
Billy w zamyśleniu patrzył na Mike’a, przeglądającego magazyn Hustlera. Na jego biodrze lśniła odznaka, a obok niej popularna czterdziestka czwórka od Smith & Wesson. Billy wolał siedemnastkę, którą pieszczotliwie nazywał Linsey. Kilka razy uratowała mu skórę. Siedział przed biurkiem z kubkiem gorącej kawy, a w czerwonej popielniczce z napisem I Love Island powoli przygasał papieros. Mike, przywłaszczył sobie kiedyś tę popielniczkę z restauracji „Judith Diner’s”, w której umówił się z dziewczyną przez portal randkowy. Dziewczyna miała na sobie różowy, dziergany sweterek z wyszywanymi kotkami, a Mike w gruncie rzeczy, nie cierpiał kotów.
Dochodziła dwudziesta. Duchota była nie do zniesienia. Pot spływał Billemu po plecach, tworząc mokre plamy na jego granatowej koszuli. Knykciami masował pulsujące skronie, a jego nozdrza wdychały suche powietrze. Stary, pożółkły moduł klimatyzacja robił co mógł wypluwając na wpół zimne powietrze, dając złudne poczucie orzeźwienia. W radiu spiker z lokalnej stacji WTVL, zapowiedział falę upałów, dodając, że najbliższe dni przyniosą najwyższe temperatury od dekady. Puścił kawałek „Stairway to Heaven” i życzył mieszkańcom przyjemnego wieczoru.
– Czy ktoś naprawi tą pieprzoną klimatyzację? – zapytał Mike odrywając wzrok od gazety.
– Chyba chcą nas zrobić na twardo, stary. Ugotować jak żaby – odpowiedział Billy.
– Dlaczego akurat jak żaby? – zapytał unosząc brwi.
– Bo żaby gotują się wolno i zanim złapią, co je czeka, już dawno są martwe – zaśmiał się Billy unosząc kubek do ust.
Mike wstał, przeciągnął się i rzucił kolorowy magazyn na biurko. Nie był fanem literatury. Wolał obrazki i kolorowe zdjęcia, a w szczególności te, na których kobiety prezentowały swoje wdzięki.
– Idę do sklepu po colę i chipsy. Przynieść ci coś… ?
– Jak będziesz się tak odżywiał, to pikawa pęknie Ci prędzej niż później… – skwitował Billy.
Mike zbył uwagę kolegi machnięciem ręki i ruszył w kierunku drzwi. Jego ciężkie buty dudniły po drewnianej podłodze, a skrzypienie desek w połączeniu z rytmem muzyki z radia tworzyło nieco surrealistyczną symfonię upalnego wieczoru.
Billy spojrzał na zegar. Jeszcze kilka godzin i fajrant. Ciężko znosił upały. W takie dni, najchętniej wsypałby sobie kostki lodu do gaci, albo paradował w samych majtkach. Wysłużony fotel obity imitacją skóry skrzypiał z każdym ruchem, a jego mokre przedramiona, lepiły się do podłokietników. Na starym, służbowym komputerze przeglądał najnowsze wiadomości, gdy ostatnia przykuła jego uwagę.
Waterville, 23 czerwca 1992.
Instytut Penumbra – wielkie otwarcie!
W uroczystej ceremonii otwarcia, burmistrz Waterville David Bernier, w towarzystwie prominentnych naukowców i lokalnych władz, oficjalnie inaugurował Instytut Penumbra. Nowoczesne centrum badawcze zostało powołane do życia, aby zgłębiać tajemnice ludzkiego umysłu…
Billy wstał i podszedł do okna. Na zewnątrz panowała cisza, zbyt niezwykła jak na tę porę. W sezonie letnim przyjeżdżało tu sporo turystów, odmieniając oblicze miasta. Poczuł, że nie tylko upał wisi w powietrzu. W jego umyśle zapaliła się czerwona lampka z napisem UWAGA. Przeczucie nigdy go nie zawiodło. Babcia nazywała to darem widzenia, mówiąc – „Widzisz to, co skrywa się za kurtyną Billy… ”. Czasami przychodziło to w snach, a czasem na jawie; czasami po prostu wiedział, że coś się wydarzy i kropka. Usłyszał dźwięk nadjeżdżającego samochodu. Jego wzrok przyciągnął czarny Lincoln Capri z 1954 roku. W środku siedziało dwóch gości. Kierowca miał rozwiązany krawat i podwinięte rękawy, które odsłaniały włochate nadgarstki. Pasażer nosił czarny garnitur, kapelusz i ciemne okulary. Billy spojrzał na termometr. Rtęć wskazywała 26 stopni. Facet miał chyba więcej wspólnego z gadem niż człowiekiem – pomyślał i na wszelki wypadek spisał numer tablicy rejestracyjnej, a jego dłoń mimowolnie dotknęła Linsey.
2
24 czerwca 1992.
Zapach lata był intensywny. Świeżo skoszona trawa, kwitnący bez i wilgotna ziemia, tworzyły słodką mieszankę. Smugi gorącego powietrza, tańczyły nad ulicami. Jesse z przyjaciółmi, postanowili zbudować bazę nad rzeką Kennebeck. Znaleźli świetne miejsce – ukryte, otoczone drzewami i krzewami, które zdawało się być idealne do tego celu. Woda płynęła tu wolniej, a kamienie ułożone w poprzek, tworzyły przejście na drugą stronę. Wykopana dziura w ziemi, była dobrym początkiem do stworzenia czegoś wielkiego – ich prywatnego miejsca, gdzie mogli ukryć się przed światem. Przy niewielkim, drewnianym kościele na Water Street, pierwsi zjawili się Eddie i Jesse.
– Ale upał – wymamrotał Jesse, ocierając pot z czoła.
– Ga-gacie przykleiły mi się do ty-tyłka, albo ty-tyłek do gaci – odpowiedział Eddie i oboje wybuchnęli śmiechem.
– Zabrałeś młotek i gwoździe? – zapytał Jesse.
– T-tak! W-wziąłem jeszcze gu-gumę balonową i s-skittlesy.
– Ja mam linę, łopatę i starą tablicę z Wisconsin… Ma jeszcze dziury po kulach! – zszedł z roweru i wyciągnął przedmiot z plecaka.
– O s– stary! Skąd ją wy-wytrzasnąłeś? – zapytał Eddie.
– Znalazłem ją w garażu w rupieciarni ojca. Z wujkiem Frankiem urządzili kiedyś konkurs strzelecki przy piwie i grillu. Wpakowali w nią pare kulek.
– E-ekstra! Będzie wi-wi-wisiała przed we-we-wejściem! – wykrzyknął Eddie.
Usłyszeli sygnał trąbki rowerowej, który przebił się przez szum wody i dźwięki jadących samochodów. Zaraz po nim rozległ się głos Stanleya, który na całe gardło krzyczał:
– FERAJNA! FERAJNA! JESTEŚMY GÓRĄ, STARE PRYKI!
Kolorowe frędzelki przy kierownicy jego roweru, radośnie trzepotały na wietrze.
– Heja banana i siema wszystkim! – podjechał zdyszany sapiąc jak lokomotywa.
– FERAJNA! FERAJNA! – wtórowali, śmiejąc się do rozpuku.
– Wziąłeś deski, Stan… ? – z uśmiechem na twarzy, zapytał Jesse.
– Pewnie, złociutki! Wszystko czego trzeba, znajdziesz u Stanleya! – odpowiedział, kołysząc przy tym barkami w rytm nieokreślonej muzyki.
– Ru-ruszamy? – zapytał Eddie.
– Musimy zaczekać na Bena – odpowiedział Jesse opierając rower na nóżce.
– Co-co z nim?
– Kapitan D-U-P-A pewnie znowu nie chce go wypuścić z chaty – zaśmiał się Stanley, a okulary zsunęły mu się z nosa.
– Be-Ben ma prze-prze…
– Przejebane człowieniu!!! – wykrzyknął Stanley – Ben ma totalnie, centralnie przeje…
– Chłopaki zobaczcie… – przerwał im Jesse i wskazał na przejeżdżające auto.
Po drugiej stronie ulicy sunął czarny samochód, a jego chromowane felgi odbijały blask słońca. Kierowca, z krzaczastymi brwiami, wystawiał lewą rękę przez otwarte okno, trzymając w niej papierosa. Pasażer ubrany na czarno siedział nieruchomo.
– Ojciec mówił, że to goście z rządu. Jakieś FBI, CIA czy coś w tym stylu.
– I czego niby mają tu szukać… ? – zapytał Jesse.
– A skąd mam to wiedzieć, hę? Stary był w woju, więc chyba zna się na rzeczy – odpowiedział Stanley, wzrokiem odprowadzając odjeżdżające auto.
– Może cho-cho-chodzi o ten I-Instytut? – wtrącił Eddie.
Zapadła cisza, jakby wszyscy trawili ostatnie słowa Eddiego. Nie trwała jednak dłużej niż dwie minuty, bo w oddali ujrzeli Bena, który sunął na niebieskim Sting-Ray’u. Miał na sobie zieloną koszulkę z motywem dinozaura, a jego twarz była czerwona z wysiłku.
– Patrzcie ziomy nadjeżdża Ben! Tak ten Ben, co uwielbia dżem! – zaśpiewał Stanley.
Ben zahamował i omal nie wpadł na pobliski śmietnik. Zdyszany zszedł z roweru i usiadł na wąskim pasie trawy, który oddzielał chodnik od jezdni. Włosy lepiły mu się do czoła, a na koszulce widać było mokre plamy potu, podkreślające fałdy na brzuchu.
– Sie-sie-siema Be-Benny! – z radością wykrzyczał Eddie.
– Hejo stary! Załatwiłeś nóż…? – zapytał Jesse.
– Załatwiłem – odpowiedział, łapiąc oddech – musiałem się trochę natrudzić.
– A nie mówiłem! Benny miał problemy. – skwitował Stanley.
– Ojciec pytał… – złapał oddech – po co i dlaczego, a gdy wyjaśniłem, nie chciał uwierzyć.
– W co nie chciał uwierzyć… ? – zapytał Stanley.
– Nie chciał uwierzyć, że mogę mieć kumpli… – powiedział Ben cicho, ledwie słyszalnie, a na jego policzkach pojawił się wyraźny rumieniec.
Stanley zaśmiał się nerwowo, ale gdy Jesse chrząknął, natychmiast się opanował. Nie spodziewali się takiego wyznania. Wiedzieli, że jego ojciec to największy tyran w promieniu stu kilometrów, ale nigdy nie mówili o tym głośno. Aż do teraz. Mury legły w gruzach, odsłaniając miękkie podbrzusze. Zapadła cisza, a Ben siedział z opuszczoną głową. Jesse czuł, że musi coś zrobić. Podszedł do Bena, usiadł obok i powiedział:
– Klub Ferajna to nie tylko przyjaźń. To obietnica, że zawsze będziemy razem, gotowi bronić siebie nawzajem. Przyrzekam, że będę towarzyszył klubowi, aż do samego końca. Przysięgam, że nigdy was nie zostawię. – powiedział z powagą.
Zapadła cisza. Stanley i Eddie spojrzeli na Bena i Jessego. Ben uniósł głowę, a na jego twarzy pojawił się ledwie dostrzegalny uśmiech. Z twarzy zniknęło napięcie i smutek, ustępując miejsca wdzięczności.
– Melduje się Stanley Cooper! Na bufory Pani Downing’s! Przysięgam, do cholery jasnej, że ramię w ramię, pokonamy trudności. Jesteśmy klubem stary, prawdziwym kurwa klubem! – zasalutował i w uścisku rzucił się na kolegów.
– Je-jesteśmy ku-ku-kurna pra-prawdziwym klubem! – krzyknął Eddie przyłączając się do uścisku.
Śmiali się i krzyczeli, obiecując sobie nawzajem, że nigdy nie zapomną tej chwili. To był ich moment, a świat zewnętrzny nie miał znaczenia. Poczuli jedność jak wielka, niepokonana drużyna. Byli razem i to wystarczyło; wystarczyło by choć na chwilę zapomnieć o troskach. Wskoczyli na rowery i pognali wzdłuż rzeki, stawiając czoła przygodzie.
25 czerwca 1992.
Była godzina 7:20 gdy Ford Crown Victoria z piskiem opon wystrzelił zza zakrętu na Elm Street. Spod maskownicy biło granatowe światło. Ryk silnika niósł się echem, odbijając się od okolicznych domów i zabudowań. Pędzili przez Silver Street, ignorując światła i przepisy drogowe. Auto przeskakiwało z lewej na prawą, z prawej na lewą, wyprzedzając inne samochody. Opony boksowały na suchym asfalcie gdy skręcili na drogę wyjazdową. Billy wcisnął gaz do dechy, a stary Ford gwałtownie wystrzelił do przodu, wpadając w poślizg. Zręcznym ruchem kierownicy skontrował położenie auta, przeskakując zakręt bokiem. Tylne koła zahaczyły o pobocze, zostawiając za sobą tumany piasku i kurzu. Mike złapał za uchwyt nad drzwiami, a jego napięty biceps, wyglądał jakby brał udział w siłowaniu na rękę. Na lewym ramieniu miał staromodny tatuaż przedstawiający Jezusa z napisem: „On jest Prawdziwym Królem”. Mike był dobrym gliną i pomimo pracy w policji nie stracił wiary w Boga i w ludzi. Lata wspólnej służby sprawiły, że potrafili porozumiewać się bez słów, jakby ich umysły połączyły się w jakiś tajemniczy sposób, który tylko oni mogli pojąć.
Dotarli na miejsce. Plac kempingowy był względnie pusty, nie licząc stałych mieszkańców. Jedną z nich była pani Audrey Harrington, samotna kobieta przed siedemdziesiątką. Pozostali mieszkańcy to Rory Flynn i Aisling Kelly – młoda para dobijająca trzydziestki. Rory był wysokim i szczupłym mężczyzną o pociągliwej twarzy. Ubrany był we flanelową koszulę w kratę i nosił okulary w cienkiej oprawce. Aisling była dziewczyną pospolitej urody. Mlecznobiała karnacja idealnie kontrastowała z jej czarnymi włosami i ciemnymi oczami. Nad ustami miała pieprzyk, który dodawała jej trochę uroku. Kolejnym mieszkańcem był Tad Kavinsky. Niski i kurpulentny facet w wieku przedemerytalnym. Miał starannie przystrzyżony wąsik, a zakola na jego czole lśniły w słońcu od potu. Niewielkie grono mieszkańców dopełniała grupa travelersów z dwójką wrzeszczących dzieciaków, Georgem i Jan.
Na miejscu stały trzy radiowozy z zapalonymi bateriami świateł na dachach oraz biało-czerwona karetka w jaskrawych barwach z napisem „Delta Ambulance”. Zejście na skraju lasu, niedaleko placu kampingowego, otoczone zostało policyjnymi taśmami. Funkcjonariusze ubrani w białe kombinezony krzątali się z miejsca na miejsce, przeszukując miejsce zbrodni. George, wskazał palcem na policjantów, krzycząc: „Mamo, mamo, UFO”. Matka tylko zlustrowała syna znużonym spojrzeniem.
Wysiadając z radiowozu, Billy poczuł falę goraca, która momentalnie otuliła jego ciało. "Cholerny upał" – pomyślał, zatrzaskując drzwi auta. Kątem oka dostrzegł agentkę Annie Travers. Pomimo okoliczności i stosunkowo wczesnej pory, wyglądała świetnie. Miała na sobie czarny podkoszulek z napisem „Nirvana”, wąskie czarne dżinsy i sportowe buty na wysokiej podeszwie. Na jej szyi wisiała policyjna odznaka, a spięte, kasztanowe włosy odbijały blask porannego słońca. Mike skierował się w stronę miejsca zabezpieczonego przez policję. Billy podszedł do agentki Travers, która rozmawiała z Rorym i Aisling. Powitali się delikatnym skinieniem głowy, a Billy, chociaż mogło mu się tylko wydawać, zauważył, że Annie delikatnie uniosła kącik ust. Wyciągnął odznakę i przedstawił się pozostałym. Rory kontynuował.
– Kurna, daje sobie rękę uciąć, że ktoś to tutaj podrzucił, pani porucznik – powiedział Rory, a słowo „to” zabrzmiało tak jakby chodziło o bliżej nieokreślony przedmiot. Rory miał wyraźny wiejski akcent okraszony chrypką papierosową.
– Podejrzewacie kogoś stąd… ? – niepewnie zapytała Aisling, spoglądając na Billego. Miała chudą twarz, a delikatne sińce pod oczami wskazywały na zmęczenie. – Nikt z nas nie skrzywdziłby muchy, a co dopiero… – zawahała się, a na jej twarzy pojawiło się zakłopotanie. Spoglądała na Billego i Travers. Łapczywie wciągnęła oddech w płuca, a tlen dodał jej trochę otuchy – A co dopiero, dziecko… – po chwili dodała, a ostatnie słowo zabrzmiało jakby z oddali. Jej oczy wyrażały szok i zdumienie, chyba dopiero teraz doszło do niej, co tak naprawdę się stało. Billy spojrzał na Roryego i Aisling, zastanawiając się jaka jest ich historia. W jaki sposób los splótł ich życia ze sobą i sprowadził w to miejsce. Głos agentki Travers wyrwał go z chwilowej zadumy.
– Rozumiem, że to nie łatwe, ale powiedzcie wszystko, co wiecie. Nawet najmniejszy szczegół może być ważny.
Rory i Aisling spojrzeli na siebie. Chłopak ugniatał w palcach poły czerwonej koszuli. Aisling opuściła wzrok i wzięła głęboki oddech.
– Pracuję w barze przy Main Street. Miałam nocną zmianę. Było normalnie, mało klientów. Dwóch policjantów na kawę, pani Anderson z córką, no i pan Patrick Donahue, który przychodzi w piątki na kolację. Było jeszcze kilku przejezdnych i w zasadzie to wszystko. Aha, był też taki tłusty, łysy facet, którego wcześniej nie widziałam. Jadł, jakby pierwszy raz widział jedzenie na oczy, jeśli wiecie, o co mi chodzi. W tej dziurze niewiele się dzieje.
Billy przestąpił z nogi na nogę wyrażając zniecierpliwienie.
– Skończyłam po trzeciej i chciałam odespać, ale wczesnym rankiem, przeraźliwy krzyk zerwał mnie z łóżka. Rory ma twardy sen. Nie obudziłyby go nawet silniki odrzutowca, gdyby spał na pieprzonym pasie startowym – delikatnie uśmiechnęła się Aisling – to Pani Harrington krzyczała… Był to krzyk przeplatany szlochem, skowytem i zawodzeniem. Trudno to opisać. Usłyszałam szczekanie psa, a potem odgłosy, jakby ktoś zaczął biec. Trzepnęłam Roryego, żeby się obudził.
– Powaga, ona nie ściemnia – powiedział Rory. – Ojciec żartował, że mógłbym przespać wojnę, gdyby mnie nikt nie obudził – zaśmiał się chłopak – No dobra do rzeczy kontynuował Rory – zobaczyliśmy pana Tada w szlafroku. Kurna, mówię wam, biegł w klapkach jak na sztafecie. Jeden klapek spadł mu ze stopy, gdy potrącił różowy rowerek. Myślałem, że zaraz wyrżnie orła i padnie jak długi, ale nie, biegł dalej z jednym klapkiem. W oddali, na zejściu do rzeki zobaczyłem panią Harrington, która wrzeszczała szarpiąc za smycz, więc pobiegliśmy sprawdzić co się dzieje.
– Pani Harrington, siedziała na tyłku w błocie. Zapierała się nogami o kamień, ledwo utrzymując psa. Podbiegliśmy bliżej i wtedy zobaczyliśmy – Aisling przerwała, jakby nic więcej nie mogło przejść jej przez gardło.
– Zobaczyliśmy trupka… Małego, białego trupka… – wymamrotał Rory.
4
Agentka Travers rozmawiała z panią Harrington, która siedziała na otwartej pace ambulansu. Ratownik sprawdzał jej puls, a pomimo upalnego dnia, ktoś okrył jej ramiona termoizolacyjną folią. Była przerażająco blada, biała jak kreda, wyglądając jak człowiek, który w jednej chwili postarzał się o kilkanaście lat. Obok, zakłopotany, stał Tad Kavinsky, trzymając brązowego labradora na smyczy. Billy skierował się w stronę miejsca, gdzie znaleziono zwłoki. Wyobraźnia podsunęła mu wizję: chłopca idącego chodnikiem i odbijającego piłkę do koszykówki. Na ramionach niósł ciemnozielony plecak, jego blond włosy powiewały na wietrze, a długa grzywka opadała na czoło. Zauważył białą furgonetkę zaparkowaną tuż obok, z wgniecionym prawym błotnikiem, na którym mieniła się rdza. Na boku auta widniał lekko wyblakły napis: „Malowanie i tynkowanie” lub „Malowanie i szpachlowanie” – jednak nie był tego pewny. Piłka wypadła chłopcu z rąk i przetoczyła się na jezdnię, zatrzymując się przy furgonetce. Nastąpiła chwila przerwy, czarny obraz, jakby ktoś wyciął parę klatek. Ujrzał piłkę, która uderzyła o krawężnik i odjeżdżającą furgonetkę.
Podszedł do Mike'a, który wyglądał jak człowiek pogrążony w głębokim transie. Na brzegu rzeki zobaczył okaleczone ciało dziecka, splątane gałęziami. Choć wiedział, co zastanie, nie był na to gotowy. Na coś takiego nikt nie jest gotowy. Podświadomie odwlekał ten moment. Ciało chłopca było obdarte z ubrań, całkowicie nagie. W okolicach nerek znajdowały się dwa głębokie nacięcia, dostatecznie szerokie, by zmieścić dłoń dorosłego mężczyzny. Sprawca działał precyzyjnie. „Miał czas, sporo czasu” – pomyślał Billy. Obrażenia na ciele ofiary sugerowały tortury: obcięty język, posiniaczona twarz – wszystko to wskazywało na bestialstwo oprawcy. Liczne nacięcia i rany kłute w okolicach tętnic i żył wskazywały na to, że sprawca chciał, aby ofiara się wykrwawiła. Genitalia były najgorsze; rozerwane, niepełne, wiszące na kawałkach skóry. Wyglądały tak jakby dzikie zwierzę o tępych zębach, zrobiło sobie klawą ucztę. Billy nie mógł oderwać wzroku. Jego świadomość przepadła. Schowała się gdzieś głęboko, gdzieś gdzie nie sięga nawet ciemność. Stał wryty, pogrążony w transie. Cichy głos Mike’a wyrwał go z otępienia.
– Nie musimy szukać diabła Billy. On znalazł nas. Jest tutaj, w pieprzonym Waterville.
Ci, twój, pan piszmy z dużej tylko w listach.
– Ga-gacie przykleiły mi się do ty-tyłka, albo ty-tyłek do gaci – odpowiedział Eddie i oboje wybuchnęli śmiechem.
Skoro obaj to mężczyźni to obaj.
– Ja mam linę, łopatę i starą tablicę z Wisconsin… Ma jeszcze dziury po kulach! – zszedł z roweru i wyciągnął przedmiot z plecaka.
Zejście z roweru nie jest czynnością gębową, więc powinno być z dużej.
O zapisie dialogu przeczytasz sobie tu: https://www.fantastyka.pl/loza/14
– Heja banana i siema wszystkim! – podjechał zdyszany sapiąc jak lokomotywa.
I tu błędny zapis dialogu.
– Wziąłeś deski, Stan… ? – z uśmiechem na twarzy, zapytał Jesse.
I tu też bo z usmiechem nie jest gębowe powinno być Z duże.
– A nie mówiłem! Benny miał problemy. – skwitował Stanley.
A tu ponieważ skwitowanie jest mówione, więc bez kropki po problemach.
– Ojciec pytał… – złapał oddech – po co i dlaczego, a gdy wyjaśniłem, nie chciał uwierzyć.
I tu do poprawy zapis dialogu.
Pani Downing’s!
Pani z małej.
Rory był wysokim i szczupłym mężczyzną o pociągliwej twarzy.
Pociągłej.
A co dopiero, dziecko… – po chwili dodała, a ostatnie słowo zabrzmiało jakby z oddali.
Po chwili z dużej
Jej oczy wyrażały szok i zdumienie, chyba dopiero teraz doszło do niej, co tak naprawdę się stało. Billy spojrzał na Roryego i Aisling, zastanawiając się jaka jest ich historia. W jaki sposób los splótł ich życia ze sobą i sprowadził w to miejsce. Głos agentki Travers wyrwał go z chwilowej zadumy.
Dałabym do nowego akapitu.
Podbiegliśmy bliżej i wtedy zobaczyliśmy
Potrzebna kropeczka.
Nazwałabym to znakomitym wprowadzeniem do opowiadania, które skończyło się, nim się zaczęło.
Ładnie opisujesz, plastycznie i bez zbędnych udziwnień. Dużo pokazałaś, ale nie poczułam się znużona.
"nie mam jak porównać samopoczucia bez bałaganu..." - Ananke
Hejo.
Błędy zostawię w spokoju, ale jest w tej materii co robić.
Podoba mi się zamysł i w większości poprowadzenie. Podoba mi się sceneria, ale niestety duża część tej scenerii to ślepe drogi, niestrzelające strzelby Czechowa.
Coś otwierasz, ale to bardziej dekoracja plastikowych roślin. Robi to solidny podkład, ale niekiedy wydaje się urwane.
Zgadzam się z Ambush, że to dobre pod wstęp, chociaż jako fan urywanych opek, pasuje mi także ta wersja.
Ogólnie, moim zdaniem, masz ciekawy, rokujący styl. A przynajmniej taki, który zgrywa się z moim gustem.
Witaj Ordoabchao,
Opowiadanie czytało się bardzo dobrze.
Popracuj nad formatowaniem, niektóre akapity są zdecydowanie za długie, utrudniając odbiór.
Parę fragmentów do przemyślenia:
„Stary, pożółkły moduł klimatyzacja” – powinno być „moduł klimatyzacji” ?
Na jego umyśle zapaliła się czerwona lampka – powinno być „w jego umyśle”?
„Billy poczuł falę goraca” – powinno być „gorąca” ?
„Ben zahamował i omal nie wpadł na pobliski śmietnik” – nie lepiej: „omal nie wjechał w pobliski śmietnik” ?
Wyglądały tak jakby dzikie zwierzę o tępych zębach, zrobiło sobie klawą ucztę. – jak dla mnie gryzie się z estetyką ostatnich akapitów.
ktoś naprawi tą pieprzoną – tę pieprzoną ?
O strukturze nie będę się rozpisywał, bo dla mnie brzmi to bardziej jak fragment (zgadzam się z Ambush)
Follow on! Till the gold is cold. Dancing out with the moonlit knight...
Cześć! ;)
Bardzo fajna opowieść, mocno się wciągnąłem. Podobały mi się te obrazowe opisy, więc wszystko mogłem sobie dokładnie wyobrazić.
A sama opowieść… Skojarzyła mi się trochę z Kingiem, zwłaszcza w scenach z dzieciakami.
Klimat lat 90 – rewelacja.
Ogólnie mam tylko jeden zgrzyt – opowieść kończy się w miejscu, kiedy powinna się zacząć :D
Chciałoby się dowiedzieć, co będzie dalej, kto jest sprawcą, a tutaj tak się urwało i przez to czuję lekki niedosyt.
Ale… Nie zmienia to faktu, że czytało się przyjemnie.
Pozdrawiam serdecznie! ;)
Przyciągnął mnie tytuł i kategoria. Od razu skojarzyłem z grą „Penumbra”, którą bardzo lubię. Mimo że opowiadanie jest zupełnie inne od gry pod tym samym tytułem, to podoba mi się to, co tutaj jest. I nie dodam nic nowego jeśli powiem, że bardzo rozczarowało mnie zakończenie w najciekawszym momencie. Jest to przyjemny i wciągający wstęp do czegoś większego, więc mam nadzieję, że nie porzucisz tego pomysłu. A, no i jest trochę błędów do poprawy.
Pozdrawiam i powodzenia w dalszym pisaniu!
Witaj. :)
Pomysł ciekawy, ale trzeba koniecznie spojrzeć na stronę językową, bo trudno bez tego czytać tekst. Wedle powyżej zawartych wskazówek warto więc popoprawiać całość.
Pozdrawiam serdecznie, powodzenia. :)
Pecunia non olet