
Artus spędził kilka dni w Elfickiej Przystani. Elfy były do niego nastawione neutralnie. Nie narzekały na jego obecność, choć nie kwapiły się do rozmowy z chłopcem. Artus leżał w łóżku, obmyślając dalsze poczynania. Jeśli chciał dostać się na smoka, musiał powoli szykować się do drogi na najbliższy przystanek. Drzwi zaskrzypiały, a do domu wszedł elficki strażnik.
– Szykuj się – powiedział spokojnie. – Damy ci zapasy i odzież. Wyruszysz jutro z naszymi kupcami do najbliższego przystanku. Weźmiesz udział w ceremonii pogrzebowej. Wszyscy mieszkańcy muszą w niej uczestniczyć.
Artus poczuł niepokój. Pogrzeb? Nie wiedział, czego się spodziewać, ale w jego wiosce pogrzeby zawsze były ciche i pełne smutku. Skinął głową.
– Już idę – powiedział, wstając z łóżka.
– Będę czekać na zewnątrz – dodał strażnik.
Artus wstał, pościelił łóżko i wyszedł na zewnątrz. Powietrze było orzeźwiające, poczuł ulgę – może dlatego, że spędził kilka dni zamknięty w elfickim domu. Na zewnątrz, wśród drewnianych budynków, panowała wrzawa. Na głównym placu ustawiono stoły pełne jedzenia i trunków, a wokół zebrał się tłum gapiów. Na usłanym białymi kwiatami podeście leżała naga elfka. Serce Artusa zabiło mocniej. Spodziewał się smutnej, podniosłej atmosfery, a tymczasem wokół panowała niemal świąteczna wrzawa. Było w tym coś niepokojącego.
Strażnik zachęcił Artusa gestem ręki, by za nim podążał. Podeszli bliżej. Na plac wkroczyły elfickie kobiety ubrane w czarne suknie, które niezwykle kontrastowały z białymi włosami i brązową skórą. Włosy i uszy miały ozdobione złotą biżuterią, a w rękach niosły instrumenty smyczkowe i bębny. Stanęły przed podestem, na którym spoczywały nagie zwłoki , i zaczęły grać piękną, rytmiczną melodię.
Artus poczuł ciarki na plecach. Coś w tej muzyce przyprawiało o ciarki – była piękna, ale jednocześnie miała w sobie coś pierwotnego, dzikiego.
– To, co zaraz zobaczysz, może być kontrowersyjne – wyszeptał strażnik.
Bębny zaczęły grać coraz szybciej, a kobiety trzymające instrumenty rozpoczęły taniec. W stronę podestu podeszły dwie osoby ubrane na biało – mężczyzna i kobieta. Uklękli przy zwłokach.
– To członkowie rodziny – powiedział strażnik.
Muzyka nagle ucichła, a tancerki zastygły bez ruchu, wpatrując się w ciało. To, co zobaczył Artus, przyprawiło go o mdłości. Krewni elfki pochyli się nad zwłokami i wtopili zęby w ciało martwej kobiety. Chłopak zesztywniał. Żołądek ścisnął się boleśnie, a gardło zrobiło się suche jak popiół. Chciał odwrócić wzrok, ale coś – może strach, może szok – przykuło go do miejsca.
Muzyka znów zabrzmiała, a tancerki podjęły rytm. Tym razem tempo stało się szaleńcze, a bębny dudniły potężnie, tworząc echo.
– Przecież oni łamią prawo tabu – szepnął Artus, patrząc, jak elfy konsumują zwłoki.
Krew ściekała po ich twarzach i kapała na białe kwiaty, na których leżało ciało. Czuł, jak żołądek wywraca mu się na drugą stronę.
– Nie łamią prawa. Nasza Bogini Nocy i Łowów ustanowiła taki zwyczaj. Ich córka stanie się jednością z nimi, życie będzie kontynuowane w bliskich. Przez wieki w ten sposób zapewniamy naszemu ludowi umiejętności magiczne – wyjaśnił spokojnie strażnik. – Wraz z konsumowanym ciałem ich magia wzrośnie. Właśnie w ten sposób nasz lud od pokoleń uczy się magii ciemności.
Artus pokręcił głową, czując narastający niepokój.
– Myślałem, że elfy czczą naturę – powiedział, krzywiąc się.
– Tak jak ludzka rasa ma wiele odłamów, tak i elfy. Czcimy Boginię Nocy, Łowów i Podróży, nieskończony cykl życia. Elfy z Krwawego Gaju czczą naturę – odparł strażnik.
Muzyka ponownie przyspieszyła, a tańczące elfki, z zamkniętymi oczami, pogrążyły się w transie. Melodia brzmiała złowieszczo, jakby coś nadchodziło. Artus czuł się przytłoczony, jakby był świadkiem czegoś, co nie powinno było istnieć. Gdy członkowie rodziny wstali, muzyka urwała się, a elfki ukłoniły się w stronę podestu, na którym leżały nadgryzione zwłoki. Chłopak poczuł falę mdłości i ledwo powstrzymał się przed odruchem wymiotnym.
Następnie krewni elfki podeszli do stołów i zajęli honorowe miejsca w ich centrum. Pozostali goście zaczęli zajmować wolne miejsca. Artus i strażnik zrobili to samo.
Tym razem muzyka była spokojna, wesoła i monotonna. Wszyscy przy stole uśmiechali się, rozmawiali i zajmowali jedzeniem. Artus spojrzał na półmiski pełne owadziny i dziwnych owoców. Jego żołądek nadal był ściśnięty, ale wiedział, że musi coś zjeść.
– Najedz się przed podróżą – powiedział strażnik, sięgając po talerz. – Musisz później zatańczyć z członkiem rodziny.
Strażnik wskazał dwoje elfów w zakrwawionych ubraniach. Artus poczuł, jak wzbiera w nim panika.
– Mam poprosić elfkę do tańca… na pogrzebie?
– Możesz zatańczyć też z elfem. – Strażnik uśmiechnął się. – To tylko taniec. Ciesz się i baw. Jutro czeka cię droga.
*
Ziemia zadrżała. Wielkie odnóża smoka zastygły w bezruchu, wzbijając tumany kurzu.
Kamienisty krajobraz wokół nie wyróżniał się niczym szczególnym – to miejsce od zawsze nosiło ślady obecności tych potężnych stworzeń. Głębokie dziury w ziemi świadczyły o tym, że smok przechodził tędy wiele razy.
To był właśnie ten dzień, zwany przez mieszkańców Dniem Przystani. Stworzenia te zawsze w tym samym miejscu i czasie zapadały w sen, umożliwiając wejście na ich pancerz. Gdyby starożytni usłyszeli słowo „smok”, wyobraziliby sobie zapewne wielkiego gada ziejącego ogniem, lecz w tym przypadku nazwa ta miała zupełnie inne znaczenie. Smoki Astrum nie były gadami, lecz segmentowanymi owadami o niebotycznych rozmiarach. Ich liczne odnóża, potężne rogi i wielkie żuwaczki czyniły je jednymi z najbardziej imponujących istot, jakie kiedykolwiek przemierzały warstwy Astrum.
Artus po raz pierwszy widział smoka z tak bliska. Zawsze słyszał huk jego kroków, które rozbrzmiewały po całej warstwie, ale dotąd znał to stworzenie jedynie z opowieści. Teraz stał pośród tłumu, czekając na swoją kolej, by wejść na jego grzbiet. Brązowy płaszcz, w który był odziany, łopotał na wietrze. Przy pasie kiwała się lampa, w której wnętrzu świecił fluorescencyjny grzyb. Miał ze sobą torbę w której trzymał księgę i drobne zapasy. Obok niego zebrała się grupa kupców. Elfowie, których kojarzył z widzenia, stali niecierpliwie, spoglądając w górę. W pobliżu nich znajdował się wysoki insektoid w ciemnym płaszczu. Jego wygląd budził niepokój. Insektoidy przypominały stworzenia nocy, których mieszkańcy panicznie się bali, co też sprawiało, że nie byli lubiani. Spod kaptura wystawały długie czułki, które nerwowo drgały w różne strony.
Artus był już tak blisko celu. Jeśli miał dowiedzieć się, czym jest księga, przez którą jego plemię zostało wybite, to biblioteka na smoku była najlepszym miejscem do poszukiwań. Dzień Przystani był jedyną okazją, by wejść na grzbiet smoka. W tym czasie kupcy handlowali z jego mieszkańcami, organizowano huczne zabawy, a podróżni mogli spędzić kilka dni w tym niezwykłym miejscu.
Nagle usłyszał skrzypienie. Z ciemności powoli wyłoniła się wielka, drewniana winda, zdolna pomieścić cały tłum. Gdy opadła na ziemię, wrota zaskrzypiały, a człowiek wewnątrz wychylił się, zapraszając wszystkich gestem. Artus ruszył wraz z innymi.
Gdy tylko wrota się zamknęły, winda zaczęła wznosić się w wolnym tempie.
Szorstki pancerz smoka lśnił w świetle fluorescencyjnych lamp. Większość stworzeń nocy unikała kontaktu z gigantem, dzięki czemu jego grzbiet był idealnym miejscem do zamieszkania dla ludzi. Winda sunęła coraz wyżej, potwornie przy tym skrzypiąc.
A co, jeśli ta konstrukcja spadnie? – pomyślał Artus, ogarnięty nagłym niepokojem.
Po długiej chwili winda wreszcie dotarła na szczyt. Wrota otworzyły się, a kupcy ruszyli przed siebie. Artus wyszedł z windy i rozejrzał się. Znajdował się na rozległym, kamiennym placu, wokół którego rozstawione były już stragany. W równych odstępach stały lampy, oświetlając kamienną posadzkę. W oddali majaczyły drewniane budynki, zdające się wrastać w pancerz smoka. Oprócz kupców rozstawiających towary na stoiskach kręciło się tu sporo ludzi, najprawdopodobniej tutejszych. Wszyscy nosili takie same ubrania: długie, szare koszule, brązowe spodnie i czarne skórzane buty. Jedyną różnicą był kolor pasa.
Jakim cudem budynki się tu utrzymują? – zastanowił się Artus, przyglądając się ich konstrukcji.
Ruszył przed siebie, starając ominąć kupców. Nagle potknął się o coś i runął na ziemię. Usłyszał warczenie i dziwne mlaskające dźwięki. Odwrócił się. Przed nim stało niewielkie, rybopodobne stworzenie, ledwo sięgające mu do kolan. Było podłużne, czerwone, z czterema krótkimi nogami i drobnymi łapkami. Jego ciało pokrywały połyskujące łuski. Miało okrągłą głowę, małe, czarne oczy i wydłużony pysk, z którego wystawał długi język. Po bokach głowy nerwowo poruszały się podłużne kształty pokryte kolorowymi włoskami. Na szyi istoty wisiał naszyjnik z muszelek, a zza jej pleców wystawała długa, drewniana fajka. Stworzenie machnęło ogonem i warknęło groźnie na Artusa, po czym podreptało w stronę jednego ze stoisk.
Artus znał tę rasę zwaną Lumineri. Podmokłe, wulkaniczne tereny dolnej warstwy mieszkalnej były ich domem. Jego matka często wspominała o nich w opowieściach.
Gdzieś z boku rozległ się dziecięcy śmiech. Artus uniósł wzrok i zobaczył grupkę maluchów, które przyglądały mu się z rozbawieniem.
– Przepraszam – powiedział, podnosząc się z ziemi i otrzepując płaszcz. – Może wiecie, gdzie znajdę bibliotekę?
Jedno z dzieci, drobna dziewczynka o jasnych włosach, odparła:
– Musisz zejść na niższy segment. Przy wejściu jest tabliczka.
– Spóźnimy się! – zawołał chłopiec z rudą czupryną, po czym cała grupa rzuciła się biegiem, znikając między tłumem kupców.
Artus ruszył w przeciwną stronę. Po pewnym czasie opuścił plac. Ziemia wokół usiana była głębokimi otworami. Jak mogli mieszkać w takich dziurach? Po chwili dostrzegł przy jednej z dziur tabliczkę z wyrytym napisem.
Zajrzał do środka. W mroku dostrzegł wijące się w dół schody. Z wahaniem postawił stopę na pierwszym stopniu i zaczął ostrożnie schodzić. Droga prowadziła w głąb smoczego pancerza. Po chwili dotarł do dużego, okrągłego pomieszczenia. Przy ścianach stały wysokie regały wypełnione księgami, przy których rozstawiono drewniane biurka i krzesła. Pośrodku pomieszczenia za balustradą znajdowała się dziura. Podszedł bliżej krawędzi platformy i spojrzał w dół – biblioteka miała kilka poziomów, a każdy z nich tonął w półmroku.
Ile tu jest ksiąg? Ile czasu zajęło mieszkańcom smoka wydrążenie tego miejsca w jego pancerzu? – pomyślał z niedowierzaniem.
Nagle w oddali zobaczył światło. Ktoś wchodził po spiralnych schodach prowadzących z niższych pięter. Spodnie, spięte były fioletowym pasem. Mężczyzna zatrzymał się przed nim i spojrzał uważnie.
– Bądź twardy jak skała – powiedział nagle.
– Niech Gaja trzyma cię w opiece – odpowiedział na powitanie Artus.
Starszy bibliotekarz zmrużył oczy.
– Niezwykłe. Rzadko widujemy tu przybyszów z zewnątrz. Większość obcych przychodzi jedynie na pokazy i handel.
– Ja muszę coś znaleźć.
Artus sięgnął do torby i ostrożnie wyjął zawiniętą w materiał księgę. Podszedł do stołu i powoli rozwinął płótno.
Mężczyzna podszedł bliżej, wpatrując się w starą księgę z wyraźnym zaciekawieniem.
– Chcę wiedzieć, co to za księga. – Artus otworzył ją na pierwszej stronie.
Bibliotekarz zmarszczył brwi, pochylił się i przejechał dłonią po starym papierze.
– To może zająć trochę czasu. Musiałbyś zostawić ją u mnie.
Artus spojrzał na niego podejrzliwie.
– A co, jeśli mi ją ukradniesz?
Mężczyzna roześmiał się cicho.
– Prawo na smoku jest surowe. To nie dzikie tereny, z których przybyłeś.
Artus przez chwilę milczał, po czym zapytał:
– A co mam robić w tym czasie?
– W Dzień Przystani mamy miejsca noclegowe dla podróżnych. Zapytaj mieszkańców, wskażą ci drogę. – Bibliotekarz spojrzał na niego badawczo. – Skorzystaj z okazji. Pozwiedzaj. Zobacz coś ciekawego.
Zawahał się na moment, po czym dodał:
– Polecam ci odwiedzić Plac Dwunastu Najwyższych. Znajdziesz go obok Klasztoru Cichych, jeden segment dalej od placu na którym są handlarze. Nowi Cisi Mnisi właśnie przechodzą chrzest.
Mówiąc to, mężczyzna wyraźnie się skrzywił.
Artus wyszedł na zewnątrz i, zgodnie z radą mężczyzny z biblioteki, ruszył w stronę górnych segmentów. Miał dziwne przeczucie, że chrzest Cichych Mnichów nie będzie zwykłym religijnym obrzędem.
Gdy przekroczył plac, ujrzał kamienny budynek z ogromnymi wrotami. Wyglądał surowo i zimno. Wiele osób wchodziło do środka. Coś kazało mu podążyć za nimi.
Wewnątrz znalazł się w kulistym pomieszczeniu, dobrze oświetlonym fluorescencyjnymi lampami. Na ścianach i podłodze wyryto symbole, których nie znał. Powietrze pachniało ziołami. Na końcu sali stały rzędy ławek. Pośród siedzących ludzi panowała napięta cisza. Między ławkami oraz na samym przodzie komnaty wznosiły się posągi – wysokie, ludzkie sylwetki odziane w szaty. Przy ich podstawach znajdowały się skulone figury klęczących ludzi, którzy wznosili modły do kamiennych Bóstw.
Artus zaczął liczyć posągi.
Jeden… sześć… dwanaście.
– Dwunastu Najwyższych… – westchnął.
Każdy z posągów miał na czole wyryty inny symbol. Dwanaście Gwiazd Najwyższych. Tak w Astrum nazywano najważniejszych Bogów, panujących w nowym świecie po wielkiej katastrofie.
Artus usiadł na ławce, przyglądając się ludziom wokół. Na środku pomieszczenia znajdował się duży drewniany stół, na którym rozłożono narzędzia. Poczuł, jak serce podchodzi mu do gardła. Igły. Noże. Piły. Inne, dziwne przyrządy, których przeznaczenia mógł się jedynie domyślać. Na końcu sali znajdowały się wielkie, ciężkie, drewniane drzwi.
Dźwięk dzwonów przerwał szepty ludzi. Drzwi zaskrzypiały. Z mroku wyłoniła się grupa ludzi w szatach. Czterech mężczyzn ubranych na biało, a za nimi mnich w czarnej, postrzępionej szacie.
Artus zadrżał.
– A więc tak wygląda Cichy…
Teraz wiedział, dlaczego mężczyzna w bibliotece się skrzywił. Łysa głowa. Blada skóra. Wychudzona, niemal trupia twarz. Zszyte oczodoły i usta. Brak nosa, uszu. Na czole wyryty czerwony znak otwartego oka. Nie przypominał wysłannika miłosiernej Matki Gaji. Wyglądał jak upiór.
Czterej mężczyźni w białych szatach weszli na plac przed ławkami, uklękli w równych odstępach, ze zwieszonymi głowami. Cichy Mnich wyszedł przed nich.
– Bądźcie twardzi jak skała – zabrzmiał głos w głowach wszystkich obecnych.
Artus zesztywniał. Mnich nie poruszył ustami.
– Jak wiecie, w szeregi wysłanników Gaji wkroczą dziś nowi członkowie.
Mnich wskazał ręką klęczących mężczyzn.
– Tak jak Gaja poddała próbom pierwszych Cichych, tak i oni przejdą Próby Ciszy. Czterech braci miało za zadanie iść prostą, wyznaczoną ścieżką do celu.
Mnich podszedł do stołu i sięgnął po jedno z narzędzi.
– Pierwszy z braci, idąc drogą wyznaczoną przez naszą Boginię, ciągle rozmawiał. Gdy Bogini odebrała mu mowę, zdał sobie sprawę, że ciągle gadając nieustannie błądził. Brat zaprzestał próby i zawrócił.
Pierwszy z klęczących mężczyzn podniósł się, wziął narzędzie i odszedł przez drzwi, z których wyszła grupa.
– Drugi z braci był zajęty nieustannym obserwowaniem tego, co robią jego towarzysze. Bogini odebrała mu wzrok. Dopiero wtedy pojął, że zatracił się w obserwacji i zboczył z drogi.
Mnich podał kolejne narzędzie drugiemu mężczyźnie. Ten wstał i również zniknął za drzwiami.
– Trzeci z braci nieustannie nasłuchiwał, skupiony na słowach brata obok. Bogini odebrała mu słuch. W ciszy zrozumiał, że skoncentrowany na tym, co działo się wokół niego, zboczył z wyznaczonej drogi.
Trzeci z mężczyzn, trzymając narzędzie, wyszedł z sali. Został tylko jeden.
– Czwarty mężczyzna podążał wyznaczoną ścieżką w skupieniu i ciszy, lecz mimo to nie mógł dojść do celu. Bogini wyłupiła mu oczy, wyrwała język, odebrała słuch.
Artus poczuł lodowaty dreszcz na plecach.
– Mimo to brat nie zaniechał próby. Leżąc na ziemi, wyczuwając ją dłońmi, podążał przed siebie. Wtedy zrozumiał, że ścieżka nigdy nie istniała. Każda droga prowadziła do tego samego celu. Gaja uczyniła go pierwszym Cichym.
Ostatni z mężczyzn opuścił salę.
– Miłosierna Gaja kocha każdego z nas. Daje nam życie, lecz jak za wszystko, trzeba zapłacić. Każdy z was ma obowiązek spłaty długu krwi, zaciągniętego przy urodzeniu. Nasza surowa matka nie wybacza błędów. Kroczcie wybraną drogą. Ale niech będzie zgodna z naukami naszych Najwyższych. Tą oto skromną ceremonią otwieramy Dzień Przystani.
Mnich odwrócił się i wyszedł z sali. Drzwi na końcu komnaty zamknęły się za nim, zostawiając szepczących ludzi. Wszyscy zaczęli powoli wstawać i wychodzić.
Ile bólu musieli doświadczyć, by stać się kapłanami? Czy oni sami tego chcieli? Czy to naprawdę była wola Gaji?
Artus przełknął ślinę i wstał. Nie potrafił sobie wyobrazić, jakiej siły woli trzeba, by pozbyć się wszystkich zmysłów tylko po to, by zostać mnichem. Nie mógł sobie wyobrazić życia na Smoku, choć było bezpieczne i pozbawione zagrożeń ze strony stworzeń nocy. Mieszkańcy musieli przepracować określoną liczbę okrążeń smoka, by móc być wolnymi. Dopóki nie spłacili długu krwi, musieli służyć społeczeństwu, oddając mu swoje talenty.
*
Przechodząc przez kamienny plac Artus zaczepił jednego z mieszkańców.
– Przepraszam, gdzie znajdę nocleg? – spytał.
– W Segmencie Robotników – odpowiedziała kobieta.
Artus czuł się nieswojo. Wciąż miał przed oczami zszyte oczodoły Cichego mnicha i mężczyzn, którzy zniknęli za drewnianymi drzwiami. Czy ktokolwiek wiedział, co tak naprawdę działo się za tamtymi drzwiami? Wyszedł na plac i wziął głęboki oddech. Musiał się skupić. Potrzebował odpoczynku. Artus ruszył we wskazaną stronę. Po drodze zauważył kilka otworów w pancerzu smoka, ciemnych jak przepaść.
Podobno gęsta sieć tuneli oplatała wnętrze Smoka, a zagubieni podróżnicy umierali w nich z głodu. Poczuł dreszcz. W końcu, przy jednym z tuneli zobaczył tabliczkę. Wszedł do środka zauważył drewnianą ladę. Za nią siedziała postawna kobieta.
– Potrzebuję noclegu – powiedział spokojnie.
Kobieta spojrzała na niego, po czym podniosła z ziemi skrzynkę i położyła ją na ladę.
– W tę stronę do parowni. Gdy skończysz, wskażę ci miejsce do spania.
– Parowni?
– Nie wpuszczę do łóżka takiego brudasa – powiedziała z wyraźnym niesmakiem.
Artus odruchowo podniósł rękę do twarzy i powąchał swoje ubranie. Rzeczywiście… trochę śmierdział. Podróż i emocje ostatnich godzin całkowicie wymazały z jego głowy myśl o kąpieli. Nie wiedział, czym jest parownia, ale nie zamierzał się sprzeczać. Podniósł skrzynkę i poszedł w wyznaczonym kierunku. Tuż obok dużego wejścia, porośniętego długimi lianami, stała kobieta za ladą przy drewnianej skrzyni, obok której znajdował się regał ze starannie złożonymi ubraniami. Gdy zobaczyła Artusa, zmierzyła go wzrokiem i bez słowa wyjęła z szafki komplet odzieży. Położyła ciuchy na ladzie i spojrzała na niego pytająco.
– Pierwszy raz w parowni? – zapytała ciepłym głosem.
– Tak… – przyznał niepewnie.
– Rozbierz się do naga i daj mi stare ubranie. Po wyjściu włóż to – powiedziała, podchodząc bliżej.
Artus zawahał się.
– Mam się tu rozebrać?
Kobieta roześmiała się.
– Widziałam już niejedno, uwierz mi. No, szybciutko, nie mam całego dnia. Muszę wyczyścić twoje ubranie. Będzie czekało na ladzie, jak skończysz. Na prawo parownia dla mężczyzn.
Artus spuścił wzrok i zaczął się rozbierać. Gdy oddał ubranie kobiecie, ta spojrzała na niego obojętnie i wróciła do swoich zajęć. Ruszył ku wejściu, odsłaniając liany. Wszedł do ogromnej jaskini. Zatrzymał się. Powietrze było wilgotne, pachniało solą. Sufit i ściany porastały liany, z których zwisały fioletowe, świecące kwiaty. Z ich wnętrza wydobywał się złoty pył, który unosił się w powietrzu niczym mgiełka.
Na posadzce leżały gładkie kamienie, a na nich nadzy mężczyźni, pogrążeni w błogim odpoczynku. Artus podszedł do jednego z wolnych kamieni i ostrożnie się położył.
Co teraz?
Nad nim, jak na zawołanie, jeden z kwiatów powoli się otworzył. Z jego wnętrza wydostała się chmura złotego pyłu i, jakby posiadała własną wolę, zaczęła opadać na ciało Artusa. Poczuł łaskotanie. Delikatne, ciepłe, setki drobinek gładziły jego skórę. Zamknął oczy. Wrażenie było przyjemne, niemal hipnotyzujące. Ale potem coś w nim zadrżało. Co to właściwie było? Czy ten pył był bezpieczny? Otworzył oczy i poderwał się z kamienia. Pył natychmiast uniósł się w powietrze i zatoczył wokół niego krąg. Rozejrzał się. Inni mężczyźni leżeli spokojnie, oddychając miarowo. Nikt nie reagował. Serce Artusa biło szybciej, ale… nie czuł się źle. Właściwie było cudownie. Położył się ponownie. Pył znów osiadł na jego skórze, a on poczuł, znikające napięcie. Mięśnie, dotąd zmęczone i obolałe, zaczęły się rozluźniać. Przymknął oczy. Tym razem nie walczył z uczuciem senności. Nie pamiętał, kiedy zasnął.
*
Obudził się powoli. Otworzył oczy i podniósł. Pył natychmiast uniósł się z jego ciała i wrócił do kwiatów.
Ile czasu minęło?
Wyszedł z parowni i zauważył, że na ladzie czekało na niego czyste ubrania. Obok stała kobieta, która wcześniej kazała mu się rozebrać.
– Przysnęło się? – zapytała z uśmiechem.
– Tak… Straciłem rachubę czasu – przyznał, sięgając po ubranie.
– Nie ty jeden. To niezwykle przyjemne uczucie. Niektórzy podróżnicy spędzają tam cały swój czas Przystani.
Artus włożył na siebie świeże szaty, takie same jak te, które nosili mieszkańcy. Choć brakowało mu pasa.
– Czym są kolorowe pasy, które nosicie? – spytał z ciekawości.
– Każdy kolor oznacza inną funkcję w społeczeństwie. Ja mam niebieski, co oznacza, że jestem praczką.
Kobieta uśmiechnęła się, zadowolona z ciekawości chłopca.
– Im wyższą funkcję społeczną pełnimy, tym wyżej mieszkamy. Na ogonie smoka jest dzielnica biedoty. Na czubku głowy mieszkają Cisi. Mogłabym odpowiadać godzinami, ale zabraknie mi czasu. W bibliotece znajdziesz księgi, jeśli jesteś ciekawy – powiedziała, machając ręką.
Druga kobieta wskazała mu wejście do innej komnaty. Wewnątrz, w równych odstępach, ustawiono łóżka. Artus podszedł do jednego z nich, postawił torbę obok i ułożył się wygodnie. Wciąż czuł się odprężony, jakby parownia wypłukała z niego całe zmęczenie. Zasnął niemal natychmiast.
*
Obudził go dźwięk dzwonu. Oznaczał początek dnia. W tych wiecznie panujących ciemnościach, dzwony były jedynym sposobem mierzenia czasu. Wstał, zabrał torbę i ruszył w stronę wyjścia. Przy ladzie czekały miski i duży garnek z chochlą. Kobieta podała mu sztućce oraz miskę wypełnioną szarą, maziowatą substancją.
Artus spojrzał na nią ze zdziwieniem.
– Co to jest?
– To nie rarytas, ale daje energię na cały dzień. Nazywamy to glutkiem – powiedziała kobieta, opierając się o ladę. – Wszyscy na smoku, poza Przystanią, jemy to ciągle. Da się przyzwyczaić do glutka.
Artus spojrzał na szarą, lekko drżącą substancję w misce. Nie wyglądało to zachęcająco. Włożył łyżkę do środka i powoli nabrał porcję. Konsystencja była… śluzowata. Przełknął ślinę i wsunął łyżkę do ust.
Ohyda…
Szlamowata konsystencja rozlała się po języku, a ziemisty, nijaki smak sprawił, że musiał powstrzymać odruch wymiotny.
– Z czego to robicie? – zapytał, krzywiąc się.
– Nasi zielarze wraz z kucharzami strzegą receptury. Nie mam pojęcia, z czego to robią –powiedziała kobieta obojętnie.
Artus wziął głęboki oddech i zmusił się do kolejnych kęsów. Im więcej jadł, tym mniej odrzucający wydawał mu się smak. A gdy skończył, poczuł coś dziwnego. Fala energii rozlała się po ciele. Jakby napięcie mięśni zniknęło, a on nagle miał siłę na cały dzień marszu. Odstawił miskę i odetchnął głęboko.
– Faktycznie, coś w tym jest…
Uśmiechnął się do kobiety, a ona odwzajemniła uśmiech z zadowoleniem.
– Mówiłam.
Artus poszedł do parowni po swoje ubranie. Zgodnie z umową wymienił czyste szaty na swoje stare, które teraz pachniały świeżością. Miał jeszcze trochę czasu, więc postanowił pozwiedzać i zobaczyć co się dzieje wokół.
Szedł powoli przez segment, na którym kupcy rozmieścili stoiska. Ludzi było więcej niż poprzedniego dnia. Plac tętnił życiem – śmiechy, nawoływania, dźwięki kramów rozstawianych na nowo. Na samym środku, tam gdzie wcześniej było puste miejsce, zebrał się tłum. Artus podszedł bliżej, zaciekawiony.
Na środku placu stało dwóch przedstawicieli rasy Lumineri. Niewielkie, smukłe rybie istoty trzymały w łapkach długie fajki. Jeden koniec spoczywał w ich ustach, z drugiego unosiły się kolorowe bańki. Bańki nie pękały jak zwykłe – zamiast tego układały się w skomplikowane kształty, tworząc wirujące wzory w powietrzu. Sztuka. Magia. Obie rzeczy jednocześnie.
Jedno ze stworzeń zrobiło ogromną bańkę, a drugie wskoczyło do środka. Artus otworzył szerzej oczy. Lumineri unosił się w środku bańki jak w balonie, a z fajki wylatywało coraz więcej bąbelków. Stworzenie zaczęło przeskakiwać z jednej bańki na drugą, jak akrobata na linie.
To było niesamowite. Dzieci piszczały z zachwytu, i podskakiwały w miejscu. Dorośli klaskali.
Jeden z Lumineri uniósł pyszczek i wystrzelił z niego strumień wody, który w powietrzu zmienił się w iskrzące się kolory. Potem oba stworzenia ukłoniły się w stronę publiczności. Tłum rozszedł się z uśmiechami. Artus również ruszył dalej.
Mijając kolejne stragany, przyglądał się sprzedawanym towarom. Pieczona owadzina, egzotyczne owoce, warzywa i rośliny, których nie znał.
Niektóre stoiska były wypełnione przedmiotami, których przeznaczenia mógł się tylko domyślać. Rzemiosło różnych plemion – biżuteria z kości, amulety, broń, tkaniny plemienne rytualne instrumenty. Ale jeden kram szczególnie przykuł jego uwagę. Ludzie omijali go szerokim łukiem. Na ladzie stały dziesiątki szklanych słojów.
Wypełnione były zieloną cieczą, w której unosiły się części ciała. Palce. Gałki oczne. Kończyny. Ale nie tylko ludzkie. Widział odnóża stworzeń nocy, fragmenty nieznanych istot, nawet zakonserwowane w całości małe potwory. Artus przełknął ślinę.
Za ladą siedziała kobieta. Miała bladą skórę, niebieskie oczy i ponętne czerwone usta. Ubrana była w coś niepokojącego. Suknię uszytą z ludzkiej skóry. Na jej dole wciąż wystawały ręce. U pasa nosiła kości i czaszki różnych zwierząt. Paliła fajkę, a gdy zobaczyła Artusa, uśmiechnęła się ciepło. Zbyt ciepło.
Kto normalny kupiłby coś takiego?
Artus nie mógł oderwać wzroku od słojów.
– Potrzebujesz uzdrowienia, chłopcze? – zapytała kobieta.
– Nie, dzięki… – zaczął mówić.
– Nowonarodzona! – rozległ się dziecięcy krzyk.
Artus zobaczył, jak jedno z dzieci z tłumu biegnie w stronę stoiska.
– Czy to prawda, że potraficie uleczyć każdą chorobę? – spytało.
– Tak. – Kobieta zaśmiała się cicho. – Potrafimy przywracać utracone kończyny. Leczyć wszystkie choroby. Możemy nawet dodać do waszego ciała dodatkowe części… a nawet wskrzesić zmarłych.
Dziecko zrobiło wielkie oczy.
– Łaał… czyli gdybyś przyczepiła mi skrzydła, mógłbym latać?
– Może. – Uśmiechnęła się. – Ale musiałbyś zapłacić. – Pogłaskała dziecko po głowie. – My, Nowonarodzeni, przyjmujemy tylko jedną walutę. – Oblizała wargi. – Części ciała za inne części ciała. Tworzymy nowe istoty. Kolekcjonujemy żywe. Możemy uleczyć, ale coś musimy wziąć w zamian.
Dziecko pobladło i cofnęło się o krok. Jego oczy rozszerzyły się ze strachu. Nagle obróciło się na pięcie i uciekło w stronę tłumu. Nowonarodzona zaśmiała się cicho, dumnie. Artus poczuł nieprzyjemny dreszcz na plecach. Nie czekał na więcej. Odwrócił się i ruszył w stronę biblioteki.
*
Artus wszedł do biblioteki, wciąż czując niepokojące dreszcze po spotkaniu z Nowonarodzoną.
Kim oni byli? Czy naprawdę potrafili wskrzeszać zmarłych? A jeśli tak… jaki był tego koszt?
Wstrząsnął się i odsunął te myśli na bok. Musiał skupić się na tym, po co tu przyszedł. Rozejrzał się. Biblioteka była cicha i chłodna. Kamienne ściany i regały wypełnione starymi księgami sprawiały, że czuł się tu, jakby przekraczał próg innego świata. Przy jednym ze stołów siedział znajomy mu mężczyzna – ten sam, który poprzedniego dnia mówił mu o Placu Dwunastu Najwyższych. Koło niego leżała zamknięta księga Artusa.
Mężczyzna czytał starą, oprawioną w skórę księgę, jego twarz była skupiona, ale gdy tylko Artus podszedł bliżej, uniósł wzrok.
Artus usiadł naprzeciwko niego.
– Bądź twardy jak skała.
Mężczyzna skłonił mu głowę.
– Niech Gaja trzyma cię w opiece – odpowiedział mężczyzna na powitanie.
– I co? Wiesz coś na temat księgi? – spytał Artus.
Mężczyzna spojrzał na nią i westchnął.
– Musisz ją stąd zabrać.
– Dlaczego? – spytał Artus.
– Mieliśmy kiedyś coś podobnego. Cisi wpisali te księgi do kategorii zakazanych.
Artus poczuł, jak wzbiera w nim niecierpliwość.
– Zakazanych? Przecież to tylko spis imion.
Mężczyzna pokręcił głową.
– Niestety, nie mogę ci pomóc.
– Ale ktoś musi coś wiedzieć!
Mężczyzna spojrzał na niego uważnie.
– Jest ktoś, kto może znać odpowiedź na twoje pytania.
– Kto?
– Insektoidy.
– Insektoidy?
– Zawsze podczas Przystani przychodzą tu na handel. Kochają wiedzę i kolekcjonują księgi. Ich się zapytaj. Mają swoje stoisko na placu. Powodzenia.
Mężczyzna wstał i odszedł, zostawiając Artusa samego. Zrezygnowany, Artus zawinął księgę z powrotem w materiał i wsunął ją do torby. Nie zostało mu nic innego, jak poszukać insektoida wśród kupców.
*
Znalezienie stoiska nie zajęło mu dużo czasu. Było pełne ksiąg. Za ladą siedziało stworzenie odziane w długi, ciemny płaszcz.
Spod kaptura wystawały długie czułki, a w jego głębi błyszczały liczne, okrągłe oczy. Całą twarz pokrywało gęste, brązowe futro. Rasa insektoidów, jak powszechnie ich nazywano, słynęła z inteligencji i wiedzy magicznej. Tworzyli niezwykle skomplikowane społeczeństwa. Ich ciała wyglądały jak mieszanka ludzkich i owadzich cech w różnych proporcjach. Niektórzy przedstawiciele tej rasy byli niemal całkowicie owadami, inni przypominali ludzi.
Artus wziął głęboki oddech i podszedł bliżej. Insektoid zareagował natychmiast – jego czułki drgnęły gwałtownie, wyczuwając go.
– W czym mogę pomóc? – zapytał chrapliwym głosem.
Artus niepewnie wyjął księgę z torby i położył ją na ladzie.
– Słyszałem, że możecie mi pomóc.
Spod płaszcza insektoida wyłoniły się dłonie. Ludzkie… ale pokryte miejscami chitynowym pancerzem. Ostrożnie otworzyły księgę. Insektoid przechylił głowę, a jego liczne oczy skupiły się na zapisanych stronach.
Artus poczuł napięcie.
– Chcę wiedzieć, co to jest.
Dłuższą chwilę panowała cisza. Insektoid nie odrywał wzroku od księgi. Oczy przymknęły się na moment. Kiedy ponownie je otworzył, głos był cichy.
– Nie pomogę ci w tym.
Artus poczuł ukłucie rozczarowania.
– Wiesz, co to jest? – zapytał ostrożnie.
– Wyrzuć tę księgę. Jak najszybciej.
– Dlaczego?
– Z tej wiedzy nie wyniknie nic dobrego.
Artus zacisnął dłonie w pięści.
– Przez tę księgę zginęła cała moja rodzina. Moje plemię. Proszę. Pomóż mi.
Insektoid przez dłuższą chwilę wpatrywał się w niego milcząco. W końcu westchnął.
– Jesteś słaby. Przypłacisz to życiem.
– Nie obchodzi mnie to. Chcę wiedzieć, za co zginęło moje plemię.
Zapadła cisza. Artus czuł, jak coś ściska go w środku. To był jedyny trop. Nie mógł go stracić. Insektoid w końcu odezwał się ponownie.
– Nie obiecuję, że ci pomogę. Jutro wracam do miasta insektoidów. Jeśli zabierzesz się ze mną, wskażę ci kogoś, kto może odpowiedzieć na twoje pytania. Ale to, czy uzyskasz odpowiedzi, zależy tylko od ciebie. Jutro, w czasie trzeciego dzwonu, bądź tutaj gotowy do drogi.
Artus poczuł, jak serce zaczyna bić mu szybciej. To mogło być to. Pierwszy krok do poznania prawdy.
– Będę.
Insektoid zamknął księgę i oddał. Artus schował księgę do torby, odwrócił się i ruszył w stronę wyjścia z placu. Jutro miał opuścić smoka. A w mieście insektoidów czekała na niego prawda.
Dodatki:
Kasty smoka
Wszystkie kasty są podporządkowane prawom Bogini Gaji oraz Zakonowi Cichych. Każdy obywatel mieszkający na smoku zaczyna od kasty roboczej. Co cztery pełne okrążenia smoka wokół Wielkiej Otchłani odbywają się próby organizowane przez Cichych. Podczas prób każdy ma szansę zmienić swoją kastę, pod warunkiem że zda wszystkie testy i zadania danej próby.
Każdy urodzony na smoku ma obowiązek spłacenia tzw. Długu Krwi, który trwa dwadzieścia pełnych okrążeń smoka. Każdy obywatel chcąc mieszkać na smoku musi go spłacić. Po tym czasie obywatel może nadal żyć na smoku lub zdecydować się na korzystanie z wolności. Wszyscy, którzy zdołali spłacić Dług Krwi, otrzymują od Cichych pieniądze i towary na nową ścieżkę życia.
Kasty Smoka:
Pomarańczowy pas – Robotnicy
Najliczniejsza grupa zajmująca się uprawą roślin do spożycia i innych celów.
Jasnoniebieski pas – Praczki
Osoby odpowiedzialne za czyszczenie odzieży oraz pielęgnację kwiatów w parowni.
Brązowy pas – Kucharze
Przygotowują posiłki zapewniające energię innym na cały dzień.
Złoty pas – Magowie
Uczą się magii bojowej i często towarzyszą wojownikom w podróżach.
Zielony pas – Zielarze
Zajmują się uprawą ziół leczniczych i tworzeniem mikstur.
Czarny pas – Cisi
Kapłani zarządzający kastami oraz pełniący funkcję wysłanników wiary Gaji.
Szary pas – Obrońcy
Wojownicy chroniący smoka przed Stworzeniami Nocy i innymi zagrożeniami.
Czerwony pas – Wojownicy
Wysyłani na misje zdobywania dóbr i polowań.
Fioletowy pas – Archiwiści
Klasyfikują wiedzę i symbole magii.
Biały pas – Podróżnicy
Wysyłani na długie misje poza smokiem; wymieniają towary i pozyskują nową wiedzę.
Różowy pas – Alchemicy
Tworzą mikstury, nawozy do grzybów i badają filozofię oraz magię homunkulusów.
Ciemnoniebieski pas – Treserzy
Odpowiadają za tresurę wierzchowców i zwierząt domowych.
Żółty pas – Bibliotekarze
Dbają o konserwację ksiąg w bibliotece.
Ciemnozielony pas – Mitolodzy
Specjalizują się w hodowli grzybów.
Ciemnobrązowy pas – Specjaliści
Odpowiedzialni za rzemiosło, kowalstwo, budownictwo i kopanie tuneli.
Jasnoczerwony pas – Medycy
Odpowiedzialni za sprawy zdrowotne osób zamieszkujących smoka.
Bordowy pas – Zegarmistrze
Osoby odpowiedzialne za określanie czasu.
Grafitowy pas – Zabójcy Bogów
Nieliczna grupa opowiedzialna za usypianie obudzonych upadłych.
Jasnobrązowy pas – Kartografowie
Tworzą i aktualizują mapy, kamienie nawigacyjne.
Podstawowa Orientacja po Astrum dla Przygłupich Poszukiwaczy Przygód
Przyszłe pokolenia powinny być wdzięczne, że ja, Wielki Albert Podróżnik, zostawiam wam tę niezwykle cenną wiedzę! Wszyscy odradzali mi podjęcie tego fachu, ale moje poczynania i ogromna wiedza będą przekazywane w legendach.
Więc chcesz zostać podróżnikiem? Ta krótka notka jest dla ciebie.
Na początek:
1. Jeśli twoja inteligencja nie przewyższa możliwości fliperów, daj sobie spokój z dalszą lekturą.
2. Jeśli twoja orientacja sprowadza się do gubienia się na smoku, przestań czytać dalej.
3. Jesteś ciapą? Zostań tam, gdzie jesteś. Równie dobrze możesz skoczyć w przepaść albo dać się rozszarpać potworom – na to samo wyjdzie.
4. Wiedza to potęga dla kogoś, kto chce przeżyć. Jeśli nie masz ochoty się uczyć, daj sobie spokój z tym fachem.
5. Wiedz, że nic nie wiesz. Uświadomienie sobie, że tajemnice skrywane w ciemności często wykraczają poza nasze rozumienie, uratuje ci życie.
Dotarłeś do tego punktu? Czytaj dalej!
Astrum dzielimy na warstwy, które otaczają wielką Otchłań – nieskończoną dziurę ciągnącą się w górę i w dół. Wokół Otchłani poruszają się smoki, na których żyje większość mieszkańców Astrum. Trzy główne warstwy są zamieszkane przez różne rasy, które w mniejszym lub większym stopniu zostały zbadane. Warstwy znajdujące się powyżej i poniżej tych głównych pozostają w dużej mierze niezbadane z powodu trudności w podróżowaniu.
Im wyżej lub niżej od głównych warstw, tym bardziej radykalnie zmieniają się biomy i środowisko. Smoki podróżują głównie po środkowej warstwie mieszkalnej każdy swoją inną trasą. Raz na dziesięć okrążeń wchodzą lub schodzą na krótki czas powyżej lub poniżej warstwy środkowej. Jako że nie wracają tam przez bardzo długi czas, ludzie raczej nie schodzą ze smoka podczas postoju na tych warstwach. Powrót na warstwę środkową jest niezwykle ryzykowny.
Otchłań służy jako główny punkt nawigacyjny. Wokół niej znajdują się ogromne formacje skalne z wyrzeźbionymi symbolami wskazującymi kierunki oraz numer warstwy. Dzięki nim można dowiedzieć się, gdzie się znajdujemy i w którą stronę zmierzamy. Na szlakach poza smokiem często można znaleźć mniejsze wersje tych kamieni, które wskazują kierunek, nazwę miejsca i numer warstwy. Wszystkie takie kamienie są konserwowane za pomocą magii przez kartografów i podróżników. Zadaniem tych osób jest rysowanie map i dostarczanie ich do archiwów poszczególnych smoków.
W historii istniało wiele prób zbudowania połączeń między warstwami poprzez skomplikowaną sieć tuneli. Niestety, tunele te są niezbadane i zamieszkane przez różnorodne, wrogie stworzenia nocy . Budowa szlaków czy schodów w tym środowisku graniczy z cudem. Właśnie dlatego wszystkie warstwy poza trzema głównymi nazywamy Cmentarzyskiem Podróżników.
Owszem, zdarzały się przypadki podróżników, którzy wrócili z innych warstw, ale ich stan psychiczny często uniemożliwiał zweryfikowanie zdobytej wiedzy. Dodatkowo, mało kto odważa się na takie wyprawy. Istnieją również pradawne mapy stworzone przez inne rasy, ale często są one nieczytelne, nieaktualne lub trudne do zrozumienia. Wieczna ciemność oraz skaliste tereny dodatkowo utrudniają podróże i orientację w terenie. To koniec pierwszego wpisu i początek mojej wspaniałej przygody!
PS: To pierwsza i ostatnia notka autorstwa „Wielkiego” Podróżnika Alberta, przygłupa, który wpadł na genialny pomysł przelotu na swoim wierzchowcu przez Otchłań. Wielu przed nim próbowało tego samego z mizernym skutkiem. Można się domyślić efektów jego decyzji po ilości istniejących wpisów. Traktować z przymrużeniem oka! Kochająca Żona dla Męża, który dużo chlapał jęzorem, a mało robił.