
Serdecznie dziękuję betującym za pomoc :)
Serdecznie dziękuję betującym za pomoc :)
Tomasz, wciąż zaspany, obrócił się na bok, przytulając wierną sturmgewehrę i jeszcze niedoprany po ostatniej eskapadzie mundur polowy.
– Wstawaj, jest robota – oznajmił znajomy głos.
Smród stęchłej krwi przyprawił go o odruch wymiotny, natychmiast przeganiając sen. Z trudem usiadł, po czym popatrzył z dezaprobatą na uśmiech towarzysza i zrzucił mundur na podłogę.
– Ty tak na poważnie? Chryste, mówiłem, żebyś to wyprał. Ktoś jeszcze pomyśli, że kogoś zabiłem – żalił się Tomasz, wskazując zakrwawione ubrania.
– Wyglądam ci na służbę? – odparł, wywracając oczami. – Nie ma z ciebie żadnego pożytku, a do tego wiecznie tylko narzekasz i narzekasz. Rusz się w końcu, die Zeit rennt. Przypomnij mi, dlaczego jeszcze nie władowałem ci kulki między oczy? – Przyłożył palec wskazujący do czoła.
– Cholerni Niemcy – Tomasz mruknął pod nosem, kierując wzrok na zabrudzone ubranie.
Westchnął, wstał i z grymasem na twarzy podniósł odzież „wyjściową”. Sprawa widocznie nie cierpiała zwłoki, więc o praniu nie było mowy. Poprzedniego dnia był już zbyt zmęczony by zrobić to ręcznie. A na Niemca, jak się przekonał, nie miał co liczyć. Żałował, że nie zabrał się do naprawy pralki, która od dawna była w opłakanym stanie, ale o nowej nikt nie śmiał nawet marzyć. Zważając na wszystkie zaszłe wydarzenia, warunki mieli i tak niemalże luksusowe.
– Jaka robota? – zapytał. – Znowu coś się w lesie zalęgło?
– Nie, nie tym razem. Ale to przy okazji też sprawdź – poinstruował go starszy Niemiec, sięgając po stalowe pudełko leżące na stole i obejrzał je z każdej strony. – Idź na rynek. Tam spotkasz się z kupcem, opchniesz mu łowy z ubiegłego miesiąca i załatwisz zapasy Munition. – Podał Tomaszowi pojemnik i pokręcił głową. – Meine Frau wspominała coś o lokalnej herbacie… Ich specjał, podobno.
Tomasz przytaknął i schował bagaż do plecaka. Ta współpraca była dla niego niezwykle opłacalna, więc odpuścił wszczynanie sprzeczki, że jest zmęczony i nie ma zamiaru nigdzie iść. W drzwiach łazienki obrócił się w stronę towarzysza.
– A ty co będziesz robił? Pralki przecież nie naprawisz, a deine Frau nigdy nie życzy sobie pomocy przy skórowaniu zwierzyny.
– Ja? Nie zamartwiaj się tym. – Machnął na niego ręką. – Jak się pośpieszysz, może zdążysz przed świtem.
Tomasz, odziany w brudny mundur, opuścił bunkier. Świeże powietrze przynajmniej częściowo niwelowało nieprzyjemny zapach. Od miasta dzieliła go gęsta puszcza, pełna wszelakich zagrożeń – zmutowane zwierzęta, przypominające poczwary z najgorszych koszmarów, skryte między leśną florą anomalie, czy po prostu zdziczali mordercy. Ci ostatni byli najgorsi, bo jednak wciąż ludzcy, diabelsko przebiegli i okazjonalnie inteligentni. Dlatego, jak wielu innych, wolał najpierw strzelać, a dopiero później się zastanawiać. Z czasem ignorowanie wyrzutów sumienia przestało być jakimkolwiek wyzwaniem.
Na skraju lasu poprawił hełm i zacisnął ręce na karabinie, by odgarniać nim gałązki drzew oraz krzaków. Podążając wydeptaną ścieżką, ledwo widoczną we wszechobecnym mroku, obrał trasę na ulubione legowisko potworów. W myślach dziękował komukolwiek, kto był za wszystko odpowiedzialny, że nie obdarzył ich nadmiernym sprytem. Choć, jeżeli istniała jakaś siła wyższa, mająca kontrolę nad tym fatalnym światem, to z pewnością nie żałowała ludzkości.
Przy pierwszym przystanku zastał jedynie pozostałości po upiornej uczcie. Porozrzucane kości, poobgryzane niemal do czysta. Strzępy zakrwawionej skóry i jakiegoś materiału. Przykucnął, dokładnie analizując scenerię. Na szczęście, lub nieszczęście, resztki datowały na co najmniej dwa tygodnie. Jeśli mógł ufać swojej pamięci, z tymi osadnikami już się rozprawili. Pociągnął łyk z manierki i ruszył dalej, pozostawiając za sobą opustoszałe legowisko.
W tej strefie najbezpieczniej było nocą, lecz i tak używania latarki unikał jak ognia, by nie zdradzić przypadkiem swojej pozycji potencjalnym agresorom. Nie miał pewności, ile już czasu spędził w gościnie u Szwabów. Może pół roku, może dłużej – dni zlewały się w naprzemienną serię monotonnych wypraw i, niedającego upragnionego odpoczynku, snu.
Nagły głośny szum wytrącił go z chwilowego stanu rozkojarzenia. Odruchowo padł na ziemię i przeczołgał się w pobliskie zarośla. Karabin nie pozwalał mu przyjąć wygodnej pozycji. Bacznie nasłuchiwał, wytężał wzrok, ale za nic nie mógł zlokalizować źródła dźwięku. Natomiast ten wciąż nie ustawał, przyprawiając Tomasza o zawroty głowy. Czuł, jakby miał zaraz stracić przytomność.
Wtem, pomiędzy drzewami, zamajaczyły jakieś cienie. Wyglądały na grupę ludzi. Może oddział wojskowy, może cywilów. Próbował się im dokładniej przyjrzeć, ale byli za daleko. Ich usta się poruszały, ale szmer zagłuszał jakiekolwiek rozmowy. Gdyby zaatakował pierwszy, mógłby ich wziąć z zaskoczenia, ale na tym przewaga się kończyła. Najrozsądniejszym rozwiązaniem było przeczekanie w obecnej kryjówce. Czuł, jakby miał stracić przytomność w każdej chwili.
Czekał, obserwował, próbował cokolwiek usłyszeć, lecz bezskutecznie. Jeden z nich tłumaczył coś pozostałym, wskazując ręką wszystkie możliwe kierunki. Tomasz zamknął oczy na ułamek sekundy. Poczuł silny powiew wiatru. Kiedy ponownie je otworzył, cienie rozpłynęły się w powietrzu.
Kolejne parę chwil wpatrywał się w ten sam punkt, nie rozumiejąc, co właśnie ujrzał. Na myśl przychodziła mu jedynie anomalia czasowa, ale sam nigdy takiej jeszcze nie napotkał. Nie znał również nikogo, kto by takową widział – jedynie słyszał opowieści, zawsze towarzyszące wysokoprocentowym trunkom. Tak naprawdę, uznawał je wyłącznie za kolejną durną bajkę.
Wstał i otrzepał ubranie, pod nosem kierując w swoją stronę wiązankę wyzwisk. Wyciągnął wyblakłą mapę z kieszeni. Okolicę znał dobrze, pomijając teren za lasem. Poświęcił kilka minut analizie dalszej trasy i wyliczył, że może nie zdążyć przed świtem. Jednakże po drodze nie było dogodnych miejsc na bezpieczne przeczekanie dnia. Zresztą, straciłby na to zbyt wiele czasu.
Na tle zrujnowanych budynków widać było już pierwsze promienie wschodzącego słońca. Tomasz obserwował je, gryząc suchy chleb. Zawinął resztkę prowiantu w chustkę i wpakował do plecaka, po czym zapił łykiem z manierki.
Całe miasto mieściło się na terenie dawnego, zawsze pilnie strzeżonego, ratusza. Co niektórzy, osiedli w pobliskich blokach czy domach jednorodzinnych, które nie zostały kompletnie zrównane z ziemią, jako że otrzymanie statusu obywatela miasta nie było proste. Tomasz uważał, że jakiekolwiek większe zgromadzenia nigdy nie zwiastowały niczego dobrego, a tym bardziej nie chciał powierzać swojego życia w ręce obcych mu ludzi. Sam też wolał uniknąć odpowiedzialności za innych, jeżeli przydzieliliby go do szeregów straży. A innej pozycji władza raczej by mu nie przypisała.
Do tej pory był w okolicy trzykrotnie. Za każdym razem nie była to w pełni jego decyzja. Szanowny pan Szwab wiele razy wyręczał się nim w sprawach handlowych. Lecz nawet tymczasowa gwarancja dachu nad głową i swojskich produktów żywnościowych była zdecydowanie warta okazjonalnych wędrówek.
Z daleka raz jeszcze przyjrzał się straży pilnującej ratusza, wyjął latarkę i błysnął nią pięć razy – był to ustalony znak dla przybywających, którzy nie zamieszkiwali miasta. Widział jak jeden ze stróży, wyjmuje krótkofalówkę, zapewne w celu poinformowania centralnego zarządu o przybyciu gościa. Po upływie chwili otrzymał sygnał zwrotny – jedno dłuższe błyśnięcia i dwa krótkie. Podszedł, trzymając ręce na widoku.
– Zaraz ktoś zaprowadzi cię na kontrolę, ale najpierw… – strażnik wyciągnął do niego rękę – …zaliczka.
Tomasz z małej kieszonki plecaka wyjął pięć naboi i wręczył je jako zapłatę. Ochroniarz bacznie im się przyjrzał, po czym schował do kieszeni i skinął głową. Ku niezadowoleniu Tomasza, kontrola oznaczała zarekwirowanie broni, ale musiał respektować panujące restrykcje. Inne okoliczne miasteczka nie oferowały tak szerokiego wyboru w handlu. Do tego pobierały przy tym znacznie większe opłaty, a ich mieszkańcy nie zawsze należeli do cywilizowanych.
Zamek zgrzytnął, zza drzwi wyłoniła się kobieta w mundurze i machnęła ręką na przybysza. Tomasz dał się zaprowadzić do punktu kontrolnego. Podczas poprzednich wizyt zaobserwował, że tutejsi żołdacy niechętnie wdają się w konwersacje z obcymi. Sam też wolał przyoszczędzić sobie bezsensownych rozmówek, więc było mu to jak najbardziej na rękę.
Niezadowolone spojrzenie kontrolera przypomniało mu o niewypranej górze munduru. Odłożył go do skrytki, zostając w znoszonym podkoszulku. Po przekazaniu gewehry i noża myśliwskiego na przechowanie, został wpuszczony do głównego holu ratusza. Musiał przyznać, że sprawna organizacja zawsze wprawiała go w niemały zachwyt. Wszyscy i wszystko mieli swoje wyznaczone miejsce, a starannie zachowany porządek wręcz cieszył oko. Całokształt dawał iluzję powrotu do starego świata, którego obraz Tomasz widział w pamięci jak przez mgłę.
Minął kilka pokoi urzędowych i mieszkalnych oraz namioty ustawione pod obiema ścianami korytarza służące za tymczasowe lokum dla przyjezdnych, aż wreszcie przecisnął się przez tłum zgromadzony przy barze, by znaleźć się na rynku miasta.
Kupić amunicję i herbatę, ale najpierw wziąć kasę za artefakty – w myślach odtworzył listę zadań. Rozejrzał się po hali. Nie podobał mu się panujący tłok, który wydawał się większy niż podczas poprzedniej wizyty. Tomasz czuł się nieswojo. Ostatecznie dostrzegł znajome stoisko na środku hali targowej i ruszył w jego kierunku.
Odczekał swoje w kolejce, skinął głową na powitanie, po czym położył na blacie pojemnik, wręczony mu wcześniej przez Niemca. Wbił wzrok w ręce kupca, gdy tamten podjął się wyceny.
– Mogę dać ci za to trzy magazynki – oznajmił. – Kaliber siedem dziewięćdziesiąt dwa, albo pięć pięćdziesiąt sześć. Bierzesz?
– Biorę. Siedem dziewięćdziesiąt dwa – odpowiedział Tomasz, uradowany, że nie będzie musiał dodatkowo zachodzić po amunicję, skoro właśnie trafił na pożądany kaliber.
Handlarz wyłożył magazynki na blat. Kiedy Tomasz chował je do plecaka, tamten zagarnął towary do obszernej skrzyni oraz zwrócił mu pojemnik.
– Gdzie mogę dostać tu herbatę? – zapytał, chowając zarobek do kieszonki plecaka.
Kupiec ponownie podniósł na niego wzrok i nim odpowiedział, rozejrzał się wokół.
– Tam w rogu. – Wskazał kierunek ręką. – Za dwieście gramów biorą trzy naboje.
– Dzięki – rzucił Tomasz, już zmierzając w stronę następnego stoiska.
Oprócz lokalnie wyprodukowanej herbaty, której zażyczyła sobie żona Niemca, mieli tam również książki. Większość z nich była wybrakowana – brak okładki, powyrywane kartki, czy wyblakłe strony, których treści czytelnik sam musiał się domyślić. Jednak stanowiły one cenny towar dla umiejących czytać, a coraz młodszym pokoleniom zaczynało brakować tej zdolności.
Poprzednią kolekcję Tomasz stracił pół roku temu, co wręcz go zdruzgotało. Zresztą, przepadło wtedy prawie wszystko, co miał. Chociaż nie potrafił odtworzyć listy, zawierającej rzeczy, nad których utratą tak ubolewał. Przy każdej próbie był to zupełnie inny zestaw. Od tego czasu, stronił od pozwalania sobie na jakiekolwiek zachcianki, lecz tym razem, coś w nim nie dawało za wygraną. Musiał kupić tę książkę, wręcz wołającą do niego z blatu. Zaczynający się niecierpliwić sprzedawca odchrząknął.
– Kupujesz coś czy nie? Nie mam całego dnia – ponaglił go.
Tomasz wpatrywał się jeszcze chwilę w upatrzoną okładkę, aż nareszcie podniósł wzrok.
– Dwa razy po dwieście herbaty – powiedział, pauzując, by zastanowić się nad kolejnym zakupem. – I wezmę Zbrodnię i karę.
Handlarz uśmiechnął się, choć trudno było stwierdzić w jakim stopniu przyjaźnie. Wziął dwie torebki z ziołami i położył je przed Tomaszem.
– Będzie piętnaście naboi – oznajmił.
Resztę doby postanowił przeczekać w służącym za hotel namiocie. Czasu spędzonego między ludźmi wystarczyłoby mu na kilka miesięcy. Zdecydowanie wolałby wrócić już do spokojnego bunkra, ale podróż za dnia mogła być zbyt wymagająca dla jego zmęczonego organizmu.
Na razie, poza Tomaszem, w lokum nie zameldował się jeszcze nikt. Zdjął buty i rzucił plecak w kąt, a następnie ułożył się na materacu, który z pewnością widział lepsze dni, podobnie jak reszta wyposażenia namiotu. Przynajmniej był czysty oraz definitywnie wygodniejszy niż zimna podłoga.
Z wręcz namacalną tęsknotą przejechał dłonią po wiekowej okładce książki. Chciałby móc powiedzieć, że przypomniało mu się dzieciństwo, spędzone nad przeróżnymi tomami. Niestety, pamięć nie była na tyle łaskawa, by pozwolić na wspomnienie minionych lat, które wydawały mu się momentami nierealne. Jakby nic z tamtego okresu nie miało miejsca. Jedynym obrazem, malującym się przed oczami, był pistolet trzymany przy skroni.
Z trudem przegonił tę wizję, skupiając uwagę na teraźniejszości. Pociągnął za sznurek przy lampce, która rozświetliła wnętrze namiotu. Z początku całkowite skoncentrowanie się na lekturze sprawiało mu niemały kłopot. Co kilka akapitów musiał wracać, by dokładnie pojąć, co przed chwilą przeczytał. Przy około dwudziestej stronie, powieść zupełnie go pochłonęła. Odizolował się od otaczającego go świata, przenosząc się do dziewiętnastowiecznego Petersburga. Nie licząc przekładania stron, przez cały ten czas nawet się nie poruszył. Nie podniósł wzroku, gdy do kwatery wszedł inny przybysz. Tamten również nie zwrócił na Tomasza większej uwagi.
Nie miał pewności, ile dokładnie minęło czasu, ale lampa zaczęła powoli przygasać. Jeśli chciał wyruszyć tuż po zmierzchu, nie pozostało mu wiele czasu na sen. Za zakładkę posłużył zakrwawiony skrawek papieru pokryty nieczytelnym pismem, który odnalazł w czeluściach plecaka. Tomasz wstał, rozciągając przy tym zdrętwiałe mięśnie.
Obudził się zlany potem, bardziej zmęczony niż był, kiedy zmrużył oczy. Wciąż nie udało mu się przywyknąć do codziennych koszmarów, których nie pamiętał po przebudzeniu. Pozostawał jedynie przeszywający lęk. Gdyby tylko mógł, nie spałby wcale. Rozejrzał się po otaczającej go przestrzeni, wycierając czoło materiałem, pełniącym funkcję kołdry. Był w namiocie sam, więc przynajmniej los przyoszczędził mu ciekawskich spojrzeń nieznajomych. Zebrał swoje rzeczy, udał się do toalety i w trybie przyśpieszonym zaczął doprowadzać się do porządku. Przemył twarz zimną wodą. Gdy otworzył oczy, po lustrze spływała krew. Wyciągnął dłoń, żeby sprawdzić, czy na pewno nie ma zwidów. Lecz jego własne odbicie było inne, obce. Zrobił krok w tył, ten po drugiej stronie zrobił to samo. Miał na szyi kilka nieśmiertelników. Był odziany w czarny mundur polowy, a po skroni spływała mu struga krwi.
Kiedy Tomasz ponownie mrugnął, wszystko wróciło do normy. Najbardziej niepokojącym elementem jego odbicia znów były jedynie ciemne wory pod oczami. Tomasz wycofał się z łazienki, bacznie obserwując lustro.
Przy punkcie kontrolnym spotkał tego samego strażnika co przy wejściu do ratusza. Tamten, widocznie zmęczony długą zmianą, nawet nie obdarzył go spojrzeniem. Wręczył mu ekwipunek pozostawiony w depozycie i życzył bezpiecznej drogi, bez przekonania. Tomasz nałożył górną część munduru oraz przewiesił giwerę przez ramię, po czym ruszył korytarzem w kierunku drzwi wyjściowych. Minął się z wracającymi z warty żołdakami, którzy dyskutowali o jakimś obłąkańcu, szerzącym mit o nawiedzonym oddziale terroryzującym okolicę. O ile wszelakie anomalie były na porządku dziennym, nikt nie traktował podobnych bujd poważnie. Każdy mógł powiedzieć, że coś widział, ale bez dowodów – sprawy nie było. Tomasz mimowolnie zaśmiał się pod nosem, wychodząc z powrotem na świeże powietrze.
Na horyzoncie było widać ostatnie promyki zachodzącego słońca. Niebo powoli przybierało granatowy kolor, na którego tle mieniły się porozrzucane gwiazdy. Z zachwycenia malowniczą nocą wyrwał go dobiegający z oddali skowyt jakiegoś mutanta, a zaraz po nim – kolejnego. I jeszcze kilku następnych. Dźwięk przerwał ogólnie panującą ciszę, wcale a wcale nie zachęcając do wyprawy.
Tomasz nie zastanawiał się nad przedłużeniem pobytu w mieście. Nie miał nawet na to najmniejszej ochoty. Zrobił krok w przód, a za nim kilka następnych, aż w końcu wpadł w wypracowany rytm marszu. Tu i ówdzie było słychać szelesty, czy dźwięk łamanych gałązek, kiedy przeróżne kreatury udawały się na spoczynek.
Droga mijała spokojnie, choć Tomaszowi ten spokój zupełnie się nie udzielał. Czuł się obserwowany. Z nerwów ciągle wykonywał gwałtowne ruchy. Organizm błagał o odpoczynek. Potknął się. Gdzieś na skraju linii wzroku mignął mu jakiś kształt. Upatrzył solidnych rozmiarów kamień i do niego podszedł. Zanim usiadł, dokładnie obejrzał okolicę. Było czysto. Karabin oparł o głaz, by w każdej chwili móc po niego sięgnąć. Spoczął, przecierając zmęczone oczy dłonią i opuścił głowę. Dobrą minutę spędził, patrząc na własne buty. Gdyby tylko mógł sobie na to pozwolić, włączyłby latarkę i ponownie przysiadł do lektury. Jednak nie był to ani czas, ani miejsce na taką swobodę.
Sięgnął po piersiówkę, lecz nim zdążył się napić, zobaczył dwie czerwone kropki niemalże na wysokości twarzy. Wampirak, cholera – pomyślał, powoli wyciągając rękę w kierunku broni. Czarny jak smoła, kotopodobny mutant już szczerzył na niego ogromne zębiska. Czas płynął wolno, jakby ktoś celowo chciał przedłużyć Tomaszowi przeżywanie konsekwencji jego nieostrożności. Stwór naprężył łapy, szykując się do skoku. Mężczyzna złapał za broń i niemalże w ostatniej sekundzie, sturlał się z kamienia na twardą ziemię.
Na szczęście, nie spadł z dużej wysokości, ale gwałtowne uderzenie zaparło mu dech w piersiach. Tam, gdzie przed chwilą się znajdował, z głośnym sykiem wylądował drapieżnik. Tomasz uniósł karabin, odbezpieczył i wziął przeciwnika na muszkę. Zdecydowanie do tego typów bliskich spotkań trzeciego stopnia wolałby użyć czegoś bardziej poręcznego. Krótka seria strzałów przeszyła powietrze, a wampirak przepadł z pola widzenia. Strzelec wycofał się między krzaki, rozglądając się na wszystkie strony, czy aby na pewno tamten nie wracał. Nie mógł jednak czekać w nieskończoność, bo nie wiedział, czy całe to zamieszanie nie rozbudziło innych, przyczajonych w lesie, stworzeń.
Kiedy uznał, że wampirak nie wrócił na rewanż, szybkim krokiem dopadł ekwipunku pozostawionego na kamieniu. Na plecaku i powierzchni skały widniały śladowe ilości krwi, natomiast brakowało truchła.
Czyli trafiłem bestię – stwierdził w myślach, choć nie był zadowolony, że jednak przeżyła.
Ruszył dalej w głąb puszczy. Pomimo przeważnie niewielkiej aktywności anomalii na tym terenie, na tyle na ile pozwalał mu na to organizm, skupiał się na bacznym wypatrywaniu potencjalnych zagrożeń.
Pojedynek z wampirakiem i długa wędrówka sprawiły, że marzył o postoju. Co prawda, nie pozostało mu wiele trasy powrotnej, ani poprzedni incydent jakoś niekoniecznie zachęcał do ewentualnej powtórki z rozrywki. Jednak doskonale wiedział, że ma większe szanse ostać się w jednym kawałku, jeżeli pozwoli sobie na, chociażby, kilka minut przerwy. Tak więc przykucnął pod drzewem, trzymając karabin w dłoni, podczas gdy drugą odkręcał piersiówkę. Do jego nozdrzy dotarł zapach spalenizny – i to całkiem świeży. Nim zdążył się napić, ponownie schował manierkę do kieszeni.
Wiatr wiał z jego prawej, czyli to tam coś musiało się palić. Albo raczej – ktoś coś podpalił. Mimo ciekawskiej natury zwykł nie ingerować w sprawy bezpośrednio go niedotyczące, ale stało się to zbyt blisko miejsca, które prawie mógł nazywać domem. Spałby wyjątkowo niespokojnie, gdyby sytuacja pozostała bez jakiegokolwiek wyjaśnienia. Pod osłoną nocy i drzew, po cichu ruszył w wytypowanym kierunku.
Las powoli zaczął się rozrzedzać. Pośród ogólnie panującego mroku było widać rażący w oczy blask ogniska. Zresztą, nie byle jakiego – płomienie sięgały wysokości dobrych trzech metrów. Tomasz położył się na ściółce, przeczołgując dystans dzielący go od polany. Znów usłyszał przytłaczający szmer. Zaczęło mu przyćmiewać przed oczami. Przed sobą dostrzegł kilka postaci, przypominających raczej cienie niż ludzi. Ich sylwetki były niewyraźne. Niemal od razu powiązał je ze zjawiskiem zaobserwowanym w drodze do miasta niecałą dobę temu.
Wtedy uznał, że ma zwidy. To wyjaśnienie straciło sens, gdyż smród spalonego mięsa był jak najbardziej realny. A w okolicy nie mógł dostrzec innych potencjalnych sprawców. W pojedynkę nawet nie myślał podejmować się walki z nieznanymi istotami. Obleciał go strach. Powątpiewał, czy uda mu się kontynuować dalszą drogę, czy po prostu zostanie, tam, gdzie był, dopóki nie pochłonie go ziemia. Albo ci mroczni go dopadną.
Poczuł na sobie czyjeś spojrzenie. Nie potrzebował skierowywać wzroku na cienie z polany, by wiedzieć, że ich dowódca go zauważył. Skąd wiedział, że akurat dowódca? Po prostu to czuł. Nie miał bladego pojęcia, jak to sensownie wytłumaczyć.
Z początku zaczął się powoli wycofywać, a kiedy tylko wypełzł spod krzaka, wstał i pobiegł. Ani nie oglądał się za siebie, ani nie patrzył pod nogi. Instynkt podpowiadał, że wpadnięcie w anomalię byłoby losem o niebo lepszym, niż skończenie w rękach cieni.
Zdyszany i zlany potem do tego stopnia, że ubranie wręcz przylegałp do skóry, odetchnął dopiero na skraju lasu. Na horyzoncie widniało już dobrze znane zejście do bunkra oraz ogródek, w którym zazwyczaj o tej porze przebywała Frau jego towarzysza Niemca.
W okolicy panowała aż nadzwyczajna cisza. Na prowizorycznym ganku nawet nie paliła się lampka. Przez dobrą chwilę zbierał w sobie odwagę, by zrobić następny krok. Podszedł bliżej. Tuż przy grządce z warzywami poczuł lekką, metaliczną woń.
Poćwiartowane kończyny, głowy odrąbane od tułowi, morze krwi – już wcześniej znany, lecz usilnie wyparty, obraz zawitał w jego myślach. Był święcie przekonany, że ognisko, które zauważył w lesie, ściśle wiązało się z tym, co zaszło w siedzibie.
Wzdrygnął się i zasłaniając nos rękawem, udał się ku wejściu do bunkra. Drzwi były otwarte na oścież. Oświetlił przestrzeń latarką. Plama krwi, w kształcie rozmazanego odcisku dłoni.
Poczuł ciepłą substancję, spływającą po twarzy. Zrobił krok w tył, zadzierając głowę.
Wiesz, co zrobiłeś – głosił napis. Czerwone, błyszczące krople kapały z sufitu.
Tomasz kompletnie stracił poczucie czasu, z którym od dawna miał problemy. Za dnia spał w opuszczonych budynkach, często budząc się po kilka razy, a nocą krążył po okolicy w poszukiwaniu coraz to nowej kwatery. Zapasy miał przygotowane na dwa dni, więc żył tym, co znalazł albo upolował. Gorzej było z wodą, ponieważ ta z rzek nie zachęcała do spożycia, z racji na istoty je zamieszkujące – nie chciał stracić ręki w paszczy jednej ze zmutowanych ryb. Kiedy tylko mógł, ustawiał prowizoryczne instalacje zbierające deszczówkę, choć pogoda nieczęsto sprzyjała jego planom.
Nie miał konkretnego celu podróży. Trzymał się z dala od miasta, jak i innych potencjalnie zamieszkałych okolic. Samotność zbytnio mu nie doskwierała. Tęsknił jedynie za posiadaniem stałego, w miarę bezpiecznego miejsca noclegu.
Natknął się na opuszczoną wieś, niegdyś zapewne tętniącą życiem. Przez moment, dosłownie ułamek sekundy, miał wrażenie, że widzi rezydujących tam kiedyś ludzi, zachowujących się, jak gdyby nigdy nic się nie stało. Potrząsnął głową, próbując przegonić tę wizję. Wróciła szara rzeczywistość, a Tomasz skierował się do umieszczonego w centrum kościoła. Mimo zniszczeń i bezwzględnego upływu czasu budynek wciąż prezentował się majestatycznie. Przybysz zastanawiał się, jakie witraże kiedyś zajmowały teraz puste otwory.
Stanął przed wejściem. Szarpnął za klamkę – raz, drugi, a ta nie ustępowała. Nie było słychać rygla, który mógłby blokować drzwi. Wycofał się, wziął lekki rozpęd i naparł na nie barkiem. Dalej bez skutku. Najprawdopodobniej każdy inny budynek stanowiłby równie dobry wybór, ale on akurat postawił na ten. W żadnym wypadku nie zamierzał tak łatwo odpuścić. Przeszedł na tyły obiektu, poszukując innego wejścia. Kątem oka dostrzegł jakiś ruch między domami, lecz kiedy ponownie spojrzał w tamtym kierunku, niczego nie zauważył.
– Tylko halucynacji mi do tego brakowało – westchnął, przykładając rękę do czoła. Był po prostu wykończony.
Okrążając budynek, nie dostrzegł w pobliżu żadnej anomalii. Zupełnie czysty teren – rzecz wręcz niespotykana w kiedyś zaludnionych strefach. Przez myśl przeszło mu, że może jakaś siła wyższa miała to miejsce w swojej opiece. Choć, ta teoria prowadziła do wniosku sugerującego obojętność i zezwolenie na straszliwy los ludzkości, czegoś, co z założenia powinno było ją chronić. Pozostał więc przy zrzuceniu tego na zbieg okoliczności.
Odnalazł boczne wejście zapewne prowadzące do zakrystii. W duchu liczył, że znajdzie tam jakikolwiek zdatny do spożycia prowiant. W jego zapasach ostał się jedynie kawał mięsa z bagienniarza, który, jak się wcześniej przekonał, zachowywał nieprzyjemny smak nawet po obróbce termicznej. Pogrążony w rozmyślaniach, tkwił przed zamkniętymi drzwiami, jakby czekał na specjalne zaproszenie, od nie wiadomo kogo.
– No, wejdź. Na co czekasz?
Chwycił klamkę, lecz tak samo, jak podczas próby z głównym wejściem, nie ustępowała. Wyciągnął pistolet. Nie zważał na zagrożenie, które mogło nadejść po zakłóceniu panującego spokoju. Wycelował w zamek i pociągnął za spust. Ledwo zdążył odskoczyć przed rykoszetującym pociskiem. Nie miał czasu, by zastanawiać się, jakie prawa fizyki zostały przy tym złamane.
Ustawił się tyłem do drzwi, mając widok na zniszczone zabudowania wioski. Nie miał wystarczająco cierpliwości ani sił, by kontynuować walkę z niewpuszczającym go do środka kościołem. Mentalnie zanotował sobie wypytanie kogoś o ten dziwny fenomen, gdy usłyszał ciche poskrzypywanie. Nim się odwrócił, poczuł, jak coś schwytało go za materiał munduru i gwałtownie pociągnęło w tył.
Niekończące się białe korytarze. Ludzie, bez twarzy, w fartuchach. Liczby. Badania. Strzykawki. Krew. Pełno krwi.
Osiemdziesiąt sześć.
Uśmiechnięty człowiek obiecujący, że wszystko będzie dobrze. Poharatany trup, wciąż szczerzący zęby.
Następne korytarze. Skalpel w dłoni. Czerwone drzwi.
Obudził się z krzykiem i chęcią zemsty, ale nawet nie wiedział na kim, ani za co. Kiedy uspokoił oddech, rozejrzał się po otoczeniu. Znajdował się w małym pokoiku, obwieszonym licznymi obrazkami świętych. Nie był skrępowany, a broń leżała tuż przy kanapie, na której najwidoczniej spędził noc. Jego plecak stał otwarty na ziemi. Dostrzegł, że pośród wyposażenia brakuje niedawno zakupionej książki. Ręce wciąż mu drżały kiedy podszedł do okienka i wyjrzał na zewnątrz. Przytłumiony szmer dobiegł jego uszu.
Czekali na niego. W świetle dnia rażącym oczy przyzwyczajone do mroku dokładnie widział półprzezroczyste sylwetki. Oni też go widzieli. Zapewne reszta jego oddziału rozstawiła się przy pozostałych możliwych wyjściach. Już wiedział, że pozostało mu tylko jedno rozwiązanie. Nie miał najmniejszych szans stawić im czoła, ale nowo wzbudzona potrzeba odpowiedzi nie dałaby Tomaszowi spokoju. Nawet w zaświatach, jeżeli takowe rzeczywiście istniały. Do pokoju weszły dwie postacie.
Pierwsza z nich wyglądała na klechę. Miała siwy zarost, była odziany w czerń, a spod kołnierza widoczna była biała chustka, przywodząca na myśl prowizoryczną koloratkę. Druga, sądząc po posturze, zdecydowanie młodsza, był nieco niższa od Tomasza, z zakrytą twarzą. W każdej innej sytuacji uznałby świeckiego towarzysza za bandytę, ze względu na ubiór. Ale ci nie zwykli trzymać z duchownymi. Zerknął na swoją broń, później znów na nieznajomych. Założył, że to właśnie oni zaciągnęli go do kościoła, podczas poszukiwań schronienia w dniu poprzednim.
– Nie chciałem sprawiać kłopotów – wymamrotał, kiwając głową w stronę okna.
Tamci wymienili się konspiracyjnymi spojrzeniami, a młodszy wzruszył ramionami w odpowiedzi na milczące pytanie duchownego.
– Tak… Rozumiemy. – Klecha wymownie przytaknął, powoli kiwając głową, jakby nad czymś się zastanawiał. – Chodź. Musisz coś zobaczyć.
Tomasz czuł się co najmniej zagubiony i mocno niepewny w tej sytuacji. Nie miał bladego pojęcia, co nieznajomy mógłby chcieć mu pokazać, ale poza ścianami budynku czekała na niego jedynie pewna śmierć. Oni też to najwyraźniej wiedzieli, więc po prostu opuścili pokoik, zakładając, że gość uda się za nimi. Raz jeszcze wyjrzał przez okno. Dowódca cieni wskazywał go ręką. Tomasza przeszedł dreszcz, a mroczna dywizja ulotniła się niczym dym. Przez moment się wahał, lecz przewiesił karabin przez ramię i zdał się na przewodnictwo tajemniczych nieznajomych.
Drogę przebyli w milczeniu. Tomasz spostrzegł, że brakowało magazynka przy jego karabinie. Z ciekawością rozglądał się po korytarzach, które były zachowane w prawie idealnym stanie. Część obrazków, przedstawiających świętych, kojarzył z lat dzieciństwa. Inne były mu zupełnie obce. Szczególnie wyróżniały się ikony, przedstawiające kobietę w jednej ręce trzymającą maskę przeciwgazową, a nad drugą lewitował kulisty kształt z dotąd niespotkanym przez niego symbolem. Choć kultystów unikał jak ognia, wiedział o więcej niż jednej organizacji czczącej niedawno wymyślone bóstwa, a raczej ich imitacje, odpowiadające obecnemu stanowi rzeczy. Na samą myśl, że trafił na członków którejś z nich, przeszedł go dreszcz.
Zatrzymali się przy drewnianych drzwiach. Duchowny odstąpił na bok, a trep odpiął od paska pęk kluczy. Tomasz odchrząknął, w myślach walcząc z gnębiącymi go pytaniami.
– Długo tu stacjonujecie?
– Wystarczająco długo – odparł klecha, jakby to miało cokolwiek rozjaśnić rozmówcy.
– Aha – przytaknął bez przekonania Tomasz, czując zbierający się w nim niepokój. Coś ewidentnie było na rzeczy.
Panującą ciszę przerwał brzdęk kluczy, a tuż po nim zgrzytnął zamek. Mundurowy ustąpił przejścia kapłanowi, a gdy tamten znikł za drzwiami, wskazał Tomaszowi, by wszedł.
Rozmiary, z zewnątrz wyglądającego niepozornie, budynku nie przestały go zaskakiwać. Podążali nieoświetlonym, dość wąskim korytarzem, który powoli zmierzał w dół.
Jakaś sekretna piwnica? – zastanawiał się Tomasz, coraz mniej przekonany do nowej kompanii.
Pewnie, gdy tylko wykonam gwałtowny ruch, ten z tyłu mnie zastrzeli. A tam, dokąd idziemy, nie będzie żadnego wyjścia. Cholera, dałem się zrobić jak nic.
Ostatecznie, uznał, że i tak preferuje szanse, jakie ma na dwójkę ludzi, niż rzucenie się na całą dywizję nieznanych istot.
A co, jeśli oni współpracują?
Takiej wersji nie chciał do siebie dopuścić. Milcząc, szedł za duchownym. Czuł pot spływający po rękach. Korytarz wydawał się nie mieć końca. Im dalej od wyjścia się znajdowali, tym dokładniej słyszał cichy dźwięk dochodzący gdzieś z dołu. Fakt, że nie brzmiał, jak ten towarzyszący obecności mrocznego oddziału, częściowo uspokoił jego poszargane nerwy.
Znaleźli się przed stalowymi drzwiami, zupełnie niepasującymi do reszty wnętrza kościoła. Zamykający pochód wyminął go i ponownie sięgnął po klucze. Szum, przypominający odgłosy pracy maszynerii, był tam zdecydowanie głośniejszy. Tomasz, przyparty do zimnej ściany, obserwował każdy jego ruch – a klecha obserwował jego. Miał niemalże pewność, że to może być jego ostatnia szansa na atak, ale nie mógł się zebrać, by sięgnąć po broń. Coś, jakaś nienamacalna siła, go powstrzymywała. To wszystko wcale a wcale mu się nie podobało. Spojrzał na korytarz ciągnący się w górę – zupełnie prosty, brak jakiegokolwiek pola do manewru. Bez szans na skrycie się przed linią ognia. Nawet jeśli udałoby mu się wziąć ich z zaskoczenia, zyskałby jedynie kilka metrów przewagi, które nic by nie zmieniły.
Poczuł, jak czyjaś dłoń spoczęła na jego ramieniu. Odwrócił wzrok i zobaczył przed sobą duchownego, który sprawiał wrażenie, że czyta mu w myślach.
– Możemy to zrobić po dobroci. Lepiej na tym wszyscy wyjdziemy – oznajmił, ostrzegawczo zaciskając chwyt.
– Ale, o co w tym chodzi? – zapytał Tomasz. – Czego wy ode mnie chcecie? Czego chcą tamci?
Kapłan i jego ochroniarz, tudzież współpracownik, znowu spojrzeli po sobie. Widocznie nie chcieli wtajemniczać gościa, który zdążył określić swój żywot, jako zbliżający się ku końcowi.
– Wszystko jest wolą Najwyższej. Nie próbuj z tym walczyć – uspokajającym tonem odpowiedział mu duchowny, popychając go w stronę stalowych drzwi.
Tomasz obrócił się i przygwoździł kapłana do ściany. Przedramię trzymał na wysokości jego szyi, stopniowo odcinając przepływ powietrza. Drugą ręką sięgnął po nóż, lecz w jego miejscu napotkał pustkę. Mundurowy znikł z zasięgu jego wzroku.
– Nie obchodzą mnie wasze durne kulty – wycedził przez zęby. – Dlaczego akurat ja? Przyznaj się, jesteście z nimi w zmowie.
– Zrobiłeś już wystarczająco. Uspokój się – powiedział, zupełnie niewzruszony, kapłan.
Tomasz, jedynie podjudzony tymi słowami, przyparł go mocniej do ściany. Twarz jego przeciwnika zaczęła nabierać lekko czerwonego koloru, choć tamten nadal nie okazywał ani cienia przejęcia swoją sytuacją.
– Nieprawda. Nic nie zrobiłem. – Tomasz zaprzeczył. Krew szumiała mu w uszach. Widział niekończące się białe korytarze. – To tamte… istoty, potwory zamordowały moich towarzyszy, a wy coś prawicie, o woli jakiejś Najświętszej.
– Nie ma i nie było żadnych tamtych. Dobrze to wiesz.
Na końcu języka miał już odpowiedź, ale nim zdążył wydobyć dźwięk, poczuł lekkie ukłucie w okolicy karku. Odsunął się od kapłana, by spojrzeć, kto za nim stoi. Niemal natychmiast zaczęło mu się robić słabo, a obraz się podwajał i rozmazywał. Ujrzał mundurowego, przyglądającego mu się z dezaprobatą, a obok znajomą twarz w białym fartuchu, trzymającą strzykawkę w dłoni. Wyciągnął przed siebie rękę i padł na ziemię, tracąc kontakt z rzeczywistością.
– Wasza jasność… – zaczął kapłan, kłaniając się. – Jest mi niezmiernie przykro, że musiały zostać zastosowane takie środki wobec pacjenta.
To jest takie specyficzne opko i nie każdy zrozumie zakończenie. Używasz małych, na pierwszy rzut oka nieznaczących elementów, które budują historię i finał. Niczego nie tłumaczysz, nie mówisz wprost, ale podsuwasz tropy, które naprowadzają na rozwiązanie. I to jest w tym opowiadaniu świetne!
Szacun za tę pralkę. Nie wiem czemu jakoś mi tak zapadła w pamięci :D
Przyjemnie się betowało i klikam oczywiście :)
Pozdrawiam!
Kto wie? >;
Witaj. :)
Ze spraw technicznych zatrzymały mnie następujące fragmenty (zawsze – tylko do przemyślenia):
Od miasta, dzieliła go gęsta puszcza… – zbędny przecinek?
Widział jak jeden ze stróży, wyjmuje krótkofalówkę – i tu?
Niezadowolone spojrzenie kontrolera przypomniało mu, o niewypranej górze munduru. – i tu?
Z początku, całkowite skoncentrowanie się na lekturze sprawiało mu niemały kłopot. – i tu?
Co kilka akapitów, musiał wracać… – tu też?
Przy punkcie kontrolnym, spotkał tego samego … – i tu?
Tomasz uważał , że jakiekolwiek … – zbędna spacja przed przecinkiem?
Jedynym obrazem (przecinek?) malującym się przed oczami, był pistolet trzymany przy skroni.
Instynkt podpowiadał, że wpadnięcie w anomalię, byłoby losem o niebo lepszym, niż skończenie w rękach cieni. – zbędny drugi przecinek?
Wycofał się, wziął lekki rozpęd i naparł na nie barkiem Dalej bez skutku. – brak kropki po zdaniu?
W żadnym wypadku nie zamierzał, tak łatwo odpuścić. – zbędny przecinek?
Okrążając budynek, nie dostrzegł w pobliżu żadnej anomalii.. – zbędna jedna kropka?
Zapewne pozostała część jego oddziału rozstawiła się przy pozostałych możliwych wyjściach. – powtórzenie?
Do pokoju weszły dwie postacie. Pierwszy z nich wyglądał na klechę. – pierwsza?
Choć kultystów unikał jak ognia, wiedział o więcej niż jednej organizacji czczącej niedawno wymyślone bóstwa, a raczej ich imitacje, odpowiadające obecnemu stanu rzeczy. – zgrzyta mi to
Nawet jeśli, udałoby mu się wziąć ich z zaskoczenia, zyskałby jedynie kilka metrów przewagi, które dałyby mu zupełnie nic. – i to
Nawet jeśli, udałoby mu się wziąć ich z zaskoczenia… – zbędny przecinek – albo przenieść go o wyraz wcześniej?
Widocznie, nie chcieli wtajemniczać gościa … – i tu?
Opowiadanie niesamowicie trzyma w napięciu. Zakończenie jest szokujące.
Pozdrawiam serdecznie, klik. :)
Pecunia non olet
Skryty,
Dzięki za klika i pomoc przy becie :D
Szacun za tę pralkę. Nie wiem czemu jakoś mi tak zapadła w pamięci :D
Hehe, pralka to najważniejszy element całego opka oczywiście.
Bruce,
Dziękuje za klika i poprawki, postaram się je jutro wprowadzić :) Chyba dopadła mnie jakaś przecinkoza…
Pozdrawiam!
Hej, uwielbiam takie postapokaliptyczne klimaty i z przyjemnością przeczytałam Twoje opowiadanie. Jak dla mnie mogłoby być jeszcze dłuższe. Spodobał mi się pomysł, że walutą stały się naboje, a zwykła herbata stała się produktem wręcz luksusowym.
Nie jestem pewna czy dobrze zrozumiałam zakończenie :D Cały świat jest tylko wymysłem jego wyobraźni a mężczyzna w białym kitlu reprezentuje lekarza z rzeczywistego świata? Czy ten postapokaliptyczny świat jest prawdziwy, a tylko potwory były wymysłem Tomasza?
Niezależnie od tego, zakończenie było fajnym twistem :) Pozdrawiam!
Dziękuję bardzo; to są zawsze tylko wątpliwości, do przemyślenia, zatem na spokojnie, bo ja mogę się mylić; pozdrawiam serdecznie. :)
Pecunia non olet
Hej Marszawa,
Bardzo mi miło, że opowiadanie się spodobało :) Celowo pozostawiłem elementy do interpretacji własnej, więc zakończenie można rozumieć na wiele sposobów. Te są definitywnie ciekawe.
Pozdrawiam!
Bruce,
Również dziękuję, zawsze docenie wszelakie sugestie, co można poprawić.
Pozdrawiam :)
Czytałam z zaciekawieniem, bo całkiem zajmująco opisałeś wszystko, czego doświadczał Tomasz, ale finał mocno mnie rozczarował – obawiam się, że nie zrozumiałam, co tam się wydarzyło.
Wykonanie, nad czym ubolewam, pozostawia sporo do życzenia.
…przytulając wierną Sturmgewehrę… → …przytulając wierną sturmgewehrę…
Nazwy broni, tak jak innych wyrobów przemysłowych, piszemy małą literą. PWN – Słownik języka polskiego
Żałował, że nie zabrał się za naprawę pralki… → Żałował, że nie zabrał się do naprawy pralki…
„Brać się/wziąć się za coś” a „Brać się/wziąć się do czegoś”
Nagły głośny szmer wytrącił go z chwilowego stanu rozkojarzenia. → Sprzeczność – szmer jest cichy z definicji.
Tomasz uważał , że… → Zbędna spacja przed przecinkiem.
– Zaraz ktoś zaprowadzi cię na kontrolę, ale najpierw. – Strażnik wyciągnął do niego rękę. – Zaliczka. → Potraktowałabym to jak wtrącenie. Proponuję zapis:
– Zaraz ktoś zaprowadzi cię na kontrolę, ale najpierw… – strażnik wyciągnął do niego rękę – …zaliczka.
przypomniało mu, o niewypranej górze munduru. → A może: …przypomniało mu, o niewypranej bluzie munduru.
…po czym położył pojemnik, wręczony mu wcześniej przez Niemca, na blat. → A może: …po czym położył na blacie pojemnik, wręczony mu wcześniej przez Niemca.
Handlarz uśmiechnął się, choć ciężko było stwierdzić… → Handlarz uśmiechnął się, choć trudno było stwierdzić…
Ciężko a trudno – Poradnia językowa PWN
…dobrych trzech metrów. Tomasz położył się na ściółce, przeczołgując ostatnie parę metrów dzielących go… → Czy to celowe powtórzenie?
Zdyszany i zlany potem do tego stopnia, że ubrania wręcz przylegały do skóry… → Zdyszany i zlany potem do tego stopnia, że ubranie wręcz przylegało do skóry…
Ubrania wiszą w szafie, leżą na półkach i w szufladach. Odzież, którą mamy na sobie to ubranie.
Zaświecił latarką. → Co zaświecił latarką?
A może miało być: Zaświecił latarkę. Lub. Oświetlił wnętrze latarką.
…choć pogoda nie często sprzyjała jego planom. → …choć pogoda nieczęsto sprzyjała jego planom.
…wydawało mu się, że widzi rezydujących tam kiedyś ludzi, zachowujących się, jak gdyby nigdy nic się nie stało. Potrząsnął głową, próbując przegonić tę wizję. Wróciła szara rzeczywistość, a Tomasz skierował się do znajdującego się w centrum kościoła. Mimo zniszczeń i bezwzględnego upływu czasu budynek wciąż prezentował się majestatycznie. Przybysz zastanawiał się, jakie… → Siękoza.
Kątem oka dostrzegł jakiś ruch między domami, lecz kiedy ponownie spojrzał w tamtym kierunku, nic nie dostrzegł. → Czy to celowe powtórzenie?
Okrążając budynek, nie dostrzegł w pobliżu żadnej anomalii.. → Jeśli zdanie miała kończyć kropka, jest o jedną kropkę za dużo, a jeśli wielokropek, brakuje jednej kropki.
Chwycił za klamkę, lecz tak samo… → Chwycił klamkę, lecz tak samo…
Dostrzegł, że pośród wyposażenia brakuje niedawno zakupionej książki. → A może: Dostrzegł, że pośród zawartości brakuje niedawno zakupionej książki.
Do pokoju weszły dwie postacie.
Pierwsza z nich wyglądała na klechę. Miał siwy zarost, był odziany w czerń […] Drugi, sądząc po posturze, zdecydowanie młodszy, był nieco niższy od Tomasza… → Piszesz o postaciach, a te są rodzaju żeńskiego, więc bądź konsekwentny w dalszym ciągu opisu: Miała siwy zarost, była odziany w czerń […] Druga, sądząc po posturze, zdecydowanie młodsza, była nieco niższa od Tomasza…
Tomasz czuł się co najmniej zagubiony. Mocno niepewny całej sytuacji. → A może: Tomasz czuł się co najmniej zagubiony i mocno niepewny w tej sytuacji.
Dowódca cieni wskazywał na niego ręką. → Dowódca cieni wskazywał go ręką.
Wskazujemy kogoś, nie na kogoś.
…ikony, przedstawiające kobietę w jednej ręce trzymającej maskę przeciwgazową… → …ikony przedstawiające kobietę, w jednej ręce trzymającą maskę przeciwgazową…
…odpowiadające obecnemu stanu rzeczy. → …odpowiadające obecnemu stanowi rzeczy.
Tu znajdziesz odmianę rzeczownika stan.
Mundurowy ustąpił przejścia dla kapłana… → Mundurowy ustąpił przejścia kapłanowi… Lub: Mundurowy zrobił przejście dla kapłana…
A tam, gdzie idziemy… → A tam, dokąd idziemy…
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Cześć
Ostatnio mamy na portalu urodzaj na postapy i niezmiernie mię to cieszy, bo to moje najulubieńsze klimaty.
I to właśnie klimatem wygrywasz. I to nie tylko pod pojęciem zwycięstwa, ale też wygrywania jak melodii. Sprawnie połączyłeś wątki z Metro2033 – czarni, naboje jako waluta, ze S.T.A.L.K.E.R.E.m – anomalie, mutanci. Wątek flashbacków głównego bohatera mocno przypomina ten, z Gołkowskiego, gdzie Miszy odbija po spotkaniu z kontrolerem.
Z minusów – zakończenia nie zrozumiałem :P. Nie bardzo łapię, o co chodziło z księdzem, cieniami i doktorem/naukowcem.
Ale to szczegół. Generalnie fajne opowiadanie.
Pozdro
M.
Jestem bandzior! Świr! Sadysta! Niepoprawny optymista!
Regulatorzy,
Dziękuję za przeczytanie i doceniam wytknięcie błedów :) Poprawki wprowadzone.
Pozdrawiam :)
MordercaBezSerca,
Bardzo mi miło, że klimat przypadł do gustu. Z cienami wydawało mi się, że trochę nakierowałem w tekście, że bohater był dowódcą tego oddziału i teraz nękają go przewinienia z przeszłości.
Pozdrawiam :)
Bardzo prosze, Pnzrdiv.117, miło mi, że mogłam się przydać. :)
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Mi jest również niezmiernie miło :D
Hmmmm. Dobrze żarło i nagle zdechło. Czytało się przyjemnie, zaciekawiłam się, co będzie dalej, a nagle zgasło światło i pojawił się napis “koniec”.
Nie zrozumiałam tego tricku i tego tekstu.
Babska logika rządzi!
Hej Finkla,
Dziękuję za przeczytanie i opinię.
Pozdrawiam :)
W pierwszej chwili zapomniałam o tytule. On rzuca pewne światło na wydźwięk całości. Muszę się jeszcze zastanowić, czy wystarczające.
Babska logika rządzi!
Finkla,
Skoro mowa o tytułach, książka, którą czyta bohater to też jedna z poszlak :)