- Opowiadanie: saren - Przebudzenie (cz. I)

Przebudzenie (cz. I)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Przebudzenie (cz. I)

 

Poczuł wszechogarniające zimno, a następnie z trudem rozwarł złączone mrozem powieki. Biel i jasność poraziła jego oczy. Promienie południowego słońca odbijały się od śniegu, pokrywającego górzysty teren. Po przywyknięciu do intensywnego światła, ujrzał czubki skórzanych butów wystające spod puchu oraz przysypane nogi, nieposłuszne jego woli. Siedząc oparty o pień drzewa, spoglądał na krasne plamy kontrastujące z białym podłożem. Powoli dotknął łuku brwiowego, po czym zdrapał zakrzepłą krew, przesuwając palcami po czole. Zdał sobie sprawę z wychłodzenia swojego ciała oraz sztywności kończyn.

 

Obrócił głową na prawo i lewo; bezkres śnieżnej pustyni był przytłaczający. Gdzieniegdzie spod śniegu wystawały oblodzone wierzchołki skał, a jednolitość krajobrazu przełamywało kilkanaście karłowatych sosen i świerków, rozsypanych po okolicy.

 

– Gdzie ja jestem? – poruszając ociężale popękanymi wargami zadał pytanie, na które nikt nie mógł mu odpowiedzieć.

 

Próżno błądził wzrokiem, szukając żywej duszy. Czy tak wygląda kraniec świata? – zastanawiał się, przypomniawszy sobie opowieść o lodowym przedsionku piekieł. Kawałek żółtej chusty, wiszący na pobliskiej gałęzi, łopotał na wietrze. Mężczyzna próbował wstać. Nie wyszło. Nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Instynkt nakazywał walczyć o przetrwanie, mimo to wycieńczone ciało zdawało się nie reagować na polecenia. Świeczka jego życia dopalała się.

 

– Nie chcę tak kończyć… nie, nie, nie…

 

Posłuchał cichnącego wołania świadomości. Padł na bok, obrócił na brzuch i ostatkiem sił przekładał przedramiona. Byle przed siebie, byle tylko nie zastygnąć w bezruchu. Zmierzał w stronę urwiska oddalonego o kilkanaście kroków. Nie przewidywał aż takiego oporu. Skurcze nękały ramiona, a opięte odzienie krępowało ruchy. Bezwładne nogi, niczym płozy sań sunęły po śniegu, zostawiając za sobą podłużne ślady. Posuwając się niezgrabnie na przód, dostrzegł odbite w śniegu łapy zwierzęcia, zostawione najwyżej dzień temu. Z pewnością niedźwiedzie, ale czy zwierz nie powinien być pogrążony w głębokim śnie zimowym? Pełzł dalej, zastanawiając się. Dotarł do zlodowaciałej krawędzi skały, po czym wychylił ostrożnie głowę. Było wyżej niż przypuszczał. W dół spadałby dość długą chwilę, by potem rozbić na ostrych skałach. Czarne myśli kłębiły się w jego głowie, a w oczach pojawiła bezdenna pustka. Beznadziejność. Odpowiednie słowo opisujące zaistniałą sytuację.

 

– Nie… – wyszeptał bez przekonania – Nie poddam się! – powiedział bardziej stanowczo, dodając sobie otuchy.

 

Po chwilowym pokonaniu zwątpienia i przystosowaniu oczu do patrzenia w dal, ujrzał zarys zabudowań, nad które wybijała wieża świątyni. Owe miasto musi być oddalone o kilkanaśnie mil, nawet z zapasem jadła i napitku nie dotrę tam, przy takiej pogodzie. W jego głowie toczyła się wojna woli ze zwątpieniem, światłości z cieniem, a szala zwycięstwa przeważała to na jedną to na drugą stronę, raz dając, raz odbierając nadzieję. Zrezygnowanie narastało w nim. Był gotów położyć się i pozwolić, by mróz zrobił swoje. Nagle dostrzegł coś w pobliżu. Wzrok utkwił na chacie, której nie dostrzegł uprzednio, bowiem przesłaniała ją mgła. Mimo, że domek znów zbladł, a jego kształty rozmazały się, wędrowiec zdążył oszacować odległość. Przypuszczał pokonać dystans w cztery godziny.

 

– Przestaję odczuwać chłód w rękach, zły znak – zmartwił się.

 

Możliwość ocalenia pokrzepiła go jednak, uwalniając ostatnie pokłady energii. Przez moment wydawało się mu, że słyszy gdzieś z oddali odgłos bębnów. Czyżby korowód śmierci gnał już po niego? Przebierając ramionami, przemierzył jedną ósmą drogi. Później zapał przygasł, a po kilku machnięciach, ręce wspólnie z barkami piekły, jakby zaraz miały spłonąć. Czuł, że wysiłek, poprawił ich stan. Okropnie bolały, z czego, jak na ironię cieszył się. Jeszcze nie jest z nimi tak źle – pomyślał. Zatrzymał się, a ciepło błyskawicznie opuściło jego ciało. Po krótkiej przerwie ruszył znowu. Przemieściwszy się o rzut śnieżką, stwierdził, iż nie jest w stanie, dotrzeć do celu o własnych siłach. Prowadził dwie bitwy, jedną na poziomie wytrwałości ciała, drugą hartu ducha. Macki klęski oplatały go coraz ściślej, skutecznie zmniejszając pole manewru. Uścisk porażki narastał, zgniatając w nim, to co jeszcze przed chwilą gotowe było przeciwstawić się przeciwnościom losu. Mroczne szepty krążyły w powietrzu, kąsając niczym jadowite węże. Oddaj pokłon swojemu przeznaczeniu, dopełniło się – słowa, jak mantra powtarzały się, przygotowując do zapadnięcia w sen. Głośno dyszał. Gęsta para wydobywała się z ust, a głowa opadła na twardy lód. Przemógł się raz jeszcze, lecz ledwo podniósł tułów, a ramiona zadrżały z przemęczenia. Odgięty do tyłu, spoglądał na śnieg nieopodal skarpy. Ujrzał świeże ślady racic, co wznieciło w nim płomyk nadziei, rozświetlający nadciągające ciemności. Obrócił głową w poszukiwaniu właściciela znaków. Zobaczył kozicę, obchodzącą miejsce w pobliżu sosny, pod którą oprzytomniał.

 

– Nie pozostaje mi nic innego, jak zaczekać na nią i spróbować okiełzać – pomyślał.

 

Ta idea podtrzymywała go przy życiu. Wiedział, że to jego ostatnia szansa ucieczki przed kosą ponurego żniwiarza.

 

– Chwycić za nogi? – spytał, a po chwili zastanowienia sam sobie odpowiedział – nie, bo zostanę zadeptany albo uniemożliwię jej podskakiwanie. A może…

 

Ściągnął skórzany ćwiekowany pas. Przełożywszy koniec przez szlufkę, stworzył pętlę. Śledził ruchy zwierzęcia, nieśpieszącego do zniewolenia. Wyczekiwanie sprawiło, iż przed oczami mężczyzny błysły obrazy: gruby karczmarz, pełny mieszek, czarny napis, usłyszał świst szabli. Wzdrygnął się i spojrzał, kto dobył broni. Nie widząc nikogo, uświadomił sobie, że budzący niepokój odgłos, był tylko częścią wspomnienia. Rogacz przestał stać w miejscu, więc nie było czasu na zastanawianie się, co mogły oznaczać przebłyski pamięci. Kozica gnała beztrosko w jego kierunku. Pośpiesznie uklepawszy w śniegu dołek, włożył do niego kanapkę, wyciągniętą z kieszeni. Co tam robiła? – nie miał pojęcia. Powyżej zagłębienia z przynętą ułożył pętle. Leżał w bezruchu, nie chcąc spłoszyć kozicy, a w dłoni trzymał koniec pasa. Po paru skokach była przy nim. Najpierw obwąchała go dokładnie. Zdawał sobie sprawę, że nie wolno mu drgnąć, bo w przeciwnym razie nici z planu. Zwierzę nie wyczuwszy zagrożenia, ostrożnie zbliżyło rogaty łeb do miejsca z jedzeniem. W końcu włożyło go do otworu, a wtedy gwałtowne szarpnięcie, sprawiło, że pasek zacisnął się na jego szyi. Druga ręka dołączyła błyskawicznie do pierwszej i obie z całą mocą powaliły rogacza. Mężczyzna przewrócił swoją zdobycz, unikając okopania. Szybko objął jej kark, lecz brak czucia w nogach przeszkodził mu w wejściu na nią.

 

– Moje badyle będą musiały wlec się po skałach – stwierdził, nie przejmując się aż tak bardzo, bo poczuł, że złapał powiew szczęścia w żagle.

 

Problemem stało się jednak, co innego, ofiara podniósłszy się, nie miała ochoty nigdzie galopować. Wierzgała w miejscu, jak oszalała, próbując za wszelką cenę zrzucić intruza. Poprawił uścisk, na tyle mocno by nie spaść, a na tyle słabo by nie udusić zwierzęcia i nie skręcić mu karku. Wszystko zmienił nagły ryk, rozdzierający powietrze. Za jednej z zasp wyłoniła się góra brązowej sierści, pędząca w ich kierunku. Kozica pognała, jak batem strzelił. Fart nie opuszczał wędrowca, gdyż zmierzała w stronę chatki. Drapieżnik jednak nie odstępował im kroku, a nawet doganiał. Mężczyzna stanowił zbyt duże obciążenie. Ryk, odgłos walących w kamienie łap, świst powietrza, sypiący się na twarz puch, zwalnianie galopu, dudniące serce… bestia jest tuż, tuż. Duża zaspa przed nimi. Teraz! – zwolniwszy uchwyt, wbił się w białe wzniesienie, natomiast zwierzęta przeskoczyły nad nim. Nie minęło kilka stuknięć racicami, gdy odgłosy pościgu ustały, a ich miejsce zastąpiło przeciągłe: meeeeee, trzask łamanych kości i dźwięki brutalnej konsumpcji. Opanował łopotanie serca i ostrożnie wygrzebawszy się, zmierzał ku chacie, z której komina unosił się dym. Korzystał ze skupienia niedźwiedzia na rozszarpywaniu ofiary. Przez głowę przelatywały mu obrazy jego samego na miejscu kozicy. Pragnął jak najszybciej oddalić się od placu krwawej rzezi. Zastanawiał się, kto zamieszkuje tak nieprzyjemne miejsce. Perspektywa rychłego ogrzania, sprawiała mu radość, niepokoił się jednak, czy gospodarz zechce go przyjąć. Może jest tak samo zdziczały jak ta kraina? Pewnie rzadko udaje się tu coś upolować, a co jak…? Nie, wolał nawet o tym nie myśleć. Dotarłszy pod brzozowe drzwi, wyciągnął rękę, po czym zapukał. Robił to na tyle delikatnie, aby nie zwrócić uwagi drapieżnika. Nikt nie otwierał, nawet, po kilkukrotnym powtórzeniu stuknięć. Dom nie może być opuszczony, bo unosi się dym z komina – rozważał – czyżby właściciel wybrał się gdzieś? Spróbował zawiesić się na klamce, ale nie dosiągł jej.

 

– Niech to szlak – zaklął – muszę znaleźć inny sposób…

 

Wrócił się po siekierkę wbitą w pniak stojący na placu. Wziąwszy ją, podpełzł jeszcze raz i pociągnął narzędziem za klamkę. Poczuł aromatyczny zapach ziół. Pchnął uchylone drzwi, wczołgał do środka i zamknął za sobą. W jednoizbowej chałupie nie zastał gospodarza. Ogarnęło go potworne zmęczenie. Rozłożył się na baraniej wełnie przy kominku.

 

– Udało się – wyszeptał, a łzy szczęścia spłynęły po jego zimnych, jak lód policzkach.

 

Wesoło tańczące płomienie wraz z przyjemnym ciepłem, bijącym z paleniska, szybko uśpiły strudzonego wędrowca.

 

Pomieszczenie opanowane przez półmrok… siedmiu zbirów trzymających dłonie na rapierach… szyderczy śmiech tłuściocha, podrzucającego brzęczącą sakiewką… witaj w gildii… okropny ból potylicy…

 

Czuł gorąco na całym ciele. Wypoczął, mimo dających o sobie znać potłuczeń, jak również nękających go koszmarów. Otworzył oczy, nie leżał przy kominku, a na miękkim i niesamowicie wygodnym łóżku, rozebrany do samej bielizny. Pachniał miętową maścią.

 

– Kto mnie tu przeniósł? – zapytał półgłosem, lecz nikt nie odpowiedział.

 

Dopiero teraz mógł podziwiać niezwykle piękną i schludną izbę. Na wprost znajdował się kominek, z ciosanych, kremowych kamieni, nad nim drewniane półki, zapełnione szklanymi słojami, w których pływały nieznane mężczyźnie owoce. Obok nich stały flakoniki wypełnione barwnymi roztworami. Na prawo od paleniska stał prosty stół z modrzewia otoczony czterema krzesłami, a na nim dostrzegł napoczętą butelkę czerwonego wina oraz srebrną czarę. Na podłodze rozłożono baranie skóry. Na przeciwległej ścianie do wejścia wisiało olbrzymie futro kruczej barwy. Do jakiego zwierza mogło należeć? Zerkając na sufit, podziwiał zwisające wiązki ususzonych kwiatów. Na wyciągnięcie ręki od łoża, na którym wypoczywał, stała komoda, a na niej płytki, czarny, marmurowy moździerz z tłuczkiem, w towarzystwie dzbanków mniejszych i większych, wykonanych, z tego samego, gładkiego materiału. Nad nimi na haczyku gospodarz zawiesił wianek czosnku. Sądząc po wystroju pomieszczenia, gospodarz musi znać się na łowiectwie i zielarstwie – wywnioskował wędrowiec. Usłyszawszy zgrzyt klamki, przerwał rozmyślanie i skupił wzrok na drzwiach. Rozwarły się, a do wnętrza najpierw wtargnął mroźny powiew, a za nim wkroczyła niewiasta, upuszczając na widok przytomnego mężczyzny, niesione drwa. Zmieszana zastygła w bezruchu, wpatrując się w niego, niebieskimi, niczym chabry oczyma. Padające na nią światło wraz z krążącymi wokół płatkami śniegu, nadawało jej wygląd baśniowej nimfy. Od zimna ochraniał ją popielaty barani kożuch i skórzane spodnie opięte na zgrabnych, długich nogach. Łabędzią szyję owijał wełniany szal, natomiast głowę okrywała biało-szara czapka z lisa. Wyraz skrępowania na jej młodzieńczej twarzy przeszedł w pogodny uśmiech.

 

– Nie miałam pojęcia, że tak szybko odzyskacie przytomność, panie – stwierdziła nieśmiało – wytrzymały posiadacie organizm.

 

– Z pewnością jest w tym wasza zasługa, żem wrócił do sił – starał się być na tyle uprzejmy, na ile to możliwe, bo wiedział, że w tym stanie nie da rady podróżować i musi prosić o przedłużenie pobytu w tej oazie, chroniącej przed śnieżną pustynią.

 

– Dzisiaj mija trzeci dzień, od kiedy przybyliście – poinformowała kobieta.

 

Zdziwienie pojawiło się na twarzy mężczyzny, bowiem myślał, że spał zaledwie kilka godzin.

 

– Czy mógłbym prosić o jeszcze parę dni gościny, pani?

 

Dziewczyna zamknęła drzwi i podstawiwszy krzesło niedaleko łoża, usiadła na nim, ściągając buty.

 

– Dotrzymacie mi towarzystwa. Wreszcie będę mogła z kimś porozmawiać, a gdy dojdziecie do siebie, odwdzięczycie się i będziemy kwita – zaproponowała młódka.

 

– Niech i tak będzie, lecz jest pewien znaczący problem… – odparł mężczyzna.

 

– Jaki?

 

Spojrzał wymownie na swoje bezwładne kończyny, uświadamiając sobie, jakim stał się kaleką. Jestem bezużyteczny – pomyślał – a nawet gorzej, uciążliwy dla kobiety.

 

– Nie jest tak źle, jak sądzisz – przerwała zamartwianie gościa, jakby czytała w jego myślach – gdy zobaczyłam Twoje nogi to rzeczywiście wydawało się, że są martwe i nadają wyłącznie do odrąbania. Natarłam je mimo wszystko maścią z końskiego sadła, połączoną z ekstraktem mięty, a także wyciągiem z imbiru. Dzisiaj poruszyliście palcami u lewej stopy.

 

– Po stokroć dziękuje za twą opiekę! – rzekłszy, wyciągnął dłoń w jej stronę.

 

Uścisnąwszy ją, przedstawiła się:

 

– Driana

 

– Karnak, miło mi poznać osobę, której zawdzięczam życie.

 

Kobieta wpatrywała się w umięśnionego mężczyznę, wyglądającego na około trzydzieści zim. Coś w nim ją pociągało. Badała oczami jego zarośniętą twarz, przez którą przebiegały dwie szramy, nadające mu groźny, wojowniczy wygląd. Zorientowawszy się, że Karnak dostrzegł jej zainteresowanie, zarumieniła się.

 

– Coś nie tak, Driano?

 

– Nie, wszystko w porządku – powiedziała lekko zawstydzonym głosem – odpoczywaj, by dojść do formy, a ja przyrządzę strawę.

 

Wstała z krzesła i ściągnąwszy nakrycie głowy, szybkim ruchem ponętnie rozrzuciła jasne loki, sięgające poniżej linii ramion. Powiesiła czapkę na kołku wbitym w ścianę, a na drugim zahaczyła swój kożuch, spacerując po mieszkaniu w skórzanych spodniach i wełnianym, kremowym swetrze z pokaźnym dekoltem, uwidaczniającym jej powabne kształty.

 

Przygotowawszy kaszę z zajęczym mięsem, nałożyła jadło na misę i podała towarzyszowi.

 

– Co cię tu sprowadza? – zapytała z zaciekawieniem.

 

– Uwierz, sam chciałbym wiedzieć.

 

– Kompletnie nic nie pamiętasz? – zmartwiła się.

 

– Poza imieniem, które już poznałaś, wiem, że pochodzę z Meritan.

 

– To rzeczywiście niewiele.

 

– Powiedz mi Driano, jak daleko stąd do mojego miasta?

 

– Konno trzy dni drogi, więc zastanawia mnie, po co ktoś wiózł cię aż tutaj, by potem porzucić na pastwę losu.

 

– Niestety, nie mam pojęcia. Może sam zapuściłem się w te regiony?

 

– To wykluczone. Miałeś stare rany, sugerujące, że ktoś rozprawił się z tobą wcześniej niż trzy dni temu. A poza tym, gdy spałeś, zbadałam okolice i natrafiłam na ślady końskich kopyt w miejscu, w którym cię pozostawiono.

 

– Jeżeli przypomnę sobie coś więcej, to na pewno dam znać, a teraz jeśli nie masz nic przeciwko… – zerknął na misę, dając dobitnie do zrozumienia, że zaraz oszaleje z głodu.

 

Po posiłku Karnak prosił dziewczynę, by opowiedziała coś o sobie. Jednak ona nakazała mężczyźnie wyspać się, twierdząc, że nic tak dobrze nie robi, jak sen. Chcąc, nie chcąc musiał zamknąć powieki i powędrować do świata iluzji.

 

Kołyszący się na wietrze szyld: pod rozprutym odyńcem… dziewka roznosząca kufle z piwem… wąskie schody… nikłe światło świecy… dobrze znane mordy…

 

 

 

 

 

 

Koniec

Komentarze

Zakończyłem czytanie dość szybko, dzięki "kwiatkom" w stylu:
 
Nic godnego uwagi nie wyróżniało okolicy, śnieg tudzież skały urozmaicone kilkoma iglastymi drzewami - najbardziej przekonujący i klimatyczny opis okolicy, jaki dane mi było ostatnio czytać.

 Mężczyzna próbował wstać. Nie wyszło. Nogi stały się balastem  - pewnie się czepiam, ale czy on próbował stanąć na rękach, że nogi były balastem?

Ogarnęła go senność, niemniej jednak wiedział, że jeżeli podda się zmęczeniu, to zaśnie na zawsze - tak, ja też zawsze usypiam zaraz po tym, jak budzę się na śnieżnej pustyni, zakrwawiony, bez władzy w nogach. Idealna pora na drzemkę, a adrenalina wcale nie działa. Adrenalina w ogóle nie istnieje.

Wewnętrzny głos, nawoływał do podjęcia wyzwania, któremu na imię śnieżne pustkowie. Świeczka jego życia zdawała się dopalać - łał.

Jestem zbyt młody, by odejść do krainy wiecznego snu - opierał się, nie chcąc zatańczyć w rytm danse macabre - łał 2.

W ogóle tak sobie myślę, że jeżeli ktokolwiek leżałby na mrozie na tyle długo, żeby ponad śnieg wystawały tylko czubki skórzanych butów to - nie jestem lekarzem - ale wydaje mi się, że taki człeczyna by się już nie obudził.

Na tym kończę, nie oceniam, bo nie przeczytałem całości. Może jeszcze do tego wrócę.  

Dzięki za krytykę. Muszę jednak coś wyjaśnić:

1) Następne zdanie: Instynkt nakazywał walczyć o przetrwanie. Wewnętrzny głos, nawoływał do podjęcia wyzwania... - mówi o adrenalinowym kopie, ale wykończony organizm, mimo wszystko zmusza umysł do poddania się. Jednym z objawów wychłodzenia ciała jest zapadanie w śpiączkę i utrata świadomości.

2) Mężczyzna próbował wstać. Nie wyszło. Nogi stały się balastem - pewnie się czepiam, ale czy on próbował stanąć na rękach, że nogi były balastem? => Zapierając się rękami o pień drzewa, próbował się podnieść, lecz bez pomocy nóg było to niemożliwe. Upewnił się, że nogi są bezużyteczne.

3) Nic godnego uwagi nie wyróżniało okolicy, śnieg tudzież skały urozmaicone kilkoma iglastymi drzewami - najbardziej przekonujący i klimatyczny opis okolicy, jaki dane mi było ostatnio czytać => chodziło tu o pokazanie "bezkresnego" pustkowia, które potęgowało beznadziejność sytuacji, w jakiej znalazł się bohater, tzn. nie może on wykorzystać elementów otoczenia, w celu ocalenia się (do czasu)

4) W ogóle tak sobie myślę, że jeżeli ktokolwiek leżałby na mrozie na tyle długo, żeby ponad śnieg wystawały tylko czubki skórzanych butów to - nie jestem lekarzem - ale wydaje mi się, że taki człeczyna by się już nie obudził.

=> po protu ... ostro sypało, żeby zasypać wyprostowane nogi w pozycji siedzącej, wystarczy jakieś 30cm śniegu, przy bardzo mocnym opadzie w górach, jakaś godzina do dwóch.

Ogólnie zgadzam się, że są w tej części opowiadania błędy i dziękuje za ich pokazanie, będę mógł się nad nimi zastanowić i starać dopracować następne części. Pozdrawiam!

Ad 1:
Adrenalina nie jest "wewnętrznym głosem". To hormon. Inaczej: spróbuj iść spać po skoku na bungee, na kopie adrenalinowym. Nawet jeśli byś padał ze zmęczenia, to przez przynajmniej kilkanaście minut nie będziesz w stanie nawet o tym myśleć. 

Ad 2:
Po co miał próbować wstawać zapierając się o pień drzewa, skoro wiedział, że nie może ruszać nogami? Skoro nie może ruszać, to - logiczne - nie potrafi również wstać. Więc nie próbuje. Stąd: podtrzymuję idiotyzm porównywania nóg do balastu.

Ad 3:
chodziło tu o pokazanie "bezkresnego" pustkowia, które potęgowało beznadziejność sytuacji, w jakiej znalazł się bohater, tzn. nie może on wykorzystać elementów otoczenia, w celu ocalenia się (do czasu) - to w żaden sposób nie odpowiada na moją uwagę. Opis nadal jest suchy i "brzydki". I, co gorsza, wcale nie wywołuje uczuć, które miał wywołać.

Ad 4:
Wyjdź na dwór, usiądź sobie na ziemi i siedź przez godzinę do dwóch bez ruchu. Przy mało imponującej temperaturze -5st.C. Powodzenia.
 Zasypanie nóg śniegiem to mały problem. Osoba w stanie wychłodzenia (a z tego, co opisujesz można wnioskować, że to dość poważne wychłodzenie) nie powinna się ruszać, bo to zwykle prowadzi do załamania krążenia (organizm próbuje przede wszystkim utrzymać krążenie w płucach i sercu, a ruchy kończynami powodują przepływ ciepłej krwi dalej i, co z tym związane, wychłodzenie jej). Znaczy - bohater najprawdopodobniej umarłby po kilkunastu metrach czołgania się. No, chyba, że nogi nie odmówiły posłuszeństwa z powodu odmrożenia, tylko miały jakieś inne, znane tylko im, powody.

Przypomniał mi się jeszcze jeden "kwiatuszek", który mnie ujął:  Po chwilowym pokonaniu zwątpienia i przystosowaniu oczu do patrzenia w dal - odwołam się, pozwolisz, do własnych doświadczeń: u mnie oczy ostrzą automatycznie. :)

Nie chcę  się licytować z Tobą we względzie wyżej wymienionych niedociągnięć. Mnie one rażą, może Ciebie, bądź innych czytelników, nie. Niemniej - swojego zdania będę się trzymał, bo po to je mam. Szczególnie, że jest poparte jakimś tam doświadczeniem czy wiedzą. Nawet, jeśli ta wiedza jest mocno okrojona.

Pozdrawiam 

:)
Ja skończyłem po: "-Jestem za młody. by odejść do krainy wiecznego snu - opierał się, nie chcąc zatańczyć w rytm danse macabre". Znowu bohater mówi do siebie i to kwestie idiotyczne. Czy ktokolwiek, kiedykolwiek byłby w stanie taką kwestię na poważnie wypowiedzieć? Nie ma opcji. Dlatego też sztuczni to brzmi i czytanie jest niemożliwe.
Zerknąłem potem jeszcze na inne momenty i też znalazłem kwiatki, więc raczej się nie skuszę na powrót do opowiadania. Przykro mi, ale co poradzić, tak czuję.

Dokonałem kilku poprawek :) Dziękuję za uwagi i proszę o następne.

Nowa Fantastyka