Ojciec miewa dziwne pomysły, które często kończą się tragicznie lub komicznie. Naprawdę, jest trochę szurnięty i wiele złych słów mógłbym o nim powiedzieć. W sumie facet zniszczył mi życie swoimi nieudanymi wyborami i teraz próbuje to na siłę naprawiać.
Ale słodki Zeusie, wyszło mu jak nigdy. To co dotychczas blednie przy doświadczeniu obecnej chwili.
Właśnie lecimy między chmurami, a daleko w dole majaczy miasto. Jego wielkie gmachy z marmuru nie różnią się od dziecięcych konstrukcji z kamyków. Wspaniałe świątynie wydają się małe i niegodne bogów. Są też kropki poruszające się ulicami. Ach, ci smutni, zabiegani w codzienności ludzie! Jak nieistotne wydają się ich zwykłe problemy. Wystarczyło wzbić się ponad to, by móc cieszyć się wolnością. Ba, więcej, by czuć się choć trochę bogiem. Bez ograniczeń poruszać się tam, gdzie ma ochotę. Mogę szybować spokojnie, przebijać chmury i podziwiać świat albo mknąć z prędkością strzały, słysząc wspaniałą melodię świstu powietrza w uszach. Tutaj świat jest piękny i bezproblemowy. Naprawdę ojcu wyszły te skrzydła.
Po dłuższej chwili lotu nie mam już hamulców. Nie powstrzymuję się z tym stwierdzeniem, że „czuję się jak bóg”. Jestem bogiem, w końcu mam boską perspektywę. Lecę wyżej, by móc ich zobaczyć za tym pancerzem z chmur, by móc im powiedzieć: „niech będą pochwaleni Zeus i Hera, to ja, Ikar, człowiek. Jestem wielki. Jestem wspaniały. Jak wy”. Co mnie to, czy się obrażą. A może się zachwycą, powiedzą „spójrz, jacy ci ludzie są piękni”. Tak, jestem piękny w tym locie. Jak ptak, jak… słońce.
Zaraz, zaraz. Ojciec coś do mnie krzyczy, ale go nie słyszę, bo w uszach mam tylko świst powietrza. Lecę jeszcze wyżej. Słońce jest takie wielkie i piękne. Trochę zaczyna mnie znosić na prawo, ojciec dalej coś krzyczy, jak to ojciec. Zrobił skrzydła, ale nawet nie umie się tym cieszyć. Przeklęty pracoholik. Alkoholik zresztą też.
Kurde, faktycznie coś znosi na prawo, pewnie wiatr tu jakoś wieje, choć na twarzy nic nie czuję. Albo bogowie we mnie dmuchają.
O teraz słyszę starego, krzyczy chyba „wosk”. Tylko co na Hadesa ma do tego wszystkiego Wielka Orkiestra Symfoniczna Knossos? Teraz go wzięło na tęsknotę za opuszczaną przez nas Kretą? Dziwne. Chcę go dopytać o co chodzi, ale cholernie znosi mnie na prawo. No teraz to już serio nie jest przyjemne. Macham skrzydłami, żeby wyrównać pozycję, ale coś nie działa. Wymachuję mocniej i mocniej, wreszcie patrzę co jest grane i nagle zamieram. Z tego co kiedyś było wspaniałym skrzydłem, którego nie powstydziłby się Tanatos, nie ma prawie nic, jakieś strzępy, jak u oskubanego wróbla. I zaczynam spadać.
Ojciec panicznie krzyczy, próbuje do mnie podlecieć, ale jest za wolny. Klasyka, chciał dobrze, wyszło jak zawsze. Spadam. Skrzydła już praktycznie się rozleciały, zostawiając nade mną korytarz z piór, przez który sunę w kierunku ziemi. Wrzeszczę, macham rękami i nogami, ale to nic nie zmienia.
Miasto nagle nie jest już takie małe, a ludzie przestali być kropkami. Codzienność znów atakuje, ogarnia mnie okrutna rzeczywistość. A więc tak zginę – zwyczajnie. Roztrzaskany na ulicy. Albo gorzej, bo widzę, że spadam prosto na jakiegoś gościa ze zwojami. Zaraz w niego walnę i tyle będzie po nas obu. Żegnaj świecie.
***
Zasapany i dziwnie kulejący mężczyzna w pokraczny sposób wbiegł do holu majestatycznego budynku z kolumnami. Oddychał ciężko i próbował nie upuścić zwojów, które trzymał pod pachą. Na wysokim czole miał sporo krwawych zadrapań. Bez słowa minął kilka osób, w tym kobietę siedzącą za wielką kamienną ladą.
– To już dziesiąty raz w tym miesiącu. Powiadomię szefa – powiedziała.
Mężczyzna machnął na nią ręką i od razu skierował się do pomieszczenia, w którym rezydował szef. Przed wejściem zatrzymał się, odetchnął kilka razy i spróbował się uspokoić. Poprawiłby włosy, ale tych już niestety nie miał.
Bolało go wszystko, ale na razie nie wolno było się temu poddać. Zamierzał tam wejść i powiedzieć co się stało, bez zbędnych upiększeń.
– O bogowie – sapnął pod nosem na swój okrutny los i wszedł do środka.
– Szefie, musi mnie szef wysłuchać, bo dziś to klnę się na Zeusa, nie moja wina…
– Spóźniasz się do pracy dziesiąty raz w tym miesiącu – przerwał mu zmęczony głos znad biurka. – Co znowu za mity wymyślisz żeby się usprawiedliwić, hm? A zresztą, nie chcę tego słuchać, wylatujesz!
– Ale szefie, teraz to naprawdę…
– Skończyliśmy – warknął szef, aż wstając zza marmurowego biurka.
Mężczyzna zrezygnowany opuścił gabinet. Za plecami usłyszał tylko zdegustowane mamrotanie już-nie-swojego-szefa: „spóźnienie to zbrodnia pracownika na zakładzie pracy”.
– Wylecisz, wylecisz – wycedził z rozpaczą świeżo upieczony bezrobotny. – Szkoda, że tamten skutecznie nie wyleciał!