- Opowiadanie: Kirowa - Łowca demonów

Łowca demonów

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Łowca demonów

Umęczona wichurami, deszczem i niezwykłymi zmianami pogodowymi fasada starej kamiennicy zatraciła swoje dawne pełne animuszu piękno. Czas drastycznie ją doświadczył, tynk odpadał wielgachnymi kawałkami; kolumienki, które niegdyś wdzięcznie zdobiły wejście, teraz odstraszały widownie. Zaniedbany przez właścicieli dom stracił swój dawny blask, nikt już nie miał odwagi nazwać go arcydziełem architektury. Zabrudzone okna były utrudnieniem na drodze słonecznych promieni, chętnych oświetlić pełne rupieci pomieszczenia. W zniszczonym budynku brylowały szkodniki. Zagnieździły się we wszystkich możliwych dziurach, nie przejmowały się wykryciem, do domu prawie nikt nie zaglądał, prawie. Powolnym krokiem ruszyłem w stronę opasłych drzwi, ich dawny wyrazisty kolor całkowicie stracił na swojej wartości. Nie stanowiły dla mnie żadnego problemu, były spróchniałe i ledwo trzymały się na zardzewiałych zawiasach, jedno potężne uderzenie wystarczyło, by stanęły przede mną otworem. Wdzięczne skrzypienie podłogi towarzyszyło każdemu mojemu krokowi. Nie miałem zamiaru się ukrywać, zgodziłem się na zlecenie, więc musiałem je wykonać, nigdy nie zawiodłem, ten raz nie miał się różnić od poprzednich niczym szczególnym. W nasączonym aurą tajemniczości budynku królowała cisza. Całość budziła grozę, jednak nikt nie zorientował się jaki naprawdę charakter ma ten dom. Ktoś bardziej przezorny uznałby, że mogło w nim straszyć, jednak ja nie bałem się ciemnych mar skrywających się po kątach, nie po nie dzisiaj przyszedłem. Czułem obecność swojej ofiary, pilnie szukała w najwyższym punkcie kamiennicy miejsca na zasadzkę. Nie spieszyłem się pokonując kolejne stopnie zmurszałych, dębowych schodów. Klej przestał trzymać zabrudzoną tapetę, która odsłaniała panoszącą się pleśń. Mijałem puste ramy, w których niegdyś zapewne gościły przepiękne obrazy. W zakurzonym lustrze dostrzegałem swoje odbicie. Hebanowa grzywka przysłaniała odrobinę widok, jednak nie miałem czasu, by zająć się jej szachrajstwem. Mroczne oczy lśniły nienawiścią do całego świata, w zamęcie cieni gubiło się każde pozytywne uczucie. Melancholijność doniośle prezentowała się na smukłej twarzy połączonej z długą szyją, szkarłatem jarzył się na niej wisior ozdobiony drogocennym rubinem. Banalnie postrzępione włosy spływały zwartymi kolumnami do ramion, na tle czystej czerni skórzanego płaszcza ledwo można było je dostrzec. Przygotowałem się na ewentualną zaciętą walkę. Pod okryciem skrywał się jedyny i wierny towarzysz, miecz. W świecie komputerów, gdzie białą broń widywać można jedynie na kolorowym ekranie, dziwnym stało się noszenie jej na widoku. Sprytnie ukryłem przyjaciela w prostej pochwie, niemal niewidocznej pod płaszczem. Klinga czekała na odpowiedni moment, by pomóc mi w boju.

 

Do wrażliwych na wszelkie wonie nozdrzy dostawał się smród unoszący się w powietrzu. Nie mogłem się uwolnić od fetoru stęchlizny. Wzniecany przez moje kroki kurz dręczył niemiłosierne. Przełykając ślinę, miałem nadzieję pozbyć się wrażenia suchości w gardle, nie pomogło.

 

Samo przebywanie w obskurnym domostwie mogło zwykłego człowieka przyprawić o: zawrót głowy, dreszcze czy palpitacje serca, ale ja nie należałem do osób o słabych nerwach. Nie wrzeszczałem w niebogłosy na widok szczura biegnącego po pokoju.

 

Gdy w końcu znalazłem się w miejscu kaźni, mój oddech nawet nie przyspieszył. Po przekroczeniu progu poczułem niemiłosierny swąd, który sprawił, że z moich oczu pierwszy raz od niepamiętnych czasów potoczyły się łzy. Przede mną rozpościerało się morze posoki, nawet we własnych najgorszych wizjach nie byłem w stanie wyobrazić sobie podobnego miejsca. Ludzkie szczątki leżały na podłodze, w każdym ciele brakowało jakieś części, które wzrokiem odnajdywałem rozrzucone po całym pokoju. Odrażający widok doprawiała krew zdobiąca ściany, przyglądając się im bliżej dostrzegłem trofea z obciętych głów. Na twarzach ofiar miał po wieczność gościć wyraz strachu i agonii. Ich oprawca dopuścił się rzeczy niegodnych nawet najbardziej opieszałego psychopaty. Mój niedościgniony w knowaniach umysł nie przewidział, że diaboliczne oblicze duszy mogło dopuścić się okrutnych mordów. Zagadką pozostał brak jakiegokolwiek wykrycia zabójcy przez otoczenie, smród było czuć na ulicy, ale nikt nie zainteresował się jego pochodzeniem. Nie musiałem być psychologiem, by domyślić się intencji mojego przyszłego przeciwnika, on radował się możliwością zasmakowania czyjeś agonii, delektował się zadawaniem bólu. Ulubioną melodią pieszczącą jego uszy był krzyk o pomoc i litość. Zabijanie dawało mu wszelkie przyjemności i doznania. Erekcję budził w nim widok wyciekającej z rozbebeszonego ciała krwi. Morderca całkowicie zbeszczeszczał zwłoki ofiar.

 

Moje buty ślizgały się po pokrytej posoką podłodze, zachwiałem się, ale zaraz odzyskałem równowagę. Chłonąłem każdy szczegół parszywego otoczenia. Strych, który kiedyś zapewne był miejscem składania rupieci, zmienił diametralnie swoje przeznaczenie. Był miejscem kaźni. Na samym środku znajdował się metalowy pokryty zakrzepniętą krwią stół. Mój umysł przetwarzał możliwe scenariusze okrutnych morderstw, nie dziwiło mnie to, żyłem przecież w gorszym świecie, widziałem wiele, gładko przychodziło mojej fantazji stworzenie wyobrażenia zabójstwa. Jego autor traktował je jak sztukę. Doskonale znał rolę, którą musiał odegrać, gdy ofiara przekroczyła zdradziecki próg kamiennicy. To zapewne zależało od jego nastroju, czasem zastawiał pułapkę tuż przy wejściu, innym razem stopniowo budował grozę, by ostatecznie pozbawić nieszczęśnika resztek nadziei na przeżycie. Co tym imbecylom strzelało do głowy, by wchodzić do jaskini lwa? Nie miałem pojęcia, wiedziałem jedno, że każdego spotykał podobny los. Niektórzy mieli to szczęście i zanim zostali zabici podawano im truciznę zabierającą ostatnie tchnienie, inni musieli wyczekiwać, by pani wiecznego snu się o nich upomniała. Stół służył jako miejsce do dokonania dzieła. Mocnymi sznurami ofiara została związana, by w razie jakichkolwiek problemów, nie była w stanie uniknąć śmierci. Zwinne ręce zdążyły nabrać wprawy w posługiwaniu się zaostrzonym skalpelem. Jedno, doskonałe cięcie w kształcie rzymskiej jedynki, sięgające od klatki piersiowej do poskręcanych włosów łonowych, otworzyło przed zabójcą bramy do krainy rozkoszy. Przeraźliwy krzyk bólu ofiary był jedynie zachęceniem do dalszych działań. Cieszył wzrok widokiem wnętrzności. Wciąż pompujące krew serce nabierało tempa. Błysk nagłego objawienia pojawił się w nienawistnych oczach. Zniżył się do trzewi męczennika. Gładkie brwi naostrzyły się, gdy rozpoczął drobiazgowy przegląd wnętrzności. Pot tlił się na skroniach nieszczęśnika, lamenty ustawały gdy ten mdlał, jednak oprawca nie zamierzał pozwolić na chwilę dobrodusznego oderwania się od bólu, drastycznie wybudzał „podopiecznego" i kontynuował „obdukcję". Mieszanina świeżej krwi i potu niczym deszcz kapała na wybrudzoną podłogę, jej zapach łączył się ze smrodem strachu i nadziei wpadnięcia w ramiona śmierci. Oprawca sapał pełen radości ze swojego dzieła. Skalpel zagłębiał się coraz głębiej, ranił drogocenną zdobycz, tworzył wyśnione dzieło. Nóż był do tego stopnia zaostrzony, że bez problemu gruchotał kości. Odcinał powolutku paluszki ofiary. Reżyser nie potrafił wytrzymać rosnącego podniecenia. Musiał przejść do głównej części spektaklu. Histerycznie się zaśmiewając, wyciągnął z klatki piersiowej bijące serce, wysłuchując się w jego bicie tańczył, potykając się o własne nogi. Przytulił je z czułością do piersi a następnie z grymasem gniewu zmiażdżył w pięści. Tkliwie spoglądał na swoje zakrwawione ręce. Nie dokończył jeszcze dzieła. Musiał posortować swoje łupy, nogi do nóg, ręce do rąk, głowa na ścianę, tak, tak… Idealnie.

 

– Powinieneś się bardziej zastanowić nad przychodzeniem tutaj. – Odwróciłem się, słysząc powabny głos za swoimi plecami. – Widać ciekawość wzięła górę, a szkoda, bo przystojny z ciebie mężczyzna, ale nie martw się, twoje apetyczne ciało nie zostanie zmarnowane. Wykorzystam je w odpowiedni sposób, a ty dołączysz do pozostałych śmiałków, którzy przekroczyli próg tej kamiennicy…

 

Falowane, ścięte nieco powyżej ramion włosy zdawały się lśnić w zimnym księżycowym świetle, dostającym się przez dachowe okno. Kołyszące się z każdym krokiem biodra, przypominały łódkę opanowaną przez szalejące morze. Idealnie dopasowana do sylwetki krwistoczerwona sukienka podkreślała jej kobiece kształty. Wydatne piersi wylewały się dekoltem w kształcie trójkąta. Grzywka opadająca na czoło przysłoniła oczy, mogłem dostrzec jedynie dwa drobne przebłyski w nieporządku cieni. Jej piękno podkreślone zostało muśnięciem pudru, doskonale zdawała sobie sprawę, że nie musiała martwić się o urodę. Na pierwszy rzut oka w urokliwym pięknie nie było można dostrzec żadnych złych intencji. Pomalowane szkarłatną pomadką usta zdradziły ją, pojawił się na nich pełen podstępu uśmieszek nieprzystojący prawdziwej damie.

 

– Kto powiedział, że mam zamiar dołączyć do twoich zdobyczy? – spytałem matowym, jednostajnym głosem.

 

Doskonale wiedziałem, że moja beztroska drażniła psychopatkę. Sprawiało mi satysfakcje patrzenie na jej pewność siebie, która wręcz wyrywała się z każdym kolejnym postawionym przez nią krokiem. Nie spodziewała się, że tej nocy przyjdzie jej ostatni raz spoglądać na swoje eksponaty.

 

Mozolnie stworzoną kolekcję strawi ogień. Wraz z jej śmiercią z powierzchni ziemi znikną starannie wykonane arcydzieła. Wystarczy jedynie zgładzić kobietę. Proste zadanie dla wykwintnego zabójcy.

 

– Hoł – prychnęła i zaśmiała się, zgrabnie zasłaniając usta dłonią. – Przykro mi młodzieńcze, ale nie ma dla ciebie odwrotu, zginiesz tutaj. – Złowieszczo przeciągała słowa. – Będziesz cichutko łkał na moich kolanach, gdy pozbawię cię już wszystkich członków… – Rozczuliła się nad swoim wyobrażeniem, oblizując usta długim językiem. – Uwielbiam tą waszą pewność siebie.

 

– Jeśli sądzisz, że zdołasz wyrządzić mi jakąkolwiek krzywdę to jesteś w błędzie… To ja przyszedłem tu dzisiaj zabić, a nie zostać zabitym.

 

Szelmowski uśmiech wzleciał na moje usta. Nie miałem potrzeby, by ukrywać przekonanie o zwycięstwie w potyczce z kobietą. Chuderlawe ciało za moment nie będzie w stanie jej służyć. Zazna podobnej męki, do tej którą wspaniałomyślnie obdarowywała swoje ofiary.

 

– Mam jedynie nadzieję, że wspaniale się zabawiałaś czyimś kosztem, dla mnie mogłaś jeszcze zabijać – powiedziałem lekceważąco. Cały czas byłem gotowy na jej koci atak, jednak mogła mieć wrażenie, że w cale nie trzymam gardy. – Naraziłaś się mojemu zleceniodawcy, który sporo zapłacił za twoją śmierć. Nie traktuj tego osobiście… Nic do ciebie nie mam. – Zrobiłem krótką przerwę. Wzruszyłem ramionami, rozpościerając szeroko ręce. – To tylko czysty biznes.

 

– Aleś ty gadatliwy. – Ironia mimo powagi sytuacji nie opuściła jej, nie traktowała mnie ani trochę poważnie, stępi sobie zęby na mojej potędze.

 

– A jaki bezduszny – odparłem, przybierając ulubiony grymas, nie musiałem go ćwiczyć przed lustrem, towarzyszył mi od zarania dziejów: nieludzki, pełen grozy, ale również przyciągający.

 

Tym właśnie byłem. Budziłem lęk, a jednocześnie pożądanie.

 

– Złudna nadzieja na sukces.

 

Powoli zmniejszała odległość, jakby próbowała wzbudzić we mnie przerażenie. Nie posiadałem serca, które mogłoby mocniej zabić. Mój oddech dalej był stabilny. Nie czułem dreszczy. Nie wiedziałem, czym był strach.

 

– Nadzieja jest dla głupców – ciągnąłem bezlitośnie swoją gierkę, by jeszcze bardziej ją podjudzić. -Po co mi nadzieja, gdy posiadam predyspozycję, by osiągnąć swoje zamiary? Nie muszę się mamić… – Pokręciłem głową, zanosząc się cichym śmiechem. – Ja po prostu jestem dobry w zabijaniu. – Skwitowałem swoją wypowiedź zadziornym uśmiechem.

 

Spojrzałem wprost w pełne nienawiści oczy. Zaglądając w ich nieskończoną głębię, mogłem dostrzec tylko i wyłącznie rządzę mordu, ona królowała, buzowała i wciąż rosła. Kobieta nie potrafiła dłużej się powstrzymywać, z długimi paznokciami rzuciła się wprost na mnie, chciała przebić się przez cienką skórą osłaniającą tchawicę. Zły ruch. Cios z pół obrotu, piętą wyprostowanej nogi prosto w klatkę piersiową, dodając do tego jej impet, zapewne normalnemu człowiekowi pogruchotałby żebra. Ona jedynie zatoczyła się i z trudem utrzymała na śliskiej podłodze, milimetry dzieliły ją od upadku.

 

– Jeśli wyłącznie na tyle cię stać to nie sprawisz mi wielkiego problemu. – Odchyliłem głowę w bok, kobieta próbowała znaleźć właściwy sposób na pokonanie mnie, zaśmiałem się w myślach, oczekiwała od siebie zbyt wiele.

 

Jej zdradziecki uśmiech, ani odrobinę nie zbladł. Ze złością rozdarła atłasową sukienkę, by powiększyć swobodę wykonywanych ruchów. Czy w końcu zobaczyła godnego przeciwnika? Czy raczej nie mogła zrozumieć, że nie zdołała powalić pyszałkowatego drania jednym ciosem? Być może zastanawiała się podczas okrążania mnie, dlaczego wciąż tak swobodnie się panoszę? Nie miałem pojęcia, jednak snułem domysły, że zaczęła pałać do mnie nienawiścią.

 

Obserwowałem ją, czekając na kolejny atak.

 

Przez chwilę nie mogłem nadążyć za nią wzrokiem. Ten moment wystarczył, by wykonała obrotowe kopnięcie z lewej nogi. Nie zdążyłem się osłonić przed bolesnym ciosem w splot słoneczny. Zatoczyłem się do tyłu. Przeklinałem w myślach swoją nieuwagę. Dobyła długi nóż z umiejscowionej przy udzie kabury. Zamierzała wykorzystać moje oszołomienie. Gdyby nie solidna praca jaką przed laty wykonałem, zapewne błyskawiczne pchnięcie, po którym nóż powinien zagłębić się w klatce piersiowej aż po rękojeść, osiągnąłby cel. Kobieta musiała zadowolić się głęboką raną w ramieniu. Skrzywiłem się, myśląc o zakupie nowej koszuli. Z dziurą nigdzie się nie pokażę.

 

Postawiła przede wszystkim na szybkość, niemal na oślep pchała nożem, co sprawiło, że musiałem się odrobinę cofnąć. Ostrze minęło mnie ledwie o milimetry, gdy dałem kroczek w prawo. Obróciłem się na pięcie. Złapałem oburącz za jej przedramię i spróbowałem ją rzucić. Mój ruch nie przyniósł spodziewanych efektów.

 

Wargi kobiety rozchyliły się mimowolnie w grymasie obrzydzenia i złości. Walka ze mną nie dawała jej ani cienia przyjemności. Nie mogłem się temu dziwić. Wciąż próbowała zakończyć mój żywot jednym ruchem. Zbyt wysoko oceniła swoje zdolności.

 

Doskoczyła do mnie. Szarpnąłem jej dłoń, i przywaliłem brutalnie łokciem w sam środek nosa. Ręka z nożem dotykała szyi, lecz trzymałem ją w mosiężnym uścisku. Nie pozwoliłem jej na kopnięcie, mające powalić mnie na kolana. Miała dość okazji, by spróbować mnie zabić, nie wykorzystała ich. Jej strata. Przynajmniej mogła nacieszyć się widokiem twarzy z demonicznego miasta. Oburącz złapałem za jej rękę, przerzucając kobietę przez plecy. W uderzenie skierowałem zastępy siły. Huk potoczył się po pomieszczeniu, gdy jej ciało spotkało się z twardą podłogą. Jęknęła z bólu.

 

Zaraz będzie kwilić…

 

Odrzuciłem leżący na ziemi nóż, po który w akcie desperacji zamierzała sięgnąć.

 

– Ta ręka już na nic ci się nie przyda – powiedziałem, powoli ugiąłem kolano, by następnie zamaszystym ruchem pogruchotać jej ramię.

 

Krzyknęła z bólu. Skuliła się na podłodze. Już nie przypominała bezlitosnej morderczyni. Była gnębioną przez starszego chłopca dziewczynką. Nie mogła u nikogo znaleźć pomocy. Nikt nie wesprze jej w chwilach grozy. Miała umrzeć samotnie wśród ciał zamordowanych.

 

– Kim… – wycharczała, gdy jedną ręką podniosłem ją do góry. Z ledwością udawało jej się łapać oddech. – Kim… Jesteś?

 

– Łowcą takich jak ty – wypowiedziałem z nonszalancją.

 

Ostatkami sił próbowała jeszcze walczyć, lecz jej wicie się w powietrzu nie było żadnym utrudnieniem. Rzuciłem nią o ścianę, niczym słomianą kukłą. Niektóre trofea posypały się z grzmotem na podłogę. Kobieta bezwładnie padła na ziemię, a jeszcze niedawno nie brała pod uwagę takiego obrotu sprawy. Nie myślała, że zakończę przedstawienie posługując się jedynie siłą własnych mięśni. Dopiero teraz mogła dostrzec miażdżącą przepaść między nami.

 

– Nie! – Wykrzyczała swoje oburzenie. – Nie! – Pokręciłem głową, jej desperacja była nużąca. – To nie koniec…

 

– Och – wydukałem, gdy zobaczyłem zmiany zachodzące w subtelnym ciele. – Wreszcie. – Zaśmiałem się błogo.

 

Wstała, wspierając się na kolanach. Mierzyła mnie lodowatym spojrzeniem, jakby chciała wymierzyć we mnie jakiś psychiczny atak, na nic, nie była w stanie podburzyć moich nerwów. Czy miała świadomość, że to nie jej dziwna furia mnie oszołomiła, tylko spokojnie pozwoliłem jej się przeobrazić?

 

Nieludzki, gardłowy wrzask rozpoczął cały proceder. Zdawało się, że ciało bulgocze. Zadane przeze mnie obrażenia leczyły się w zdumiewającym tempie. Uzdrawianiu towarzyszyła niezwykła metamorfoza. Delikatna niegdyś skóra stała się twardą, karbowaną skorupą, chroniącą narządy wewnętrzne. Z bujnych włosów zostało tylko i wyłącznie wspomnienie. Kosmyki leżały u ogromnych stóp. Mięśnie urosły do tego stopnia, że zniszczyły kompletnie krwistą suknie, która pod ich naporem puściła w szwach. Smukła twarz zniknęła, zastąpił ją pysk bestii. Czaszka rozszerzyła się, grube, szpiczaste uszy wystawały powyżej niej, swoim wyglądem przypominały dwa wykrzywione ku górze rogi kozła. Tuż nad ustami osadzony został wydłużony nos. Już nie tylko zatraciła wewnętrzne człowieczeństwo, ale i zewnętrzne. Spojrzała na mnie przeszywającym wzrokiem świńskich oczek. Uniosłem brwi, gdy ukazały mi się uzbrojone, ostre szpony.

 

Liczyłem na coś więcej. Jej prawdziwa forma była beznadziejna. Nic szczególnego. Niczym się nie wyróżniała. Zwykła bestia jakich wiele. A miałem dzisiejszego wieczoru ochotę na odrobinę zabawy. No cóż, może kiedy indziej?

 

Zmarszczyłem czoło, gdy usłyszałem wygrażające słowa:

 

– Przykro mi, młodzieńcze, nic z ciebie nie zostanie. – Barwa jej głosu straciła całą swoją, przyciągającą moc. Ona nie mówiła. Ona charczała. – Rozjuszyłeś mnie dogłębnie i podsyciłeś apetyt na świeżą krew. Stawiłeś mi opór, lecz twoja wyższość dobiegła końca. Zamiast spokojnie się poddać, wolałeś walczyć, karą będą katusze, które nie śniły ci się w najgorszych koszmarach.

 

– Wątpię, byś mnie choćby drasnęła.

 

Musiałem jednak przyznać, że bez broni tym razem nie byłoby łatwo. Mój przyjaciel czekał, by zanurzyć się we krwi. Nareszcie mogłem spróbować go zaspokoić. Zwinnym ruchem pozbyłem się płaszcza i ze świstem powietrza wyciągnąłem z pochwy klingę.

 

– Och, masz stępioną wykałaczkę, przyda się do wyciągania twoich kości utkniętych między zębami – powiedziała ironicznie, na widok ostrza.

 

Rzeczywiście, na pierwszy rzut oka zdawało się być wyszczerbione, mimo wszystko to jedynie pozory, których jej szelmowski umysł nie potrafił przejrzeć. Obserwowane przez bestię dzieło najlepszych kowali, jeszcze nigdy mnie nie zawiodło, było ostrzejsze od brzytwy, lekkie, mocne i idealnie wyważone. Księżycowe światło topiące się w zimnym ostrzu odkrywało jego piękno, z jednej strony znajdował się na nim anioł ze złożonymi skrzydłami, zaś po drugiej pełen nienawiści demon z podniesionymi skrzydłami. Oba majestatyczne wizerunki zostały doskonale wyryte, łączyły się z jelcem w kształcie piór i rękojeścią z drewna różanego. Ona również, nie mogła pozostać bez jakiegokolwiek budzącego podziw dodatku. Została inkrustowana srebrem, które oplotło ją na wzór pnącza róży. Gdzieniegdzie drobne rubiny imitowały prawdziwe kwiaty.

 

Natrętne spojrzenie kobiety, sprowokowało mnie do kolejnej niestosownej postawy, uśmiechając się beznamiętnie, przejechałem palcem po ostrej krawędzi, kropelka krwi spłynęła na podłogę.

 

Musiałem przyznać, że jej szybkość wzrosła diametralnie. Wytrącona z równowagi, natarła na mnie całą swoją mocą. Cofnąłem się, gdy mosiężne szczęki kłapnęły tuż przy mojej twarzy. Poczułem cuchnący zgnilizną oddech. Zaryczała ze złością, gdy jej zęby zamiast zmiażdżyć mi czaszkę pochwyciły jedynie powietrze. Poruszała się zwinnie mimo wielkiego cielska. Motała się, próbując zranić mnie ostrymi pazurami, wszystkie ataki zostały powstrzymane przez stalową klingę, która tworzyła jakby przedłużenie ręki.

 

Chociaż nie doznałem żadnych obrażeń, sam nie mogłem przebić się przez gardę przeciwniczki. Lustrowała każdy mój ruch, by nie zostać zaskoczona, czymś ryzykownym i na tyle szalonym, by ją zabić. Myśl, która potoczyła się z brzęknięciem w mojej głowie, sprawiła, że na ustach pojawił się szelmowski grymas.

 

Wyłapywałem bicie jej serca. Uderzenia były coraz mocniejsze i szybsze. Jej podenerwowanie rosło.

 

– Jak już mówiłem – zacząłem, odskakując, by nie oberwać z zamaszystego kopnięcia – twoje starania są bezcelowe.

 

Sparowałem uderzenie, lecz nie chodziło mi o walnięcie w pustą przestrzeń.

 

– Jakiś ty uroczy – ciągnęła swoim odrażającym głosem. – Żar-cie – dodała i by podkreślić swoją wypowiedź mimochodem oblizała zęby, czymś, co na pewno nie przypominało ludzkiego języka, bardziej wężowy.

 

Nie mogłem marnować czasu na zbędne rozmyślenia. Kolejny raz uzbrojona dziesiątkami zębów rekinia szczęka znalazła się tuż przy mojej głowie. Źle oceniłem swoją odległość od ściany, znalazłem się w potrzasku, gdy dotknąłem jej plecami. Nie mogłem się wywinąć łapskom bestii, jedną z nich złapała mnie za szyję. Zaczęła dusić. Moje nogi bezwładnie zwisały nad podłogą.

 

-Naprawdę nieźle się spisałeś, dawno się tak dobrze nie bawiłam, jednak teraz kończą się nasze igraszki.

 

– Myślisz? – spytałem, lecz nie czekałem na odpowiedź. Była na tyle zajęta swoim triumfem, że zapomniała o spoczywającej w mojej ręce klindze. Zatopiłem ją gładko w jej klatce piersiowej. Wściekły ryk przeszył powietrze. Odrzuciła mnie, próbując wyciągnąć miecz, który nie chciał ani trochę drgnąć, gdy się z nim bezcelowo siłowała.

 

– Za późno, serce zostało przebite… – zweryfikowałem. – Ach, byłbym zapomniał. – Wciąż bezwiednie na nią spoglądając, otrzepałem się z kurzu,. – W Niebycie będziesz miała dużo, dużo czasu na myślenie i przeklinanie imienia swojego zabójcy, a brzmi ono: Nafs.

 

Ostatnim, co w swoim życiu zobaczyła był bezduszny wyraz najbardziej zniewieściałego potwora. Czas dla niej przyspieszył. Ciało wiotczało, starzało się. Pojawiły się zmarszczki, bruzdy, każda dawniej zasklepiona rana otwierała się na nowo. Z pełnej krzepy bestii stawała się zgarbionym potworkiem. Mizerniała. Tkanka tłuszczowa, mięśnie, opuszczały obwisłe ciało. Z powykrzywianego pyska, z rumorem spadły na ziemię ostre zęby. Byłem światkiem nienawistnej przemiany, która miała ostatecznie wpędzić kobietę w Niebyt. Dała sobie spokój z wyciąganiem ostrza. Z przerażeniem obserwowała zachodzącą w ciele przemianę. Krwiste łzy spływały po pełnych fałd policzkach. Każda sekunda pogłębiała jej szaleństwo. Na końcu morderczej drogi odebrano jej wzrok, kolejno słuch, by jeszcze bardziej mogła się skupić na bólu, który wciąż wzmagał. Nie robiło na mnie wrażenia, wijące się w agonii cielsko. Była jedynie jedną z tysiąca. Zwykłym demonem, który nie potrafił powstrzymać rządzy zabijania. Na jej miejsce wkroczy inny, a ja będę miał kolejne zlecenie… Błędne koło, kręcące się bez końca.

 

Darowałem sobie oglądanie ostatniego aktu jej agonii. Gładko wyciągnąłem klingę, czarna krew wypłynęła z rany, wytarłem ją o trzymaną w kieszeni spodni jedwabną chusteczkę, którą potem odwracając się rzuciłem z lekceważeniem na podłogę. Włożyłem miecz z czcią do pochwy, powoli się oddalając. Nie zatrzymując się, podniosłem zabrudzony płaszcz. Z każdym krokiem krzyk był coraz bardziej niewyraźny. Gubił się w plątaninie korytarzy, aż w końcu całkowicie ucichł… Kobieta wyzionęła ducha. Nie, to złe określenie. Jej dusza trafiła do miejsca, gdzie czas to pojęcie całkowicie względne, nie ma tam jakiegokolwiek kontaktu ze światem zewnętrznym, z nikim, samotna egzystencja do końca wieczności, nie jeden postradał zmysły, zadbano o dodatkowe atrakcje, wieczne katusze. Trafienie do Niebytu było najgorszą z możliwych kar.

 

Nie minęła godzina, a ja już prawie skończyłem zaplanowaną na dzisiejszy wieczór pracę. Został mi jeszcze jeden mały punkcik na liście: całkowite usunięcie śladów obecności mojej i demona w kamiennicy.

 

Tuż przy krawężniku zaparkowałem czarny, terenowy samochód. Światło latarni idealnie na niego padało. Chromowane kołpaki lśniły, aż dziw, że jeszcze nikt nie zdążył ich ukraść. Dzięki przyciemnianym szybą, zwykły przechodzień nie mógł ujrzeć wyszukanego wnętrza. Skórzane obicia na fotele i szereg najnowocześniejszych dodatków, przyprawiał o zawrót głowy. Pod klapą tej bestii znajdowało się sześćset sześćdziesiąt koni mechanicznych. Kochałem prędkość i wielkie samochody. Szybkie auta, łączyły się z ryzykiem, które wprost ubóstwiałem. To było coś dla mnie. Niezwykła prędkość. Rosnąca adrenalina. Otwarte okno, porywające włosy do niemego tańca. Sama przyjemność.

 

Otworzyłem cicho tylne drzwi, by wyciągnąć z nich dwa kanistry wypełnione po brzegi paliwem. Od strychu zacząłem rozlewać ich zawartość. W miejscu, w którym ostatni raz widziałem kobietę, znajdowały się jej pozostałości, proch. Polałem benzyną ciała zabitych. Mozolna i nużącą praca, ale musiałem ją wykonać, starałem się zrobić to jak najszybciej, by moja obecność nie została przez nikogo wykryta.

 

Westchnąłem z ulgą, gdy ostatnia kropelka rozlała się na podłodze. Z kieszeni wyjąłem pudełeczko obijających się o ścianki zapałek. Mały płomyczek był początkiem szarży rozjuszonego ognia, który w krótkim czasie objął cały dom.

 

Wsiadłem do samochodu i z cichym piskiem opon odjechałem z miejsca kaźni. Z daleka widać było trawiący kamienice ogień, do którego pędem ruszyły służby pożarnicze, lecz zbyt późno się obudzili, po domu, jak i demonie w nim koczującym, pozostanie jedynie proch…

 

– Co za męczący wieczór – powiedziałem, rozciągając się.

 

Koniec

Komentarze

"Zagnieździły się we wszystkich możliwych dziurach, nie przejmowały się wykryciem, do domu prawie nikt nie zaglądał, prawie."- taka luźna sugestia- ja bym zamienił ostatni przecinek na kropkę. Potrzeba trochę dystansu żeby docenić złówrożebność tego stwierdzenia.
"ich dawny wyrazisty kolor całkowicie stracił na swojej wartości."- na wartości?
"Wdzięczne skrzypienie podłogi towarzyszyło każdemu mojemu krokowi. "- za cholere nie mogę zrozumieć czemu "wdzięczne".
"Hebanowa grzywka przysłaniała odrobinę widok, jednak nie miałem czasu, by zająć się jej szachrajstwem"- może mi ktoś wytłumaczyć to zdanie? Miał grzywkę z hebanu? Co szachrajował?
"Banalnie postrzępione włosy spływały zwartymi kolumnami do ramion, na tle czystej czerni skórzanego płaszcza ledwo można było je dostrzec"- "banalnie postrzępione"?
"W świecie komputerów, gdzie białą broń widywać można jedynie na kolorowym ekranie, dziwnym stało się noszenie jej na widoku. Sprytnie ukryłem przyjaciela w prostej pochwie, niemal niewidocznej pod płaszczem. Klinga czekała na odpowiedni moment, by pomóc mi w boju. "- nadmiar przymiotników psuje radość z czytania. Jaka miała być pochwa? Kwadratowa? I czemu zaznaczać że w "kolorowym" ekranie"?
"Przede mną rozpościerało się morze posoki"- ekhm... morze? To znaczy że posoka wylewała się wartką rzeką z pokoju?
"Mój niedościgniony w knowaniach umysł nie przewidział, że diaboliczne oblicze duszy mogło dopuścić się okrutnych mordów."- po tym zdaniu stwierdziłem, że to z pewnością nie moje klimaty. Często nadużywasz przymiotników, na dodatek nie zawsze szczęśliwie dobranych.
Z poważaniem
Lassar.

Ja doszedłem kawałek dalej od Lassara, czyli do końca zwiedzania chałupki. Ale też odpuszczam. Lubię takie klimaty, krew, flaki, mordy, ale tutaj jest to opisane w tak dziwny sposób, że raczej bawi niż straszay, a do tego czyta się ciężko jak cholera, bo trzeba się domyślać o co autorce chodziło...

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

Nowa Fantastyka