I
*
Mężczyzna szedł piaskowym zboczem, gdy usłyszał zachrypnięty śpiew. Obecne lato zajeżdżało trupem. Ze ściennych kalendarzy oderwano całą masę kartek. Dla miast oraz miasteczek nadchodził czas wakacyjnych rozstań i rzewnych pożegnań. Miesiące nowych chęci branych pod obcas przez stare nawyki. Tym terenom to nie zagrażało. Tu syna do trudów życia przysposabiał ojciec, a jeśli zaniemógł, obowiązek spadał na naturę. Wynikiem powyższego spory przemiał, niedługa żywotność oraz częsta skłonność do przemocy. Nic ponad hart ducha, wyhodowany na twardości pierwszych lotów po wypchnięciu z przytulnego gniazda.
Śmierć z Nadzieją pędzące do Vegas na przypieczętowanie lesbijskiego ślubu płonącą corvettą.
No, ale wracając…
Kamienisty teren mienił się w odblaskach, oblepiany dobrą wolą słońca. Zwały piachu wyznaczały granicę rozpasania dla przemielonej na rdzę roślinności. Nieprzebrane masy rzecznej wody pompowały życie w całą zgraję przeróżnego ścierwa, które jeśli miałeś szczęście, pożerałeś lub dawałeś się przerobić na mielonkę.
Rzekłbyś – stabilizacja.
Rzekłbyś – ekosystem.
Tak jest na tych wioskach, które chełpią się sąsiedztwem końca świata, więc rzekłbyś też zapewne – no big deal.
No, ale wracając…
Dwieście sześćdziesiąt cztery ciała na rzeki ciemnym dnie.
Jak w starym tym koszmarze.
Gdy łowię, czasem haczyk tnie.
O napuchnięte twarze.
Każdy słyszał o tym, że ciekawość to pierwszy stopień do piekła, ale niewielu wie, co kryją następne. Zaciekawiły go śpiewane słowa. Skręcił.
Na drewnianym moście długości plus minus sześćdziesięciu stóp siedziało ich czterech. Białe koszulki, spodnie na szelkach, wełniane kaszkiety. Walmartowe zestawy dla schludnej biedoty, by ta mogła przechodzić z godnością przez bramy świątyni podczas spędu coniedzielnych kazań. Na oko piętnastolatkowie. Dwóch trzymało wędkowe atrapy wykonane z wysuszonych kijków, wzmocnionych kołowrotkami z przytwierdzonych drutem puszek. Trzeci palił skręta zwiniętego z liści. Ostatni rzępolił na rondlu przypominającym bałałajkę. Kij środkowego chłopaka wygięty w łuku, jakby tam dwadzieścia jardów niżej właśnie się złapała ryba-gigant. Dzieciak jednak nie wybierał żyłki.
Ciekawe.
Dwieście sześćdziesiąt cztery ciała…
– Siemano smyki. Biorą?
Ten z blantem w dłoni wykazał się zapalczywością, ale i nad wyraz bystrym okiem. Dojrzał kaburę, lecz nieco za późno i zdanie przecisnęło się przez zęby. Wyszło z tego coś w stylu: "Chuj cię to obchodzi, proszę pana".
Mężczyzna zszedł z nasypu. Łagodne oblicze, wesołe oczy, szeroko otwarte usta rozdające uśmiech. Kwintesencja udanego dnia. Zapytał szczyli, skąd się tu przywlekli, choć jedynie w głowie. Wersja posłana światu zastąpiła słowo "szczyle" słowem "chłopcy". Ten od peta w dłoni oraz bladej, mleczno-łysej głowie nie kazał długo czekać na odpowiedź. Tak, zgadza się. Była dokładnie taka, jak poprzednia.
"Chuj cię obchodzi, proszę pana".
Przybysz odpiął kaburę. Magnum pięćset to ogromna broń. Przy niej giwery wszystkich tych zmyślonych ananasów, począwszy od Clinta Eastwooda, a na Stallone skończywszy, wyglądają jak murzyński kutas zestawiony z fiutem myszoskoczka. Dorosłych wystrzał potrafił ściągnąć z parkowej alejki i rozłupać o najbliższe drzewo. Szczylami takimi, jak ci malował ściany.
– Jak ci na imię?
– Mówiłem już. Chuj cię…
– Ma na imię Doug, ale wołamy na niego Shimano – wrzucił grosz rozsądku do rozmowy posiadacz nielicho naprężonej wędki – dlatego, że ma raka z przerzutami.
– Chuj cię obchodzi, jakiego mam raka, Craig.
– Sporo klniesz.
– Nie boję się ciebie i twej broni, gringo. Zostało mi niecałe pół roku.
Pchnął silnie. Nawet wyjrzał, by popatrzeć, jak Shimano leci. Gdy zobaczył plusk, kapitańsko oddał salut rzece.
– No i się spierdolił, nie? Byłaby niegłupia widokówka. Zatem powróćmy do poprzedniego pytania. Skąd jesteście?
Milczeli, niepewni tego, czy nie spróbować ucieczki. Przybysz stał jednak tak, że mogli jedynie skakać z mostu lub pobiec wzdłuż niego. Pierwsza opcja zła, a druga nie lepsza.
– Spójrzcie tylko na siebie. Wyglądacie jak tysiąc dolców bez jedynki z przodu. Trzy małe nic niewarte zera. Zapytam więc jeszcze raz. Skupcie się. Dalsze milczenie oznacza denominację o głąba z gitarką. – Podniósł za szelki wierzgającego grajka. Instrument zleciał wprost w spienioną wodę. – Zatem, drodzy chłopcy, jeszcze raz. Skąd tu przypełzliście?
– Z Galveston – wysyczał głosem na skraju mutacji do tej pory najcichszy ze szczyli. – Jesteśmy z Galveston, sir.
– No proszę. Nowy głos w dyskusji. – Postawił chłopaka z powrotem na deskach. – Dobra. Ustalmy, co tu się właściwie odpierdala. Skręcaj wędkę, rudy.
Piegowata twarz emanowała najprawdziwszą nienawiścią, gdy chłopak niechętnie wybierał zbiory z wody.
– Pospiesz się, rudy.
Rudy odparł, że nie jest żaden rudy, tylko blond, ale ruchy faktycznie przyspieszył. Gdy wyciągana przynęta odznaczała się już konturami, grajek postanowił wydrzeć światu całą furę szczęścia. Szarpnął nagle, wyrwał się i zaczął biec zygzakiem pod piaskowy nasyp. Przybysz w spokoju przymierzył.
Bum.
Moc niemal czterech tysięcy dżuli spowodowała, że głowa dzieciaka po prostu przestała istnieć. Kaszkiet opadł, jak rzucone frisbee.
– Poleciał jak Iron Man w uszkodzonej zbroi, co? Per aspera ad astra. Przez trudy do jebanych gwiazd.
Na końcu wciąganej żyłki tkwił objedzony przez ryby damski korpus z jedną trzecią głowy. Wnosząc z tego, co z niego zostało, niepokojąco młody.
– Uznajmy to za potwierdzenie plotek. Teraz drugi wędkarz.
Ten milczący wyglądał na bystrego. Bez szemrania zaczął zwijać żyłkę. Biorąc pod uwagę, jak dotychczas przebiegał ten akt, to co wyłowił, nie było dla nikogo zaskoczeniem.
– No i mamy – rzucił wesoło przybysz, poprawiając kowbojski kapelusz. – Jednego puszczę. Który szybciej biega.
Spojrzeli po sobie.
– Ja!
– Ty?
– Tak. – Nieuznający swej rudości chłopak zdominował cichego kompana. – Biegam dużo szybciej. Niech mnie pan puści, sir.
Kapelusz zapytał szczyla, czy ten zna przypowieść o wyścigu zająca z żółwiem. Następnie jednym sprawnym ruchem wprowadził do jego organizmu długie ostrze. Rudy jęknął i osiadł, jednak przybysz postawił go do pionu.
– Przebiłem ci płuco. Do Pistolvanii jest osiem mil drogi. Oddychaj płytko, kiedy będziesz biegł.
Pchnął lekko przed siebie. Wyznający blondynizm smark, zachwiał się, podpierając dłońmi, ale siłą charakteru zdołał wstać. Następnie ruszył wprost pod stromy nasyp. Kiedy zniknął, przemówił ten cichy.
– Mało kto nazywa dziś Galveston Pistolvanią. To niebezpieczna nazwa, proszę pana.
Mężczyzna machnął ręką w geście: "nie dbam o to". Następnie odwrócił się do dzieciaka plecami.
– Idę strząchnąć rosę z tulipana – rzucił. – Wykorzystaj to i mnie zapowiedz.
Kiedy wrócił, po chłopaku nie było już śladu.
*
"No i teraz co, panie SI?" – zapytał głos.
– Pytasz o plan?
"Pytam, co żeś najlepszego pan odjebał? Nie trzeba podnosić poprzeczki, by była wysoko".
– Pierdol się z tym tandetnym coachingiem, Diabłoń.
"Co pan tera zrobisz?"
– Czyli pytasz o plan.
"Będą pana wyglądać dziesiątkami, więc tak. Pytam o plan".
– Utnę łapy bezłbemu i skitram je w plecak. Potem pójdę wprost do Pistolvanii, wybiję smoki i znajdę księżniczkę.
"Gdzie w tym żart?"
SI spojrzał na rzekę, odwiedził wzrokiem góry, zlustrował niebo. Następnie nachylił się nad zwłokami i zaczął ciąć.
"Jest pan pojebany, panie SI. To zaszczyt być pańską częścią".
Już nie dwieście sześćdziesiąt cztery spoczywa ciał na dnie.
Bogowie, więcej proście.
Gdy skończę, rzeką przejdziem się.
Po trupach, jak po moście.
II
*
Pod koniec lat pięćdziesiątych niejaki Curt Richter z uniwersytetu Hopkinsa przeprowadził ciekawy eksperyment. Podobno szukał przyczynologii motywacyjnej, przyczółka dobrej myśli. Chciał sprawdzić, jak poczucie nadziei na ocalenie umacnia chęć przetrwania trudnych chwil. Umieścił więc szczury w pionowych tubach ze szkła, które następnie w trzech czwartych zalał wodą. Futrzaki wytrzymywały średnio piętnaście minut i tonęły. Zerowa motywacja – szybka śmierć. Skórzany notes sadystycznego chuja szybko zapełnił się gryzmołem danych.
Z drugą grupą gryzoni Curt postąpił inaczej. Też je przytapiał, lecz kiedy zwierzęta zaczynały tonąć, wyciągał je, regenerował i umieszczał z powrotem w wodnym grobie. Jednak tym razem liczące na ratunek zwierzaki wytrzymały aż sześćdziesiąt godzin, czyli dwieście czterdzieści razy dłużej. Dowiodło to, że samo przeświadczenie o tym, iż sytuacja nie jest skrajnie beznadziejna, znacznie zwiększa determinację do przetrwania.
I tutaj ta część historii w zasadzie mogłaby się urwać.
No właśnie, mogłaby, gdyby nie to, że ponad trzydzieści lat później ktoś o tym wszystkim przeczytał.
"Zajebiste" – uznał. – "Wykonam takie coś sam".
Tajemniczy gość zapalił się do pomysłu. Można by powiedzieć – podszedł z pompą. Tuby małe, średnie i dość duże. Ilości hurtowe, brane od pośrednika za przystępny hajs. Zdarzało się coraz częściej, że ktoś bez skutku nawoływał kotka albo ze spaceru z psem wracała jedynie smycz. Witryny sklepów oblepione zostały przez podobizny futrzastych przyjaciół.
Czy widziałeś Puszka, przyjacielu?
Wkrótce w okolicy pozostał jedynie dorodny inwentarz. Konie, świnie, trochę rogacizny. Tylko to oraz…
*
Spotkali się na ulicy w większym mieście. Kilkupiętrowe bloki, masy biednych ludzi, kilkupasmowe drogi i od wuja aut.
Padało.
Spotkanie nie należało do tych, które można określić mianem fortunnego. Samochodowy klakson dał znać idącemu mężczyźnie o obecności potencjalnych intruzów. Trudno wykorzystać element zaskoczenia, kiedy to ciebie właśnie zaskoczono. Gość uznał, że nie ma co odchrzaniać szopki i po prostu podszedł. Uchylono szybę i wstawiono w puste miejsce kwadratowy łeb.
– Chcemy pogadać – zapiał posiadacz ogromnego łba.
Zagadnięty przejrzał na szybko potencjalnie niebezpieczne miejsca. Poza latarnianą wyspą żółtego światła i witrynami kilku lichych sklepów dominowała absolutna ciemność. Silny wiatr wpierniczał się pod płaszcze, penetrował rękawy kurtek i porywał ludziom parasolki. Rozwleczone na szosie flaki kota definiowały ostrożność kierowców. Zalegająca w wielu miejscach deszczówka osiągnęła wysokość krawężnika, lecz wodny armageddon nadal trwał w najlepsze.
– To pogadajcie.
– Pieniądze nie mają znaczenia. Suma nie gra roli.
– Z całym brakiem szacunku, panie "ktoś tam", ale wypowiadanie wyuczonych kwestii na pewno nie jest najkrótszą drogą do pozyskania mych usług.
Łeb zniknął. Stojącego na deszczu mężczyznę doleciały strzępy wyśpiewywanej po włosku narady. Skrzywił twarz. Wedle niego włoski nadawał się jedynie do opery albo błagań o nieprzestrzelenie łba. Sztucznie śpiewny, nieprzyjemnie piskliwy, dobry pod gestykulację. "Ti prego, ti prego, por favore". Po chwili ogromny łeb ponownie wypełnił okno.
– Pan Enzo pyta, gdzie więc szukać skrótu do twojego serca, podróżniku?
(Deszcz leje, motel pół mili stąd, ich najwyżej trzech).
– Zaciekawcie mnie.
*
– Więc mam pojechać w ciepłe miejsce, gdzie jakiś pojebaniec topi ludzi? Tak to widzisz, Enzo?
– W dużym skrócie.
– Chyba w bardzo dużym.
Siedzieli w zamkniętym barze, na którego zapleczu urządzono rzeźnię. Krzesła na stołach, umyta na błysk podłoga, oszczędne światło i skromny posiłek. Trzy osoby. Mężczyzna w płaszczu, jego potencjalny pracodawca, pan Enzo Lombardii oraz posiadacz kwadratowego łba, niejaki Tobias, który z kolei wyglądał, jakby mógł bez większego wysiłku dwucalową rurkę stali zawiązać na supeł.
– Mówię ci, co wiem. Pierdolec zawinął z trasy moją córkę wraz z jej przygłupim mężem oraz białym psem.
SI wytrąbił wino z postawionego przed nim kieliszka. Zrobił to na raz, bez skrupułów gwałcąc savoir-vivre. Następnie odkroił kawał jagnięciny.
– Zakochani oraz biały pies.
Tobias warknął niczym pierdolony niedźwiedź syberyjski.
Zgrzytanie widelca o talerz nie należało do przyjemnych dźwięków. Pioruny uderzały częściej, głośniej, bliżej. Deszcz oblewał dach i parapety. Następne słowa SI wygłosił już z kawałem mięsa nabitym na widelec. A jako że trochę już tego nieszczęśliwego "chyba-włocha" zdążył polubić, starał się nie sprawić mu przykrości.
– Mówisz o sześciu dniach. Mogą nie żyć.
Pan Enzo w poszanowaniu dla gangsterskiej klasyki filmowej starł z czoła pot poszetką, wyciągniętą z górnej kieszeni marynarki. Może to echo lub wiatr, ale w rzeźni chyba pracowali.
– Nie jestem głupi – rzucił donośnym, ale jednak pojednawczym tonem. – Dawno opłakałem duszę Chiary. Teraz pragnę móc opłakać ciało, a mordercy przygotować piekło. Prawdziwe rodeo krzyku. Skończmy to pierdolenie. Dokładam zero.
– A ty znowu o pieniądzach, Enzo.
Tobias ponownie napełnił kieliszki. Wiatr przybrał na sile. Gdzieś musiało solidnie pierdzielnąć, bo zaokienne tło wypełnił jazgot syren. SI przypomniał sobie "kogoś z kiedyś" i całe to pokraczne pierdzielenie: Jesteśmy krzykiem wydobywającym się z płonących ust. Sygnałem pędzących karetek. Jedynym kłamstwem wśród miliona prawd. Ostatecznym hukiem… – Wtedy strzelił i taki był finał.
Wypili. Enzo spytał, czy za mało płaci?
– Przeciwnie – odparł SI z kolejnym kawałem mięcha na widelcu. – Patrząc pod tym kątem, to najlepszy kontrakt jaki miałem.
– Czyli postanowione. Jutro rano wskakujesz w samolot.
– Czemu właściwie chce mnie pan wynająć, skoro obok siedzi gorejący wulkan?
– Miesiąc temu zabiłeś trzech ludzi.
Mężczyzna w ciemnym płaszczu złożył twarz na dłoniach.
– Miesiąc to dość długo w tym przypadku.
– Na skrzyżowaniu czternastej i siódmej. Sami Włosi.
– Aaaa, faktycznie. – Rozpromienił się. – Doskoczyło do mnie kilku makaronów, więc ich posłałem do pizzerii w niebie. Jeśli mają szczęście jakiś pędzelito w białym kitlu odgrzewa dla nich właśnie Margheritę. Jeśli dużo grzeszyli, sami są opiekani. Oczywiście bez urazy, nie?
Tym razem to Enzo pozwolił sobie na kęs chudego mięsa.
– Mój człowiek, Flavio mówił, że kiedy w nich wszedłeś, to jakby oglądał katastrofę kolejową. Dziesięć, dwanaście sekund i w miejscu, gdzie przed chwilą stało trzech soldato, leżały poskręcane kupki mięsa w podartych gajerach.
– Twój człowiek, Flavio sporo mówi, co?
Tobias rozlał do końca. Czerwony płyn w okrągłych kieliszkach gęstością przypominał kisiel. Mięso szybko stygło i krzepł tłuszcz. Parowało z ust. Pomieszczenie nie słynęło z ciepła, a z rzeźni faktycznie słychać było krzyki, zagłuszane przez pracę szlifierki.
– Popytałem o ciebie. Mam kasetę prosto z letniej hacjendy państwa Wong. Ubiegły rok. Szybka akcja na wschodnim wybrzeżu. Ochraniał ich "wiesz kto". Dostęp do ciężkiej broni, alarmy certyfikowane klasą A-plus i wojskowy sprzęt.
– Umiesz przywołać wspomnienia.
– Podobno załatwiłeś sprawę nożem i to tak, że na posadzkę nie spadła choćby kropla krwi. Czemu?
Zapytany rozłożył ręce w geście mówiącym, że już nie pamięta. Enzo jednak czekał na odpowiedź.
– Naciskano na "czysto i schludnie". Nie wiedziałem, jak interpretować.
Gangsterzy wymienili między sobą spojrzenia. Drobny gest ukryty pod pozornie niedbałym ruchem głowy. Sprytny fortel i karciany tell. Potem mężczyzna, którego wszyscy nazywali Donem Enzo, spytał, czy mają deal. Wiele od tej odpowiedzi zależało.
Padła.
*
Przylecieli o wschodzie prywatną cessną dona Enzo, lądując na ogromnym morzu złotych traw. Tylko SI oraz pilot Mike: brodaty gbur w czerwonej czapeczce Red Soxów i dłoniach w gipsie. Brakowało jedynie spłoszonych koni i miejscowych banditos handlujących koką, by wszystko przypominało sensacyjny film. Półkole wstającego słońca karykaturalnie wydłużało cienie. Ciepły wiatr flirtował z naturą, falując bezkresnymi dywanami łąk. Bezchmurne niebo przywodziło na myśl wielkie okno doszorowane na święta.
Nie zżyli się podczas lotu, więc i rozstanie przebiegło bez ckliwych pożegnań. Wedle mapy miasteczko Galveston leżało około szesnastu mil stąd. SI ruszył w kierunku rdzawego pasa ugniecionej gliny, robiącej za drogę. Wgramolił się na nasyp i otrzepał spodnie.
"Chyba mamy trop".
Głos przychodził, gdy chciał i gdy chciał, odchodził. Czternasty miesiąc razem. Bardzo długo.
– Może tak, może nie – odparł SI, ruszając poboczem. – A zresztą pieprz się, Diabłoń. Nie muszę mówić, byś słyszał i rozumiał.
"Kula to nieśmiertelność".
Mniej więcej rok temu SI próbował rozwiązać problem głosu tradycyjnie, jednak już na drugiej sesji dowiedział się, że w nowoczesnej psychiatrii nie istnieje coś takiego jak wyleczenie, a jedynie przystosowanie. Nie uradowała go ta wieść, co miało przykre konsekwencje dla lekarza, ale kto by teraz wracał do przeszłości? Kto zaprzątałby sobie głowę drobiazgami, skoro otworem stoi cały świat?
– Tak, tak. Kula – sarknął w odpowiedzi. – Wszystko dla kuli. Wszystko wokół niej. Mam nadzieję, że na końcu dasz mi spokój.
"Nie wierzy pan w nas, panie SI?"
– Chryste, dlaczego ciągle czujesz potrzebę dzielenia się spostrzeżeniami? Czemu nie znikniesz i nie dasz mi w spokoju popracować?
"Nie używajmy pewnych słów, dobra?"
SI chciał odrzec, że spoko, że spróbuje trochę wyluzować, ale uznał, że już nie ma komu. Zawsze czuł, kiedy głos odchodził, choć nadejścia umiały go czasami zaskakiwać. No nic. Wedle mapy za sześć, siedem mil asfaltówka, więc może sprawy przyspieszą. Sześć, siedem mil to niedużo. W sam raz, by uspokoić skołatane nerwy i uporządkować rozbiegane myśli. Niebawem rzeka i most, a dalej szosa. Może tym razem trasa przyniesie dla odmiany trochę szczęścia.
Półtorej godziny później usłyszał śpiew i zszedł piaskowym zboczem, widząc czterech młodocianych ananasów.
*
Flashback – ujęcie pomocnicze.
Tegoroczne lato cuchnęło padliną. Na ścianach usychały kalendarze. Dla wiosek oraz miasteczek kończyła się wakacyjna sielanka, a rozpoczynała pogoń o wyniki. Wyścig szczurów. Dwieście przegranych zdrapek z lepszym jutrem na jeden wygrany los.
Tym terenom to nie zagrażało. Tu dzieciaki od najmłodszych lat dostawały twardą szkołę życia. Wielodzietne rodziny bardzo często zdane były na ochłapy rządowych instytucji, o ile miały to szczęście, że na odpowiednio wysokim szczeblu trafił się ktoś, komu jeszcze odrobinę zależało. Dziewczęta wyszywały skóry, wyrabiały frykaśne precjoza albo zajmowały się czymś nielegalnym. Chłopcy parali się połowem ryb, kłusownictwem na średnią zwierzynę oraz niewielkimi kradzieżami. W wioskach osadzonych bliżej większych miast bywało jeszcze gorzej. Metamfetamina podbijała kraj, a więzienna cela często miewała więcej wygód niż rodzinny dom. "Wsiowe Detroit". – Tak mawiali możni z wielkich miast, mając na myśli takie właśnie dziury. – "Wykrzaczysko".
"Mają pulchniutkie ryjki, panie SI. Uważam, że powinniśmy zejść i się przywitać. Czuję w powietrzu mięso. Po naszej już dość długiej znajomości wnoszę, że pan też".
– Taaa, Diabłoń. Ja też.
"Zatem?"
– Siemanko, smyki – zawołał SI, idąc w kierunku chłopców – Biorą?
*
Po załatwieniu sprawy z wyrostkami i upchnięciu oderżniętych rąk w turystycznym plecaku dotarł do wspomnianej asfaltówki. Pół mili dalej odnalazł tego, którego dźgnął nożem. Chłopak leżał na samym środku drogi. SI zataszczył ciało kilkanaście jardów w głąb trawiastych łąk. Uszedł kolejną milę, gdy nadjechał patrol. Krótkie wycie syreny dało mu do zrozumienia, że chcą, by się zatrzymał.
"No i jest komitet, panie SI".
Zdezelowany land rover stanął w odległości dziesięciu jardów. Mężczyźni wysiedli równo, jakby to wcześniej ćwiczyli. Synchronicznie zatrzaśnięte drzwi spotęgowały huk.
Spojrzał.
Obaj dziwnie bladzi i podobnie wysocy. Nosili mundury w kolorze moro oraz przyciemniane okulary. Okrągłe twarze o pełnych policzkach kompletnie nie współgrały z maleńkimi nosami. Wszystko od siebie oddalone. Zupełnie jakby mężczyźni zamiast głów posiadali balony, na których ktoś im namalował twarze, a dopiero później te balony napompował, tworząc surrealną niedorzeczność.
"Dwieście na czarne, że bracia, panie SI. Podbicie do trzystu, że ich rodzice też byli rodzeństwem".
– Wyłącz się teraz, Diabłoń.
– Trzymaj rynce na widoku, knypie – rzucił ten ociupinę wyższy z i tak bardzo wysokich. Podbił powagę wypowiedzianych słów położeniem dłoni na kaburze.
"Głos wesoły. Może są naćpani".
Wędrowiec zignorował upierdliwe wtręty, skupiając uwagę na bliższym z wieżowców.
– Czyli co? – spytał. – Mam je unieść?
Krągłobuźkie draby zmniejszyły dystans, lecz wszystko z zachowaniem ostrożności. Gdy byli w odległości pięciu kroków wesołek odparł, że nie ma potrzeby unosić rąk, byle tylko SI nie trzymał ich przy ciele.
– Dokunt leziesz?
Zapytany wskazał głową kierunek podróży.
– Po co idziesz do Galveston, gościu? – dopytał drugi, równie wesołym, choć konkretnie zachrypniętym głosem. SI nie odpowiedział.
– Nie rozumisz pytania?
"Rany – wtrącił Diabłoń. – Kolejny Jaś Wsiok i jego kazirodczy bliźniak. Ojciec powinien kutasa dużo częściej wpierniczać w jabłecznik".
– Nie teraz, Diabłoń.
– Co nie teras, gościu?
Wędrowiec machnął ręką, mówiąc, że to nie do nich. Zachrypnięty zapytał do kogo. W odpowiedzi SI dotknął palcami obu skroni. Wnioskując z wyrazu wyszczerzonych mord, ucieszyło ich to.
– Więc po co leziesz do Galveston? – ponowił "Chrypa". Jego parter wyglądał na znudzonego całą sytuacją. Olał sprawę, poświęcając uwagę próbom zapięcia guzika od mankietu.
– Nie idę tam.
"Chrypa" kaszlnął w dłoń. Następnie zapytał partnera, czy ten słyszał.
– Ano słyszałem – odrzekł tamten, wygrywając guzikową wojnę. – Zapytaj go, gdzie w takim razie lezie. I jeszcze spytaj o plecak. O to, co w nim czymie, bo wygląda, jakby się tam rozlał jaki dżem.
– Chyba nie musze, Perky. Gościuchno cie pienknie słyszy. – Wieżowiec wskazał SI. Następnie skierował dłoń na swego kamrata. – Słyszysz Perky'ego, gościu?
– Tak. Słyszę Perky'ego jasno i wyraźnie.
Jakby zamieszania było mało, do rozmowy przystąpił Diabłoń, pytając SI, czy ten pamięta jakiegoś głupka z magazynu rur. SI w myślach odparł, że na swej drodze spotkali całkiem sporo magazynów i jeszcze więcej głupków.
"Tego, któregośmy utrącili późną zimą – doinformował Diabłoń. – Zdmuchnięta czaszka, potylica i pół martwej głowy. Mózg chlusnął na ścianę. Fontanna krwi aż nam przygasiła papierosa. Całkiem dobre czasy, panie SI. Wtedy jeszcze lubiliśmy dym".
– Halo, gościu. – "Chrypa" zamachał mężczyźnie przed samiutką twarzą. – Jeśliś słyszał Perky'ego, to odpowiec. Napomne ci. Jeden: gdzie idziesz, jeśli nie do Galveston skoro przed tobom leży właśnie ono. I dwa: co skrywasz w plecaku? A i możesz od razu otpowiedzieć na bonusowe pytanie numer czy. Czemu masz przy pasie jebitnom armate, co?
Diabłoń odszedł, pozwalając SI na koncentrację.
– Zacznę od pytania numer dwa. Może być, oficerze?
Dryblas w mundurze wzruszył ramionami.
– Jak ci wygodnie, gościu. Jak ci lepi.
– Taaa, a więc pytanie numer dwa. W plecaku niosę mięso.
Włączył się ten wesoły, dopytując jakie.
– Czy to ptak, czy to gad, czy to płaz? – zapiał radośnie kompan oficera "Chrypy". – Czy samolot to, czy statek? Czym łojcowie som dla matek? – dodał. – Jakie mienso?
– Nie mam głowy do tego całego nazewnictwa, więc może… – SI ściągnął plecak. I choć w powietrzu zawisła groźba, by tego nie robił, wysypał jego zawartość. Przez chwilę cały stan wypełniła absolutna cisza, z której pierwszy przebudził się "Chrypa".
– To jebane łapska – zauważył.
SI skinął. Następnie spytał, czy ma odpowiadać dalej. "Chrypa" odparł, że teraz to sam nie wie. Na szczęście jego partner był treściwszy.
– Taa – mruknął już kompletnie niewesołym głosem. – Nawijaj dalej, ale rence czymaj na widoku.
– Pistolvania.
Niższy z wielkoludów zsunął z maleńkiego noska okulary. SI święcie wierzył, że jego żółte oczy są jedynie nowobogacką fanaberią i powstały na skutek zabiegu. Diabłoń cichą, ale jednak wkurzającą mantrą beształ go za taką lekkomyślność. "To nie gabinety i nie zabiegi, ośle – szeptał raz za razem. – Ten ogromny pojebaniec ma kocie oczy z zupełnie innego powodu. Uważaj, panie SI. Wchodzimy do miski lwu".
– Powtósz! – nakazał żółtooki tonem skalkulowanym na wydawanie poleceń. – Powtósz jeszcze raz?
– Pistolvania.
– Dzie? – zapytał drugi głosem, jakby dopiero teraz się obudził.
– Pistolvania – odparł SI. – Zmierzam do Pistolvani. Z armatą przy pasie i uciętymi łapami na przegryzkę. Tam właśnie idę. I wiecie co…?
Wnioskując z durnych min, nie wiedzieli co.
– …mam bardzo silnie przeczucie, że zechcecie mnie tam podwieźć, chłopcy.
*
Choć zbili piątki i wymienili uściski, to jednak poprosili, żeby SI na czas podróży oddał broń. W obliczu S&W-500 ich pukawki przypominały proce miotające grochem. Bez sprzeciwu oddał armatę, a po obszukaniu także nóż. Już rozbrojony zajął miejsce na tylnej kanapie piekielnie nagrzanego samochodu. Gdy tylko ruszyli "Chrypa" od razu przeszedł do konkretów.
– Wienc jedziesz poznać wielkiego Odnowiciela, co? Uciapałeś łapska jakiemuś nieszczenśnikowi, żeby pokazać swą determinację. Sam nie szamiesz ludzizny. Chciałeś, jak to się tam w świecie mawia… przyszpanować.
"Wielkiego Odnowiciela? Dlaczego główny zbir musi być zawsze tytułowany czymś tak głupim? Wypuść nas stąd, panie SI. Otwórz drzwi i wyskoczmy".
Jechali wolnym, turystycznym tempem. Wnętrze się lepiło i śmierdziało mięsem. Dziesiątki martwych much pływało po desce rozdzielczej przy najlżejszym ruchu kierownicą.
– Jaki on jest? Ten wielki Ozdrowiciel?
"Chrypa" skrzyżował z pasażerem wzrok przez odbicie we wstecznym lusterku. Ostentacyjnie rozwarł usta, ukazując pieńki spiłowanych zębów. Przegniłe trójkąty maślanej żółci wciąż pokryte były kawałkami nieprzetrawionego mięsa.
– Odnowiciel nie ozdrowiciel, podróżniku. Tyle że ty to wiesz. Jesteś łebski facio. Pytasz, szukasz, wenszysz, obserwujesz, no i rzecz jasna czekasz. Czekasz na mały błont. Na wyrwe w drzwiczkach. Zła wiadomość, gościu. W tym płocie nie znajdziesz dziur.
"I zawsze dużo gadają, panie SI. Nawet statyści. Zwłaszcza takie głąby. Wciąż tylko gadają i gadają. Kłapią dziobami. Co my najlepszego wyprawiamy? Dlaczego poświęcamy czas głupotom, zamiast zająć się szukaniem kuli?"
– Co tak pocichłeś, faciu? Nie wypalił plan?
SI wymamrotał, że faktycznie. Ujęte w sedno. Plan spalił na panewce. Starał się przy tym wyglądać na zgaszonego. Zadowolony "Chrypa" szturchnął kamrata w bark.
– Pewnie myślał, że nas zaszokuje. Wyciongnie łapy z wora i posra nas tym z wrażenia. Jakbymy nie oglondali takich rzeczy wcześniej. Co, Perky?
– Jacha, że tak.
Przez dłuższą chwilę sunęli w milczeniu. Potem "Chrypa" spytał SI, czy zapalić mu kolejną lampkę.
– Lampkę?
– Ano pewniacha, że lampke. Lampuchne. Latarenke. Zaświecić ci w ryło, stary?
Choć odpowiedź aż parzyła w język, granie ofiary wymagało dalszego milczenia. SI uciekł od spojrzenia, skupiając wzrok na zaokiennym pięknie. Zwolnili do piętnastu na godzinę. "Chrypa" otworzył schowek i wyciągnął czerwoną czapeczkę z wielkim "B" na środku. Z całą pewnością własność ponuraka Mike'a.
– Pewnie se myślałeś, że my som zwykłe wsioki, które ktoś zagonił na manowce tanimi sztuczkami, co? Że zajechał tu do nas śliski zdolniacha i popszestawiał nam w baniach. Użył magicznych sztuczkuf, my sie nie pokapli i tera se rzondzi, co? Tak myślałeś?
Rzucony przedmiot wylądował na kolanach SI. Nie trzeba było drobiazgowych oględzin, by zobaczyć liczne przebarwienia, a w wewnętrznej części kępkę włosów.
– Nielichy spszent. – Perky uniósł ogromny pistolet. – Pewnie jakby tu niechconcy wypalił, śfiszczałoby nam we łbach do wniebofstompienia samiuśkiej śfientej panienki.
"Może nic im o nas nie powiedział – wtrącił cichy do tej pory Diabłoń. – Może to tylko gra, panie SI. Na przetrwanie albo na złamanie".
– Ucieliśmy chłopu łobie stopy, ale rozśpiewał się dużuchno wcześniej. Nie, Perky? Nie tsza było mocno pszy nim tyrać. Jedno nacieńcie skóry i od razu radio. Tatuńkę tatki mojego tatuńcia dzikie obierali cztery długie dni i nie wydarł z gemby nawet pary. Tera jusz nie ma na tym śfiecie twardych łbóf.
"Chyba że jednak rzucił tym cymbałom kilka słów – dodał Diabłoń. – Powinniśmy sprawdzić to rozdanie".
– Nie ukrywam, chłopaki, że mnie przejrzeliście – wyznał SI. – Posiadam sporo grosza. Może jakoś się jeszcze dogadamy.
Spojrzeli po sobie. Wybuchnęli śmiechem.
– Na co nam forsa, faciu skoro w enklawie żyjem se jak w bajce? Chcesz pić, masz. Chcesz chendożyć, masz. Chcesz napełnić bebzon… cóż, łapiesz luda na łańcuch i tesz masz. No źle mówie, Perky?
Perky przytaknął. Zdemolowany SI, zapytał, co dalej.
– A staniem tu zara, odryglujem kufer i dobudzim opcientego dziada. Zobaczymy, co nam pienknie rzeknie. Jeśli rzeknie, co myśle, popracujem nad tobom tak, że sie pomieścita w kufsze łobaj. Otciachamy ci rence oraz nuszki. Wyłupiemy oczka. Bendziesz kfilił jak wiepszek.
– A jeśli ten w bagażniku nie potwierdzi?
– Zrobim dokładnie to samo – odparł radośnie "Chrypa". – Otpiłujemy ci renc…
Wystrzał z przyłożenia rozsmarował połowę głowy mężczyzny na przedniej szybie pojazdu. Huk zaskoczył strzelca, choć ten spodziewał się, że będzie głośno. Perky na chwilę zastygł, nie mogąc oderwać wzroku od głowy swego partnera, spływającej po szybie. Gdy odkamieniał było już za późno na cokolwiek. Po kolejnej porcji ogłuszającego huku stało się jasne, że kaliber45 pod brodą człowieka, to naprawdę nielichy bałagan. SI potrzebował co najmniej pięciu minut, by usłyszeć nawet swój wewnętrzny głos.
"Podpierdzielił im pan spluwę, panie SI?"
Pytanie go zdziwiło. Do tej pory sądził, że skoro Diabłoń przemawia z jego wnętrza, nie ma niczego, co dałoby się przed nim ukryć. Uznał tę nowo nabytą informację za najcenniejsze znalezisko tego dnia.
– Sztuczka tak stara, jak płacenie złotem – rzucił. – To niezwykłe móc wywrzeć na tobie wrażenie.
"Zawsze kładź podkład przed farbą, co?"
– Coś w ten deseń – odrzekł SI. Następnie znalazł klucze i otworzył bagażnik. To, co ujrzał w środku, spowodowało, że bezchmurne niebo stało się świadkiem kolejnego huku.
III
*
Niosłem wczoraj trupa, mamo. Stary Mathew zeskoczył z gałęzi. Banki go wykończyły. Strzeż się uśmiechniętych ludzi o rybim uścisku. Pamiętasz?
No ale wracając; musiałem przeciągnąć ciało za obornik. Dobre dwieście jardów. Wiesz, jak jest. Portki zobowiązują. Staruszek napęczniał, śliskie ciało leciało mi z rąk. Wyglądałem jak upaćkana świnia. Jak wyświntuszona świnia nawet. Wiesz, jak jest mamo. Wiesz, jak jest. Najdziwniejsze w tym wszystkim było to, że podczas przeciągania zwłok nie mogłem pozbyć się smrodu. Nie jego smrodu. Swojego. Powinniśmy coś zrobić dużo wcześniej. To źle, że został sam.
Zagrzebałem go pod drzewem dwie godziny temu. Wyglądał naprawdę paskudnie. Noc na dworze dała mu popalić. Piękne lato mamy tego roku. Słońce zwleka z opuszczeniem nieba. Jest bardzo ciepło. Cudne, długie dni upiornego lata.
Zabrałem strzelbę. Leżała pod podłogą. Pudło naboi, trochę świńskich pisemek, paczka trawki i ona: milady Śmierć. Poszedłem na werandę i usiadłem. Trzymałem ją w dłoniach, a wiatr kołysał oparciem fotela. Potem zarżnąłem świnie, potopiłem koty i wytłukłem wszystkie nasze psy. Nie chciałem mieć już odwrotu, rozumiesz mnie? Samemu postawiłem się pod ścianą i czekałem aż wrócą. Wierzyłem, że nie skończyli.
I wiesz co, droga mamo? Przyszli.
Czuję, że powinienem stąd pryskać. Zmywać się jak najprędzej. Zrobię to, gdy tylko dokończę z nimi sprawy. Znaczy, kiedy wyschną i będą gotowi do odarcia.
Gdy kiedyś razem łowiliśmy, stary M. wyznał, że zabijanie jest naprawdę łatwe, póki nie patrzysz ofierze prosto w oczy. Uznałem to za tchórzostwo. Nosze portki, mamo. Noszę portki i nie jestem tchórzem. Nie jestem boidutkiem. O nie. Mam zamiar spoglądać im w oczy cały czas.
*
"I co? Spoglądałeś im pan w oczy, panie SI?"
Zbył pytanie, upychając trupy na tylnym siedzeniu. Przetarł krwawą plamę z przedniej szyby wozu. Świadomość tego, że w pamięci ciągle ma obszary, do których Diabłoń nie posiada wstępu, uznał za najważniejszą wiadomość ostatnich miesięcy.
Jechał wolno.
*
Miasteczko przypominało pinezkę wbitą w pożółkły obrus pustynnego stanu. Garstka kamiennych, w większości parterowych domków tkwiła zbita w kupę, niczym trzy ostatnie rzymskie legiony, otoczone przez przytłaczające siły wroga. Do końca wierne bogom i pędzące ślepo za dowódcą. Gladius, pilun, hasta – oręż rzucony pod stopy Cezara. Trzy legiony bitwy Teutobuskiej czekające na niechybną śmierć.
W centrum wybudowano niewielki kościółek pełen meksykańskiej symboliki i z mosiężnym dzwonem, do którego przywiązano sznur. Z miejscem tym kontrastował szeroki budynek o papiastym dachu wyglądający na lokalny zajazd. Nad drewnianymi drzwiami namalowano szkielet w zielonym sombrero grający na gitarze. Litery pod spodem dawno temu wypaliło słońce.
"Różaniec albo kieliszek, oczywiście".
Zatrzymał samochód pod drzwiami i wysiadł. Miejscowe hieny pokazywały go sobie palcami, gdy otwierał drzwi.
*
Rustykalny urok zniszczonego wnętrza tworzył kompromis pomiędzy stylem vintage a urokliwym brudem w mniej więcej równych proporcjach. Po lewej ustawiono prostokątne ławy. Niewielkie okienka z ledwością oświetlały środek każdej z nich. Naprzeciwko półokrąg szynku w nieheblowanym drewnie z prowadzącą na zaplecze brudną szmatą, robiącą za kotarę. Umęczone twarze piątki mężczyzn. Każda z parą kontrastujących do tej apatii, ciekawskich oczu. Proste szaty bez wzorów ani żadnych kolorowych upiększeń. W powietrzu zaduch walczący na szpady z kwaśnotą gnijącego mięsa. Chmary włochatych much obsiadających tak ludzi, jak i talerze wypełnione żarciem.
"Nie przesadzają z oświetleniem, nie?"
Faktycznie, poza parą brudnych okien bardziej pasujących na lufciki w celi, pomieszczenie nie posiadało oświetlenia. W akompaniamencie skrzypienia desek i powarkiwania kundla SI podszedł do szynkwasu. Zrobił to solidnym półkolem. Tak, żeby mieć pewność, że każdy z tu obecnych go zobaczy.
Za ladą stał typ o tak niewielkiej istotności, że jego opis litościwie pominiemy. Dość wiedzieć, że po bliższych oględzinach, nawet w półmroku, nie odznaczał się przyjemną twarzą, a gdy przemówił, nie nadrabiał głosem. Za to oczy… Oczy w nim żyły bardziej niż w całej reszcie pastuchów razem wziętych.
– Żartujesz, gringo?
SI wyciągnął broń i złożył na ladzie. Po chwili to samo zrobił z nożem. Sądząc z szurania krzeseł, powstawali i byli teraz za nim. Słyszał świszczące oddechy. Odczuwał moc skupionych na sobie spojrzeń.
Dobrze.
Przez chwilę mierzyli się wzrokiem. Potem typ zza baru postawił przed nim niewielkie naczynie z zielonego szkła.
– Wiele widać w szklaneczce tequili.
SI przykrył szklankę dłonią i pokręcił głową.
– Więc co?
"Właśnie, kurwa – odezwał się Diabłoń. – Więc co?"
– Szukam waszego herszta.
Jeden z nich, rumiany na twarzy kolos, odciął go od wyjścia. Poza tym nic nowego. Pies nadal warczał. Musze bzyczenie ciągle grało w tle.
– Naszego kogo, gringo?
– Herszta – ponowił SI, cofając się o krok. Tak, żeby pokazać, iż nie planuje nagle chwycić spluwy i rozpocząć tu cholernej jatki. Splótł na plecach dłonie.
Brzydki człowiek splunął brzydką śliną.
– Nic nie wiem – odparł. – Mamy tu herszta, Trent?
Spaślak wyglądający na psa w gromadzie szczurów burknął, że nie mają.
– No właśnie – zgodził się barman. – Musiałeś coś pomylić, przyjacielu. No ale tak z czystej ciekawości. Gdybyśmy, dajmy na to, mieli herszta. Nie, że mamy, ale gdybyśmy mieli, czego byś od niego chciał?
"Tylko mu nie mów, że właśnie przyjechałeś go zajebać."
– Jestem tu, by go zabić – odrzekł SI, wskazując ręką na ogromną broń. – Tym.
Barman również skupił na niej wzrok. Skrzypnęły drzwi i dwóch podobnych reszcie wmaszerowało do środka.
– Tym? – dopytał.
– Taaa. Dokładnie tym.
Po cieple oddechów oraz smrodzie przepoconych ciał uznał, że stoją bliżej. Zacieśniają krąg. Półtora do dwóch jardów. Raz, dwa, trzy. Baba Jaga patrzy. Świat to iluzja generująca jedynie to miejsce, na które w danym momencie spoglądamy. Wszędzie indziej pustka. Nie ma nic.
– A później co? – zapytał brzydal o świecących oczach, pozwalając sobie na dotknięcie broni. Zrobił to spokojnie i bez nerwów, ciągle doszukując się fortelu. W końcu jednak wzniósł armatę wysoko nad głową. – Ciężka – zauważył.
SI zignorował wtręt o wadze sprzętu, mówiąc, że później ma zamiar odciąć łeb ich herszta i go zabrać, jednak uzbrojony barman nie wyglądał, jakby się przejmował.
– Odciąć głowę, mówisz?
– Taa. – Palec SI wskazał leżący nóż. – Ostrą stroną tamtego przedmiotu.
Pewny siebie barman już bez krygowania się podniósł nóż i obejrzał z bliska.
– Jesteś pewien, że to nie jest żart?
– Na zewnątrz stoi samochód pełen waszych ludzi. Mają pokancerowane bańki, ale rozpoznacie po mundurach.
Ktoś z tyłu musiał potwierdzić, bo brzydal spoważniał. Nastał ten rodzaj ciszy, po której nie wszystko powraca do normy. Cicho otwarte drzwi przepuściły odrobinę światła. SI się nie odwrócił, ale Diabłoń wiedział.
"Nie chciała Mahometa góra" – rzucił. – "Ciągle nie wiem, czy to dla nas dobrze, panie SI".
SI wiedział.
IV
*
Zabrali go do kościoła, który kościołem był jedynie z zewnątrz. Od środka przypominał polowy szpital połączony z halą produkcyjną. Leżanki przykryte kocami, żelazne stoły. Sporo okablowania i najrozmaitszych bibelotów.
Przez plac maszerowali grupą, ale do środka weszli jedynie we trzech: SI, brzydki barman oraz człowiek, przez którego wynikało całe zamieszanie. Szczupły gość w brudnym kitlu oraz pełnej masce Myszki Miki. Reszta motłochu została pod drzwiami.
"Śmierdzi gumą. Musi się w tym nielicho gotować".
Sterylność wnętrza ograniczała się do niedbałego omiecenia kamiennej posadzki, ale obecny tu sprzęt rościł sobie prawo do tego, by nazywać go mianem istotnego wyposażenia laboratorium. W dwóch rzędach stały plastikowe prostokąty, wyglądające na kabiny prysznicowe, trochę różnych próbówek oraz wielki gar z zagotowaną na kuchence wodą. Do tego korona cierniowa z drutu oraz lampek, podpięta grubym kablem. Całość ni trochę kuchnia, trochę szpital, a trochę też sala tortur.
– To ty zawinąłeś dwójkę ludzi z trasy? Tydzień temu? Babka, facet oraz biały pies?
Myszka Miki wskazał jedno z łóżek. Padło nieco stłumione, acz wyraziste: siądź! SI przywitał dupę z żółtym prześcieradłem. Wtedy Miki spojrzał na barmana. Padło: wyjdź!
– Obejrzalim go dokładnie, ale mógł cuś jeszcze przypitrasić. Może dla bezpieczeństwa se gdzieś glebne?
Przebieraniec patrzył, patrzył, patrzył. Barman machnął ręką i po chwili wyszedł.
– Kopnąłeś mnie zaszczytem sam na sam. Ryzykant jesteś, co?
Myszka usiadł naprzeciw. Odpowiedział: nie.
– Nie będę cię czarował. Pytam o tę podróżniczą trójcę, ale tak naprawdę mam głęboko wbite w ich los. Tydzień to szmat czasu. Zwłaszcza w kurorcie kanibali z pojebańcem szefem. Pewnie wszystkich potopiłeś, a sporcjowane trupy trafiły do gara. Tak było, Disney?
Myszka odparł: nie.
"Naprawdę, panie SI. Jako pana integralna część zaczyna mnie nieco martwić kierunek, w którym to wszystko zmierza. Wciąż jednak święcie wierzę, że mamy dobry plan".
– Morda, Diabłoń.
Myszka spytał: co za Diabłoń?
– Morda, Disney – odpowiedział SI.
Przez dłuższą chwilę posiedzieli w ciszy. Później Myszka EM zadał kolejne pytanie: "Skoro nie Diabłoń, to jak mam się do ciebie zwracać?" – brzmiało.
SI odparł, że wystarczy SI.
– Dobrze. W takim razie, SI. Po co tutaj jesteś?
Nim zapytany zdołał określić przyczynę lub przynajmniej zastanowić się nad tym, czy w ogóle określać ją chce, z pobliskich drzwi wyszedł niski człowiek, przebrany na bajkowego krasnoludka. Kolorowe ciuchy, wełniana broda i czerwona czapa. Knyp wolnym krokiem dokuśtykał do kuchenki, zdjął ogromny gar i zataszczył tam, skąd przed chwilą przyszedł. Cały czas powtarzał przy tym jedno zdanie: "wystarczyło odskoczyć".
– Czy to aby naprawdę miało miejsce?
Myszka skinął i powtórzył pytanie.
– Aa, taaa. Czekaj. Zapisałem sobie. – SI wyciągnął z kieszeni pomiętą karteczkę, z której zaczął czytać: – Znajdź mi tego jebanego psychola i odjeb go lub przyprowadź. Jeśli nie dasz rady gnidy zwinąć. – Przerwał, wskazał palcem rozmówcę. – To o tobie, Disney. – Znów wrócił do kartki. – Jeśli nie dasz rady gnidy zwinąć, urżnij łeb i zabierz ze sobą. Dalej jest o kosztach i takie tam nieciekawe bla, bla, bla.
Myszka Miki odparł, że uwielbia akurat to słowo. Wręcz je ubóstwia. I że zmieniło starożytny świat.
"Zaczyna się chyba ten moment, w którym główny antagonista wysra zaraz cały żal do świata. Czy może zatkać nam pan uszy, panie SI?"
SI zignorował Diabłonia, lecz nie zignorował Myszki.
– Jakie słowo? – spytał.
A wtedy Myszka Miki ściągnął z głowy łeb. To znaczy maskę.
– O kurwa – rzucił SI.
"O kurwa" – zgodził się z nim Diabłoń.
*
– Jakie to słowo? – SI ponownie spytał, kiedy okrzepł na tyle, że umiał formuować myśli i przekłuwać je w cholerne zdania. Za to Myszka Miki pozbawiony maski wyrażał się płynniej.
– Ojciec Aleksandra Wielkiego zagroził kiedyś Sparcie tymi słowy: "Jeśli tylko wtargniemy na wasze ziemie, wyrżniemy waszych ludzi, spalimy dzieci, zbrukamy kobiety i wyburzymy wszystkie wasze miasta". Spartanie odpowiedzieli tylko tym jednym słowem. Filip II Macedoński ani jego syn Aleksander nigdy nie próbowali najechać na ziemie Sparty. Wiesz jakie to słowo?
– Nie.
– "Jeśli" – odrzekł Mysz… noo w tej chwili nie wiadomo kto. – Pięć liter, które wywróciło bieg dawnego świata, składa się na słowo: "jeśli".
– Aha. Świetnie. I co? Ma mi się teraz zrobić cieplej na sercu, czy ma mnie to przymusić do refleksji?
– Nie chcesz zabić, więc po co tu jesteś?
– Nie chcę?
– Nie.
– O kurde. Na kartce napisano, że powinienem. Sam słyszałeś. Przeczytać jeszcze raz?
Człowiek w kitlu zniżył ton do konspiracyjnego szeptu, pytając SI, czy nie gra on przypadkiem na dwa fronty.
– Znaczy, że co? Sądzisz, że spróbuję wyrwać od ciebie dodatkowy grosz? Myślisz, że poproszę, byś do kontraktu dodał jedno zero?
– A gdybym to zrobił?
SI pokręcił głową.
– Mój mocodawca to przewidział i dopisał dwa.
– Więc czego chcesz?
– Powiem ci, ale najpierw musisz mnie przywiązać.
– Przywiązać?
– Taaa. Najlepiej solidnie. Masz czym?
Myszka rozejrzał się po pomieszczeniu.
– Coś się znajdzie.
*
Diabłoń wył, krzyczał i złorzeczył. Próbował naginać wolną wolę SI. Zmusić go, by ten pozrywał więzy. Nakłaniał do wyszarpania pasów. Wystarczyło jednak mocniej skupić myśli i przegrywał. Odpełzał, topiony przez echo własnego jazgotu, by po kilku chwilach wrócić z podwojoną siłą. Znów wył, krzyczał, obiecywał niestworzone rzeczy i przeszkadzał, ile tylko mógł. Do tego człowiek w kitlu także o coś bezustannie pytał. SI miał w głowie mętlik. Wszystko przypominało cholerny egzorcyzm.
– Chyba odpadł. Powtórz doktorku wszystko jeszcze raz.
– Pytałem, czy twe alter ego ciągle jest obecne?
– Najczęściej. Teraz chwilowo nie. Wiem, kiedy nadchodzi. To da się wyczuć na sekundy przed. Tylko, to nie jest żadne moje, jebane, alter ego. To obcy byt. Diabłoń.
– Diabłoń – powtórzył brudny kitel. – Mówił, co to znaczy?
– Nie musiał. Wiem bez tego. – SI wykrzywił twarz w grymasie bólu. – Znowu przylazł. Przeszkadza. Wpieprza mi do łba niestworzone rzeczy. Wygląda, jakby się bał.
"Będziemy zmuszeni zrezygnować z twoich usług, SI. Wypowiedzieć umowę".
– Powtórz dokładnie, co mówi.
– Już tylko nieskończoność widzę z wszystkich okien. I mój duch nawiedzony ciągłymi zawroty. Nie wiem, co to znaczy.
– Ja wiem – odparł kitel. – Zwykły wiersz.
– Wiersz?
– Tak. Po prostu wiersz.
Diabłoń podjął jeszcze jedną próbę, tak samo nieskuteczną, jak wszystkie poprzednie. Ustał w działaniach. Przyczaił się, lecz nie odszedł. Z przywiązanego do stołu mężczyzny ściekał pot. Mętne oczy kompletnie nie przypominały kogoś, kto z reguły panuje nad wszystkim i rozdaje karty w każdej z gier. SI nie czuł się złamany, lecz nadszarpnięty tak.
– Więc jak będzie, gościu? Układ?
"My to pierwsze drzewo. Diabelska Jabłoń. Owoc poznania złego, panie SI. Zadzierać z nami to fatalna rzecz". – Tym razem Diabłoń nie usiłował wpłynąć na wolę SI. Przemawiał wyraźnie, być może z nutą nieznanej wcześniej paniki. – "Zakończmy tę farsę. Zabijmy go i jedźmy szukać kuli".
– Układ? – Wyraz twarzy człowieka w brudnym kitlu wyrażał wątpliwości. Charakterystycznej pozy dopełniała podparta pod brodą dłoń i wnikliwie rejestrujące wszystko oczy. – Podsumujmy: oddajesz się w moje ręce, żebym cię wyleczył. Znaczy, wyciągnął z ciebie tego… nie wiem, jak nazwać to coś? Demon?
– Jeden chuj. Widziałem, jak dyrygujesz osiedlem pastuchów. Jedzą ludzkie mięso i są gotowi spijać wodę z kubła, do którego szczałeś. Wyłącz ze mnie to gówno. Nie wiem, wykrój zgniłe mięcho, zatruj pastylkami, czy zrób cokolwiek innego, by zamknął mordę na amen, a wtedy ja wypełnię swoją część. To miałem na myśli, pytając, czy mamy układ. Więc jak, mamy?
– Swoją część. Czyli co? Jeśli się zgodzę, nie wykonasz sztuczki Houdiniego i mnie nie załatwisz?
SI skinął.
– Inaczej jestem w śmiertelnym niebezpieczeństwie?
– Nie drwij, doktorku. Zawinąłeś z trasy córuchnę szefa jednej z pięciu największych rodzin mafijnych w Ameryce. Nie wrócę ja, przyjedzie pięciu innych. Poradzicie sobie – przyjedzie dwudziestu pięciu. Do oferty dorzucam zwłoki gościa, który mnie wynajął.
Lekarz uchylił jedno z małych okien. Do pomieszczenia wdarł się ciepły powiew wiatru i ledwie słyszalne szczekanie psa. Prostokątna smuga światła skoncentrowała promień na wysokości brzucha leżącego.
– A jeśli poradzimy sobie i z dwudziestką piątką? – spytał.
– No właśnie – odparł SI. – Jeśli.
*
Brudny kitel podał mu coś dożylnie i SI poszedł w kimę. W zasadzie nie do końca. Fragmentarycznie słyszał, trochę śnił, bełkotliwie odpowiadał na pytania. Efekt bycia wszędzie oraz nigdzie. Płytkie wody świadomego snu z ograniczoną reakcją na zewnętrzne bodźce.
Po czasie, który mógł być zarówno trzema godzinami, jak i zaledwie kwadransem mężczyzna zaczął się wybudzać. Poprosił o wodę. Otrzymał dzbanek zimnej. Spytał o długość drzemki. Usłyszał, że nie była ona długa. Poszukał w głowie upierdliwego głosu – nie odnalazł.
– Ja pierdolę, doktorku? I już? Takie proste?
Brudny kitel ponownie nosił maskę. Nie był sam. Obok stołu stał niski pomocnik. Szmer zrodzony z: “wystarczyło odskoczyć” roznosił się niczym mrowienie skóry.
– Trzy szybkie pytania – rzucił SI pełen radości, której nie zaznał od przynajmniej roku. – Czy wygnałeś to diabelskie gówno? Czemu, żeś ponownie to założył i… – zawahał się, poczuł, że coś nie gra, ale zachęcany gestem rozłożonych dłoni, dokończył pytanie. – I czemu ten niski knypek wygaduje ciągle takie rzeczy?
– Pytasz, czemu ciągle powtarza, że wystarczyło odskoczyć?
– Tak – odparł SI, sprawdzając, czy nadal jest przywiązany. Był.
– Bo kiedyś nie odskoczył.
Coś nie grało. Coś cholernie tu nie pasowało. Diabłoń gdzieś tam był. Czaił się. Słuchał. Czekał.
– Ok. A inne…
– Słyszałem. Maskę zakładam dlatego, że kiedyś poprzysiągłem sobie, że świat nie zobaczy u mnie innej emocji, niż radość. Jeśli coś silnie odczuwam, nakręcam się, skacze mi mimika. Kiedyś za to w życiu oberwałem. Mocno.
SI naprężył mięśnie. Szarpnął. Pasy nawet nie drgnęły.
– Ok, ok – ponaglił. – Twoje życie doktorku, twa legenda. Czuję się jakoś dziwnie. Inaczej. Błogo. Wyciągnąłeś ze mnie tego zjeba?
Myszka coś wyszeptał kurduplowi i ten odszedł. Gdy zostali sami, zabrał głos:
– Najpierw myślałem, że masz coś podobnego do zespołu Capgrasa. Takiego zaburzenia psychicznego, które czasem występuje podczas schizofrenii. Polega ono na tym, że chory uważa, iż podmieniono mu krewnych na sobowtóry. Nie, że od razu cierpisz na ZC, ale coś w podobie. Jakąś odmianę. Potem wprowadziłem cię w stan regresji hipnotycznej i, jakby to powiedzieć, dowiedziałem się tego i owego.
– Mam nadzieję, że mnie podczas seansu nie przedymałeś. – SI zaakcentował żart puszczonym okiem. – No ale do rzeczy. Dasz radę to gówno ze mnie wyjąć?
Niski człowieczek szedł od prawej, taszcząc po ziemi wielką czarną torbę na zatrzaski. Diabłoń nadal był, lecz siedział cicho. Coś nie grało. Coś bardzo nie pasowało.
– Dam radę – odpadł Myszka. – Gdy skończę… – Zawiesił głos, szukając właściwych słów. – Kiedy wytnę z ciebie ten mentalny nowotwór, poczujesz się jak nowo narodzony.
– Jasna sprawa – krzyknął SI. – I bez obaw. Dotrzymam danego słowa. Będziesz miał pan tu spokój, że…
Brudny kitel przerwał ruchem uniesionej dłoni. SI zastygł ze zdaniem w zębach.
– Więc będziesz jak nowo narodzony, Diabłoniu. A potem razem zdobędziemy kulę, o której mi raczyłeś opowiedzieć.
Mężczyzna szarpał się i wył, kiedy stojący na krześle karzełek wprowadzał mu w żyłę zielonożółty płyn prosto ze strzykawki . Po kilku minutach walki znowu zmrużył oczy, jak na ironię słysząc z tła, że wystarczyło jedynie odskoczyć.
V
*
W bajkach, filmach, książkach i balladach (niepotrzebne podmień, nieistotne skreśl) nader często dobro triumfuje. Ludzie tak bardzo pragną wierzyć w sens, że sami go nadają. Piętnują przy tym niewygodne, bez żenady wynosząc na piedestał wszystko, co upragnione i oczekiwane. Jeden mędrzec ochrzcił taki stan rzeczy mianem "ślepoty na gorsze jutra". Inny użył sformułowania: "odwieczna żonglerka pragnień". A setka innych nazwała to na sto nowych sposobów. Chodziło tylko o jedno: by widzieć w tym wszystkim sens.
I tyle, jeśli idzie o pokrzepienie ducha czytelnikom.
SI odszedł. Odpadł z gry i wyleciał na dobre z obsady. Pod tą postacią może już nie wrócić. Oczy nadal ma własne. Wciąż odbijają światło ciemną odmianą skórzanego brązu, ale odtąd kto inny spogląda przez nie na świat.
*
– Wiem, że nie śpisz, Diabłoń. Widzę twoje fale mózgowe. Jakie to uczucie po tylu latach na nowo móc doświadczać? Pozmieniało się?
Oczy miał półprzymknięte, gdy wybąkał jedno krótkie słowo. Myszka nie dosłyszał albo nie zrozumiał. Poprosił o powtórzenie.
– SI. – Diabłoń usiadł, wyprostował kości. – Nadal mów mi SI.
Myszka Em szybko i nerwowo skinął głową. Następnie wypluł z gardła wieniec pytań. Część dotyczyła kuli, inne miały na celu jedynie połechtać ego pytanego. Diabłoń słuchał w ciszy, ucząc się nawyków nieswojego ciała. Unosił ręce, zaciskał pięści, kręcił głową niewielkie kółeczka i zamykał oczy. Niespodziewane gesty pełne kompulsywnych ruchów przy bezustannej mimice twarzy upodabniały go do stopionego manekina, którego niezdecydowane ręce rzemieślnika nie bardzo wiedziały, jak mają do końca uformować. Nauka jednak szła na tyle szybko, że w pewnym momencie zagwizdał. Zaraz po tym wypluł z siebie szereg odpowiedzi. Dwie minuty później był gotowy.
– Kiedy zdobędziemy kulę? Dobrze wyglądasz. Świeżo. Jak się czujesz?
– Daruj sobie komplemenciki trojańskie, przebierańcu. Nie mam całego dnia.
– Tylko bez numerów – odparł Myszka, przecinając małym nożem więzy u kostek Diabłonia. – Pamiętaj o umowie. Jest nas tutaj…
Nagłe i precyzyjne uderzenie w krtań posłało dziwaka prosto na posadzkę. Nóż wypadł mu z rąk. Chwilę później seria szybkich pchnięć dopełniła dzieła.
– O jednego mniej – dokończył Diabłoń, rozglądając się po pomieszczeniu. Liliput w stożkowej czapie i z ogromnym garem wody w dłoniach patrzył na niego przerażonym wzrokiem. Diabli SI skoczył, dopadając kurdupla przy samiutkich drzwiach. Szast-prast i było po sprawie, choć małe krępe ciało miało wyjątkowo twarde kości. Nóż pękł. Naprężony plastik wystrzelił mu z rąk. Odłamane ostrze zostało w łopatce delikwenta. Rozlana woda przyjemnym ciepłem lizała Diabłoniowi stopy.
– No i znowu nie odskoczył. – Mężczyzna rzucił w przestrzeń, bo nie było żywych, by wysłuchać. Wciąż aklimatyzując się w nowym ciele, wyszedł, opuszczając ten przyjemny lokal.
*
Stali półkolem pod samymi drzwiami. Słońce grzało mocno, kompletnie bez filtra z choćby jednej chmury. Wysuszona, zarobaczona zgraja kładła na piachu długie cienkie cienie, przypominające kije owinięte pajęczyną. Może dwudziestka, a może trzydziestka. Zalatywało niestrawionym mięsem. Ciszę mącił nierówno pogrywający oddech tłumu, któremu refrenowało powarkiwanie psa.
Ktoś musiał zabrać głos, więc uznał, że równie dobrze może to być on.
– Obyście umieli odpowiedzieć na kilka pytań.
Zupa z głosów zapytała "czemu". SI wskazał kciukiem budynek za sobą.
– Bo tam już nie ma kto.
Pośród szmeru wyłonił się parch aspirujący do miana zastępcy. Szczerbaty buldog o rockowych włosach. Dłonią uzbrojoną w sierp klepnął jednego z najbliżej stojących. Namaszczony pastuch nie bez wysiłku zrozumiał zadanie. W końcu wszedł do środka. Minuta, może mniej. Nie musiał nic mówić po powrocie. Przerażenie kapało mu z oczu wprost na rzadką brodę.
– Jeśli tylko to prawda… – zaczął Rockowe Włosy, ale Diabli SI wparował mu w zdanie, mówiąc, że jeśli tylko usłyszy to pieprzone słowo choćby raz, odwiedzi najbliższy salon tatuażu i każe je sobie wytapetować na dupie złotą nicią. Od razu złapał się na tym, że sam je przed sekundą wypowiedział. Parsknął śmiechem, poszukując w zgrai kogoś, z kim mógłby nawiązać konstruktywny dialog. Zdezorientowany tłum naradzał się przy pomocy buczenia i szumu. Trudno na szybko zadecydować coś wobec typa, który właśnie odstrzelił twego wodzireja. Dało mu to na tyle dużo czasu, by wyłowić szpetną mordę nalewacza piwa.
– Ty. – Wskazał palcem. – Zostawiłem u ciebie instrumenty.
Jak na komendę najbliżej stojący odstąpili na tyle, by z obsadzonych w sztuce przemienić się w widzów. Barman o żywych oczach został sam. Zabrali nawet trójnogiego psa.
– Instrumenty? – spytał barman, ewidentnie chcąc zyskać na czasie. – Jakie?
Diabli SI widział, że nalewacz panicznym wzrokiem poszukuje Trenta, największej góry mięcha w kurwidołku. Złowili go obaj, ale to Diabli SI pierwszy przewiercił olbrzyma wzrokiem. Ten zastygł, w końcu kładąc oczy pod ciężarem spojrzeń.
– Ten do cięcia oraz ten do huku – odparł SI. Następnie wyciągnął ręce, odbierając od Rockowego Buldoga maskę Myszki Miki. Kiedy ją włożył, wszyscy – włącznie z Trentem – stali już po obu jego stronach. Stało się. Umarł i zmartwychwstał, zostając głową bandy kanibali. Trzydziestka ludzi plus trójnogi pies, minus jeden rozszarpany barman.
*
Został z nimi osiem długich dni. Można powiedzieć, czekał na telefon. Dogadał się również ze swym alter ego. Jednomyślnie złapali konsensus na wysokości tego, co poniżej:
Szukamy kuli, SI. Ty dowodzisz, ja się nie ujawniam lub pojawiam bardzo sporadycznie. Twoje lejce, chłopie. Twoje ciało.
Don Enzo nie odznaczał się przesadną cierpliwością ani nie był tym typem człowieka, który wierzy w pozostawienie niedokończonych spraw zgrabnym dłoniom losu. Wysłał ludzi. Tuzin. Może dwa. Wyposażeni w broń automatyczną mieli przy sobie również telefony. Sami lojalsi, których nie jest łatwo namówić na współpracę.
Ciekawa sprawa z tymi torturami. To nie lęk, a zwykła decyzja biznesowa. Układ nerwowy przesyła info o bólu. Stawia pytania, w rodzaju tych, czy warto? A jeśli na dodatek ktoś patrzy ci w oczy, jedząc twoją stopę, sam zaczynasz wszystko kwestionować. Podanie numeru do swego szefuńcia nie wydaje się ogromną zdradą, jeśli dzięki temu w przyszłości będziesz miał na co założyć choćby jeden but. Jak już mówiłem, tortury to jedynie biznes oparty na opłacalności działań.
Don Enzo bardzo oczekiwał wiadomości. Odebrał po drugim sygnale.
– Dobry wieczór.
Chwila ciszy. Po niej zapytanie.
– Holwig?
– Nie.
– Więc daj mu słuchawkę!
– Czy Holwig to wysoki blondyn w aryjskim typie urody?
Kolejna, tym razem dłuższa porcja ciszy. Po niej mętne potwierdzenie bardziej pasujące do zahukanego staruszka niż włoskiego cyrkowca od lat zręcznie żonglującego siedmioma grzechami głównymi. Całość składająca się na ledwie co słyszalne, dwuliterowe "no".
– Twardy facet. Musiałem mu roztrzaskać łeb na miazgę, żeby wreszcie pojął, że nie żyje.
– I co?
– Pojął i nie żyje.
– SI?
Zapytany najpierw chciał potwierdzić, potem jednak uznał, że to w sumie zbyt skomplikowane. W końcu uderzył w nieco inne tony.
– Przetrzebiłem panu trzódkę, panie Enzo.
Głębsze westchnienie, ale potem utrzymany fason.
– Trudno.
– Nie gniewa się pan?
– Nie. Ludzie się zużywają.
– Fakt. Chociaż jak tak spoglądam, te okazy nie pójdą na marne.
– Wyjaśnisz?
– Mamy tu międzystanową. Po łebkach nie ma sensu, a chcąc ukąsić szczegółów, wyszłoby dość drogo.
– Dawno temu wyparłem takie frazy jak: "dość drogo".
– Zna pan powiedzenie w stylu: pożera mnie stres?
– Znam.
– To proszę zamiast "mnie" podstawić "ich" i wykreślić stres.
Don Enzo użył kolejnego kola ratunkowego, jakim bez wątpienia była cisza. Najdłuższa, choć nie najgłębsza. Pełna bębnienia o coś paluchami i wydawania stłumionych poleceń. SI cierpliwie czekał, aż jego nie tak dawny pracodawca odtaje z gniewu na tyle, by wrócić na linię. Trochę się naczekał, lecz gdy do tego doszło, Don Enzo zagrał kartą prawdziwego dona.
– Trochę mnie tym telefonem zaskoczyłeś. Winszuję ci tupetu, jeśli idzie o sposób, w jaki do mnie mówisz. Plotki głosiły, że nie zmieniasz drużyn, ale są one w końcu jedynie plotkami. Zwykłą plewą półprawd. Kupili cię, przekabacili, dali więcej. Trudno. Zdarza się. Nie jesteś pierwszy ani nie ostatni. Tylko musisz wiedzieć, że to nie jest scena z Siedmiu Samurajów. Zaskoczyłeś z tymi tubylcami moich ludzi? Pech. Wyparliście tylko zwykły zwiad. Za moment przystępujemy do kolejnej rundy, więc ufortyfikujcie się tam dobrze, chłopcy. Okopcie dołami. Odgrodźcie nawet i zwodzonym mostem. Wystawcie straże. Za dwadzieścia godzin będzie tam czterystu świeżych, dobrze wyszkolonych i gotowych na wszystko banditos. I jeśli tylko dacie im cień szansy…
Przestał słuchać po tym, gdy usłyszał "jeśli". Odstawił aparat na trzydzieści sekund. Kiedy ponownie przyłożył do ucha, panowała cisza. Wtedy i on postanowił wykorzystać koło ratunkowe.
– Nie jestem pana wrogiem, panie Enzo. Może, zamiast ciskać się o garść zwyczajnych niedomówień, zechce pan porozmawiać z córką?
Przekazał dziewczynie telefon, nie czekając na to, co odpowie don. Przez kilka minut rozmowy usposobione nad wyraz ofensywnie dziewczę rugało swego staruszka. W końcu zdecydował się uwolnić starego spod wodospadu stawianych zarzutów.
– Jest pan tam jeszcze, Enzo?
Tym razem głos był cichszy, lecz króciutkie "tak" nie potrzebowało taplać się w domysłach.
– To dobrze – odpowiedział. – Pozwoli więc pan, że na sekundę przejmę koło steru. Tylko chwila ciszy, żebym zdołał wyjaśnić, co i jak.
– Może miejmy to z głowy i po prostu podaj swoją cenę?
– Jest pan w tym wszystkim już na tyle długo i wysoko, że musi pan chyba wiedzieć, że to nie będzie takie oczywiste.
– Jasne. Rozumiem. Mów. Tylko zanim zaczniesz… powiedz czy nic jej nie jest?
SI spojrzał na siedzącą po turecku zaniedbaną dwudziestokilkulatkę, składającą się na wiotkie ciało, brudną twarz i błyszczące oczy. Dziewczyna jadła ludzką nogę i świeciła cycem.
– Ma dużą barierę wyparcia wstydu, ale nie stwierdzam uszkodzeń.
– Nie stwierdzasz uszkodzeń? Co to do kurwy nędzy znaczy?
– To znaczy, że jest zdrowa, rumiana, a do tego dobrze się odżywia. A jeśli chce pan znać więcej szczegółów, to przeżył też pies, choć mu utrąciło jedną gicę. Jednak jeśli chcemy dalej płynąć łodzią happy endu, proszę mnie posłuchać. Nie mam wygórowanych wymagań, panie Enzo. W zasadzie mam takie, które można załatwić w pięć do ośmiu sekund. Jedno nazwisko oraz jedno miejsce.
– Jedno nazwisko oraz jedno miejsce – powtórzył don jak w transie. – Pytaj.
– Szczęściarz.
– Szczęściarz?
– Taaa. Szczęściarz.
– Jaki, kurwa, szczęściarz?
Córka dona Enzo odrzuciła obgryziony kikut. Następnie przeciągnęła się jak kotka w rui, uchylając przed nim rąbka swych intymnych skarbów. Diabli SI nakrył na sekundę głośnik dłonią.
– To na nic. Nie tknąłbym cię nawet pożyczonym fiutem, La Chica, więc naprawdę możesz przestać się wygłupiać.
Podziałało. Wystawiła język, lecz złączyła nogi. Wnosząc z unoszącego się zapachu ziół, na zewnątrz wciąż piekli mięso.
– Już jestem. Skończyliśmy na…
– Na szczęściarzu. – W głosie dona Enzo wyraźnie czuć było poirytowanie. – Pytałeś mnie o szczęściarza, ale nie wyjaśniłeś, jakiego to gościa masz na myśli. Świat jest wielki, SI. Pełno w nim fortun, więc pełno szczęściarzy.
– No taaa. Ma pan rację. Jednak mnie chodzi o bardzo konkretny przypadek. Szukam szczęściarza od kuli.
– Szczęściarza od kuli? Nie bardzo wiem kogo…
– Za piętnaście sekund Trenton wyjmie pana córce oczy. Nie mam zegarka, więc liczę. Jestem przy czterech.
– Rocco. Gość nazywa siebie panem Rocco. Tyle że ta twoja kula, to mit.
– Gdzie?
– Co?
– Gdzie jest Rocco-Szczęściarz, panie Enzo?
– A skąd do jaśnie wielmożnego chuja mam to wiedzieć?
– Osiem. Dziewięć. Dziesięć.
Don pękł przy jedenastu. Następnie ubrał dalsze zdania w banał, że jeśli tylko jego córce spadnie z głowy włos…
KLIK.
Podeszła koślawym krokiem trójnogiego psa. Kokieteryjne zapytała, czy gdyby stary pierdziel nie puścił pary z gęby, faktycznie kazałby wyłupić jej oczy. Spojrzał na uśmiech pełen żółtych zębów oraz podbródek obtoczony w już krzepnącej krwi.
– Kazałbym sobie – odparł.