczyk. Tylko oni są zamrożeni żywcem.
– Jak na generała, szczególnie odważny nie był. – Wskazałem żółte krople, przymrożone do spodni nieszczęśnika.
– Niby to wróg, ale szczególnie mnie to nie cieszy. Jego mina też nie, bo myślę, jaka będzie moja.
Beht pokazał palcem najpierw swoje ubranie, a potem moje i spojrzał na mnie znacząco. Od czasu pokonania ścigającego nas oddziału nosiliśmy stroje teweńskich żołnierzy, co miało zmylić ewentualną pogoń.
Zauważyłem, że Irtil i Ortek zostali przed wejściem na arenę. Siłacz stał przed lodową fontanną, patrząc jak urzeczony na coś w jej wnętrzu. Po raz pierwszy od długiego czasu na twarzy brata Irtil pojawił się uśmiech.
– Żabka – wyszeptał z wyraźną fascynacją.
Istotnie, w lodzie była zamrożona zielona żaba.
– Mówiłeś prawdę, Edan. Uratujemy żabkę!
– Ortek, ta żaba nie…
Irtil nastąpiła mi piętą na palce.
– Musisz wszystko psuć? – syknęła. – On wierzy w ciebie! Dlatego nas uratował. Wierzył, że to się uda.
– Edan, ona ma rację – wtrącił się Beht.
– Co? Mam mu powiedzieć, że ta żabka będzie sobie skakać?
– Właśnie tak! – Beht uśmiechnął się szelmowsko.
– Nie rozumiem. Ty wiesz, co się stanie, kiedy Ortek wyjmie sflaczałe truchło z lodu? Chcecie, żeby mu serce pękło?
– O, wielki wojownik i prorok się odezwał. Posłuchaj czasem maluczkich!
– Dobrze, będzie po waszemu. Ortek, wyrąbiemy ten kawałek z żabą, odsuń się, to delikatna robota.
Po wielu przekleństwach i jednym nadłamanym trzonku siekiery nieforemny blok z żabą w środku trafił w dłonie Orteka. Nie namyślając się długo, siłacz wsadził go za pazuchę.
– Dobrze, wszyscy radzi? Możemy ruszać do zamku? Zwraca na siebie uwagę, więc pewnie do niego przywiedli nas bogowie.
Wrota zamkowej bramy były uchylone. Nie uszło mojej uwagi, że, podobnie jak poprzednio, uchwyt umieszczony jest bardzo wysoko. Wślizgnęliśmy się do środka.
Centralne miejsce zajmował budynek w kształcie kręconej, stożkowej muszli. Już z zewnątrz widziałem jego wierzchołek, dorównujący wysokością wieżom. Ściany nie były lite, lecz przypominały koronkową sieć, splecioną z cienkich elementów. Wewnątrz niej zawieszone były komnaty, schody i galerie. Spiralne schody prowadziły na samą górę. Ich coraz ciaśniejsze zwoje tworzyły szkielet, na którym opierała się misterna konstrukcja.
Nad wielkim, okrągłym wejściem błyszczało wyryte w lodzie godło. Dwie dłonie, zwinięte w pięści i przyłożone do siebie tworzyły kształt serca.
– Ja… widziałem to na rycinie! Pałac z Narhen, jeden z cudów kontynentu! A to godło Narejczyków! Litri e ketro, serce i siła!
– Potrafisz czytać te bazgroły?
– Nie, ale w stolicy każdy zna tę historię… Pałac w Narhen zaprojektował syn króla, kiedy miał dziesięć lat. W wieku dziewiętnastu lat sam był w nim koronowany. Podobno był równie genialnym strategiem jak budowniczym. Nie przegrał żadnej bitwy. Kiedy Tewen najechał jego kraj, ufny w wyliczenia przepuścił ich armię. Chciał związać siły wroga oblężeniem Narhen, a następnie przyprzeć teweńską armię do muru własnego miasta.
– Coś mu nie wyszło, skoro w Narej siedzą teraz Teweńczycy.
– Dowódcy zdradzili go i sprzedali miasto, zanim do niego dotarł. Tego nie uwzględnił w strategii. Pałac zburzono. Zginęła żona władcy i dwójka małych dzieci. Kiedy król wreszcie dotarł na miejsce, oszalał z rozpaczy. Wyrżnął wrogów, ale kolejnej nocy opuścił bez słowa swe wojska i słuch po nim zaginął. Irtil, a ty dokąd?
Krok po kroku wchodziła po szerokich schodach. Spojrzałem na jej półotwarte usta i oczy wpatrujące się w każdy szczegół budowli. Pomyślałem, że taka właśnie jest Irtil: wcześniej nie dostrzegała otoczenia, teraz wydawała się nim zafascynowana. Ortek za to stał przed budowlą zgarbiony, kiwając się miarowo. Po ubraniu ciekły krople wody z roztapiającego się lodu, lecz siłacz nawet na niego nie spojrzał, jakby całą radość z odnalezienia żaby zostawił przy bramie.
– Beht, nie rozdwoję się. Zostań z nim!
Pobiegłem za Irtil. Skręciła w jedną z galeryjek i szła wzdłuż szeregu zamkniętych lodowych drzwi. Zauważyłem, że większość była atrapami, których nie dało się otworzyć. Tylko jedne były uchylone, na samym końcu korytarza – i tam najwyraźniej zmierzała Irtil. Nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że idzie na pamięć.
Dobiegłem do niej, kiedy stała na progu. Przed nami był pokój pełen zabawek, z wysokim oknem zdobionym witrażem przedstawiającym słońce-słonecznik, wyrastający na gigantycznej łodydze spomiędzy wzgórz. Pod przeciwległymi ścianami były ustawione dwa dziecięce łóżka. Przy jednym leżały lodowe figurki smoków i rycerzy, przy drugim stał półotwarty kosz ze szmatkami i strojami dla lalek. Zaskoczyła mnie precyzja, z jaką przedstawiony był każdy detal. W lodowym mieście widzieliśmy wiele budynków, w których jako tako odwzorowana była fasada, a resztę stanowił wielki blok lodu.
– Co się dzieje, Irtil? Co to za miejsce?
– Nie wiem. Tak, jakbym to kiedyś widziała, może we śnie? Boję się! – Objęła mnie i oparła głowę na ramieniu.
Usłyszałem wołanie Behta. Pociągnąłem Irtil za rękę. Zbiegliśmy po śliskich schodach.
– Niedźwiedź! Zobacz, co się dzieje z jego sierścią!
Zdążyłem już się nauczyć, że włosie nastroszone jak szczotka oznacza grożące niebezpieczeństwo. Zwierzę zdawało się posiadać szósty zmysł do wykrywania nadchodzących kłopotów. Tym razem niedźwiedź nie tylko zjeżył futro, ale obniżył łeb, położył uszy i obnażył kły. Pysk wskazywał bramę zamku.
Szybko podjąłem decyzję: dlaczego mamy czekać na to, co wejdzie przez wrota?
– Beht, Ortek, pomóżcie zamknąć bramę!
Wuj Irtil ruszył ochoczo na pomoc, ale Ortek stał jak kamień. Podbiegłem do niego i pociągnąłem za rękę.
– Bez ciebie nie damy rady!
Pokręcił głową.
– W-w-w… – zaczął, ale nie potrafił skończyć.
– Co to znaczy? Irtil, spróbuj z nim pogadać!
W akcie desperacji podbiegłem do niedźwiedzia.
– Pomożesz pchnąć wrota?
Z początku nie reagował na słowa i zdawał się mnie nie dostrzegać, chociaż zastąpiłem mu drogę. Nie byłem pewien, czy jego wygląd oznacza agresję, czy strach. W końcu zatrzymał się tuż przede mną i warknął. Przyklęknąłem i spojrzałem prosto w ślepia.
– Ramię w ramię albo łapa w łapę. Wszystko mi jedno, jakim cudem rozumiesz ludzi i co albo kto siedzi w twoim łbie. Jesteśmy drużyną!
Przymknął pysk i ukrył obnażone dotąd zęby.
– Beht, musimy nadać mu imię.
– Teraz? Mamy przecież wrota zawrzeć!
– Jeśli zginie, chcę wiedzieć, jak go pożegnać.
– Dlaczego niby ma zginąć?
Dobiegliśmy do wrót i chwyciliśmy za krawędź lewego skrzydła. Udało się je ruszyć z miejsca dopiero wtedy, kiedy niedźwiedź naparł na lód, zapierając się pazurami.
– Sam… nie… wiem! – wystękałem, ciągnąc za skrzydło, które szorowało z przeraźliwym zgrzytem po zmrożonym podłożu.
– Czy nie mówię wystarczająco wyraźnie?
Głos, który rozbrzmiał mi w głowie, wydawał się znajomy.
– Bogini? Wreszcie! Czy wyjaśnisz, co się tu dzieje?
– Wreszcie? To ja czekałam.
– Edan, w końcu zamykasz te wrota, chrzcisz niedźwiedzia czy gadasz do siebie? – zirytował się Beht.
– Bogini przemówiła! W mojej głowie.
– Oho, zaczyna się. A cóż takiego rzekła?
– Wszyscy zginiecie.
– Że wszyscy zgi… Zaraz, zaraz, nie mieliśmy zostać herosami? Wypełniać przeznaczenie?
– Wypełnicie. Ginąc.
– Edan, do kroćset pchaj mocniej, bo dorwie nas to coś! – Beht wskazał lodowe miasto. Pomiędzy budynkami dojrzałem długi, wijący się cień.
– Po co, skoro i tak zginiemy? Oszukałaś nas! – krzyknąłem.
– Nie ja. Uwierzyłeś Bogini Miłości? Nie ty pierwszy.
– To kim ty jesteś?
– Boginią Rodziny. Ogniska domowego. Niektórzy nazywają mnie jeszcze inaczej, a większość nie nazywa w ogóle, chyba że ich druga połówka zbiera właśnie manatki. Dopiero wtedy się modlą.
– Współczuję, ale co do diaska mamy zrobić, żeby nie zginąć?
– Nic. Możecie umrzeć i nie wypełnić przeznaczenia, albo wypełnić przeznaczenie i umrzeć.
– Dlaczego niby mam coś wypełniać, skoro i tak umrę?
– Bo taki jesteś, Edan. Zawsze marzyłeś, by być bohaterem. Pamiętam wszystkie dzieci.
Skrzydła bramy wreszcie się zetknęły. Spojrzałem na mocowania rygla, wysoko nad naszymi głowami i na sam rygiel. Bez Orteka nie było szans, żeby ruszyć go z miejsca.
– Co teraz?
– Nie słyszałeś, Beht? Umieramy. A może jednak nie! Mam w rzyci przeznaczenie! Podeprzemy sami wrota, może to coś nie przejdzie.
– Przeznaczenie czeka na was za pałacem. Nie tutaj.
– Dość zagadek! Co jest po drugiej stronie bramy?
– Ortek wie.
– Ty również wiesz! Spójrz na niego, jeśli w ogóle widzisz! Z czego mam zgadywać? Z tego jak się trzęsie, czy jak płacze?
Wrota drgnęły, jakby coś w nie uderzyło. Beht i ja zaparliśmy się o nie plecami. Niedźwiedź położył łapy na bramie i wbił pazury w lód. Kolejne uderzenie było silniejsze od poprzedniego. Między wrotami powstała szpara.
– Pchajcie! Mocniej! Co to jest?!
– Już raz próbowałam zmienić przeznaczenie. Widziałam, że tamci grają nieuczciwie. Nie potrafiłam się pogodzić z tym, co czeka dzieci. Dałam dziewczynce magię, a chłopcu siłę.
Następne uderzenie niemal nas przewróciło. Z muru nad bramą oderwały się sople i rozprysły o podłoże. W coraz szerszej szczelinie między skrzydłami wrót dojrzałem ogromny łeb węża.
– Jacy tamci? Dla was to gra?
– Inni bogowie. Ci, którzy karmią się strachem ludzi. Z każdym podbojem Tewenu ich siła wzrasta. Wiara ludzi płynie prosto do nich i zmienia się w boską magię.
Mimo naszych wysiłków wrota nieubłaganie się przesuwały. Tuż przed twarzą zobaczyłem rozwidlony język, gruby jak ramię. Sięgnąłem po toporek, ale w tej samej chwili pokryty łuskami łeb przecisnął się przez bramę. Ostrze broni zaledwie drasnęło grubą skórę. Gad rozwarł paszczę i odsłonił zęby wielkości sztyletów.
– Nie damy rady! Biegnijcie do Irtil i Orteka!
Odwróciłem się dopiero przy rodzeństwie. Wąż pokazał się nam w całej okazałości: długi na dziesiątki stóp i gruby jak pień drzewa. Powoli pełznął ku nam, unosząc łeb coraz wyżej.
– Dziewczynka wypowiedziała najpiękniejszą modlitwę, jaką kiedykolwiek słyszałam. Pokochałam ich, choć nie powinnam. Kiedy wróg obległ zamek, ona miała sześć lat, a on pięć. Wąż, przywołany przez teweńskich magów wpełzł do ich komnaty. Brat próbował walczyć, ale nawet nadludzka siła nie wystarczyła, by pokonać gada. Wtedy siostra użyła magii. Nie zapanowała nad nią.
– Skoro jednak przeżyli, co tu robi wąż?
– Ona straciła pamięć. Brat ucierpiał bardziej: wąż uwiązł w jego głowie niczym drążący ją robak, karmiąc się strachem. Jedyne, co mogłam dla nich wtedy zrobić, to znaleźć bezpieczną kryjówkę. W pewnej goceńskiej wiosce para co dnia prosiła mnie o dzieci.
Skulony Ortek jęknął. Kiedy spojrzałem w zapłakane oczy, wydało mi się, że widzę przerażone dziecko.
Gad naprężył ciało i odchylił łeb. Przypatrywał się nam kolejno, jakby wybierał cel ataku.
– Tak łatwo nie oddam skóry!
Wyjąłem miecz. Beht sięgnął po siekierę. Niedźwiedź wyszczerzył zęby. Irtil rozglądała się nerwowo, jakby szukała czegokolwiek, czym może się bronić.
Paszcza węża rozwarła się szeroko. Czy to tylko złudzenie, czy zęby stały się dłuższe niż przed chwilą?
Ciszę przerwało brzęknięcie tłuczonego lodu. Spojrzeliśmy najpierw w kierunku stóp Orteka, wokół których rozprysły się na wpół roztopione odłamki, a potem na jego ramię, na którym niespodziewanie pojawiła się zielona żaba.
– Nie mówiłem? – szepnął Beht. – Żaby zasypiają w lodzie na zimę. Żadna w tym magia.
Żaba wytrzeszczyła oczy i leniwie rozprostowała łapki, najwyraźniej nie zdeprymowana faktem, że spojrzenia wszystkich, łącznie z wężem, skupiły się właśnie na niej. Potem niespodziewanie zeskoczyła na ziemię pomiędzy nas a gada.
Wąż potrząsnął łbem, jakby walczył z instynktem. Żaba znów podskoczyła. Głowa gada wystrzeliła w jej kierunku.
Ortek wrzasnął wściekle, skoczył i schwycił dłońmi obie szczęki, zanim wąż zdołał je zamknąć. Siłacz naprężył muskuły. Rozwierał paszczę bestii coraz szerzej. Wąż zaczął rzucać głową na boki. Siłacz zachwiał się, ale nie zwolnił uchwytu.
Rzuciliśmy się na pomoc. Grube ciało gada wiło się i uderzało w nas, podcinało nogi, przygniatało do ziemi i dusiło. Mimo tego podnosiłem się i znów atakowałem. Ciąłem mieczem, a kiedy jego ostrze w końcu pękło, wyszarpnąłem topór zza pasa. Widziałem tuż obok niedźwiedzia, wgryzającego się w ciało bestii i drapiącego je pazurami. Beht metodycznie rąbał szyję gada siekierą. Krzyk Orteka przybierał na sile. Zobaczyłem krew, spływającą po jego dłoniach, pociętych o ostre krawędzie zębów. Zarówno szczęki węża, jak i mięśnie mężczyzny drżały z wysiłku.
Niespodziewanie tuż obok łba bestii pojawiła się Irtil, którą w ferworze walki straciłem z oczu. Na dłoniach kobiety tańczyły różnokolorowe iskry. Ich ruch coraz bardziej przyśpieszał, aż zmieniły się w rozmazany świetlny wir. Blask stał się tak oślepiający, że musiałem zmrużyć powieki. Przypomniałem sobie słowa bogini, które jeszcze niedawno rozbrzmiały w mojej głowie. Czyżby historia miała się powtórzyć?
– Irtil, nie musisz!
Struga światła wystrzeliła wprost do wnętrza pyska węża. Jego ciało naprężyło się nagle, odrzucając nas na boki. Nawet Ortek upadł, ale nie wypuścił szczęk z dłoni. Tymczasem wewnątrz paszczy iskierki przeskakiwały na wszystkie tkanki bestii. Ciało potwora zaczęło pękać na drobne kawałeczki, jak łuszcząca się farba na ścianie.
– No, to pokonaliśmy gada! Irtil, jesteś cudowna! – Odetchnąłem z ulgą i chciałem klasnąć radośnie w ręce. Ku swojemu zdziwieniu nie usłyszałem odgłosu ani nie poczułem uderzenia dłoni o dłoń. Spojrzałem w dół. Magiczne iskierki pełzły coraz szybciej po moich ramionach, nieubłaganie zmieniając je w nicość.
Irtil krzyknęła z przerażenia. Patrzyła na przemian na mnie, brata, wuja, a nawet na niedźwiedzia, który również rozsypywał się na kawałeczki i znikał. Zakryła twarz dłońmi i w tej samej chwili magia ponownie wystrzeliła z jej rąk.
Potem nastała ciemność.
***
Nad bezkresną zieloną łąką unosiła się gęsta zasłona mgły. Obok mnie siedziały na trawie dzieci – dwóch chłopców i dziewczynka. Podobnie jak ja, rozglądały się wokoło szeroko otwartymi oczami, rozdziawiając przy tym usta. Dopiero kiedy zza pleców dziewczynki wyturlał się mały niedźwiadek, zacząłem coś podejrzewać, ale nie zmieniło to zbytnio wyrazu mojej twarzy.
– Na wszelki wypadek: ja to Edan – odezwałem się. – Irtil, ciebie łatwo rozpoznać. Ty, pulchniutki chłopczyku, pewnie jesteś Ortekiem? W takim razie, ty jesteś Behtem. A niedźwiedź to niedźwiedź. Nadal bezimienny. Musimy to w końcu zmienić!
– Teraz? – zdziwił się Beht, którego rozbiegane oczy wskazywały na to, że jeszcze nie do końca odnalazł się w sytuacji.
– Tak, teraz. Zawsze będzie coś ważniejszego.
– Ale my już umarliśmy, Edan. W świątyni zawsze mawiali, że kiedy na Ścieżkach Wyboru odnajdziemy nowe ciała, i tak wszystko zapomnimy! Po co nazywać niedźwiedzia na tak krótko?
– Myślałem, że zasypiałeś w świątyni.
– Kiedy ten kawałek był ciekawy. Śmierci się każdy boi.
– Raz już prawie wszedłeś na Ścieżki Wyboru. Dlaczego wcześniej nie mówiłeś, że to tak wygląda?
– Boś nie pytał.
– Dlaczego wszyscy jesteśmy dziećmi? Zobacz na misia, jaki słodki!
Niedźwiadek na taką uwagę najpierw demonstracyjnie puknął się łapą w łebek, a potem wyszczerzył zęby, całkiem niesłodko.
– Ułatwia podjęcie wyboru, kiedy wejdziecie na ścieżki.
Kobiecy głos był całkiem dorosły i nie należał do żadnego z nas.
– Bogini Dusz?
– Czy to brzmi jak głos w twojej głowie? Bogini jest na razie zajęta, na Wyspach Południowych wybuchł wulkan. Idźcie tą ścieżką, to mnie zobaczycie.
– Ale w którą stronę?
– Nieważne. Obojętnie, którędy pójdziesz i tak dotrzesz do mnie. Ech, poproszę boginię, żeby w końcu usunęła drugą część ścieżki. Miało ładnie wyglądać, a wszyscy pytają o to samo!
Ruszyliśmy. W głowie nadal kłębiły mi się setki pytań, nie tylko o to, co nas spotka.
– Beht, skoro jesteś wujem Irtil i Orteka, nie zdziwiło cię, że nagle pojawiła się dwójka całkiem dużych dzieci?
– Wstyd przyznać, ale uganiałem się wtedy za babami… a właściwie za jedną, i poszedłem za nią na kraj świata.
– Czego ja się dowiaduję, nie wyglądasz na takiego…
– Teraz to żadne z nas nie wygląda – zauważył Beht.
– No nie wiem, Irtil wygląda zawsze…
Dziewczęca rączka zdzieliła mnie w brzuch.
– Uroczo – dokończyłem, kiedy z trudem odzyskałem oddech. – Irtil, przecudna istoto z loczkami, pozwól przypomnieć, że uśmierciła nas twoja magia.
– A nie twoje durne pomysły? – Tupnęła jedną nóżką, a drugą posłała mi kopniaka.
– Dzieci, nie bijcie się, bo bogini zobaczy – zaprotestował Beht piskliwym głosikiem.
Z mgły wyłonił się wielki, płaski kamień. Na głazie leżała opasła księga, nad którą pochylony był skryba z gęsim piórem. Obok stała postać w długiej, zwiewnej sukni. Zarówno ubranie, jak siwe włosy opadające aż do pasa poruszały się lekko, choć nie wyczuwałem żadnego podmuchu.
– Niestrawność? Łakomstwo nie popłaca! – Kobieta spojrzała najpierw na niedźwiedzia, a potem na nas.
Pokręciłem głową.
– To dość zawiła historia…
– Zawsze tak mówicie. – Kobieta znacząco ziewnęła.
– Postaram się najkrócej, jak potrafię. Bogini Miłości wysłała nas do Lodowej Gardzieli. Tam zaatakował nas magiczny wąż. Kiedy Irtil użyła swoich czarów, zniszczyła nas wszystkich. No, może poza żabą. Nie widzę żaby.
Ortek zrobił kwaśną minę.
– Zaraz, zaraz, Bogini Miłości? Magia? Weszliście do Lodowej Gardzieli? Przestań notować! – Kobieta trąciła towarzysza.
– Przecież mówiłaś, że każdziutkie słowo musi być! Jeszcze niedawno awanturę zrobiła, że luki w zapiskach… – pożalił się skryba.
– Nie słyszałeś, że to zawiła historia? Zaczekajcie. Pójdę po boginię. Jakby przypałętała się jakaś dusza, mówcie to samo, co ja. On zawsze coś pokręci.
– Duży ruch dzisiaj? – zagadnąłem skrybę, kiedy zostaliśmy sami.
– Lepiej nie pytaj. Nienawidzę wulkanów. O! I znowu ktoś się pojawił, i to nie jeden. Pomożecie im trafić?
– Dlaczego nie pojawiają się przed kamieniem? Byłoby prościej! – odezwał się Beht.
– Musi być miejsce na kolejkę. Nawet nie wiecie, jaka bywa długa.
– Chodź, Beht. I tak nie mamy co robić.
Na ścieżce spotkaliśmy grupę nieco zdezorientowanych chłopców.
– Jednakowe, szare stroje… na bank Teweńczycy, tylko oni tak ubierają dzieci – szepnął do ucha Beht.
– To nici z pogawędki… Ej, wy!
Ku mojemu zdziwieniu w odpowiedzi usłyszałem całkiem zrozumiałą mowę. Może to miejsce rządziło się swoimi zasadami?
– Gdzie… gdzie my jesteśmy? I kim wy jesteście?
– Stałymi bywalcami – odpowiedziałem bez wahania. – Wiesz, zdradzę ci sekret – ściszyłem głos do szeptu – to wejście do piekła.
– Ale… miały być Ścieżki Wyboru, żadnego piekła!
– Też byłem zawiedziony za pierwszym razem, ale cóż, takie życie. A może raczej śmierć.
– Mówiłem, żeby nie gwałcić! – Jeden z chłopców popchnął sąsiada.
– Wielki mi grzech, sam skręciłeś kark staruszkowi! A ostrzegałem, że szaman ma konszachty z bogami!
– Nie, bogom chodzi o dzieci, pamiętacie? Było raz ciachnąć toporem, nie topić w beczce!
– To… to moja wina! – Jednemu z chłopców zaczęła trząść się broda. – Bo… bo ja się pomyliłem w modlitwie, tuż przed atakiem.
– No i znalazł się sprawca – skwitował najniższy, ale najbardziej pewny siebie z całej grupki.
– Wiecie co? – Podszedłem do niego. – Mieliśmy zaprowadzić was do piekła, ale jesteście swoje chłopy, to zdradzę wam sekret. Uciekajcie ścieżką w tamtą stronę. Jeśli zobaczycie kamień i skrybę, albo nawet nas, to nie wierzcie zmysłom, to tylko złudzenie. Musicie wtedy zawrócić i biec w drugą stronę, i tak do skutku. Za ostatnim razem biegałem pół dnia, łatwo nie było, ale wróciłem do żywych.
Pokiwali głowami i niewiele myśląc rzucili się do biegu. Zawróciliśmy w stronę kamienia.
– I co, idą tutaj? – spytał skryba.
– Chcieli jeszcze przez chwilę podziwiać krajobraz.
– Przecież mgła jest.
– Takoż mówiłem, ale dziwni jacyś. Już nadbiegają!
Chłopcy w szarych strojach zatrzymali się przed stołem, wpadając na siebie. Z przerażeniem w oczach popatrzyli na nas i na kamień, po czym pobiegli z powrotem.
– Rzeczywiście, dziwni są. – Skryba pokiwał głową. – O, moja przełożona chyba wraca.
Za kobietą szła wielka szara wilczyca.
– Miło, że pomyśleliście, ale nasz niedźwiadek chyba nie potrzebuje już zastępczej mamy?
Poczułem ugryzienie w kostkę i usłyszałem prychnięcie.
– Bogini nie może się ukazać ludziom w swej postaci, zasady tego zabraniają – wyjaśniła kobieta i uśmiechnęła się z przekąsem.
– Przepraszam za nietakt, bogini…
– Nie szkodzi. Czy możemy przejść do rzeczy? Opowiedzcie wszystko jeszcze raz.
– Ale jak wejdziemy na Ścieżki Wyboru, to i tak zapomnimy, jak wygląda – wyszeptał mi na ucho Beht. – Bo ja chciałem choć raz zobaczyć boga…
– Beht, nie rozpraszaj mnie. A więc…
– Może ja opowiem – wtrąciła się Irtil.
– Ty? A jak coś pokręcisz?
– To po co mówiłeś, że jestem wybrana przez bogów? Albo jestem bohaterką, albo nie!
– Pozwól jej mówić.
Od głosu bogini prawie pękła mi głowa.
– Ech, jak się dwie baby zejdą… – mruknąłem. Niedźwiadek po raz drugi mnie ugryzł.
– I ty, niedźwiedziu, przeciwko mnie? Przepraszam, bogini, ale zanim zaczniemy, czy możesz pomóc z wyborem imienia godnego tego zwierzęcia?
– Bury – wtrąciła się znów Irtil. Może i była małą dziewczynką, ale wyraz jej twarzy mówił, że za chwilę straci cierpliwość. – Już dawno go tak nazywam.
– Ale to takie zwyczajne…
Niedźwiadek po raz trzeci wbił ząbki w moją kostkę.
– Jemu się podoba! A ty bądź wreszcie cicho! No więc, kiedy mój niezbyt taktowny mąż zdecydował się nas wrobić w napad na teweński transport, znaleźliśmy żabę, uwięzioną w magicznej pułapce. Żaba okazała się być Boginią Miłości, a przynajmniej tak twierdziła. Zadawała nam idiotyczne zagadki, na które Edan znalazł jeszcze głupsze odpowiedzi. Tym sposobem trafiliśmy do Lodowej Gardzieli. Po drodze znaleźliśmy Burego, to znaczy właściwie on nas, ale i tak się polubiliśmy. Aha, i jeszcze wyszło na to, że jestem czarownicą. Czarodziejką. No, że umiem używać magii. Tylko sęk w tym, że nie umiem, bo jak ona się we mnie budzi, to reszta dzieje się już tak jakby… sama. W Gardzieli najpierw zawładnął mną duch jakiejś królowej, bo dotknęłam jej szat. A potem był labirynt i mnóstwo zamrożonych trupów. Dopadł nas magiczny wąż i znów użyłam magii. Chyba wszystkich zabiłam. I to tyle.
– Widzisz? Powiedziała wszystko, co trzeba.
Dziecięca wersja Irtil najpierw się uśmiechnęła zwycięsko, a potem pokazała mi język.
– Wąż, który was zaatakował, nie powinien nigdy trafić na ziemię, podobnie jak Bogini Rodziny nie powinna łamać zasad. Dlatego lepiej to przemilczeć.
– Jak to przemilczeć?
– We wnętrzu Gardzieli czas i przestrzeń płyną inaczej. Na razie nic, co zrobiliście, nie miało konsekwencji dla reszty świata. Spotkamy się, kiedy wypełnicie przeznaczenie… Co to za jedni?
Za plecami usłyszałem tupot stóp, potem krzyki, potem znów oddalający się tupot.
– Teweńczycy, bogini. Chyba też szukają przeznaczenia.
– Widzicie sami, że mam za dużo spraw na głowie. Do zobaczenia.
– Do zobaczenia?
Świat nagle zawirował i się rozmazał.
***
Kiedy odzyskałem świadomość, podpierałem plecami lodową bramę. Spojrzałem na Behta, a on na mnie. Znów byliśmy dorośli. Irtil i Ortek również stali w tym samym miejscu, w którym ich zapamiętałem, i również znacząco patrzyli po sobie.
– To co teraz?
– Puszczamy bramę.
– Tak po prostu? A wąż?
– Wąż nie jest ważny! Musimy zaufać bogini. Nasze przeznaczenie nie wypełni się tutaj!
– Jak nie jest ważny? – spytał Beht, kiedy wąż uderzył o wrota.
– Bogini mówiła o czymś, ukrytym za pałacem. Pobiegniemy tam! Wszyscy gotowi? Ortek, przestań gapić się na żabę, ona za chwilę się rozmrozi, pamiętasz? Gotowi? To raz, dwa trzy!
Wąż dopadł nas, zanim zdążyliśmy minąć pałac. Kiedy znikałem w jego gardle, miażdżony skurczami ciała gada, zobaczyłem rozbłysk magii Irtil. Potem znów zmieniliśmy się w nicość.
***
– Edan, masz jakiś inny pomysł? – spytał Beht. Znów podpieraliśmy lodową bramę.
– Może miałbym, gdybym mógł się skupić! Irtil, dasz radę trochę wstrzymać się z tym zaklęciem, kiedy będzie nas zjadał? Jeśli nie odgryzie od razu głowy, może coś mi do niej przyjdzie…
– A dlaczego niby ty wymyślasz? Teraz moja kolej!
Wąż uderzył we wrota.
– To proszę bardzo, jaki masz plan? Co, chcesz mu zaśpiewać kołysankę? Czy pogłaskać po łebku?
– A czemu nie?
***
– Temu, Irtil. Właśnie temu. Choć, muszę przyznać, kołysanka słyszana w przełyku miała wiele uroku. Jak na razie najsłodsza śmierć. Twój zmysłowy, acz lekko fałszujący głos, odbijający się od żeber niczym ścian studni… Niejeden władca marzy o takiej pieśni pożegnalnej! Ortek, przypominam, żaba zaraz się rozmrozi, nie musisz na nią chuchać.
– Może trzeba poświęcić żabę – odezwał się Beht. – No, bo jak tak myślę… Bogini Miłości mówiła, żeby zostawić żabę, a Ortek ją jednak zabrał. Może już wtedy zrobiliśmy coś nie tak. Sam gadałeś, że bogowie widzą każdy szczegół.
– I mamy patrzeć, jak wąż ją pożera? – Irtil spojrzała na wuja ze zgrozą.
– Nie patrzeć, tylko brać nogi za pas.
– Nie ma mowy! Ortek ma umrzeć ze złamanym sercem?
– Może wtedy właśnie nie umrze!
Nagle mnie olśniło. Puściłem skrzydło bramy.
– Słuchajcie, nie żaba jest rozwiązaniem. Wąż był w głowie Orteka! To on…
Dokończyłbym, ale wąż właśnie wsunął głowę między wrota. Mógłby się chociaż nauczyć połykać w całości za każdym razem.
***
…musi sam stawić mu czoło – dokończyłem, kiedy znów poczułem za plecami wrota zamku. Oczy wszystkich zwróciły się na mnie. Miałem wrażenie, że nawet niedźwiedź gapi się z niedowierzaniem.
– Mam zostawić brata samego? – oburzyła się Irtil. – Przecież jesteśmy rodziną. Ty też jesteś jej częścią, Edan! Jak mogłeś powiedzieć coś takiego!
– Ma mięśnie jak żelazo, ale serce kruche jak te lodowe rzeźby. Zawsze ty byłaś tarczą!
– Edan, ja… ja nie potrafię…
– Zaufać, że da sobie radę?
Spojrzała na mnie. Otworzyła usta, jakby miała coś powiedzieć, ale słowa nie potrafiły wyjść jej z gardła. W tej samej chwili wąż walnął w bramę.
– Ortek, oddaj żabę. Zawsze broniłeś jej, nie siebie. Teraz czas na twoją walkę.
Siłacz westchnął. Przez chwilę patrzył tępo na zamarzniętą ziemię, po czym wysunął drżącą dłoń z prawie roztopioną bryłą lodu.
– Biegiem! Ortek, jesteś najdzielniejszy z nas!
Kiedy mijaliśmy pałac, na moment się odwróciłem. Ortek stał naprzeciw bramy, wyprostowany, z podniesioną głową. Podniósł wysoko nad głowę dwie dłonie zaciśnięte w pięści i zetknął je ze sobą. Utworzyły serce, jak w godle Narej. Wąż nieubłaganie sunął w stronę siłacza. Złapałem dłoń Irtil, uścisnąłem ją. W biegu nie mogłem zrobić nic więcej.
– Czas zmierzyć się z tym, czego jeszcze nie znamy!
Za pałacem widok diametralnie się zmienił. Krawędzie murów wyglądały jak stopione woskowe świece. Na ziemi zamiast lodu był pył, który unosił się spod stóp i tworzył szary tuman. Im dalej biegliśmy, tym więcej widzieliśmy śladów działania ognia. Teraz nie tylko powierzchnia lodu, ale również i skał wyglądała na roztopioną potwornym gorącem. Potrzaskane kamienie lśniły szklistą powłoką.
W lodowym sklepieniu jaskini ziała wielka wyrwa. Pomiędzy jej nierównymi krawędziami zobaczyłem kawałek nieba i wnętrze Lodowej Gardzieli. Blask słońca, wielokrotnie odbity od lodospadów pokrywających ściany krateru oświetlał to, co znajdowało się pod otworem: lodową kopułę. Obok niej klęczał biały gigant, muskularna postać z długą brodą, sięgającą ziemi. On również wyglądał jak nieruchoma rzeźba, której każdy rys wyrażał napięcie i wysiłek. Lewa dłoń była wsparta o ziemię, jakby walczył z niewidzialną siłą, spychającą go do tyłu. Prawa dłoń była wycelowana w stronę kopuły. Zatrzymaliśmy się przy jego wielkiej stopie. Sięgaliśmy ledwie do kostki.
– To Pożeracz Lodu. Kiedy zostałam skarcona za wtrącanie się, początkowo schyliłam głowę. Robiłam to, co powinnam: nieskończoną ilość razy układałam dzieci do snów, koiłam gniew w myślach małżonków i przypominałam rodzicom, żeby pozwolili ptaszkom wyfrunąć z gniazd. Potem znalazłam jego. Jest silny. Może jednym oddechem zamrozić wioskę, zatrzymać rzekę. Może zmienić historię waszego świata. Jest okrutny, bo ja nie mogę taka być. Kiedy zmęczona dbaniem o was wracam do Lodowej Gardzieli, staje się nim. Czasem niszczę, by dać upust wściekłości. Czasem tworzę rzeźby, których nikt i tak nie będzie oglądał.
– A nie mówiłem, że bogowie też się nudzą? – Beht nie krył satysfakcji. Żaba, która właśnie się rozmroziła w kieszeni kaftana, wystawiła z niej pyszczek i z ciekawością obserwowała otoczenie.
– Lepiej zostawić ją tutaj. Pożeracz nie zrobi jej krzywdy.
Wewnątrz kopuły dostrzegłem mężczyznę, ubranego w srebrną opończę. Przestrzeń wokół niego była wolna od lodu, a po ubraniu tańczyły pomarańczowe ogniki. Miał zamknięte oczy, jakby spał.
– Aradel, mag ognia. Zwą go również katem Gocenu, a jeśli stąd wyjdzie, stanie się również katem innych narodów. Teweńczycy przysłali go tutaj, by zniszczył Pożeracza Lodu. Bali się, że znów spuszczę lawiny na ich wojsko. Zdołałam go uwięzić w lodzie, ale nie pokonać. Pożeracz słabnie, kiedy go opuszczam. Ja mam boskie obowiązki wobec ludzi. Miotam się między tym miejscem a światem zewnętrznym.
– Co niby mamy wskórać, skoro bogowie nie dają rady?
– Ojciec Irtil i Orteka, król Sein nadal żyje. Słyszałeś opowieść o trzech siostrach i bracie-niebracie, Edan?
– Tych, którzy wyzwolili Przystań Mgieł? Czy to o nich mówiła zagadka Bogini Miłości?
– Odnaleźli waszego ojca. Wspólnie mogą stawić czoło armii Tewenu, a wasz ród ma prawo do tronu Starego Państwa. Jeśli Aradel stąd wyjdzie, wszystko przepadnie. Wiecie, co musicie zrobić.
Irtil spojrzała ze smutkiem do góry, na nieruchomą twarz lodowego olbrzyma.
– Więc… Uratuję ojca, ale go nie poznam? Nie zobaczę już brata? Nie będę siedziała przed chatą z Edanem, patrząc na nasze dzieci, a Beht nie będzie im opowiadał historii?
– Nie. Tutaj wasza droga się kończy.
Żywiołak się poruszył i rozprostował plecy. Płaty szronu spadały z jego ramion i pleców na nasze głowy. Gęsta broda z wielkich sopli się zakołysała. Lodowa kopuła zaczęła topnieć.
Mag powoli otwierał oczy. Tak, wiedzieliśmy, co robić. Z Behtem podbiegliśmy do Aradela i schwyciliśmy go, każdy za jedno ramię. Niedźwiedź przygniótł stopy maga pazurami. Ogień nas parzył, a futro Burego zaczęło skwierczeć, ale domyślaliśmy się, że nie potrwa to długo.
Irtil podeszła do Aradela. Jej ruchy, zwykle pełne ekspresji i gwałtowności, teraz stały się dziwnie spokojne. Położyła dłonie na ramionach maga. Pozwoliła palcom płonąć, jakby nie czuła już bólu. Utkwiła spojrzenie w moich oczach. Wyszeptała dwa słowa. Magiczne iskry najpierw rozbłysły jej na ramionach, a potem przeskoczyły na nas wszystkich.
Dziwicie się, że nie wspominam nic o bólu? Spróbujcie włożyć ramiona do ogniska, albo do pieca kowalskiego, a potem odbierzcie nimi kość głodnemu psu. Bolało tak, że straciłem łączność z ciałem i biernie obserwowałem to, co się z nim działo. Magia Irtil, która zmieniła rozszarpane nerwy w nicość, była tylko ukojeniem.
Patrzyłem na Irtil do samego końca. Chciałem zapamiętać, jak wygląda, choć nie miało to żadnego sensu. Myślałem tylko o tym, kiedy znowu spotkam ją, Orteka, Behta i Burego. Bo, na Nerkla, byliśmy najlepszą piątką herosów, jaką bogowie widzieli od zarania dziejów. I gdyby wszystko miało się skończyć właśnie tak, byłoby smutnym żartem z nich samych.
Nieważne, czy Irtil będzie drzewem, robakiem czy kurą, chcę być obok niej.
Mam tylko nadzieję, że ona nie będzie kurą, a ja robakiem.
Epilog – wersja dla grzecznych czytelników
– Tam jest, łap ją!
– Nie, uciekła pod korzeń!
– Mam! Mam! Złapałem!
Chłopak uniósł szamoczącą się żabę wysoko nad głowę, by wszyscy kompani mogli ją zobaczyć.
– To co, pieczemy ją? Hegi, rozpalaj! Zaraz ją nabiję.
– Od mordy czy od rzyci?
Zgromadzili się wokół niego. Ktoś podał naostrzony patyk.
– Zostawcie tę żabkę!
Odwrócili się. Na brzegu stała drobna dziewczynka. Mogła mieć dziesięć, może jedenaście lat. Odgarnęła potargane włosy z umorusanej twarzy. Jej rozgniewana mina tylko ich rozśmieszyła.
– Bo co nam zrobisz?
Krzaki za plecami przybyszki się zakołysały. Spomiędzy gałęzi wyszedł jej równolatek, zbudowany jednak nadzwyczaj potężnie jak na swój wiek. W ręku ważył dębową pałkę.
– Szczeniaku, nas jest więcej!
Do dwójki dołączył kolejny chłopiec. Był cherlawego wzrostu, ale naprężone jak postronki mięśnie i ogorzała twarz zdradzały, że nieraz już pomagał w polu. Ujął w dłoń jeden bijak cepa i rozhuśtał drugi.
– Pożałujecie, że z nami zadarliście! – nasrożył się herszt bandy. – Ale wpierw rozerwiemy żabę!
– Jeśli to zrobicie, mój ojciec każe wybatożyć waszych rodziców na oczach całej wsi za brak wychowania – odezwał się ktoś na drugim brzegu rzeki.
– Najpierw ciebie stłuczemy na kwaśne jabłko, młokosie! – przywódca wciąż się odgrażał, ale jego mina mocno zrzedła.
– Doprawdy?
Ubrany w strój do polowania chłopiec roześmiał się, a potem przeciągle gwizdnął. Niedźwiedź, potężny dziesięciolatek, powoli wyszedł z gęstwiny, łamiąc przy tym gałęzie i wyrywając z ziemi mniejsze krzaki.
– Bury, pokażesz im drogę do domu?
Banda rozpierzchła się w panice. Porzucona żaba wpadła do wody. Ledwo się ruszała. Dziewczynka bez wahania weszła do rzeki, przyklękła i wzięła ją na ręce. Kiedy wstała, właściciel niedźwiedzia był już tuż przy niej. Ich spojrzenia się spotkały.
– Mama mówi, że jestem wiedźmą. Wyleczę ją – wyjaśniła, posyłając mu jednocześnie promienny uśmiech. – Dziękuję, paniczu. Chcesz iść z nami?
– Za tobą choćby w ogień!
Epilog – wersja dla niegrzecznych czytelników
(zalecana lektura opowiadania “Czekałem na koleghę (…)” autorstwa JolkiK)
– Nie wydaje się wam dziwne, że jesteśmy tacy sami? I wszystko pamiętamy? To jakiś żart, nie Ścieżki Wyboru!
– Może bogowie mieli wyrzuty sumienia – odezwał się Beht. – W końcu byliśmy herosami jak się patrzy. To tylko przenieśli nas… gdzieś dalej.
– Ale tu jest jakoś dziwnie, nie zauważyłeś?
– Może to drugi skraj kontynentu. Matka o tym wszystkim gadała: pół ludzie, pół konie, krępi jegomoście z długimi brodami i ogonami, gnomy…
– Beht, to były legendy!
– No, skądś się musiały wziąć.
– Długo tak sobie będziecie gaworzyć, czy szukamy miejsca na nocleg? Coraz bardziej pada! – zniecierpliwiła się Irtil.
– Tam jest jakaś chata, chodźmy.
Weszliśmy do środka. Drzwi skrzypnęły przeraźliwie.
– Co to, to nie! – zaprotestowała Irtil jeszcze na progu – Zamiast łóżka stoi trumna! Mówiłam, żadnych trupów!
– Irtil, nie znamy miejscowych zwyczajów. Może stypa była huczna i zapomnieli?
– Co, nieboszczyka zgubili?
Podszedłem do trumny. Najpierw powąchałem, potem potrząsnąłem za krawędź.
– Ciężka, ale nie śmierdzi. Musiał niedawno nogi wyciągnąć.
– Ja z trumną spać nie będę!
Zagrzmiało. Rzęsisty deszcz zabębnił o dach.
– Wiecie co? Mam pomysł!
– Oho, zaczyna się… – Beht spojrzał na mnie podejrzliwie.
– Sami zrobimy pogrzeb. Nie musimy iść daleko, przy strumieniu widziałem głęboki dół.
Na wszelki wypadek obwiązaliśmy skrzynię znalezionym w domostwie żelaznym łańcuchem, żeby jej zawartość nie wypadła przy transporcie. Ortek zarzucił trumnę na ramię. W strugach deszczu dotarliśmy do strumienia.
– Widzicie? I już po kłopocie.
– No, nie wiem… – Beht zrobił kwaśną minę. – Wypływa.
Istotnie, do dołu naleciało już tyle wody, że nawet obciążenie w postaci łańcuchów nie mogło utrzymać trumny na miejscu.
– A gdybyśmy ją przybili jakimś kołkiem?
– Niby jak?
– No… przez środek, przecież jemu już nie zaszkodzi.
– A wiesz, widziałem tu osinę, z niej się dobrze struga kołki.
Po wielu przekleństwach, ubłoceni do pasa, ponownie podziwialiśmy nasze dzieło. Już mieliśmy wracać do Irtil i niedźwiedzia, kiedy usłyszeliśmy wycie wilków.
– Nie możemy go tak zostawić, zaraz go zwęszą i wykopią.
– To wrzućmy coś, co je zniechęci. Tam rośnie cała łączka czosnku. I jeszcze ten głaz na wierzch, może Ortek da radę go przetoczyć.
Gromobździej i Wrzycimłot sączyli piwo z kufli i wpatrywali się w strugi deszczu.
– Przyjdzie ten Kharafka w końcu?
– Bo ja wiem? W taką pogodę pewnie w domu został.