- Opowiadanie: ZapałaPol - Wycena sprawiedliwości

Wycena sprawiedliwości

Cześć wszystkim!

 

To będzie moje pierwsza publikacja. Od wielu lat tworzę swój świat, dodaję odejmuję. Jeśli trzeba to łączę, dzielę... Dlatego też zdecydowałem się w końcu jedno z moich opowiadań dopieścić i opublikować.

 Będę wdzięczny za komentarze i krytykę. Przeczytanie zajmie jakąś godzinkę, mam nadzieję, że będzie się podobać. 

 Nie łątwo jest wymierzyć sprawiedliwość, czasem trzeba ją wycenić... A los bywa okrutny i nieprzewidywalny. 

 

Dyżurni:

Finkla, bohdan, adamkb

Oceny

Wycena sprawiedliwości

 Późniejsze legendy głosiły, że demony nadjechały ze wschodu, od Bramy Cesarskiej. Obaj jeźdźcy dosiadali muskularnych wierzchowców czystej krwi kahledzkiej, częściowo oladro– wanych. Objuczenie koni nie wskazywało na przynależność do któregoś z cięższych pułków kawalerii. Tak samo jak uzbrojenie. Każdy nosił trzy ostrza: po bokach dwa krótsze, zakrzywione do zewnątrz. Trzecie stanowiły potężne, półtoraroczne miecze o podwójnych jelcach i dłuższych niż norma rękojeści, które wystawały zza pleców w pochwach mieniącymi się odcieniami szarości.

 Ich kurtki przypominały na pierwszy rzut oka koszule ze skróconymi rękawami do połowy przedramienia i kapturami. Również poszarzone na każdy możliwy sposób.

 Budzili sensację. A na pewno przykuli uwagę tych, którzy nie znali ich pochodzenia. Jak i tych drugich, którzy wiedzieli także, w jakim celu przyjechali.

 Było późne popołudnie, słońce już oziębło, warty musiały być zmęczone i znużone. Sytuacja w Eahas wymagała od wartowników szczególnej uwagi i czujności. A tych dwóch nie sposób było przeoczyć. Nie zdziwiło ich, gdy mijając pierwsze domostwa podgrodzia, zauważyli w oddali pędzącego niczym wicher w kierunku bramy jednego ze strażników.

 – Szykuje się królewskie powitanie. Ten już popędza konia jakby miał narobić w gacie, ten przed nim trochę się obijał.

 Starszy towarzysz pokiwał głową. Nosił na głowie niechlujnie cieniowany irokez, a kilkudniowy zarost pokrywał jego twarz. Wyglądał dość nietypowo. Nie był zbyt stary, mimo paru siwych pasemek tu i ówdzie. Do młodzieniaszków też nie należał. Twarz zdradzała przebyte życiowe doświadczenia i trudy. Jeszcze przed przekroczeniem pierwszego płotu zalecił ściągnięcie mieczy z pleców i schowanie je między juki.

 Gdy obcy mijali kolejne domostwa, nie śpiesząc się, zupełnie od niechcenia, świat i ludzie wokół nich stopniowo zanikali. Ktoś szybko odwrócił się w progu zamykając drzwi, ktoś inny migiem schował wychyloną przez okno głowę. Nie dziwiło ich to. Pospolici mieszkańcy zawsze reagowali tak na potencjalne niebezpieczeństwo, a widok takich jak ta dwójka jezdnych nie wróżył niczego dobrego.  

 W pewnym momencie przed nimi na środku drogi stanęła mała dziewczynka z wytartym misiem bez jednego oczka.

 Wstrzymali konie. Wrzask matki błagał o litość dla pociechy. Nim minęły dwa oddechy wrzeszcząca z przerażenia kobieta znalazła się przy dziecku. Przez łzy krzyczała, bełkocąc coś przy tym bardzo niezrozumiale ze strachu w stronę nieznajomych. Prosiła o litość – dla siebie, jak i swojej ukochanej córeczki. Na wyraźny znak jednego z nich objęła ją mocno, wzięła na ręce. Cała drżąc pobiegła do domu. Po całym tym zajściu okolica momentalnie opustoszała.

Przybysze tylko pokiwali głowami i niestrapieni ruszyli dalej. Młodszemu było do śmiechu z całej sytuacji, starszego w ogóle to nie ruszyło. W swym życiu za dużo już widział i słyszał.

 Gdy dojechali do Bramy Cesarskiej pełniący służbę wartownik powitał ich krótko i konkretnie:

 

 – Witajcie rycerze! Starszy sierżant miasta Eahas Równego, Dwah. Witam, długo czekaliśmy. Proszę udać się niezwłocznie na komendę straży, tam oczekują już na szlachetnych Panów sam komendant jak i nasz zacny burmistrz – wypalił od razu strażnik salutując.

 No cóż, przynajmniej od razu przechodzą do rzeczy – usłyszał w myślach starszy z przybyłych. Nie przejął się sugestią.

 – Mam, nadzieję, że Twój towarzysz nie połamał nóg kobyle. Pędził, że spod piachu nie było go widać – szybkimi ruchami obrócił się we wszystkie strony świata, by upewnić się, czy w promieniu słyszalnym dla ucha nie ma nikogo. Byli we trójkę. Jednak pomimo tego zdecydował się zejść z wierzchowca, podejść i zniżyć głos.

 – Obserwowaliście nas, słaliście przed nami przednich gońców do miasteczka. Zauważyliśmy to przed południem. Nie jestem głupcem, nie wierze, że takie rzeczy dzieją się bez powodów. Przeszliście szybko do rzeczy, więc bez zbędnych ceregieli odwdzięczę się tym samym. Mówcie więc, co się stało, strażniku. Sytuacja się pogorszyła jak mniemam?

Strażnik przedstawiający się jako Dwah opuścił głowę i powolno wycedził przez zaciśnięte zęby.  

 – Atak miał miejsce dwie noce temu… makabryczny widok.

 Nerwowo zaczął pocierać wąsa i spojrzał rozmówcy w oczy. Wzdrygnął się. Prawe oko było martwe, całkiem wyblakłe, ale też… nie dało się tego opisać logiką. Tryskało w im energia, życie. Jednocześnie życie i jego brak.

 Było to oko, za którym każdy demon tęskni. Oko demona. Coś za coś – element równowagi. Wszystko jest równowagą.

 – Dlatego tu przyjechaliśmy. Nie martwcie się, strażniku Dwah –  nieznajomy położył mu dłoń na ramieniu, by go uspokoić. – Zwę się Ranghak, a to mój były uczeń, nowy członek Zakonu, Nekan. Przybyliśmy tu, by zaprowadzić porządek – oznajmił zdecydowanym, szybkim tonem, a stojący cały czas młodzik pokiwał przyjaźnie na przywitanie. Dwah dopiero teraz zwrócił uwagę na jego obandażowaną nogę.

 – Jednemu mozzarowi za bardzo posmakowało moje udo – uroczyście wygłosił młodszy rycerz.

 Żołdak odpowiedział lekkim, mimowolnym i chyba nie do końca świadomym kiwnięciem. Bez jakiekolwiek mrugnięcia. Widać było po nim zakompleksienie rozmową z członkami oddziałów zdecydowanie wyższej rangi i klasy. Być może najwyższej, z jakimi miał styczność w czasie swojej oszałamiającej kariery na tak iście, wspaniałym zadupiu. Ranghak znał już te spojrzenia, dlatego nie chciał męczyć niczemu niewinnego wartownika.

 – Proszę, zostaw nas na chwilę samych. Mój towarzysz jest tu bardziej prywatnie niż zawodowo. Przybył  w celu odwiedzenia dawno nie widzianej rodziny jak i wyleczenia rannej nogi. Pozwól nam zamienić kilka słów.

Odszedł bez słowa bardzo, ale to bardzo  niepewnym i nierównym krokiem.

 – Udawanie hardego na pewno nie należy do jego mocnych stron – przerwał nieprzyjemne milczenie  były uczeń stwierdzając fakt.

 – Wiesz, co o nas mówią i jakie zabobony szepczą za naszymi plecami. Tym bardziej, że od kilku tygodni coś nawiedza ich domostwa. Nie muszę Ci nic więcej już tłumaczyć, jakie niespokojne czasy dla nic nastały. No nic, jedź już. Wiesz, że Twój starszy lubi załatwiać sprawy szybko i skutecznie. W pojedynkę. Kuruj nogę i nie przejmuj się, jeszcze nadejdzie Twój czas na o wiele większe wyzwania niż mozzar.

 

***

 

Szlimiot, burmistrz Eahas stojący obok biurka komendanta Grana,  ziewnął po raz trzeci od momentu jego wejścia do gabinetu komendanta straży. Był wyraźnie zmęczony jak i zmartwiony, na co wskazywać mogły zasinione oczy i zarumienione policzki. Trochę zbyt bordowe. Utrzymaniu pionu nie wychodziło mu najlepiej. Cały czas wymieniał z komendantem spojrzenia sugerujące, że nie tylko nie wiedzą od czego zacząć, ale który z nich ma to zrobić.

Jeden ze strażników przykuwał uwagę. Stał przy oknie i gapił się mu prosto w oczy i ani myślał skierować wzrok gdzie indziej niż na Ranghaka. W spojrzeniu tym żyła niewzruszona pogarda.

 – Wszyscy oprócz Vszełki, wyjść. – rozkazał komendant.

 Trójka niższej rangi strażników jak i adiutant burmistrza opuściła w milczeniu gabinet zamykając za sobą drzwi.  Jegomość przy oknie ani drgnął nie spuszczając wzroku z uzbrojonego po zęby przybysza. Od momentu przedstawienia i wymienienia tytułów, które wykonał podwładny burmistrza.  panowała kompletna cisza. W powietrzu wisiało napięcie, które nietrudno było Ranghakowi odczytać. Stanowiło to wyraz dezaprobaty, niewiary jak i bezsilności w jednym. Szczególnie bezsilności.

 – Może waszmość burmistrz zechce usiąść? – spytał bardziej pod pretekstem nawiązania kontaktu niż z grzeczności wskazując na puste krzesło naprzeciw biurka.

 – Mam już dość. Dość wszystkiego. – średniego wzrostu mężczyzna ubrany w ciemnofioletowy dublet i rogatywkę o lekko zaokrąglonym brzuchu popatrzył na niego pierwszy raz przemówiwszy niskim, chrapliwym głosem. Oczy te wyrażały to samo jak u strażnika spotkanego raptem kilkanaście minut temu.

 – Mistrzu, ratujcie nas. Błagam. – dodał niemrawym głosem chodzącego, żywego trupa. Świdrował wzrokiem okno i łypał na nie, jakby miał tak stać i gapić się przez to jedno jedyne okno do końca żywota.

 Gran w tym momencie odchylił się do tyłu, przyłożył dłonie do twarzy.

 – Na wszystkie miłości, co my robimy! A więc zacznijmy jeszcze raz. Bez tych durnowatych ciszy i udawania. I tak ta rozmowa nas nie ominie. Proszę usiąść – wysapał.

 Choć demon spędził cały dzień w siodle nie miał ochoty protestować. Widział również, że łatwo nie będzie wydobyć od tej dwójki informacji. No cóż, bez starego patentu się nie obejdzie.

 – Doszyły mnie słuchy o wydarzeniach sprzed dwóch dni. Od kilku stajań zaobserwowaliśmy przednich gońców, zapewne czekaliście na nas – zaczął. Zrobił krótką przerwę, założył nogę na biurko i wydął grymaśnie wargi.

 – W stresie i napięciu… – rzekł powoli – …a  może by tak umilić sobie czas i rozluźnić się? Gnałem do was dwa dni od wschodu do zachodu słońca pijąc tylko wodę. – Zaakcentował ostatni wyraz. – No więc? Tylko nie kłamcie, że nie macie. I że nie piliście.

– Tu ludzie giną, a ten już chlać chce! – parsknął ostro nieznajomy spod okna nazwany Vszełkiem. Ranghak luknął na niego uważniej. Umundurowanie nie pozostawało wątpliwości – przynależał do pułku straży. Jego wyraz twarzy był w najlepszym i w najmniej emocjonalnym określeniu trochę więcej niż bluźnierczy. Po prostu. Trochę więcej niż bluźnierczy.

 Ranghak nie dał się sprowokować i nie odpowiedział na zaczepkę, tylko delikatnie podniósł brew kierując pytające spojrzenie w stronę komendanta.

 – Ależ oczywiście, proszę wybaczyć. Mój siostrzeniec nie został  Wam jeszcze przedstawiony. To Vszełko, mój zastępca.

 Demon i wymieniony zastępca opłacili sobie wzajemnym, bez szacunkowym kiwnięciem. Przyjezdny dałby sobie uciąć głowę i postawiłby oba ostrza kassan, że siostrzeniec komendanta nie kiwnąłby głową, gdyby miał do czynienia z wojakiem o niższej randze. A na pewno nie zrobiłby tego, gdyby wizyta ta nie zostałaby wymuszona ostatnimi wydarzeniami.

 – Panie Vszełko, rozumiem, że kierują wami emocje, proszę już jednak hamować się w wypowiedziach. Gnaliśmy tu dwa dni i dwie noce świeżo po długim tropieniu stworzenia, które chciało urwać nogę mojemu druhowi. Cieszcie się, że posłaniec nas rozpoznał, co skróciło czas naszego przybycia. A swoją drogą, mogliśmy odmówić. Nikt nas tu nie wysyłał na siłę, nie wiąże nas żaden rozkaz. Więc proszę o trochę więcej kurtuazji. Moim zamiarem nie było opijanie waszmościów, tylko… pomóc wam rozluźnić się trochę. Żebym dzięki waszym informacjom mógł wymierzyć sprawiedliwość. A widzę, ciężko wam zacząć.

– Przyjmuję – wywarczył strażnik.

 Dziwne. Zastępca komendanta miałby więcej do powiedzenia niż on sam? Przełożony nie naganił podwładnego, gdy ten pozwala sobie na idiotyczne docinki podczas oficjalnej wizyty? Do gościa o tak wysokiej randze? Co do osoby, która być może zaraz uratuje im wszystkim blade ze strachu dupska? Siostrzeniec, siostrzeńcem, ale hierarchia hierarchią. Nie wspominając już o młodym wieku zastępcy.

 Dziwne, naprawdę. Jednak nie przyjechał tu by się kłócić z pierwszym lepszym młokosem, tylko pomóc tym ludziom. A problem już był o wiele więcej niż poważny.

 – Proszę o wybaczenie, ale ze wszystkimi… – westchnął głęboko i pokręcił na boki głową – … zmarłymi… mój zastępca… siostrzeniec.. miał bliskie, wręcz przyjacielskie relacje. Bliższe niż ja sam, choć każdego z tych chłopaków zatrudniałem. Eh, cóż to począć mistrzu, cóż począć. Ale w jednym ma mistrz rację, łatwo nie będzie. O tak. To, co tu się dzieje, nie sposób opisać w ludzkich słowach. Tym bardziej po trzeźwemu.

 Burmistrz pomógł komendantowi zapełnić cztery kieliszki swojskim bimbrem pędzonym z nutą miodu i wiśni. Trunek nie był zbyt mocny, ale wystarczył, żeby rozgrzać wszystkie wnętrzności. Wychylili kolejkę.  Vszełko dalej płonął istna nienawiść.

 – Skąd wiecie o ataku, mistrzu Ranghaku?

 – Od strażnika, który przywitał mnie przy bramie. Ale proszę, ściemnia się, a odpocząć trzeba. A jak wspomnieliście, niechybnie słusznie panie komendancie, i tak nie uciekniecie przed opowiedzeniem szczegółów. Zacznijcie od początku.

 Ten pokiwał kilka głową, nalał sam sobie kolejny kieliszek i wypił. Odczekał kilka oddechów nim zaczął.

– Ja wiem, mistrzu, że my proste parobki przy was, demonach znaczy się. Wiemy, co potraficie wyczyniać i że wasza magia to nie tam jakieś kuglarskie sztuczki, ale prawdziwie istna moc. A tą walczycie, klątwy odczyniacie. Złe bestie, co ludziom żyć nie dają, ukatrupić potraficie. Nie to co my. Proste żołdaki. Wyście nie jedno już widzieli. Panie, uwierz. Ja sam nie jedno widziałem. Ale odkąd żyję, a blisko mi do sześćdziesiątej jesieni, to takiego bestialstwa nie uświadczyłem. Nawet nie chce do tego wspominać myślami.

 – Rozumiem, ale demon brzmi tak nieładnie, nieprawdaż? Możecie śmiało używać demoniczny rycerz, albo po prostu rycerz jako zamiennika. Kontynuujcie. I nie. Słowo demon mnie nie obraża, ale po co bardziej nadawać sytuacji jeszcze bardziej strasznego wydźwięku. I tak jest już dostatecznie strasznie.

Po tylu latach wędrówki idzie się przyzwyczaić. Demon, demoniczny rycerz.. wszystko jedno.

 Komendant zmieszał się z lekka, lecz ciągnął temat.

 – Więc wszystko zaczęło się, hm, to będzie prawie pięć tygodni wprzód. Parę osób, które nie spało tej nocy powtarzają jak na salwę strzelił, że na moment niebo obok księżyca przybrało krwistą barwę. Niby nic, czasem takie cuda się dzieją. Lecz przy zmianie wart okazało się, że jeden z patroli przepadł bez wieści. Dwóch ludzi. Pierwszego znaleziono z przebitą klatką piersiową. Poszukiwania drugiego nie trwały długo. Leżał go w krzakach nad rzeką, kilkadziesiąt sążni  za podgrodziem. W kierunku jeziorka. A raczej znaleziono to, co z niego zostało. Biedny Bistryk… On jak i Cystryk to byli dobrze ludzie. I jak podobne imiona mówią, byli spokrewnieni – bracia cioteczni, za smarka ganiali z gałęziami po polach. Wracając do Bistryka….

 – Porzygałem się. Po prostu się porzygałem – wtrącił Szlimiot, a Vszełko spuścił ramiona i głowę. Wiedziawszy, co za chwilę usłyszy. – Medyk o mało co się sam nie porzygał. Zmasakrowane całe ciało, w połowie oskórowane, brak ręki i nogi. Nie wspominając o…– nie dokończył. Machnął ręką i sam sięgnął po bimber i nalał sobie dwa kieliszki. Jeden po drugim.

 – Medyk nasz zna się na swoim fachu – kontynuował opowieść Gran zamiast burmistrza, kiedy to ten nalewał sam sobie drugą kolejkę – twierdzi, że narządy, jak wątroba czy śledziona zostały wyrwane żywcem. Ale to już z nim prawcie, panie, my od czego innego, on od medycyny i lekarstw. My jedyne lekarstwo jakie znamy to jest o to tu, na stole. Najstarsze  na świecie. Polać?

 Wszyscy kiwnęli głową.

 – Czekam dalej. Co zrobiliście po pierwszym ataku? Informacje, które otrzymałem w liście od posłańca w Gafos były bardzo wyrywkowe.

– Od razu wysłaliśmy poselstwo do barona w Lappo, w końcu to tyleż byli jego ludzie. Nie minęło kilka dni a pojawił się demon… niczny rycerz, tak jak wy, i posiedział kilka tygodni.

– Jak miał na imię? – przerwał stanowczo komendantowi Ranghak nie zwracając uwagi na przejęzyczenie.

 – Fargel, znacie go?

 – Nie. Czyli przez cztery tygodnie nic, a po jego wyjeździe dochodzi do ataku. Dziwne. Czy dużo ludzi wiedziało o jego pobycie?

– Zaledwie garstka, cóż macie na myśli?

 – Nic. Nic. Nie trąbcie na lewo i prawo o mojej wizycie, po mieście będę się poruszał z pospolitym wyposażeniem. Pragnę zostać na chwilę osobą personą incognito.

 Gestem ponaglił odębiałego naczelnika straży do dalszej wypowiedzi

 – Widać było, że stosunkowo młody. Siedział te cztery tygodnie. Starał się, szukał śladów, pilnował nocnych oddziałów. No ale cóż. Nic się nie stało. Myślelim, bestia odeszła, przynajmniej mamy spokój. Żerować będzie gdzie indziej. Pomału wszyscy mieszkańcy dochodzili do siebie, przestalali srać w gacie na samą myśl o otwarciu drzwi po zmierzchu. A tu znowu. Chłopak wyglądał ciut lepiej od Bystrika. A wiecie dlaczego? Bo przynajmniej obie ręce miał całe.

 Vszełko od dłuższego czasu już zaciskał pięści. Dopiero teraz jego twarz nabrała wściekłości, bordowej furii. A w tych ostatnich zdaniach czegoś Ranghakowi brakowało. Czegoś oczywistego.

 – Jacyś świadkowie, ktoś coś widział?

– Jeśli chodzi o świadków, to w nocy pierwszego ataku temu miejscowy stolarz widział pokrakę, tą cholerną bestię, jak ciągnęła coś wielkiego w stronę jeziora. Bistryka. Co tu dużo mówić – chłop narobił ze strachu w gacie i wycofał się po cichutku. Nie dziwię mu się, ani nie mam tego za złe. Sam bym uciekał jak najdalej. No i jedna osoba widziała coś na podgrodziu, jednak nie można jej traktować do końca wiarygodnie. No i…

 – Sprawdzę wszystkie tropy, spokojnie, te mało wiarygodne też. Ale muszę dopytać, bo coś mi tu nie gra, powiedzieliście o jednym strażniku, co z resztą…

– Drugi przeżył. – dość niespodziewanie po raz trzeci podczas relacji komendanta głos zabrał burmistrz. – Przeżył – powtórzył.

 Ranghak potrzebował chwili, aby przetrawić nowinę.

 – Jak to się stało? Uciekł? – spytał z niedowierzaniem.

 Znienacka zastępca straży nie wytrzymał. Podszedł i uderzył pięścią w blat biurka, wszystkie kieliszki podskoczyły.

 – Skurwysyn stał nad tym dupkiem i zostawił go, by zająć się Haksem. Moim ziomkiem! – wykrzyczał i wymaszerował z gabinetu, zatrzaskując za sobą drzwi. W milczeniu, w którym pozostała trójka trwała, pełno było smutku i zrozumienia. Dla młodego zastępcy straży, który musiał oglądał zmasakrowane zwłoki swych towarzyszy.

 Ranghak też rozumiał. Nie miał w zwyczaju reagować zbyt pochopnie. Świadomy był traumy, jaką zostali objęci Ci ludzie. Wiedział, że musi działać. Jednak jako świetny tropiciel nauczył się, że należy przykładać wagę do każdego wypowiedzianego słowa. A szczególnie do tych, które nie pasują do okoliczności. Takie smaczki często bywały istotne.

 – O ile jestem w stanie zrozumieć tu wszystko, od picia na umór jak i niekontrolowane wybuchy gniewu, z którym przed chwilą mieliśmy do czynienia – przerwał narastającą ciszę – to nie mogę pojąć jednego, panie komendancie. Jak to się dzieje, że podwładny wychodzi żyw z biedy, cudem przeżywa, a jego zastępca, druh, zamiast się cieszyć, nazywa go dupkiem? Nie wszyscy muszą i będą się lubić, ale coś tu chyba nie jest to tutaj normą? Panie komendancie?

Komendant tylko podwinął wąsa i spojrzał na niego innym, nie do końca przychylnym obliczem.

– Jak Mistrzu powiedziałeś, nie wszyscy się lubią, cóż ja mogę. Nie sposób mi wciskać nosa kto komu dupę podciera, a kto komu ją smaruje w moim mieście. To wychodzi po za moje kompetencje – odburknął z fochem.

Ranghak tylko pokiwał głową i uśmiechnął się sam do siebie. Współpracował z lokalnymi strażnikami i żołnierzami nie raz i nie dwa. Nigdy nie zdarzyło mu się, aby przełożony nie wiedział o relacjach i atmosferze panującej między swoimi ludźmi. O sojuszach między nimi.

 Dobrze. Skoro nie chcesz nie mów. Co mnie to obchodzi, będzie trzeba, to wszystkiego się dowiem. Na spokojnie. Ranghak wstał, zanim zaczął:

– Giną ludzie i to jest wasze zmartwienie. Jak i moje. Dziękuję za dzisiejszą rozmowę. Wiem, że nie była ona dla was łatwa. Szanuję to. Znajdę miejsce w karczmie, zjem coś i jutro niezwłocznie przechodzę do swych obowiązków. Z samego rana proszę przesłać do mnie przwodnika, trochę czeka mnie zwiedzania i odwiedzin.

– Ależ oczywiście – burmistrz wstał, a komendant zerkał na demona spode łba, nie mając najwyraźniej ochoty nawet na najdrobniejszy gest pożegnania. Zanotuje to w sobie pamięci.

 

***

 

Noc przyniosła ukojony odpoczynek po ciężkiej i szybkiej podróży. Na szczęście Ranghak nie musiał niczego szukać. Szlimiot jeszcze przed przyjazdem wynajął dla nich dużą komnatę z dwoma łożami w najlepszej karczmie. Zapłacił z góry za cały tydzień wynajmu i wyżywienia, a w razie szczególnych zachcianek gości wszystko pokrywał z własnej kieszeni. Czyli z kieszeni podatnika.

 Choć i tak wszystkie koszty związane z działalnością rycerzy pokrywał fundusz powstały na mocy unii ze składek członkowskich.

Z zeznań stolarza, a raczej z jednego wielkiego bełkotu przepełnionego serią drgawek nic więcej nie było można wywnioskować od tego, co wczoraj usłyszał. Generalnie na same wspomnienie feralnej nocy facet telepał się jak gówno w przeręblu. Coś wielkiego ciągło coś dużego po ziemi w kierunku jeziora. Do tego jednego zdania można by było streścić ponad pół godzinne przesłuchanie.

Można by było, gdyby nie fakt, że Ranghak dowiedział się dość intrygującego faktu o potworze. Był on wyższy niż przeciętny mężczyzna o jakieś dwa łokcie. Wzrost ten nie pasował do żadnego najbardziej z możliwych kandydatów. Istota była w stanie poruszać się na tylnych kończynach. Leśne trolle czy andony, które zdarzało się spotykać w tutejszych lasach były za duże, a wszystkie odmiany stworzeń lyneksowych czy chochlikowatych zdecydowanie zbyt małe. Miał też swoje podejrzenia, a raczej przeczucie, które wolał zachować w chwili obecnej jeszcze dla siebie.

Cały czas rozpamiętywał szalenie dziwną rozmowę z komendatem i burmistrzem. Cholera, coś w niej było nie tak.

 Tego dnia miał towarzyszyć mu strażnik Colwirszcz, z którym przyjemnie spędzało mu się czas na zwykłej pogawędce w drodze do kostnicy.

 – O, tu Panie Ranghak, jeżeli będziecie potrzebować coś zszyć to krawiec Breh na pewno to uczni. Nie uwidzisz lepszego w tym fachu w promieniu dziesiątek mil. Najwyżej urodzone panny czekają w kolejce po kilka miesięcy na kreacje wychodzące spod jego igły. A jeśli pójdziecie dalej tą uliczką, dojdziecie do zaułku, gdzie bracia Sełko kują pancerze i ostrza… jakbyście potrzebowali. Choć te wasze, przy pasie, niczego sobie, panie. Ostrzejsze niż brzytwa… O! A tu po prawej nasz optyk Harald, gdyby nie daj Słońce i Księżyc coś się..

 – Nic się nie stanie, Colwirszcz – przerwał Ranghak stanowczym tonem. – I nie wspominaj proszę więcej o moich potencjalnych problemach z ekwipunkiem. To się tyczy także okularów. Chcę tu pozostać jak najdłużej incognito. Z pewnością zostało Ci to przekazane. Jasne?!

 – Dobrze, Panie. – Wyjaśnienia nie były mile widziane. Rozkaz to rozkaz.

Strażnik poczuł respekt, została mu przypomniana hierarchia. Być może trochę się przestraszył. Resztę drogi do kostnicy, czyli całe trzy minuty, przebyli nie odzywając się do siebie.

Ranghak nie miał najmniejszej ochoty, aby wzbudzić w kimkolwiek podejrzenia. Rozmowa na środku ulicy o okularach maskujących jego tożsamość zawsze stanowiła ryzyko nabrania nie miler widzianych podejrzeń, czego chciał za wszelką cenę uniknąć. W tym celu ubrał się w prosty, szary uniform piechoty. Jego półtoraręczne ostrze czekało w zamkniętym pokoju.

 Miejscowy medyk i grabarz już na nich czekali.

 – Przepraszam, ale na trzeźwo ciężko to oglądać – oznajmił medyk i pociągnął z menażki grabarza solidny łyk tuż przed samym wejściem.

 – No, po grabarzu to się spodziewałem, ale po was? – Rangnak zerknął z ukosa na Colwirszcza oddalonego o kilkanaście łokci, który zaproponował stanie na warcie. Za nic nie chciał wejść do kostnicy, nawet za dodatek do żołdu pod koniec miesiąca.

 – Za chwilę przekonamy się czy sprawiedliwie mnie oceniasz– powiedział ucinając zbędne dyskusje medyk i wszedł jako pierwszy.

 Gdy wyszli Ranghak celował wzrokiem w ziemię, a jego twarz przetapiała ogień w lód. Bez zachęty wyciągnął rękę po menażkę. Nie rozmawiali nic. Medyk potwierdził swoje wysokie kwalifikacje. Ofiary konały w cierpieniu. Świadczyły o tym nie tylko wybielone gałki oczne co i gęsto zastygła krew na ranach i wyrwanych narządach. Gdy dokonywano na nich obrażeń, krew wciąż płynęła w ciele. Był żyw.

 Nawet nie chciał o tym myśleć.

 – Gdzie teraz będzie bliżej? Na podgrodzie czy do ocalałego strażnika?– wyszeptał zimno do swojego przewodnika.

 – Do Arougela. Parę minut spokojnym marszem.

 – W drogę.

 Droga minęła im szybciej, niż się spodziewali. Dom znajdował się niedaleko Bramy, do której wczoraj wjeżdżał do miasta. Gdyby wczoraj wieczorem po przejechaniu jej odbił przy pierwszym możliwym zakręcie w lewo, minąłby go po kilkunastu sekundach.

 – Pozwolisz, panie Ranghak – odezwał się ochoczo strażnik. – Wejść z Tobą? Arougela i Zamrodkę znam od dawna, byłem jego świadkiem na ich ślubie…

 Przez moment mierzyli się wzrokiem. Było to dla miejscowego wartownika nader ważne. Czemuż nie? Pomyślał sam do siebie. Skoro byli dla siebie bliscy, mieszkali tu całe życie… Istniał duży cień szansy wyciągnięcia ciekawych informacji. Na pewno prędzej od nich, niż od lokalnych elit.

Dobrze patrzało Colwirszczowi z oczu.

 – Zgoda –objął druha życzliwością. – Jeżeli nie będą mieli nic przeciwko.

 Ranghak ochoczo zapukał do drzwi. Otwarły się i stanęła w nich niewysoka i smukła pieguska z rudymi włosami zaplątanymi w warkocz sięgający bioder. Kobieta nie wiedziała co powiedzieć na widok uzbrojonego mężczyzny noszącego ciemnie okularami.

 – Dzień dobry Pani Zamrodko, nie lękajcie się – przemówił Ranghak próbując nadać słowom jak najmniej lękliwy ton. – Przybyłem, aby porozmawiać z pani mężem o pewnych zajściach. Colwirszczu? Może przekonasz panią, że nie ma się czego obawiać?

 Po krótkiej rozmowie z przyjacielem, podczas której nie została wprowadzona w żadne szczegóły, kobieta bardzo niepewnie wpuściła ich do środka. Po przekroczeniu progu Ranghak zdjął okulary. Rudowłosa zlękła się na niecodzienny widok martwego oka. Zapewne potrafiła domyśleć się, kogo gości w swoim domu. O wojownikach z martwym okiem krążyło wiele przekłamanych legend i mitów, a mało który z nich przedstawiał ich w pozytywnym świetle.

– Tak Pani, jestem demonicznym rycerzem, zapewne już zauważyliście – stanął przed nią i z ręką na sercu pochylił głowę w geście szacunku. –  Przyjechałem wczoraj w związku z atakiem na Pani męża. Gdy wstępowałem do zakonu w szarych wieżach złożyłem przysięgę, której zawsze byłem, będę i pozostanę wierny. A jej główna część stanowi o służbie każdemu człowiekowi w potrzebie. Dlatego muszę porozmawiać z Pani mężem, o ileż nie macie nic przeciwko.

 Zwiększając ukłon, sięgnął po dłoń sparaliżowanej kobiety i delikatnie pocałował niczym księżniczkę. Na szczęście nie poczuła, większej niż u normalnego człowieka, szorstkości skóry. Zamrodka migiem uświadomiła sobie, że stojący przed nią demon, tylko z pomiotniczego przydomku jest taki straszny. A do tego, potrafi naprawdę szczerze i przyjaźnie się uśmiechnąć.

 – Przepraszam, panie demonie – zaczęła zmieszana i ciągle oszołomiona gospodyni nie zmieniając pozy od momentu, w którym to Ranghak ukazał swoją twarz, – Ale nie wiem co powiedzieć…

–  Proszę, nie bój się mnie, Pani – przerwał życzliwie. – I nie mów do mnie demonie. To takie brzydkie określenie, zupełnie odbiegające od naszej natury. Eh, co mogą uczynić w świecie bajania i zabobony! – wykrzyknął i zaśmiał się sam do siebie. – Więc jak? – zapytał, a odwdzięczyła się pięknym uśmiechem, niegodnego pożałowanie przez najgodziwiej urodzone damy.

 – Dobrze, Panie. Zapraszam. Mąż przebywa właśnie w salonie, dzieci pomagają mi w opiece nad nim. 

 Nawet nie zrobili kilku kroków, gdy usłyszeli charyzmatyczny męski głos dobiegający z pomieszczenia.

 – Kochanie, słyszałem końcówkę rozmowy, czy to ktoś do mnie?

 – Arougel, stary draniu! Nieładnie tak podsłuchiwać gości? – wrzasnął ochoczo Colwirszcz, nim Zamrodka zdążyła cokolwiek odpowiedzieć.

 – A ty nie na służbie?

Colwirszcz nie odezwał się, tylko wszedł do środka jako pierwszy. Radość z twarzy cudem ocalałego wartownika znikła kiedy w wejściu do salonu ukazał się mężczyzna ubrany w szary, prosty strój. Z pasa u boku wystawały dwie pochwy, z których wychodziły zaostrzone do zewnątrz ostrza. Gdy spojrzał w jego twarz zbladł na moment, tak samo jak jego dzieci – nastoletnia córka i nieco młodszy syn.

 Wojownik prześwietlił go wzrokiem. Bohater całego tego zamieszania miał jakieś trzydzieści pięć lat, zadbaną brodę i dłuższe włosy spięte w kucyk. Jednak to noga owinięta pasmem bandaży zwracała uwagę.

 – Ranghak, wychowanek szarych wież, przyjechałem zbadać sprawę ataków. Chciałbym zamienić z wami kilka słów.

 Siedząc na fotelu Arougel zaczął masować ranną kończynę jednocześnie kiwając sam do siebie.

 – Skarby, idźcie do swojej izby. Tata chce porozmawiać z wujkiem i jego kompanem. – Dzieci ani myślały sprzeciwiać się ojcowskiej woli. Opuściły salon odprowadzone przez matkę, która na odchodne zaproponowała zaparzenie herbaty dla gości.

 – Proszę, siadajcie. Trochę czasu minie zanim herbata będzie gotowa – gospodarz wskazał na kanapę naprzeciwko niego. Ranghak usiadł, natomiast Colwirszcz wpadł w ramiona swojemu przyjacielowi.

 – Jak noga? – zapytał.

 – Goi się, na szczęście obrażenia nie były zbyt poważne – popatrzył na Ranghaka pewnie i zdecydowanie, bez żadnego strachu w oczach. – Ta bestia, Panie… skończ to. Ten pomiot nie zasługuje na życie.

 Arougel miał zdecydowanie większe jaja niż urzędnicy. Ranghak był pod wrażeniem, przeważnie ludzie uciekali przed jego spojrzeniem. Starali się odpowiadać na jego pytania wyrywkowo, półsłówkami. Nie sposób było skleić je do siebie bez ciągnięcia przesłuchiwanych za język.

 Szykowała się zgoła, miła odmienność.

 – Jesteście gotowi odpowiedzieć na każde moje pytanie? Czy potrzebujecie chwilkę?

 – To coś zabiło człowieka na moich oczach. I chciało zabić mnie… Żyję… Sam nie wiem dlaczego – westchnął i spuścił głowę.

 Zwrócił zapytająco wzrok na swojego dzisiejszego druha.

 – Jesteśmy w zasadzie daleką rodziną, żyjemy blisko, nie mamy przed sobą tajemnic. Pytajcie o wszystko.

 Wojownik pokiwał głową, nie widział w tym żadnego problemu.

 – Musisz – kontynuował. – Musisz to zakończyć. Stałem na warcie z Haksem w trakcie obchodu. Standard. Weszliśmy na mury i to coś wyskoczyło. Najpierw rozharatało mi nogę. Pamiętam jak upadałem zwijając się z bólu, a w między czasie potwór musiał zabić Haksa. Pamiętam ten krzyk. Do dziś dnia nie sądziłem, że człowiek potrafi tak krzyczeć – z trudem powstrzymywał coraz to cięższy oddech. – A potem stanął nade mną. I nagle obrócił się i zabrał ciało. Z rana znaleźli mnie nieprzytomnego. Tyle. Żyję…. Ja żyję…

 Ostatnie słowa wymówił lekkim szeptem, sam do siebie.

 – Mógłbyś może opisać tego potwora? Jakieś szczegóły?

 – Bydlak jest o kilka łokci wyższy od normalnego mężczyzny. Potężnie zbudowany, muskularny i atletyczny. Dlatego nie dość, że silny to szybki. Nawet nie wiedzieliśmy kiedy i skąd się pojawił. Zamiast normalnych palców ma szpony długie na kilka cali, trochę krótsze kły i zębiska. A trochę tego ma, widziałem to w jego uśmiechu. Jak stał nade mną. Ślepia jak u kota, tylko większe, znacznie większe niż ludzkie. To maszynka do mielenia.

 Wypowiedział to wszystko na jednym tchu, przez zaciśnięte zęby. Otworzył usta, zawahał się, a w tym momencie weszła jego żona. Odłożyła dzbanek z zaparzoną herbatą i przytuliła się do męża i zaczęła cicho szlochać w jego ramionach.

 – Już dobrze kochanie, żyję, nic mi nie jest – objął klęczącą żonę, trzymając jej ręce. – Musisz coś jeszcze wiedzieć. Może to dziwnie zabrzmi, ale… gdy patrzył tak na mnie, w tych oczach było… zrozumienie, nie potrafię dokładniej tego określić…

 – Inteligencja, świadomy wybór?

 – Tak, dokładnie… jakby…

 – Nie zabijał z samej rządzy krwi. Dziękuję Ci. – dokończył rycerz, dla którego to było dużo. Bardzo dużo.

 – Mam tylko jedną prośbę –  mężczyzna z kucykiem zwrócił się w stronę Ranghaka po krótkiej chwili, który to znowu zobaczył w nim pewnego i zdecydowanego mężczyznę, męża i ojca. Jak na prawdziwego strażnika przystało, a jego żona nagle przestała łkać.

 – Dorwij tego skurwysyna i skop mu sprawiedliwie rzyć w moim imieniu. I Haksa.

 

***

 – Już wiesz, tak? Co to za paskudztwo?

 Colwirszcz wytrzymał całe pięć kroków od momentu odłgosu zamknięcia drzwi. I cały krok, jak ciemne okulary znalazły się znowu na nosie swojego właściciela.

– Podejrzewam, Colwirszczu. Tak, podejrzewam – przystanął i rzucił poprzez okulary łypnął gniewne. – O nic więcej nie pytaj. I nie wspominaj, jasne? Nie ma co siać niepotrzebnych plotek i wzbudzać panikę – ściszył trochę ton. – I rozpowiadać na prawo i lewo o moim ekwipunku, śledztwie, potworze. Rozumiesz? Wszystko jest tajne. – zakończył i ruszył przed siebie z lekkim uśmieszkiem.

Cholera, lubisz tego gościa – znowu usłyszał myśl, z którą trudno było mu się nie zgodzić.

Przy bramie czekała na nich nieprzyjemność w postaci Vszełki w asyście dwóch innych strażników. Na ten widok przewodnik Ranghaka obrócił się i splunął obficie.

– Witaj mistrzu – zaczął poważnie Vszełko, zupełnie nie ten, którego miał okazję wczoraj poznać. – Widzę, że kroczymy w tym samym kierunku. Akurat wypadł nam obchód podgrodzia. Chętnie dotrzymamy Ci kompanii, wskażemy jakąkolwiek ścieżkę, jak i będziemy służyć wszelaką pomocą – przeniósł oczy na Colwirszcza. –  Młodszy posterunkowy! Jesteście potrzebni w zbrojowni!- zwrócił się do podwładnego w sposób, który nie spodobał się Ranghakowi. Jego ton zmienił się na coś pomiędzy chamstwem, a lekceważeniem. W coś grał, ale w co?

– Tak jest, panie zastępco! – tonem głosu Colwirszcz nie pozostał mu dłużny. – Powodzenia w ścieżce!

– Bywaj, strażniku.

Colwirszcz ruszył przed siebie nawet nie próbując ukryć w sobie złośc, na co dwóch towarzyszy podkomendanta wymieniło drwiące miny. Puścił to płazem, lecz zanotował głęboko w pamięci.

Gdy zbliżali się do podgrodzia przyszedł czas na zadanie stosownych pytań.

– Kim jest ten świadek? Nawet nie zostało mi to sprecyzowane. Oprócz tego, że może być nie do końca wiarygodny.

– A jak stara baba ze zwisającymi cycami, których sama nie widzi, może być wiarygodna? – ryknął idący za nim wąsacz, na co pozostała dwójka ryknęła śmiechem. – Ta bestia to może być drzewo za jej chałupą, którą wiater kołysał, co nie?

– Widzę szanujecie tu osoby starsze, mości zastępco.

– Co tu dużo mówić. Starej Merdonie to co chwilę się coś przewidzi. Statystycznie raz na miesiąc. Diabła widziała, babę na latającej miotle, ale nic nie przebije orszaku jednorożców świecących tęczą sięgającą nieba, pędzącego przez jezioro w środku dnia. Szkoda tylko, że jest tylko jeden świadek tych wszystkich wydarzeń.

No tak, starsi ludzie z pogubionymi zmysłami nie stanowili nowości w takich mieścinach, dlatego postanowił nie poruszać więcej tego tematu.

Chatka nie była zbyt wielka. Dach ewidentnie nadawał się do remontu i prawdopodobnie w kilku miejscach przeciekał. Przed chatką na bujanym krześle siwiuteńka babuleńka haftowała coś na kształt sweterka podśpiewując przy tym cicho.

– Obywatelko Merdono – zaczął Vszełko zbliżając się tak blisko, iż wielu uznałoby ten dystans na złamanie strefy komfortu, chichocząc przy tym. – Tu straż, chcielibyśmy jeszcze raz porozmawiać o zmierzchaniu przed dwóma nockami, co to babcia tą bestyje widziała.

Babcia, nie dość, że prawie już ślepa była też nad wyraz głucha.

– Baryje? Toś tu żadnyj baryji nie było, mości kawalerze…

– To co z krzaków wyszło! – ryknął przez śmiech zastępca. Teraz już Ranghak poznał prawdziwy powód nieoczekiwanej kompanii. W całej tej niedoli, która ich spotkała chłopcy, potrzebowali trochę rozrywki i śmiechu. Codzienna służba przypominała jeden, wielki, wybuchowy cyrk.

Babula odłożyła haft i zaczęła sama z siebie.

– Oj kawalery, kawalery. Wam tu nie śmiać się! To zło było, powiadam wam, zło. Wysokie na dziesięć stóp, ciemną mocą od tego cuhcło! Tu trzeba magika, nie byle pierwszego, co zdrowaśki ni do ksiżyca, ni do słonka coś rozumi. Ino prawdziwego, co zła się nie zlęknie.

Demoniczny wojownik nie potrafił wytrzymać i dołączył śmiechem do kompanii.

– Oto jestem, Pani Merdono – Ranghak ochoczo stanął przed nią próbując stłumić śmiech. – Coś na magii się znam, choć mistrzem nie jestem, trochę plugastwa stępiłem…

– Toż młodzieniec powinien wiedzieć, co począć należy! Bestyja z czarnej magii pochodzi, to wam prawię. Zabić ją można ino sposobem starym. A więc gdy się księżyc zmiesza ze słońcem, wtedy zjednoczenia czas nastanie…

– …a jak nastanie to zmieszaj łajno końskie z kroplą krwi szczurzej, nadziej na żelazo i pchnij żelazem bestyje jak kogut zapieje, to do piekeł bestyja wróci – dokończył Ranghak. – Babcia widzę może i stara i biedna, pomimo tegoż to wielkie dzieła czytała i zna. Zacytować Księgę Nocy, chylę czoła.

Staruszka wyprężyła się dumnie na fotelu.

– Opowie babcia więcej co widziała? Jakieś szczegóły?

– Szczegóły chce kawaler, szczegóły… A kawaler  nie na swaty do mojej wnusi uraczył? Heh heh? No dobrze już, dobrze. Ze trzy, a może z cztery noce temu, u poranku wyszłam przed chatę, przed świtem. Do słonka daleko było. I tam o, w tych krzakach – wskazała palcem na małe krzaczki i rzadki młodnik w kierunku jeziora. – Diaboł był. Na dwanaście stóp wielki i złem czuć było. Paskudztwo! Ale kawaler wie co czynić, wie, księgi czytał…

Takie, które można wsadzić sobie w rzyć –  nie chciał wypowiedzieć tej myśli głośno, tym bardziej, że jego niezawodny wzrok złowił ciekawy szczegół. Na całej długości ściany wejściowej do chatki zawieszone były na cienkich drutach małe, drewniane posążki w wałkowatym kształcie. Zapewne kolejny element dziadowatego wierzenia z Księgi Nocy, Dnia czy innego zbioru mającego wartość wtedy, gdy trzyma się silnego stolca.

– … załatwi diaboła i po sprawie.

Westchnęła głośno. Odgłos westchnienia pełny był smutku i żalu.

– A jak skończy. To… – omal nie zaczęła przy nich łkać. – Kilka tygodni temu, mój wnusio… Ogtalek… zniknął. To taka sprawiedliwość, syn mój zmarł z żoną swą za młodu, wnuki sama chowałam. Mam tylko je. Proszę, błagam… Młody chłopak, kuśtyka na lewą nóżk. Poszukasz go?

Wzrok, jak i głos tego wyznania wywołał w nim przykrość. Cholera, tu każdemu jest smutno, każdy cierpi.

– Spokojnie babciu, znajdę go. Przysięgam. – odrzekł jej czule, aksamitnie.

Ten uśmiech nadziei był dla niego wart więcej niż tysiące słów. W tym momencie po kryjomu zerknął ukradkiem w stronę strażników, którzy stali nieruchomo. Nic nie robili sobie z zaginięciem wnuka lekko zwariowanej, lecz przemiłej staruszki. Zero empatii. Coraz bardziej ich nie lubił.

Vszełko zauważył jego spojrzenie i tylko kiwnął głową.

– To wszystko, cała historia. Na nas już czas. Idziesz z nami, Mistrzu? – pośpiech, z jakim Vszełko zadał tą propozycję był dziwny. Cholera. Co tu się dzieje? Z tak szeroko anormalnością dawno się nie spotkał Ten najpierw ryczy na mnie, potem proponuje mi dołączenie do obchodu, babcia co naprawdę ma jakieś tam pojęcie o czarnej magii…

– Moment, kawalerze, zostań, poznaj moją wnusię… Linua! Chodź, kochana, pomóż babci wejść do izby! Kawaler obaczy jaka moja wnusia zaradna. Gotować umie, dorobi! I piśmienna do tego! Gdyby tylko mój syn żył, byłby dumny z córuchny!

W drzwiach do chatki nieśmiale stanęła drobnej postury dziewczyna o długich blond włosach i niebieskich oczach. Zaczęła kroczyć do babci, a jej ruchy były wolne, delikatne. Zwrócił uwagę na jej małe, szybko unoszące się piersi jak i przyśpieszony oddech. Całą drogę od chatki do fotela staruszki ze spuszczoną głową.

Kompanii Ranghaka cały czas patrzyli się bezczelnie na jej na pośladki i piersi. Do tego wrednie cmokali i puszczali w jej kierunku oczko. Dziewczyna, gdy znalazła się przy swojej babci uniosła na moment głowę, którą gwałtownym ruchem opuściła. Złowił to. Łzy na końcach jej rzęs. Ich śmiech.

Coraz bardziej ich nie lubił.

Wręcz miał ochotę któremuś przywalić.

– Wnusiu, popatrz to na tego kawalera…

Nie odpowiedziała głośno, tylko szepnęła coś jej do ucha, z całej siły podniosła i nerwowymi ruchami, w które to zapewne musiała wkładać całą swoją siłę, zaczęła pomalutku dreptać z babcią do domu.

Gdy jeden ze strażników posłał jej głośnego całusa, Ranghak zacisnął pięści. Nie podobało mu się to. Miał już tych oszołomów serdecznie dość. Ostro stanął przed podkomendnym. Demonstracyjnie. Rozdzielił  Vszełka od maszerujących kobiet, a bark Ranghaka prawie zderzał się z klatką piersiową tego drugiego. Powoli obrócił się do niego i posłał mu spojrzenie pełne pogardy, z którego ten zadrwił. Wąsacz postąpił o krok bliżej ze zbirowatością wypisaną na twarzy.

– Idę sam. A wy wzmocnijcie straże. – obwiódł wzrokiem po każdym. – Bo może wam się zdarzyć nieprzyjemny wypadek – wyszeptał zastępcy między oczy, a oczy te były niewinne, przy jednoczesnej gotowości. Na wszystko. Uśmiechnął się przy tym bardzo, ale to bardzo szeroko. Latami uczył się jak naśladować politowanie i niewinność rzędu psychopaty. Pycha z twarzy Vszełka znikła błyskawicznie. – Bardzo nieprzyjemny i nieszczęśliwy.

 

***

Noc była zimna, na szczęście po całym dniu szalejące wichury odeszły w kierunku północnym. Księżyc świecił mocno, nie potrzebowali zapalać pochodni, jak to było podczas poprzedniej nocy.

Ranghak wyraźnie zażyczył, którzy strażnicy mają mu towarzyszyć podczas nocnych obchodów. Komendant był z leksza zdziwiony ultimatum, ale nie protestował. Nie rozumiał go. Tak samo brakowało mu świadomości, że dla kilku ewenementów wśród jego oddziału, zwykła warta mogła skończyć się wieloma urazami.

 Intuicja podpowiadała, żeby nie ufać wujowi zastępcy. Dlatego też ani słowem nie wspomniał o zaginionym wnuku. Co więcej nie zapytał, czy ten wie o takim incydencie.

 Colwirszcz natomiast ucieszył się na wieść spędzenia całej nocy w asyście doświadczonego, elitarnego wojownika władającego mistycyzmem.

 Dobrze im się umiloło czas opowieściami. Miejscowy nadzorca Eahas dużo mówił o swojej żonie, Ranghak natomiast wymieniał się z nim doświadczeniem. Historie przygód i licznych walk Colwirszcz słuchał z zapartym tchem, zapominając o mruganiu. Być może także o oddechu.

 Nastał czas na szczerą rozmowę.

 Było tuż przed północą. Demon upewnił się jeszcze raz czy na pewno są sami w zaułku i przeszedł do sedna. Opowiedział Colwirszczowi patologicznym zachowaniu Vszełki podczas pierwszego spotkania w gabinecie jego wujka jak i o lekceważącym stosunku strażników podczas zeznań Merondy do staruszki i jej wnuczki.

 – Słuchaj Colwirszcz, musisz mi powiedzieć prawdę. Widzę te wszystkie nie spójności. Wyłapałem dziś twoje splunięcie na widok Vszełki. Sam już mam ochotę dać mu w mordę, ale po prostu nie mogę. Mów wszystko do cholery. Oczywiście nic ode mnie nie wyjdzie.

 Strażnik podpierał łokciem się ścianę kamienicy. Relacji Ranghaka słuchał z poważną postawą, która stawała się coraz to bardziej złowroga. Oj, też nie pałał miłością do swojego zastępcy. Gdy demon z wyblakłym okiem skończył, stróż prawa odczekał kilka sekund i splunął jeszcze obficiej niż o poranku, rozejrzał się a nawet wychylił na mury nad nimi.

 – Dobra, ale wszystko zostaje między nami? Na pewno?

 – Myślisz, do cholery, po co wybrałem taki zaułek?

– Racja. Słuchaj. Nie wiem czy wiesz, ale Vszełko jest spokrewniony z komendantem. Po twoim kiwnięciu widzę, że Cię nie zaskoczyła ta nowina. Nie trudno pewnie było Ci posklejać fakty, na jakiej podstawie został  jego zastępcą. Więc jego historia w straży jest taka: trzy miesiące po przyjęciu w nasze szeregi został podniesiony do obecnie piastowanego stanowiska. Oczywiście konkursu jako tako nie było, bo dla burmistrza jak i komendanta lepszego kandydata nie było. Bogata, szanowana rodzina. Od pokoleń związana z Eahas. Szlimiota najstarsza córka w mig osiągnie pełnoletniość, już słuchy chodzą, że się jej nasz wspaniały z jeleniej dupy wzięty zastępca oświadczy, czemu sam burmistrz ochoczo sympatyzuje. A teraz słuchaj. Bo jak ty sam mam dosyć tego gówna.

 Postąpił nerwowo kilka kroków i kontynuował.

 – To kawał gnoja i reszta dziada, a nie żaden strażnik. Prędzej mu do bandyty niż do strażnika. Uznaje tylko jedno prawo: własne. Szlimiot ma to w rzyci, dopóki spokój jest. A Gran? Wie dużo, ale przepuszcza wszystko mimo uszu. Straszą ludzi, zaczepiają, raz nawet pobili jednego, gdy wszedł z nimi w pyskówkę. Chłop przez tydzień w szpitalu jąkał z bólu. Mówię oni, bo obok Vszełki błyskawicznie znalazła się grupka, którzy tak jak on okazali się, że nasze wartości i przysięgi mają tam, gdzie słońce nie do chodzi. Mało tego: Gran zatrudnił kilku jego kolegów o takim samym spojrzeniu na nasze przysięgi i służbę. Co to dużo mówić. Ludzie zaczęli się bać, a każdy z nas trzęsię się o swoją posadę. Z Arougelem raz chcieliśmy wskórać coś u szefa, że tak nie może być, prawimy, że to szkodzi naszej reputacji. Wiesz co ten buc nam odpowiedział?

 – Niech zgadnę. Nie było tematu.

 – A jak jeszcze raz go poruszymy to nas wywali. Rozumiesz, kurwa?! Jest gotów wywalić nas, sumiennych stróżów prawa, a takich skurwieli nawet nie napomni. Tak nas chędożec wycenia! Gdzie tu sprawiedliwość?! Tylko czekać jak zaczną się za dziewki brać i na lewo haracze ściągać. Oczywiście wszystko to w imię sprawiedliwości i poprawy życia obywateli. Dziwny ten świat w wycenie sprawiedliwości, nad wyraz dziwny… Ranghak?! Co Ci się dzieje?! – wykrzyknął

 Ranghak nie słuchał już końcówki. Skulony oddychał ciężko. Czuł jak moc go zapełnia. Mimowolnie rozlewa się w jego mięśniach, dając mu nadludzką siłę i szybkość, wyostrzając zmysły. Jako demon  był skazany na ultra odczuwanie każdego rodzaju mocy czy magii, nawet błahego kuglarstwa. A szczególnie… nieczystych aspektów! Takich jak czarna magia! Cholera!

 Do tego niespodziewanie doszła współjaźń jeszcze bardziej zwiększając dyskomfort.

 Biegnij, czuję to przy zachodniej bramie !! Już!! –  po umyśle rozlał się  znany głos.

 – Za mną! – ryknął natychmiast na Colwirszcza metalowym, zimnym głosem. Nie jego głosem. Zaczął biec mijając sparaliżowanego strażnika. Zignorował go zupełnie. No tak. Zmiana głosu. A oko? Te nie było już tym bladym, martwym okiem, do którego stróż prawa zdołał się przyzwyczaić. Nawet spod okularów nie mógł nie dostrzec tych energetycznych iskier, które z niego buchały jak wściekłe. To była reakcja na jakiekolwiek mistyczne drżenia. Te w chwili wejścia musiały być bardzo silne.

 Wbiegł na mury i od razu go poznał, mimo odległości połowy stajania. Bestia właśnie zaniosła się szponami na jednego z trójki strażników, powaliła go. Dwójka pozostałych przyjęła pozycję obronną. Potwór ryknął z rozkoszy przelanej pierwszej krwi.

 Tu nie było się nad czym zastanawiać. Na jego szczęście stwór był ustawiony plecami do niego. Stanął w miejscu i z całym impetem rzucił sztyletem przypiętym do pasa. Szybkość i dynamika ruchu, zwiększona koncentracją mocy nie dałaby zwykłemu człowiekowi szansy na obrót i skuteczny unik.

 Ale bestia nie była człowiekiem. Monstrum obróciło się, schyliło się i zasłoniło szyję barkiem. Cios odrzucił ją na dobre dziesięć łokci i prawie powalił, co pozwoliło strażnikom utworzyć szyk przed ranionym nieszczęśnikiem. Bestia zawyła wściekle i zaczęła uciekać. Wbity sztylet w ogóle jej nie przeszkadzał.

 Demon w mgnieniu oka znalazł się przy strażnikach. Cholera, ten powalony wykrwawi się. Nie mogę go zostawić! Nie mogę!

 – Po medyka, biegiem, już! – krzyknął na nich uklękając przy ciężko rannym.

 – A bestia?

 – Uciekła! Szybko, bo on umrze na waszych oczach! – nie miał żadnych szans, jeśli nie pomoże mu swoją mocą, która go aktualnie przepełniała.

 – Goń i zabij ją.

Zacisnął pięści. Przyjechał tu by dopaść tego bydlaka, a teraz? Miał go na wyciągnięcie, widział kierunek ucieczki.

No tak. Zabij, zrań, zemścij się, wymierz sprawiedliwość… Nauki szarych wież nie pozo-stawiały żadnej interpretacji: dla tych, którzy mają wybór, życie zawsze powinno mieć pierwszeństwo przed śmiercią.

 Zawsze.

 Westchnął w głębi swej egzystencji. Wstawał powoli, żeby mogli go ujrzeć. Jego poszarzałą skórę. I oko.

 – Po medyka – zimny, metalowy głos wybrzmiał, a ich umysły nie wiadomo czemu nie były w stanie zaprotestować.

 

***

 Poranna relacja z kolejnego pojawienia się morderczego stwora nie trwała zbyt długo. Burmistrz i komendant nie ufali mu, nawet za uratowanie życia jednego z ich ludzi podziękowali mu brzęcząc coś pod nosem. Z wzajemnością – on nie ufał im.

Śmierdziało tu osobą Vszełka.

Był zmęczony, potrzebował odespać. Tym bardziej, że przez kolejne noce czuł się zobowiązany do nocnego czuwania. Dobrze, że na dziś wszyscy zamieszali we wczorajsze wydarzenia dostali od Grana wolne. W tym Colwirszcz. Miał nadzieję, że ten podoła jego instrukcjom.

Wieczorem zapukał do drzwi, które otworzyła mu rudowłosa piękność.

– Może coś mocniejszego? – zaproponował Arougel, gdy zajmował miejsce na kanapie.

– Późnym wieczorem ruszam na patrol. – oznajmił, propozycja nie została więc powtórzona.

Do omówionego spotkania została godzina. Czas ten spędził z małżeństwem i z ich dziećmi. Podobała mu się ta rodzina. Łączyły ich silne więzy. Arougel był wspaniałym ojcem i mężem. Gdyby nie jego moc, sam życzyłby sobie takiej żony, jak Zamrodka. I nie tylko sobie.

Gdybyś nie był demonem. – podsumował znienacka on, i nie on.

Istotą przeklętą i natchnioną w jedności – pomyślał.

Gdy rozległo się pukanie do drzwi, Zamrodka wyszła z dziećmi i wprowadziła gości. Ranghak szybko przywitał się z Colwirszczem rzucił się w niedźwiedzim uścisku na swojego byłego ucznia.

– Cieszę się, że udało się spotkać i mogę Ci pomóc, Mistrzu.

– Jak noga?

– Dobrze, jest dobrze – wysapał Nekan.

Od dłuższej chwili Arougel przypatrywał się obandażowanej nodze nowo przybyłego. Znał po krótce historię, oczywiście wybiórczo.

– Co to za stwór, ten cały mozzar? – ciekawość wzięła górę.

– Wyobraź sobie jaszczurkę – zaczął Ranghak, stojąc obok kanapy i krzyżując ramiona na szerokiej klatce. – Taką zwykłą. Cztery łapy, ogon, pysk. A teraz pomyśl, że ta jaszczurka jest Twoich rozmiarów i waży mniej więcej tyle ile Twoja żona. Do tego ma dodatkową parę odnóż przednich. Aha – westchnął ciężko. –i posiada szpony i kły będące w stanie rozszarpać wszystko. Nawet końskie udo. Na tej grobli, gdzie wytropiliśmy bestię, zginęło dwoje ludzi. A Nekana ledwo co drasnął, skurczybyk.

Zakończył, a strażnicy dalej siedzieli zbaraniali. No tak. W końcu jest różnica męczyć się na co dzień z niepiśmiennymi wieśniakami, a walczyć z potworami naszpikowanymi zabójczym asortymentem.

– Opowiadaj – rzekł przyjaźnie do Nekana siadając obok niego.

– No cóż Mistrzu, rana goi się dobrze, Twoje nauki nie poszły na marne, szczególnie alchemia i zielarstwo. Maść szkarłatna działa rewelacyjnie. Ach, nie o to pytasz. U nich bez zmian. Dziadek dobrze się trzyma, a mama dalej gotuje tak dobrze jak gotowała. Byliśmy na grobie babci… to już dwa lata… – zrobił przerwę. – Teraz twoja kolej, przez całą drogę nie mogłem zmienić tematu, Colwirszcz tak Cię wielbił. Do czego doszedłeś? I dlaczego mnie wezwałeś.

Ranghak wstał i zrobił nerwowe kółeczko wzdłuż kanapy.

– Nie ufam burmistrzowi, tym bardziej komendantowi. Zaraz dowiesz się dlaczego. Słuchaj uważnie, bo stary wyga chce Cię sprawdzić. I sam siebie, czy dobrze wyszkolił swojego następcę.

Ranghak streścił wszystko co najistotniejsze w trzy kwadransie. W końcu trochę tego było.

– I co ty na to?

– Ta istota… to może być jakiś rodzaj klątwy.

Obaj strażnicy nie dowierzali. Klątwa? Na tym zadupiu?

– Nie może być – Ranghak uniósł głowę. – Tylko to jest klątwa. Poprzedni demon nie miał tylu informacji co my, dlatego też uznał, że to jakaś dzika bestia rozerwała nieszczęśników, posiliła się i ruszyła w pizdu. Klątwę nie jest łatwo rzucić, a jeszcze trudniej ją rozpoznać. Pytanie tylko, kto włada taką mistyczną mocą? Staruszka? Nie wierzę, to zwykła zabobonna baba. Jestem pewien, że najważniejsze osoby w tym mieście coś wiedzą. Coś mrocznego. I bardzo chcą, żeby to coś nie wyszło na jaw. Dlatego każde słowo zostaje w tym pokoju, nie mówimy o tym nikomu. Jasne? Nawet żonom, matkom, kochankom. Tym ostatnim szczególnie.

***

 

Przez dwie kolejne noce bestia nie pojawiła się ani razu. Nie poczuł absolutnie nic. Żadnego, nawet najdrobniejszego impulsu, pomimo bycia otwartym na jakikolwiek, najdrobniejszy mistyczny sygnał.

 Dlatego też Ranghak namówił komendanta na nie wystawiania wart kolejnej nocy, w celu odpoczynku. Strażnicy mieli zamknąć swoje domy na cztery spusty i pod żadnym pozorem nie wychylać się.

 Nic się nie wydarzyło.

 Następne cztery dni spędził na nocnych patrolach. Po odespaniu kilku godzin ubierał na siebie lniany, czarny kaftan długości sięgający końca łydek z kapturem zakrywającym większość twarzy. W ciągu dnia chciał obserwował mieszkańców miasta, poszukać czegoś istotnego. Szerokość kaftana pozwalała na umiejętne ukrycie broni zapiętej u boku poprzez niewidoczną od zewnętrznej strony komorze. Zrezygnował z ostrzy. Grzecznie musiały czekać na swojego właściciela pod kluczem.

 Szybko nauczył się rozróżniać strażników z grupy Vszełki. Nie było to zbyt trudne – wszędzie, gdzie Ci ludzie się pojawiali, obywatele zachowywali się niepewnie, z wyraźnym strachem. Musieli już wystarczająco uprzykrzać mieszkańcom życie, nie wspominając o ciągłych drwinach. Ranghak był świadkiem niejednokrotnie sytuacji, które nie przystają porządnemu stróżowi prawa. Jednak ani razu nie musiał reagować, granica nie została przekroczona. Obserwował. Choć w głębi serca, żałował.

 Bardzo chciał któremuś dać w mordę.

 Co ciekawe, sam zastępca nie wychylał się nigdzie. Komendę opuszczał rzadko, zawsze w otoczeniu wiernych sobie ludzi.

 Demon odwiedzał też regularnie podgrodzie, rzecz jasna trzymając się na uboczu. Z ukrycia doglądał Merdonę. Jaką przeszłość kryła? Była jedyna osobą o jakimkolwiek pojęciu z zakresu mistycyzmu na tym małym, niewinnym odludziu. Zwykła guślarką? A może ktoś więcej?

 Staruszka całymi dniami przesiadywała na tym samym fotelu przed swoim domem i haftowała. Klientek jej nie brakowało. Skarpetki i inne ubranka dla dzieci rozchodziły się niczym świeże bułeczki. Matki niejednokrotnie przyprowadzały swoje pociechy na przymiarkę. Kobiecie nie sposób było odmówić życzliwości i dobroci – dzieci same często się do niej przytulały, wlewając w jej serce uśmiech. Rozmawiał z nią raz, ale czuł do niej sympatię. Postanowił, że gdy będzie odjeżdżać, odwiedzi ją i przeprosi. W końcu też z niej szydził, za co było mu wstyd.

 Raz nawet spotkał jej wnuczkę na targowisku, stojącą z wyhaftowanymi przez babulę ubrankami. Oddalił się ciesząc się pod nosem, widząc młodą, uśmiechniętą dziewczynę.

Przez cały czas pobytu tutaj nie poczuł nic, choć otwierał się na oddziaływanie. Ani drgnięcia mocy, magii, kuglarstwa! Cholera, nic! Za wyjątkiem feralnej nocy. Poczułby przecież najdelikatniejsze drgnienie.

 Obiady jadał u małżeństwa. Codziennie przesiadywał u nich, czasem robił u nich przerwy podczas prywatnych patroli. Zawsze był mile widziany. Trzeciego dnia, gdy wkraczał do kuchni na obiad zobaczył jedno nakryte miejsce więcej niż zwykle.

 – Coś Cię dziwi, Mistrzu? – wizyta zaufanego ucznia dodała mu pewności siebie. Ten postanowił zostać, nocował w salonie Arougela. W ciągu oddzielnie patrolowali teren. Obaj w przebraniach. Obecność Nekana byłą tajemnicą, którą znały tylko trzy osoby.

 Życie miasteczka wracało na normalne tory. Monotonne i powtarzalne, jak flaki na oleju. Panika wywołana przez ostatni atak znikła. W końcu dochodziło do nich tylko w porze nocnej. Co nie oznaczało, że mieszkańcy stracili czujność. Wręcz przeciwnie. Za miasto udawały się tylko w większe, uzbrojone watahy.

 Nic się nie wydarzyło.

I prawdopodobnie tak by zostało, gdyby nie pewien splot okoliczności siódmego dnia po ataku.

Tego dnia był umówiony na krótkie sprawozdanie z Granem i Szlimiotem. Wstał dwie godziny później niż zwykle i ubrał się w ten sam prosty strój, który nosił słuchając relacji świadków. Z pasa wystawały ma broń.

 Gdy skończył dzwon na zegarze zaczął bić. Wybił dwanaście razy. Czas ten oznaczał dla urzędników wczesny obiad.

 – Mistrzu Ranghaku, czy zaszczycisz nas dziś swoją osobą w ramach wspólnego obiadu „ U Złotego Dzika”? – nie spodziewał się takiej propozycji z ich strony, mimo to zgodził się na propozycję chwili wahania.

 Szli we trójkę w kierunku wspomnianej oberży Po drodze znaleźli się w pobliżu placu targowego. Nagle poczuł w sobie cieniutką iskrę mocy. Rozejrzał się odruchowo wokoło i zobaczył go.

 Kapłana, na którego nie chciał trafić.

 Granatowa liturgiczna szata sięgała mu po kostki,  szerokie rękawy zasłaniały palce u ręki do połowy. Wyryte na mostku splotowym ogniste słońce przekreślone było srebrnym pół księżycem. Symbole te oznaczały nie małe kłopoty.

 Kult Słońca i Księżyca należał do stosunkowo nowych religii, mianującej się kolejną, jedyną słuszną drogą. Przez sto pięćdziesiąt lat istnienia zdobył małą rzeszę wiernych w niektórych prowincjach i księstwach, jednak z tego odsetka wiernych może co piąty, szósty przyznawał się do niego. Mało kto miał odwagę potwierdzać w nim udział przez niemoralne tezy głoszone przez wielu proroków. Często wykraczały one daleko poza doktryny religijne i stały w konflikcie z podstawowymi prawami, a to naruszało polityczną racją stanu. I dogłębnie przeszkadzało monarchom, nie wąchających się tłumić ten ruch siłą.

 Nie wspominając już o posiadaniu przez tą bandę umiejętności magiczno-mistycznych nieznanego i niezbadanego dotąd pochodzenia. A niektórzy byli w niej, niestety, naprawdę biegli.

 – Ludu! – wrzeszczał w niebogłosy siwy, przypominający żula bałwan stojący na mównicy. Swoją drogą prawie amistyczny. Silniejszy przekaz Ranghak poczułby z pewnością dotkliwiej, gdyby osobnik ten posiadał choć odrobinę zaawansowanej wiedzy i umiejętności mistycznych. – Przebudź się, ludu! Istota ta co nocą grasuje to nie kara, lecz prawda boska z sił Słońca i Księżyca zrodzona! Za grzechy! Za grzechy tego miasta! – niektórzy zebrani zaczęli pochylać głowy i pukać się w pierś. Ciekawe ilu z nim obiecano dodatkową stawkę za sprawne odegranie swojej roli. – Zacznijcie czcić prawdę zapisaną w Słońcu i Księżycu! Tego pragnie ta istota! Ten duch! Czego zamiast tego słuchacie? Tych dziwek, parających się, jak to sami nazywają – magią?! Mistycyzmem?! Plu! Toż to wiedźmy, co same po kilkunastu latach bezowocne są, niczym zgniłe jabłko! Same dzieci mieć nie mogąc, o waszych śnią! O ich krwi i narządach wyrywanych żywcem. do niecnych eksperymentów!

 Szlimiot i Gran przysłuchiwali mu się z grozą tak samo jak wojownik stojący pośród nich. Nic nie mogąc uczynić. Edykty unii nadawały wolność i równość wyznaniom, które nie zagrażają powszechnie zwanemu i szerzej opisanemu bezpieczeństwu i ładowi społecznemu. Ten jeszcze granic nie przekroczył. Jeszcze.

 – Magia, moc, wszystko co z tej zarazy mistycznej się zrodzi to zło. Zło, które na was żeruje! Na waszej naiwności! Przebudź się, ludu! Przebudź! Prawdziwe potwory są wśród was! Dzieci od was biorą na diabelskie praktyki, a dzieci te wracają do rodziny po latach! Nie jako ludzie lecz jako potwory! Demony! Nawet ostatnio był jeden widziany, z martwym okiem, demonem z resztą słusznie zwany! Pomiot jeszcze się rycerzem śmie zowić! Pamiętajcie! Demon zapuka i weźmie dla siebie oko zdrowe, co przez czarcie praktyki stracił, bo oko znieść tych praktyk nie mogło! I dziecko wam odbierze, żeby czarta w niego wlać…

 Ranghak nie był w stanie dłużej słuchać tych bzdur. Wskazał burmistrzowi i komendantowi drugą stronę targowiska. Ruszyli za nim.

 W pewnym momencie złowił wzrokiem odwróconą plecami postać o drobnej sylwetce o pięknych, długich blond włosach. Dziewczyna właśnie wkładała do torby zakupione warzywa. Gdzieś ją spotkał, ale nie mógł sobie przypomnieć gdzie. Pożegnała się ze sprzedawcą i ruszyła do skrzyżowania dróg w kierunku przeciwnym niż Ranghak i towarzyszące mu osobistości. Obserwował ją, jak kroczyła.

 Na skrzyżowaniu dróg prawie wpadła na maszerującą grupkę strażników. Zrobiła krok do tyłu i chciała pośpiesznie przejść bokiem, ale Ci umiejętnie zablokowali jej drogę, rechocząc przy tym. Do tego jeden z nich złapał ją w nadgarstku i przybliżył do siebie, drugą kładąc na jej pośladku. Dziewczyna szarpała się, nie miała jednak szans w starciu z o wiele silniejszym mężczyznom.

 – Dokąd to kochanieńka – rozpoznał ten głos. Wąsacza naśmiewającego się z babci i wnuczki.

– Puść, puść! – krzyknęła rozpaczliwie, a po policzkach poleciały jej łzy.

– Nie pozdrowisz babci, piękna? – roześmiał się drugi.

Wnuczka Merdony. Luina.

 Kolejne słowa i kolejny znajomy. Słów już nawet nie słuchał, ponieważ sam głos doprowadził go do szału.

 Nikt z przeglądających się tej nierównej walce nie zareagował. Nikt oprócz ukrywającego się człowieka. Człowieka, który w tym momencie przeistoczył się w prawdziwego demona. Moc zaczęła go napełniać.

 Runął na nich z wściekłością, z szybkością bestii. Nie należał do mocarzy, był średniego wzrostu, ale muskularnej i atletycznej budowy. No i przede wszystkim nie do końca był człowiekiem.  

 Najpierw odepchnął kolegę wąsacza, rzucającego oszczerstwami. Następnie rzucił się na bydlaka, nękającego słabszego od siebie. W furii poczuł  silne natchnięcie, jego ciało stawało się silniejsze, martwe oko delikatnie iskrzyło. Teraz zobaczymy. Zobaczymy, jak poradzisz sobie z silniejszym, skurwielu.

 Był zły. Bardzo zły.

 Uderzył z całej siły nadając impet poprzez skręt bioder. Silny cios niczym trzask pioruna powalił na ziemię gnoja, z wielką, czerwoną miazgą w miejscu nosa.

 Kątem oka zobaczył, jak Vszełko sięga po miecz. Nie zdążył go dobyć, był po prostu za wolny. Nie mógł się z nim. Zdziwił się, kiedy ostrze Ranghaka musnęło jego szyję. Prawie zemdlał, gdy zobaczył strużkę krwi cieknącą po jego pierś.

 – Śmiało, wyciągnij – zachęcił demon z odrobinę metalicznym głosem. Nie odważył się.

Luina zaczęła kopać wąsacza. Nie miał nic przeciwko. Zapewne burmistrz i komendant nie podzielali tego zdania. Jednak na widok iskier wypływających z jego martwego przed momentem oka nie byli w stanie wydusić z siebie słowa, choć Gran nie spuszczał wzroku z szyi swojego siostrzeńca.

 – Przestań! – rzucił gniewnie, gdy zbierała się do soczystego kopniaka. Nie usłuchała. Zrobił krok i złapał ją za rękę, cały czas trzymając ostrze na szyi zastępcy straży. Wtedy dotknął tego.

 Drewnianego wyrobu. A raczej wyrobu łudząco je przypominające. Bransoletka połączona wieloma drewnianymi kuleczkami. Tak samo na szyi nosiła wyrób tego samego, brązowego koloru. Naszyjnik podczas szarpaniny wyleciał spod koszuli. Takie same drewniane kuleczki.

 Z tym samym drewnianym, owalnym kształtem na końcu wiszącego od cholery na jej chatce. Tyle tylko, że poznał ten surowiec bezpośrednio po dotknięciu go.

 I to nie było drewno.

 Przez dłuższy moment patrzyli sobie w oczy. Oboje zdziwieni. Oddychała ciężko i powoli, jej drobne piersi unosiły się i opadały jednostajnym, szybkim rytmem. Podczas gdy on pozostawał cały czas niewzruszony. Przynajmniej miał nadzieję, że dobrze udaje. Przy piątym oddechu zaczęła wycofywać się powolnymi, równymi krokami. W końcu odwróciła się i biegiem opuściła targowisko.

 Ranghak stał i patrzył na oddalającą się sylwetkę. W między czasie zleciały się zawiadomione o całym zajściu dwa inne patrole.  Miejscowi strażnicy stali w miejscu zerkając raz po raz na swojego nieprzytomnego kolegę leżącego w bezruchu, to na komendanta i burmistrza, to na krwawiącego Vszełkę z ostrzem na gardle. Nawet nie odważyli się zbliżać do człowieka… nie, to nie mógł być człowiek. Do istoty o oku mieniącymi się tysiącem kolorów. Do szaroskórej bestii.

Bestia ta łupała na nich wściekłym spojrzeniem. Zbóje. Pierdolone zbiry! Zawiedli. Zawiedli to miasto. Jego mieszkańców.

– Niech Was wszystkich szlag! – ryknął. – Niech Was szlag trafi! Straż?! Wy się zwiecie strażnikami?! Szczać mi się chce na wasz widok!

Gdy zaczął kroczyć ku nim ich twarze zbladły.

– Wyjeżdżam stąd w tej chwili. – wykrzyczał tak głośno, żeby wszyscy słyszeli. – Wyjeżdżam i nigdy tu nie powrócę, wy kurwie syny!

Nie minęły dwa kwadranse gdy opuszczał miasto tą samą bramą, co wkraczał do miasta tydzień temu. Gdy zbliżał się do niej ujrzał biegnącą ku niemu postać w czerwono-srebrnym mundurze.

– To prawda? Zostawiasz nas?

– Tak, Colwirszczu, wyjeżdżam – odparł przekonywująco.

– Nie tęsknij za okiem, demonie.

– Żegnaj, przyjacielu. I mów mi Ranghak – uśmiechnęli się do siebie jak starzy przyjaciele. Nie potrzebowali więcej słów.

Minąwszy bramę bez zatrzymania splunął na trawę pod murem.

 

***

Pierwsze blaski księżyca przebiły nocne ciemności.

 Była zła. Babcia już dawno położyła spać po całym dniu haftowaniu, lecz nie mogła zasnąć. Nie dawało jej to spokoju. A to już trzecia noc. Dziś czuła to, co półtorej tygodnia temu. Trzy noce. O trzy za długo.

 Mimo to czuwała bez mrugnięcia okiem. Na czas. Jej czas. I nikt ani nic dzisiejszej nocy jej nie przeszkodzi. Ona czuła… nie! Ona była przekonana, że ten czas nadszedł tej właśnie nocy.

 Babcia od zniknięcia jej brata nie spała w ogóle, albo udawała sen. Czekała na jego powrót.

 Nie mogła dłużej wytrzymać buzującego napięcia. Nadszedł czas.

 Wyciągnęła wiaderko z kuchni i postawiła je przed drzwiami. Przed wyjściem weszła do małej izby, w której seniorka leżała.

 – Babulu – usiadła obok niej, czule głaszcząc po czole. – Woda się skończyła, zaraz wrócę – wyszeptała.

 – Czy… rozglądniesz się za nim? – spytała niepewnie staruszka.

 – Oczywiście, też go kocham – skłamała patrząc na drzwi, pełna ekscytacji. Dobrze, że babcia nie znała prawdy. Doszczętnie to by ją dobiło.

 Wyszła cichutko, zamykając delikatnie drzwi i rozglądając się powoli wokoło. Jak poprzednio, o tej porze nie było żywej duszy, wszyscy spali. Nawet patrole omijały nie oświetlone i otwarte lokacje, takie jak podgrodzie. Nikt nie myślał włóczyć się po omacku.

 Oprócz Luiny.

 Wycofała się w kierunku jeziora, cały czas bacznie obserwując wszystkie szmery wokół niej. Kompletna cisza. Stąpała dalej powoli, uważnie stawiając każdy krok. Po oddaleniu się i wejściu krzaki zarys domostw podgrodzia znikły jej z widzenia. Odrzuciła wiadro i zaczęła biec,  podskakując radośnie.

 – Kha szalene! Kha telene et musso!! – wykrzyczała trzykrotnie złowieszczo patrząc w gwiazdy, zatrzymując się i rozkładając szeroko ręce. Po trzecim zaklęciu zaśmiała się szyderczo niczym wiedźma z najstarszych bajek i pobiegła przed siebie prosto w stronę jeziora.

Stanęła w rozkroku przy samej linii brzegowej, obserwując swoje odbicie na tafli wody i śmiejąc się sama do siebie z furią wymalowaną na twarzy.

 – Dziś nadszedł ten dzień! – wrzeszczała unosząc głowę i zaciskając pięści. – Dziś dopełni się szalene! Kha szelene khesa tadre! – złowieszcze wróżby wybrzmiały, przez darcie się miała problem z wypowiadaniem kolejnych słów. Zrobiła więc krótką przerwę. Sapała w niebo glosy. Sapaniu temu towarzyszyły dźwięki euforii. Nadszedł czas szelene, czas zemsty. Wyrównania rachunków. Jeszcze tylko ostatnie, najsilniejsze zaklęcie. Nabrała powietrze głębokim oddechem:

– Kha tadre um sone! Ipst phese… aaaahhh!! – wiadro lądujące pod jej stopami pękło, wrzasnęła. Ze strachu, a nie z rozkoszy zemsty.

Od razu go rozpoznała. Wyglądał inaczej, niż ostatnio. Nie nosił okularów. Z oka nie buchały iskry. Za to podpierał  się o wielki miecz z dwoma jelcami, ukryty w szarej pochwie.

 – Przepraszam, panienko – dziewczyna wyłupiła oczy. – Mam nadzieję, że nie przeszkadzam? – spojrzał na nią i czekał cierpliwie przez kilka sekund na jej odpowiedź. Obserwował jej reakcję. Wzdrygała się, ale zachowała zimną krew i zdrowy rozsądek.

– Nie… Panie, tylko pić babci chce się – odpowiedziała nieśmiało, dodając słowom uroku prostej, wiejskiej dziewuchy. – Wyszłam po wodę, więc… jeśli Panie pozwolisz…

 – Nalejesz wody do wiadra i wrócisz grzecznie do domu? A owszem, pozwolę. – postąpił bliżej i przełożył miecz pod pachą. – Ale najpierw odpowiesz mi na kilka pytań. Głównie związanych ze stworem, którego miałaś już przyzwać.

– Nie wiem o czym mówisz, Panie…

– Przypomnij swe imię, proszę. Coś na L? Luiza? A nie, Luina. Tak Cię nazywała babcia?

 – Dlaczego, Panie, pytasz mnie, proste dziewczę, o imię? – wyrecytowała jak wierszyk z pamięci potrzebny w szkole na otrzymanie miernej oceny.

– Chcę poznać imię pełne zła. – złowrogi ton nie pozostawał złudzeń. Wzniósł miecz ku górze trzymając go w lewej ręce za środek pochwy. Pochwa mieniła się jaskrami czerwieni i pomarańczy. Z miecz buchała energia.

 Tak samo jak z ich obojga par oczu.

O ile Ranghak był przygotowany na uderzenie mocy, o tyle dziewczyna nie miała żadnych szans. Jej oczy stały się nagle jasne, niczym łuna wschodzącego słońca. Zupełnie kontrastując z wszechobecną ciemnością. Skuliła się z bólu. Przyklękła. Jak przypuszczał – bransoletkę i naszyjnik zostawiła w domu. Skąd mogła wiedzieć? Na jaw wyszedł jej brak dużego obycia z mistycyzmem – w końcu uderzenie nie należało do silnych i trwało tylko sekundę. Gdyby miała większe doświadczenie, zapanowałaby nad swoją reakcją. A tak klęczała całkiem bezbronna. Mógł uderzyć mocniej. Znacznie mocniej. Tym razem, chciał dać jej tylko nauczkę.

Istota o skórze popiołu i oku mieniącymi się całą gammą barw pewnie zaczęła kroczyć ku klęczącej dziewczynie ze świecącymi, lazurowymi oczami. Szybko wróciły one do swoich naturalnych barw, więc nie zwalniając powolnego kroku, uderzył jeszcze raz. Trochę mocniej.

 Zawyła z udręki, świetliste linie i symbole zapłonęły na jej rękach i nogach. Efekt ustał po kilku sekundach, jednak schowała wewnętrzne części dłoni. Chciała je ukryć. Demon dobrze wiedział, dlaczego.

 – Babcia nie nauczyła, że także podczas mistycznych praktyk dobrze nosić argentimium przy sobie? Szkoda, bardzo szkoda. Zapewne nie byłaby zadowolona ze swojej uczennicy – pokręcił głową ze stoickim spokojem, a dziewczyna łypała na niego wściekłą furią. Przystanął dziesięć kroków przed nią przyklękając na lewe kolano.

 – Długo czekałaś. Nie sądziłem, że jesteś tak cierpliwa. Całe trzy noce. Mam wiele pytań, chociażby kto wpadł na pomysł malowania argentimium na brązowo. Skąd w ogóle jesteście w posiadaniu tak rzadkiego minerału. Kiedy objawiły się Twoje zdolności i jak długo Cię ich uczono. A raczej chciano je w Tobie zdusić. Ale to nie istotne.

 Zrobił przerwę i odwzajemnił wyraz twarzy.

 – Nie lubię jak się mnie kłamię – rzekł powoli i stanowczo. – Więc pozwól, że powiem Ci co wiem. Żebyś wiedziała na czym stoisz. Na Twoich dłoniach niczym wypalane w kuźni pojawiły się dwa połączone, kopnięte kwadraty. Wiesz co symbolizują? Wyjaśnię Ci. Czarnoksięstwo. Tak, tak… iście czarną moc, z czarnych ksiąg, takich jak Księga Nocy. Babcia czytała Ci ją do snu na dobranocki, czy sama do niej zajrzałaś? Może odpowiesz później – uśmiechnął się ironicznie. – Może nie. Nieważne. Ważne jest to, że giną ludzie. Bo przywołałaś coś co ich zabija. Chce wiedzieć dlaczego to zrobiłaś.

 Milczała. Kilka razy miał wrażenie, jakby miała zamiar coś rzec. Nie doczekawszy się wyjaśnień, kontynuował.  

 – Widzę, że potrzebujesz motywacji. A tak się składa, że ja bardzo lubię motywować. Więc zdradzę Ci sekret. Taki malutki. Złożyłem przysięgę. Na mocy której będę wymierzał sprawiedliwość i strzegł porządku. Ochraniał ludzi. Ratował ich przed złem A ty przywołałaś coś. Te coś zabija ludzi, burzy porządek i ma mój sztylet, za którym tęsknię. A wiesz, co jest w tym wszystkim najgorsze?  To wszystko wywołuje u mnie dziwne odczucie, na mocy którego czuję się zobowiązany wypełnić przysięgę. I też odzyskać narzędzie do golenia. Wiesz czemu?  

 Patrzył na nią pytająco przez dziesięć oddechów, aż w końcu pokręciła głową. Furia znikła z jej twarzy, zastąpiona niepewnością.

– Nie mam czym się ogolić. A jak sięnie ogolę, to jestem zły. Bardzo zły. Aha, byłbym zapomniał o drobnym szczególe. Nie muszę z Tobą rozmawiać. Mam prawo wejść do Twojego domu i zaszlachtować Cię niczym wieprzka. Tak samo, jak ty zaszlachtowałaś tych strażników.

 Zrobił przerwę, by zderzyła się z rzeczywistością. Gdy wystarczająco się przeraziła, mówił dalej:

 – Tak, droga Luino. Mam prawo Cię zabić. Dziwisz się? Yhy.. A wiesz dlaczego tego nie zrobiłem? Zamiast tego wybrałem rozmowę, rozmowę, na którą nie zasłużyłaś? Chociaż nie musiałem. Wiesz? Bo nie sposób wymierzyć sprawiedliwość bez odpowiedniej wyceny. Nie sztuką jest zabić, bez poznania całej prawdy. A tej mi tu brakuje. Ślepy nie jestem. Widziałem jak traktują was strażnicy. Dlatego chce wiedzieć, czym przewinili. Bo tylko oni byli ofiarami ataków, nie uwierzę w przypadek. Tylko umówmy się. Bez kłamstw. Wstań proszę i mów. Wszystko o klątwie, którą rzuciłaś. Co, po co, dlaczego. A może Cię nie zabije.

 Postąpił dwa kroki w tył. Chciał wytworzyć między nimi o ciut mniej nie przyjaźniejszej przestrzeni. Wstała, jednak dalej nic nie mówiła.

– Wiesz co – rzekł najczulej na ile tylko mógł. Podniósł miecz i wskazał na jego podwójny jelec. – Zdradzę Ci sekret. Na świecie istnieje wiele minerałów, o mniejszych jak i większych właściwościach. Także tych mistycznych. Argentimium jak wiesz, stabilizuje i hmm.. uspokaja jakiekolwiek talenty magiczne, mocowe i tak dalej i tak dalej. Natomiast w skład mojego ostrza wchodzi pewna substancja, która działa zupełnie odwrotnie. Aktywująco, o ile odpowiednio wie, jak jej użyć. Ale o tym już mieliśmy okazję boleśnie się przekonać. Słuchaj, Luino, naprawdę nie chce jeszcze raz Cię uderzyć. Bardzo nie chcę – ostanie, ostro wypowiedziane zdanie potrząsnęło dziewczyną. Ta w dalszym ciągu milczała.

 – Więc jak będzie?

 – Nie zabijaj – wyszeptała, patrząc w dal tafli jeziora.

 – Nie mam w zwyczaju zabijać podczas rozmowy.  

Po jej policzkach popłynęły delikatna smugą łzy. Łzy bezbarwne, jak ona sama. Stała, próbując trzymać łzy pod powiekami.

 – Przywołaj go. Chcę zobaczyć tego potwora z bliska.

 – Nie zabijaj…

 – Mów prawdę!! – ryknął na nią w niebogłosy!

 – …mojego brata!! – odryknęła mu prosto w twarz.

 Rozpłakała się. Schowała twarz w dłoniach. Nawet nie starała się kryć. Szlochała głośno. A on stał i nawet nie miał odwagi patrzeć na nią. Skierował wzrok w stronę tafli jeziora. Jeziora, które odbijało srebro księżyca. Jeziora, które było spokojne. A on stał.

 I zaciskał pięści.

 Co tu się naprawdę wydarzyło? Nie zabijaj mojego brata… Czyżby naprawdę? Nawet nie dopuszczał do siebie tej myśli.

 Nie poganiał jej, odczekał kilka minut. Pozwolił się jej wypłakać.

 – Co tu się wydarzyło? – spytał patrząc na niewzburzone jezioro niemym głosem, gdy skończyła i wstała z kolan.

 – Czy wiesz … – gdy zaczęła, łzy znowu napłynęły do jej oczu. Głos się jej załamał – … Wiesz … jak to bolało! Gdy to robili! – krzyknęła i znowu zaczęła szlochać. Nogi ugięły się Ranghakowi pod ziemią. Nieraz miał do czynienia ze zgwałconą kobietą. O posiniaczonej twarzy. I udach. Pamiętał ich twarze, pełne strachu i goryczy.

 Przełknął głęboko ślinę zbierającą się w jego gardle niczym wylewająca rzeka. Wiedząc, co usłyszy.

 – Tego wieczoru, wyszłam po wodę. Nagle usłyszałam ich głosy. Było ich sześciu, w tym ten młody blondynek. Zastępca straży. Zaczepili mnie.. chciałam odejść… ale wtedy ten z wąsem mnie chwycił. Dziś ich dzień, powiedział. I twój, skarbie. Dziś poznasz, co to znaczy prawdziwy mężczyzna.

 – Broniłam się… – ciągnęła we łzach. – Ale było ich zbyt wielu. Wszyscy pijani. Wtedy Oglak… nie wiem, skąd się tam znalazł, pewnie coś usłyszał podczas zbierania chrustu… – jej oczy zapłonęły. Odrzuciła na plecy zawadzający jej warkocz. – Wziął kija i stanął w mojej obronie. – zająknęła się, otarła łzy, z trudem wstrzymując kolejne. – Gdy skończyli, byłam cała we krwi. Było mi wstyd. A mój brat leżał bez ruchu… Wrzucili go do jeziora. Skopanego… martwego… i zagrozili, że wrócą, jeśli komukolwiek o tym powiem. I znowu to zrobią.

 Ranghak spuścił głowę. Było mu żal dziewczyny.

– Chciałeś prawdy! Proszę! – warknęła rycząc – Chcesz poznać szczegóły? Co Cię bardziej zainteresuje? Jak stałam cała we krwi i płakałam z końcem ostrza przy nadgarstku? Czy jak mnie brali, jeden po drugim?! Bistryk, trzymaj sucz za udo, a ty Cystyk co się lampisz? Bier ją!

Znowu był zły. Bardzo zły. Na całe te cholerne miasteczko. Na tą bandę. I na siebie. Cholera… Mógł to przewidzieć. To nie mógł być przypadek. za czymś tak potwornym musi stać coś jeszcze bardziej potwornego. Zbrodnia. Nie godziwa i nie ludzka. Nie domyślił się tego wcześniej. Klątwa topielca. Jedna z najstraszniejszych i najcięższych do zdjęcia. Potrzeba przełamać nie tylko przeklętą istotę, lecz także podmiot odpowiedzialny za rzucenie zaklęcia. Czyli osobę, kontrolującą powstałe w jej wyniku monstrum.

Opuścił bezradnie ręce, a dziewczyna śmiało i wściekle ciągła:

– Tak, wtedy, gdy chciałam się zabić. – spojrzała na środek jeziora – Wtedy to się stało. Nacisnęłam mocniej na ostrze. Poleciała krew. Gdy pierwsza kropla krwi spłynęła do jeziora… Usłyszałam go. Mój brat powstał w zmartwych. Może zabrzmi to dziwnie, ale od razu wiedziałam, że to on. Ta paszcza… ta twarz pełna zębów… Jest taki podobny, jak za życia.

 Więcej nie było potrzebne. Dość. Dość cierpienia. Dość krzywd. Nadszedł czas na sprawiedliwość. Nie zamierzał popuścić tym okrutnikom.

Co nie oznacza, że sytuacja była delikatnie rzecz ujmując – patowa. Więzy krwi wzmacniały siłę uroku. Jeśli dziewczyna dobrowolnie nie złamie klątwę puszczając z niej potwora, nie będzie wyboru.

– Przykro mi. Gdybym wiedział, gdybym był tutaj – rzekł smutnym tonem. – Wybacz mi. Zawiodłem. Mój Zakon zawiódł. Ja… zawiodłem.

Spojrzała na niego życzliwiej niż dotychczas.

– Pójdź ze mną i złóż zeznania. Odpowiedzą za to. Wszyscy. Także Vszełko. Obiecuję Ci.

 Energicznie wstała z prędkością błyskawicy, mierząc go zdecydowanie i wściekle. Przez moment pomyślał, że napluje mu w twarz.  

– I co powiesz? Komendancie, aresztuj swojego siostrzeńca, gwałciciela! Wszyscy wiedzą, że nikt mu nic nie zrobi! Wszyscy! A jakieś dowody? Jakie? Zeznania głupiej dziewuchy, która opiekuję się zdziwaczałą babcią? Poznałeś prawdę. Sam powiedziałeś, że nie wiedziałeś co uczynić, gdyż nie znałeś całego zajścia. Teraz, teraz gdy wiesz wszystko. Jaką sprawiedliwość wymierzysz? Jak ją wycenisz? Spójrz mi w oczy i powiedz, czy te skurwysyny nie zasługują na to, co ich spotkało? Nie podnosisz wzroku? Nie potrafisz? – szydziła z niego. –Wiesz. Wiesz, że mam rację. Tylko nie potrafisz mi jej przyznać. Tak samo jak i sobie.

 – Gdybym tylko mógł, sam bym ich powiesił. Tak, tak wyceniam sprawiedliwość. Ale nie mogę. Nie mogę zabić tak sobie stróżów prawa, nawet jeśli dopuścili się tak potwornej zbrodni.

 – Więc przynajmniej zgadzamy się w wycenie. Tyle, że ja ją wyegzekwuje! Kha tadre um sone! Ipst phese ghael tadre!!!

Nie zdążył w porę przerwać rzucanego zaklęcia. Jezioro zawrzało, fale wzbierały się coraz bliżej nich. Nie minęło dziesięć sekund, a przed nimi wynurzył się stwór i ryknął przeraźliwie. Wszystko z opisem Arougala jak i stolarza zgadzało się. Wyższy niż przeciętny mężczyzna. Potężne, ostre zębiska. To, co zastąpiło paznokcie też było niczego sobie. Krótka szyja, proporcjonalna głowa. Nieproporcjonalne ślepia, błyszczące złowrogim brązem. Monstrualna i atletyczna budowa. Wszystko co do joty. Topielec, tylko o wiele większy i morderczy.

– I co teraz? Zabijesz go, a potem mnie? On już raz zmarł, może zemrzeć znowu… nie znajdziesz w nim strachu.

 Cholera. Klątwa była silniejsza, niż przypuszczał. Słyszał opowieści o urokach, rzucanych po kilka razy. Dopiero teraz pierwszy raz miał okazję się zmierzyć z nim prosto w oczy. Więc prawdopodobnie będzie w stanie go wskrzesić… Jest źle.

– Przestań dziewczyno! Rozumiem Twoją traumę i Twój ból. Ale to do niczego nie doprowadzi. Zabijesz tych strażników, i co potem? Odpuścisz kom…

 – Nie, to ty odpuścisz. Odpuść. – błagalnie prosiła go, delikatnym głosem. – Odpuść. Proszę… Tylko ta ostatnia noc… Winni zapłacą za swe czyny… Sprawiedliwie… I odeślę go…

 – Nie! Złożyłem przysięgę. Słowa są dla mnie ważne w obie strony. Nawet jeśli… Posłuchaj. Ukarze się tych… A Twój brat… Zdejmę klątwę… Zaufaj mi…

Przez moment zawahała się.

 – A więc giń!

 Wskazała na niego, poczuł przepływ mocy. Nie zrozumiał co, lecz nie było to potrzebne. Rozkaz. Rozkaz, któremu stwór nie był w stanie odmówić.

 Monstrum ryknęło, rozdzierając paszczę i klekocząc zębiskami demonstrując swój zabójczy aparat i z impetem rzuciło się w kierunku Ranghaka, chlupocząc wodą na lewo i prawo. Ten wyciągnął miecz ściskając go silnie oburącz, kierując ostrzem ku dołowi. Niespodziewanie zrobił krok do przodu, wybijając przeciwnika z rytmu. Bestia już szykowała się do szerokiego zamachu, którym rozrywająła klatki piersiowe strażników. Jednak na przeciwko siebie nie miała strażnika, a doświadczonego wojownika, który także potrafił zabijać.

Stwór chlasnął więc krótko, jednak pazury nie napotkały oporu. Ranghak skutecznie wymanewrował go pół piruetem, pół unikiem. Kolejna próba. To samo. Był szybki, stanowiłby poważne zagrożenie, dla niedoświadczonego demonicznego rycerza.

 Potańczyli chwilę, czemu przyglądała się stojąca obok Luina. Ranghak chciał go sprawdzić. Kroki stwora były asymetrycznie, co drugi wolniejszy. Kulał na lewą nogę. Osłaniał całe biodro przy atakach.

Nie mógł dać im kolejnej szansy. Dlatego więc zamłynkował kilka razy ostrzem w powietrzu, wykonując przy tym serię piruetów, zmieniając kierunek. Przenosił umiejętnie moc to na nogi, to na ręce, pozwalając prowadzić jej swoje ciało, jak i ostrze. Stwór nie myślał odpuścić owładnięty rozkazem swojej Pani. Dobrze więc.

 Wiedział, że zabicie go nie będzie stanowić żadnego problemu. Trochę przerośnięty topielec nie był niego większym wyzwaniem.

 Przy kolejnym ataku umiejętnie uchylił się przed pazurskami, popełniając błąd. Poczuł jak ostrza zahaczają jego bark, rozrywając koszulę i zostawiają na nim ślad. Wściekł się. Lata doświadczenia wzięły górę. Odruchowo namaścił mocą całe swoje ciało i z rozkroku skierował ostrze do cięcia od dołu, celując prosto w biodro. Ciął bez litości, a stwór zawył z bólu i wściekłości. Cofnął się i złapał w okolicach miednicy. Po pazurach i rękach krew płynęła małymi strumykami. Nie mógł uwierzyć, że został trafiony mieczem. Blade oczy wpatrujące się w Ranghaka nie były już tak pewne siebie. 

Podjął jeszcze ostatnią próbę dialogu

– Ostatnia szansa, Luino – wrzasnął, pozostając w pozycji bojowej. – Odwołaj go, a pomogę Ci! Pozwól sobie pomóc!

Odpowiedź poczuł w sobie. Ryknęła przeraźliwie mocą, poczuł to w nozdrzach. Otumaniło go do momentu, w którym usłyszał wycie. Przeklęte monstrum znowu szarżował na niego.

Dokonała wyboru.

 Pozwolił potworowi wykonać szerokie cięcie w skoku, tak skutecznie ostatnio blokowane. Zamiast wykonać ten sam krok do przodu, tym razem się cofnął. Stwór wyskoczył i ryknął, w geście triumfu. Wtedy to nie dokończając kroku w tył, odskoczył w bok i ciął. Ciął zwinnie, z gracją, na skoś trajektorii ruchu szponów.

 Odcięta łapa jeszcze znajdowała się w powietrzu, a demon już zgiął kolana szykując się do kolejnego skoku. Wyskoczył w półpiruecie i ciął silnie, prosto w szyję. Oszołomiony stwór zdołał jeszcze niezgrabnie się zasłonić się drugą łapą. Odrąbane palce wystrzeliły ponad jego głowę, a z przerąbanej szyi wypłynęła szkarłatna fontanna.

Bestia runęła bezwładnie na ziemię, nie wydając żadnego odgłosu. To była szybka śmierć.

Walka kosztowała go jednak nieco energii. Z trudem łapał oddech. Nie miał czasu namyślić się zbytnio.

– Zabiłeś go. – wymamrotała bezmiętnie i wpadła w szał. Znowu oddziaływała na niego, tym razem przenikała go swoją mistycznością. Brakowało jej doświadczenia, ale nie siły mocy. Uklęknął pod jej naporem, trudem podniósł głowę. Biegła ku niemu. Kiedy znalazła się przy nim skoncentrował swoją moc. Zaklęcie wzmocniło obecność jego miecza. Złapała się za głowę i przykucnęła, wrzeszcząc. Ryk przenikł przez ciemność nosząc cierpienie. I gniew.

Trwało to krótko. Nekan wyszedł z ukrycia, patrzył się na tą dwójkę z miarę bezpiecznej odległości, spiętą wzajemną spiralą zadawania sobie bólu. Nie mógł przewidzieć losu tej rywalizacji. W razie niebezpieczeństwa był gotowy, by pomóc mentorowi.

Luina nie miała szans w starciu z istotą szkolącą swój ponad przyrodzony kunszt przez dziesięciolecia. Pierwsza opadła z sił. Runęła w błoto z wielkim wysiłkiem podpierając się łokciami.

Ranghak pozwolił mocy odejść, nie ponosząc przy tym żadnych negatywnych konsekwencji. Dał znak Nekanowi, by ten się nie zbliżał

Nie odpuści, musisz ją zabić – metaliczny szept nie pozostawiał wyboru.

Jeszcze jeden raz – zripostował.

 Głupiec!

Nie chciał, żeby to się tak skończyło. Podszedł do Luiny, przyklęknął:

– To koniec, chodź ze…

 Ta zwinęła się niczym wąż. Dzierżyła sztylet. Jego sztylet. Celowała prosto w serce. Poczuł przypływ mocy, którego nie sposób rozróżnić. Natchnienie współjaźni. Z jego pleców wystrzelił kształt. Kształt ten natychmiast ciął skrzydłem, wbijając się w prawy bark:

 To ja tnę

Niczym potwór

 Wrzeszczę, jak człowiek

A może stwór

 Którym jestem

 Jaki smutek

 We mnie

 I nie we mnie

 Nie chce zabijać

 Ale muszę…

Skrzydło wyszło lewą pachwiną, ciało zaległo w błocie. Brązowo-czerwone błoto zalegało pełne rozharatanymi flakami.

 Czasem jesteś zbyt pragmatyczny – odezwał się orzeł.

Orzeł, który wystawał z jego pleców. Jego błogosławieństwo i przekleństwo. Jego natchnienie.

 Jego podzielność egzystencji, duszy.

 Jego patron. Su-Yen.

 Jego demon.

 – Daj mi chwilę odetchnąć – krzyknął do Nekana, gdy efekt współjaźni ucichł. Trwał kilka minut wpatrzony w odbiciu Księżyca pośród delikatnych drgnięć pośrodku jeziora. Woda obok niego coraz bardziej zabarwiała się krwią. Krwią zmarłego rodzeństwa. Rodzeństwa leżącego obok siebie. Byli już na zawsze razem. Sprawiedliwość, pomyślał…

Nie tak ją wycenił.

Po kwadransie opuścił brzeg. Nie oglądał się za siebie.

***

Od pół godziny włóczyła się po lesie, szukając odpowiedzi. Czuła, że wydarzyło się coś złego. Musiała odnaleźć wnuczkę, upewnić się, że nic się jej nie stało. Przestraszyła się, gdy wyczuła ich aurę.

 – Co tu robisz? – od razu rozpoznała głos, który znał Księgę Nocy.

– Kawaler po lesie sam się błąka, na bestię uważać musi…

– Bestia nie żyje. – nie pozwolił jej dokończyć. – Tak samo jak twoja wnuczka. Wiedziałaś. Wiedziałaś, kim jestem.

 Opuściła głowę. Posmutniała.

– Wiedziałaś, kto stoi za klątwą . Tak, Luina. Kontrolowała bestię. Nie musisz udawać. Nie mam pojęcia  jak weszłaś w posiadanie argentimium. Nie mam pojęcia kim jesteś. Długo udawało Ci się ukryć jej talent przed całym światem.. Teraz to nie ważne.

 Zerknął na staruszkę. Starą, biedną. Bez jakiejkolwiek chęci życia.

 – Wiedz, że… nie była do końca winna. Nie była. Spotkało ją coś strasznego. Ogromna tragedia. Tak samo jak twojego wnuka. Ma się kto Tobą zająć?

 Pokręciła przecząco głową.

– Mój wnusio, co z nim? Znalzłeś go – stwierdziła.

 Nie chciał jej przytłaczać. Jednak najgorsza prawda jest lepsza od najpiękniejszego kłamstwa.

– Twój wnuk… też nie żyje. Przykro mi. – nie potrafił wyznać jej wszystkiego. Przynajmniej tak mógł oszczędzić jej trochę cierpienia. – Pozwól, mój uczeń odprowadzi Cię do domu. A ja mam jeszcze coś do załatwienia. Na komendzie.

 Wręczył ukradkiem Nekanowi sakiewkę przeznaczoną dla seniorki.

 – Wybacz mi. – powiedział cicho, gdy odeszli.

 

***

Jechał środkiem miasta, roztrącając przechodniów. W pełnym rynsztunku, z mieczem na plecach.  Było przed południem, planowo o tej porze komendant i jego zastępca zajęci byli przeglądaniem raportów. Główne drzwi wejściowe do komendy potraktował soczystym kopniakiem.

Strażnicy grający w karty podskoczyli. Na widok pędzącego pewnie demona nie ośmielili się wstać.

Drzwi do gabinetu były otwarte. Nim wszedł ryknął. Odgłos był przeraźliwie niski, metaliczny. Przypominał dziki wrzask potwora z najgorszych koszmarów. Ryk demona. Meble zatrząsnęły się, niektóre wazony z kwiatami popękały. Wszystkie osoby w budynku straciły kontakt z rzeczywistością; ich oczy pobladły, umysły błąkały się w innym świecie, a skóra nabrała sinizny.

Dojrzał go. Skoczył ku niemu. Całą mocą poprowadził sztylet. Vszełko zaczął krzyczeć w niebogłosy, z przybitej do biurka dłoni zaczęła tryskać krew.

 – Podnieście broń, a poodcinam łapy – rozległo się metaliczne ostrzeżenie zanim się ocknęli. Trójka wartowników zebrała się przed wejściem. Bali się wejść. Jedynym, który nie robił w majtki był obecny Dwah. Stał i patrzył. Widok swojego zastępcy przybitego do biurka sztyletem wywołał w nim poczucie radości. Choć nie myślał zbliżać się do demona.

 A ten najwyraźniej nie był w humorze.

 Ranghak stał i przeszywał wzrokiem sparaliżowanego Grana. Nie puścił sztyletu, utkwionego w meblu poprzez ludzką dłoń. A Vszełko wył. Przeciągle, przeraźliwie. Wyciągnął powoli drugą rękę w kierunku sztyletu.

 – Nawet nie myśl – zasyczał Ranghak nie patrząc w jego stronę. –  Upierdolę Ci zaraz tą rękę.

 Ostrzeżenia nie było trzeba powtarzać.

– Nie odezwiesz się? – Gran nie wiedział co odpowiedzieć Ranghakowi. – Nie zapytasz się, dlaczego?

– Ty skurwysynie… – wyjąkał Vszełko boleśnie!

 – Milcz gwałcicielu! Pierdolony zbirze! Gdyby to zależało ode mnie, to już byś wisiał. Tak, panie Gran. Wasz siostrzeniec to gwałciciel. Nawet nie wypieraj się, komendancie. Musiałeś zauważyć, co wyczyniają Twoi ludzie. Jak traktują obywateli. Tych, których przysięgali strzec. Colwirszcz i Arougel byli u Ciebie na skardze w tej sprawie. Pogoniłeś ich. Wiesz co? Rzygać mi się chcę jak na Ciebie patrzę. Akurat problem jest, że nie mam czym. Ale zostawię Wam co innego na pamiątkę.

 Stanął na środku gabinetu i ceremonialnie opuścił spodnie.

 – Nawet nie myśl ruszać sztyletu – rzucił spokojnie sikając na samym środku gabinetu, patrząc cały czas w innym kierunku. Na swoje lewo, tam, gdzie stał Gran. – Więc panie zasrany komendancie. Opowiem wam skrótowo co się wydarzyło, choć zapewne wiesz. Szkoda, że nie chciałeś powiedzieć m wcześniej, no ale cóż. Kilka tygodni temu wasz miłościwy siostrzeniec z kolegami zgwałcił wnuczkę staruszki z podgrodzia. Brata, który stanął w jej obronie skopali na śmierć, a ciało wrzucili do jeziora. Dziewczyna chciała się zabić przy tym jeziorze. Na ich nieszczęście dziewczyna była silnym mistykiem. Nie ważne skąd, czy jak. Tak, była… Nie, nie przerywajcie mi, panie Gran. Rzuciła nieświadomie klątwę pełną nienawiści. Zaklęcie te wskrzesiło jej brata pod postacią bestii. Potwora żyjącego jednym celem. Zemścić się. Tak, panie Gran, drodzy panowie. Ofiary nie były przypadkowe. To byli gwałcicieli. Było ich sześciu. Dzisiejszej nocy zginąć miał, śmiem twierdzić, nasz miłościwy Vszełko. Żyje. W odróżnieniu od Luiny i Ogtala, bo takie nosili imiona. Luina i Ogtal. Wnuki Merdony.

 Obfitą falą obejszczał biurko komendanta. Gdy skończył, zapiął rozporek, poprawił spodnie. Odwrócił się do Vszełki, stanął tuż przed nim. Mierzyli się wzrokiem. Wystraszony strażnik i pałający czystą nienawiścią prawdziwy demon.

Vszełko zawył okropnie, gdy Ranghak błyskawicznym ruchem wyciągnął sztylet, przy czym całkiem nie delikatnie przesunął nim umiejętnie po kościach dłoni zastępcy.

– A teraz słuchaj. Wiesz co? Mam ochotę Cię zabić. Nie zrobię tego, moje ostrza nie są godne na kontakt z takim gównem jak ty. Nie będę ich tępił. Ale wiesz co? To co się wydarzyło, to nie jest sprawiedliwość. Jest ona ślepa i głupia. Myślisz, że została wymierzona? Otóż nie. Masz pojęcie czemu? Bo przed wymierzeniem, trzeba ją wycenić. Wyceniam ją zupełnie inaczej. Jednak nie poniżę się tak nisko.

Popatrzył się na wszystkich zebranych.

– Na zakończenie do was wszystkich. Rzadko kiedy zdarza mi się być tak jednostronnym w osądach. Pomimo zła, które tu się zrodziło, to wy jesteście winni. Każdy z was. Swoją biernością. Sami do tego doprowadziliście. Zginęli ludzie, którzy przez waszych kolegów wiele wycierpieli. Nawet nie chce mi się tego komentować. Po prostu jesteście żałośni i obrzydliwi.

Gdy wychodził Dwah pokiwał mu głową w geście uznania. Odjechał od razu do umówionego z Nekanem miejsca spotkania. Nie zatrzymawszy się, by obrócić się w bramie i ostatni raz spojrzeć na to paskudne miasto.

 Nie splunąwszy na trawę pod murem.

 

 

 

 

Koniec

Komentarze

Witaj. :)

 

Gratuluję Ci serdecznie tutejszego debiutu i to tak obszernym, interesującym opowiadaniem. :)

 

Stworzyłaś w nim ciekawy świat fantastyczny. :)

 

Cały tekst trzeba jeszcze starannie przejrzeć pod kątem językowym i nanieść stosowne poprawki. Ja podam Ci przykładowe fragmenty, które budzą wątpliwości podczas czytania:

 

Obaj jeźdźcy dosiadali muskularnych wierzchowców czystej krwi kahledzkiej, częściowo oladro– wanych. – ostatni wyraz do poprawy

Również poszarzone na każdy możliwy sposób. – wyraz pogrubiony jest niejasny

Jeszcze przed przekroczeniem pierwszego płotu zalecił ściągnięcie mieczy z pleców i schowanie je między juki. – tutaj widać usterkę składniową – schowanie – KOGO, CZEGO? – ICH

 – Witajcie rycerze! – przed Wołaczem stawiamy przecinek

 – Dlatego tu przyjechaliśmy. Nie martwcie się, strażniku Dwah –  nieznajomy położył mu dłoń na ramieniu, by go uspokoić. – tutaj mamy błędny zapis dialogu.

Szlimiot, burmistrz Eahas stojący obok biurka komendanta Grana,  ziewnął po raz trzeci od momentu jego wejścia do gabinetu komendanta straży. – przed „ziewnął” jest za dużo spacji

A oko? Te nie było już tym bladym, martwym okiem, do którego stróż prawa zdołał się przyzwyczaić. – tu błąd gramatyczny – nie można powiedzieć „te oko”

 

Zachęcam do zerknięcia do Działu Publicystyka, tam są: Poradniki, w tym – o zapisie dialogów. Każdy z nas tu je ćwiczy w swoich opowiadaniach, bo to niełatwa sprawa. :).

 

Musisz także liczyć się z tym, że tak długi tekst będzie mieć mało czytelników. Do tego nie kwalifikuje się on do Piórka, nie obejmuje też tekstów z grafika Dyżurnych. :)

 

Pozdrawiam serdecznie i życzę powodzenia. :)

Pecunia non olet

Cześć!

Na początek – na twoim profilu stoi ,,kobieta”, a piszesz o sobie w formie męskiej. Nie wiem, jak się do ciebie zwracać. :\

W każdym razie, tak jak bruce ci już napisała, teksty powyżej 80 tys. znaków nie wchodzą do grafiku dyżurnych, a ,,cywile” raczej nie przeczytają takiego molocha z własnej woli. :( Nie masz w szufladzie czegoś krótszego?

Ja dotarłem do drugich gwiazdek i dostrzegłem przede wszystkim silną inspirację Wiedźminem. Zainteresowało mnie… średnio. Opowiadanie jest troszkę przegadane, językowo też niezbyt dobrze (strzelasz mniej lub bardziej zabawne literówki – ,,półtoraroczne miecze”?).

Zgadzam się, że budowanie własnego świata to fajna zabawa, ale nad warsztatem pisarskim trzeba pracować.

Powodzenia! ;)

Show us what you've got when the motherf...cking beat drops...

Znam to dobrze. Też lubię tworzyć, tylko warsztat został w tyle. Życzę wytrwałości. Pozdrawiam!

Witaj,

W tekście widać duży potencjał, ale forma wymaga dopracowania.

 

Przed publikacja zawsze warto zmienić czcionkę (najlepiej na taką, o całkiem innym kroju), a następnie przeczytać tekst na głos. Wtedy można wychwycić więcej błędów, na przykład w zadaniach takich jak:

Trzecie stanowiły potężne, półtoraroczne miecze o podwójnych jelcach i dłuższych niż norma rękojeści, które wystawały zza pleców w pochwach mieniącymi się odcieniami szarości.

Mnie bardzo pomogło przejście bety z bardziej wyrobionym językowo użytkownikiem, co i Tobie polecam.

 

Pozdrawiam i życzę wytrwałości, która doprowadzi Cię do powodzenia smiley

Follow on! Till the gold is cold. Dancing out with the moonlit knight...

Hej, dzięki za komentarze i krytykę, nie ukrywam, bardziej zależało mi na przedstawieniu świata, język nie dopracowany. Wiecie pewnie jak to jest, chciałoby się stworzyc perelke, ale praca, zycie itd :D

@SNDWLKR jestem płci meskiej :) wstawilem smoka, bo ta grafika jest mi bliska :D Oprocz pisania interesuje sie tatuazem, i ten smok jest moim kolejnym projektem.

 

Dzieki za porady, chcialem, zeby ten tekst byl moj. Nikt do niego nie zajrzal, a troche czas gonił. Nie ma co sie tluamczyc, tylko bedzie trzeba poprawic kiedys te literowki jak poltoraroczne itp. Tez pisalem to na szybko, za szybko opublikowalem ( jak wspomnialem, pasja pasją, a życie życiem )

 

Ogolnie ciesze sie, ze moge popisac z ludzmi o podobnej zajawce :) Byc moze keidys nasze drogi sie skrzyzuja.

ZapałaPol, tutaj każdy z nas ciągle ćwiczy poprawną pisownię i stara się szlifować swój warsztat, aby pisać coraz lepiej, zatem na spokojnie. :) Po postu opowiadanie z dużą ilością usterek jest trudniej czytać, bo nie można należycie skupić uwagi na samej treści. :)

A smok świetny! :)

Pozdrawiam serdecznie, i ja dziękuję, powodzenia. :)

Pecunia non olet

Nowa Fantastyka