– Nie jestem pewien, czy to najlepszy pomysł, Sally.
– Cicho. Daj mi się skupić, to delikatna operacja.
– Wiem, że delikatna, to w końcu moja szyja. Jeżeli nie będziesz uważała, to…
Ostatnie słowo przerwał nieprzyjemny odgłos, z którym ostrze skalpela zagłębiło się w ciało Bogdana.
– O cholera – skwitowała Sally, patrząc na jego szyję, z której wystawała rogowa rączka.
– Wiesz, gdybym żył, to mógłby być problem – stwierdził siedzący na taborecie Bogdan, zezując w kierunku rany.
Skalpel wszedł w ciało głęboko. Tylko ledwo widoczna linia rany i sama końcówka narzędzia wskazywały na to, że ciągłość skóry została przerwana. Poza tym szyja była zupełnie zwyczajną, pokrytą wczorajszym porostem częścią ciała nieumarłego. Bogdan, do którego należała, identyfikował się jako zombie, chociaż wolał określenie obywatel długodojrzewający.
– To nie był najlepszy pomysł – westchnął mężczyzna, wstając z taboretu, po czym skierował się w stronę lustra zawieszonego nad niewielką toaletką w rogu sypialni. W pomieszczeniu znajdowały się jeszcze zaskakująco duże łóżko z baldachimem, ciężka okuta skrzynia w jego nogach oraz siedzący na niej biały kot.
– Może gdybyś spróbowała z dłuższym ostrzem… – zaproponował zwierzak.
– Myślisz, że to by pomogło? – Mała wiedźma poskrobała w zamyśleniu po rondzie stanowczo za dużego na nią kapelusza.
– Na pewno nie zaszkodzi sprawdzić – odparł kot i kiwnął zachęcająco głową w stronę łóżka, gdzie leżał rozwinięty rulon z grubej brązowej skóry, a na nim w rzędach błyszczały ostrza różnej wielkości i kształtów. Było tam nawet coś, co wyglądało jak bardzo ostra łyżka do lodów z główką wielkości ludzkiego oka.
– Żadnych dłuższych ostrzy – odpowiedział zombie, usiłując uchwycić nie do końca kompletnymi palcami wąską rączkę skalpela. – Nie dam rady, ty spróbuj – powiedział w końcu z rezygnacją, odwracając się do wiedźmy.
– Z dłuższym ostrzem nie byłoby takiego problemu – zauważył kot.
Zombie rzucił mu z ukosa spojrzenie i syknął, kiedy skalpel z cichym mlaśnięciem opuścił jego szyję.
– Dziękuję, Sally – powiedział z godnością, zapinając kołnierz śnieżnobiałej koszuli. – Chyba będę musiał jednak odwiedzić alchemika. Ale warto było spróbować – dodał pocieszającym tonem.
– Musi być jakiś inny sposób – mruknęła czarownica, wertując ciężką, oprawną w skórę księgę, którą wyciągnęła z czeluści przydużej, ciemnozielonej szaty.
– Nie miej do siebie pretensji. Nie bez powodu alchemicy tak słono sobie liczą za usuwanie porostów u zombie. To draństwo nie chce współpracować z żadną normalną brzytwą – powiedział niemal przepraszająco Bogdan, drapiąc się po żuchwie, którą pokrywały zielonosine placki.
– Pozwól chociaż, że zakleję ci ranę. Mam tu chyba gdzieś wosk trupiogłówki – powiedziała Sally, odrywając się od księgi, po czym wyciągnęła spod łóżka skórzaną sakwę.
– Nie trzeba, i tak wszystko do jutra zarośnie, a na razie wystarczy mi kołnierz. Poza tym muszę już lecieć. Za chwilę mam wystąpienie – odparł zombie i otworzył drzwi na korytarz.
– No dobrze – rzuciła Sally przez ramię, ponownie pochylając się nad księgą.
Bogdan stał jeszcze chwilę w progu komnaty, patrząc na zgarbione plecy małej wiedźmy, po czym westchnął cicho i zamknął za sobą drzwi, uważając żeby nie narobić hałasu. Gdy Sally skupiała na czymś uwagę, lepiej było jej nie przeszkadzać. Nieumarły musnął odruchowo kołnierz koszuli.
Kiedy Bogdan zamknął za sobą ciężkie, drewniane drzwi, wewnątrz komnaty zapanowała cisza, przerywana jedynie szelestem gwałtownie przewracanych kartek.
– Poddaję się! – Sally z głośnym trzaśnięciem zamknęła księgę i rzuciła się twarzą na łóżko. Pomimo dramatyzmu całej sytuacji zadbała, aby nie wylądować na ostrzach leżących tuż obok. Pewne rzeczy nawet młodym wiedźmom przychodzą odruchowo.
Z gardła Sally wydobyło się tłumione przez pościel sfrustrowane warknięcie. Niezawodny znak, że była gotowa na odrobinę konstruktywnej krytyki.
– A nie mówiłem? – odezwał się ze skrzyni kot, przekrzywiając głowę. – Gdyby to było takie proste, w całym Ozenbergu roiłoby się od wiedźmich zakładów balwierskich z konkurencyjną ofertą dla nieumarłych: tyle głów, ile tylko jesteś w stanie unieść. Tymczasem są tylko ci dranie alchemicy ze swoimi zaporowymi stawkami i wyciągiem z moczu kozic wulkanicznych do rozpuszczania chrobotka pośmiertnego.
– Mgmhmhmmdmdmgmg – odpowiedziała Sally.
– Nie bardzo rozumiem – odpowiedział kot. – Nie, żeby mi to przeszkadzało – dodał po chwili uprzejmie.
– Powiedziałam, że to powinno zadziałać, Alfredzie! – powtórzyła Sally, siadając na łóżku. – Zabrałam najostrzejsze skalpele z sali Radosnej Wiwisekcji i wyjałowiłam je we łzach kryształowej salamandry. Swoją drogą, miałeś dobry pomysł, żeby powiedzieć jej o rysach na ogonie. Kończyły mi się już pomysły, jak ją zmusić do płaczu. W każdym razie sama widziałam, jak profesor Odciątko dzielił przy pomocy tych ostrzy włos banshee na czworo. To powinno się udać! – ponownie zgłosiła zażalenie do wszechświata.
– Może w tym właśnie problem – zauważył Alfred, mrużąc oczy.
– Wiesz, że tego nie znoszę. Przestań odpowiadać, jakbyś pilnował wejścia do jakiegoś zapiaszczonego grobowca! – irytowała się wiedźma, nie tupiąc ze złości tylko dlatego, że jej nogi nie sięgały do podłogi.
Alfred westchnął i przewrócił oczami, ale zbyt długo znał małą czarownicę, żeby nie wiedzieć, kiedy porzucić kocią tajemniczość i ograniczyć się do kociej dwuznaczności.
– To skalpele do wiwisekcji, prawda? – zapytał.
– No i? – odpowiedziała rezolutnie Sally.
– No i Bogdan nie jest formalnie najbardziej żywą osobą pod słońcem, prawda? – niecierpliwił się kot.
– To nie było zbyt uprzejme. Wiesz, że nieumarli nie lubią, kiedy wytyka im się ich, no… nieumarłość – skarciła go Sally. – Co nie zmienia faktu, że zasadniczo masz rację – dodała ostrożnie. – Idziemy na Smugę, wskakuj – rzuciła już prawie wesołym tonem, podstawiając kotu ramię, na które ten faktycznie wskoczył, choć nie bez chwili wahania.
***
Smuga nie była najodpowiedniejszym miejscem pod słońcem dla młodych wiedźm, które ledwo co zaczęły naukę w Akademii. Formalnie nie była nawet miejscem pod słońcem. Pod tą półoficjalną nazwą funkcjonowała najdłuższa w Cesarstwie promenada handlowa, zaczynająca swój bieg pod Wielkim Johnem, największym mostem Ozenbergu, a potem nurkowała w głąb kanałów, które ludzie widzący szklankę do połowy pełną nazywali burzowymi. Alfred nie należał do takich osób. Dlatego nie powtórzymy tego, jakich określeń używał. Dość powiedzieć, że sama Smuga swoją nazwę zawdzięczała pewnej apokryficznej przypowieści dotyczącej powstania Ozenbergu. Według legendy to tutaj po raz pierwszy zatrzymał się Cesarz po tym, jak spróbował specjałów lokalnej kuchni. W miejscu tych rzadkich wydarzeń wybudowano największe i trzeba uczciwie przyznać, że również najbrudniejsze miasto Cesarstwa. Nazwa Smuga zaś podobno po raz pierwszy padła z ust cesarskiej praczki.
O ile człowiekowi nie przeszkadzał zapach, w Smudze dało się znaleźć wszystko, co mógł sobie wyśnić, choć trzeba uczciwie przyznać, że z niektórych snów obudziłby się z krzykiem, a z innych wcale. To tutaj swoje stragany mieli najbardziej czarni z czarnych handlarzy Ozenbergu. Tutejsze bary odpowiadały za szczególnie malownicze przypadki zatruć pokarmowych, a lokalne zbiry za rekord złamań na centymetr[1] kwadratowy kości[2]. Wreszcie, w Smudze znajdowało się laboratorium Ygreka, gnomiego inżyniera z dobrze udokumentowaną słabością do nekromancji i oper mydlanych.
***
Sally wystukała knykciem złożoną sekwencję na wykonanych z ciemnego drewna drzwiach, które szczęknęły zamkiem i uchyliły się zapraszająco.
– Och, to ty – przywitał ją niski łysy mężczyzna, nie podnosząc głowy znad stołu, na którym leżały stosy powyginanych rurek, sprężyn, kół zębatych oraz dorodny pomidor. Sally nie mogła się oprzeć wrażeniu, że warzywo patrzyło na nią błagalnie. – Jeżeli przyszłaś po to co ostatnio, to niestety, ale skończyły mi się kapsułki drzemiące, musisz oszczędniej ich używać[3]. – Gnom podniósł głowę znad torturowanego pomidora i utkwił w małej wiedźmie spojrzenie dwóch lustrzanych szkieł zamocowanych na ściśle przylegających do twarzy goglach.
– Dzisiaj przychodzę z inną sprawą. Potrzebuję najlepszych ostrzy sekcyjnych, jakie może załatwić ktoś z twoją reputacją.
– Aż tak dobrych? – zdziwił się Ygrek. – Wiesz, zmarłym i tak jest już wszystko jedno.
– To krzywdząca opinia – mruknęła wiedźma, a głośniej dodała: – Możesz mi pomóc? Może coś z tej stali, która podobno spadła ci z nieba?
– A wcześniej komuś z powozu – mruknął Alfred, wsuwając się za Sally do sklepu. Wiedźma rzuciła mu krótkie spojrzenie. Kot zawieruszył się po drodze gdzieś na wysokości Targu Rybnego, a teraz nieznośnie zalatywał makrelą.
– Ha, chyba muszę podwyższyć ceny. Jesteś już drugą osobą dzisiaj, która przychodzi do mnie w tej sprawie.
– Gdybyś jeszcze je podwyższył, to zaczęłyby giglać mewy po… lotkach. – odpowiedziała Sally, odwzajemniając spojrzenie Ygreka.
Oboje mierzyli się przez chwilę wzrokiem, jakby rozważali, czy warto powiedzieć wszystkim przy stole, że ktoś tutaj gra znaczonymi kartami, a poza tym śmierdzi mu z ust i prawdopodobnie zabił własnego brata. W końcu pojedynek przerwał Ygrek. Miał przed sobą cały dzień pracy, zresztą ile można wpatrywać się komuś w czubek kapelusza, a dokładnie tyle widział. Nie miał pojęcia, jakim cudem mała wiedźma nie wpada co chwilę na stołki.
– I tak nie mogę ci pomóc. Sprzedałem wszystko jakiemuś kapłanowi. Nie zdążyłem nawet dorobić rączek, a wymyśliłem świetną wegańską alternatywę dla okładziny ze zwierzęcej skóry. Ostrza z rękojeściami wykładanymi skalpami pomidorów gruboskórnych. Z jednej strony niosą śmierć, z drugiej przynajmniej zadławienie! – rozmarzył się gnom, po czym wetchnął. – Poprosili mnie żebym zrobił z nich rozdrabniarkę do skał. Podobno potrzebują dużo piasku. Takie marnotrawstwo…
– Czyli zupełnie nic ci nie zostało? – zapytała jękliwie Sally.
– Niestety nie – odpowiedział z Ygrek.
– Nawet… – czarownica zawahała się na moment – w normalnej cenie? – Słowa z trudem przeszły jej przez gardło.
– Ha! Tego jeszcze nie grali. Sally Kowalski przychodzi w moje skromne gnomie progi i w dniu ślubu mojej córki prosi mnie, żebym sprzedawał w normalnej cenie!
– Masz córkę? – zdziwiła się Sally.
– I ktoś chciał się z nią ożenić? – dodał powątpiewającym tonem Alfred.
– To przybrana córka. W zasadzie jest ode mnie nieco starsza. Wiecie, kwestie podatkowe. Ale tak, wychodzi za mąż, a za pieniądze, które otrzymałem ze sprzedaży, wymieniłem wszystkie zamki w domu, więc mam pewność, że nie wróci – zakończył z satysfakcją.
Sally pokiwała z roztargnieniem głową. Niektórym ptakom trzeba pomagać w opuszczeniu gniazda.
– No dobrze, a możesz mi powiedzieć, gdzie znajdę tych amatorów gwiezdnych ostrzy? – zapytała, siląc się na obojętność.
– W normalnej cenie? – Gnom błysnął zębami.
– Tak – westchnęła Sally. – Ale spieszy mi się, więc miejmy to już za sobą.
Ygrek zatarł ręce, zeskoczył ze stołka i zniknął na zapleczu. Kiedy wrócił, niósł ze sobą wielki szklany słój, który na pierwszy rzut oka był całkowicie wypełniony plątaniną mchów i zielonych pnączy. Gnom ostrożnie postawił naczynie na stole i spojrzał wyczekująco na wiedźmę. Sally ponownie westchnęła i podeszła do stołu, po czym położyła na szklanym słoju drobne dłonie. Przez chwilę stała w miejscu, garbiąc się coraz bardziej, jakby dotykanie naczynia sprawiało jej dyskomfort. W końcu z wyraźną ulgą oderwała dłonie od szkła i potrząsnęła głową, jakby strzepywała z siebie resztki wody po kąpieli.
– No więc? – spytał niecierpliwie gnom. – Czy Gryzelda wyszła za Antoniego? A Mateusz? Udało mu się odbić rodzinny interes z rąk brata? No i co z dzieckiem Katheriny? Czy jej kuzyn naprawdę jest ojcem?
– Tak, nie i nie do końca. Gryzelda wyszła za Antoniego, wesele było udane, panna młoda zjadła męża. Mateusz był na najlepszej drodze do odbicia skupu grzybów z rąk brata, ale przewrócił się na ostatniej prostej, to znaczy leży na grzbiecie przy ściance we wschodniej ćwiartce słoja. Katherina urodziła zdrowie sześćdziesięcioraczki. Ojcem jest jej kuzyn, dziadek i połowa Plemienia Szarej Kropki. Przecież wiesz, że w przypadku prosionków grobowych jajka rzadko są zapładniane przez jednego samca. – Wiedźma wzięła głęboki oddech. – Naprawdę nie rozumiem, po co je trzymasz. To odmóżdżająca rozrywka.
– Och, każdy musi się czasami oderwać od pracy. Poza tym to fascynujące stworzenia. I niczego ode mnie nie chcą poza suszonym krylem! – zakończył Ygrek wesoło, po czym wręczył jej kawałek kartki z wykaligrafowanym adresem.
Sally wzięła świstek do ręki i przyjrzała mu się uważnie. Gnom pisał niemal tak ładnie, jak brzydkim był człowiekiem. W sensie metaforycznym rzecz jasna.
– Dziękuję – rzuciła przez ramię, kierując się do wyjścia. Zatrzymała się jednak na progu, jakby wahała się, czy zakończyć wizytę. – Wiesz, że one wydostaną się kiedyś na zewnątrz? To magiczne prosionki. W najlepszym razie przejmą twój warsztat, w najgorszym nie zdążysz z niego wyjść, zanim to nastąpi.
– Och, wiem, dzieci tak szybko dorastają – mruknął Ygrek, przysuwając gogle do powierzchni słoja. – Zabierają człowiekowi czas i pieniądze – dodał, lecz w jego głosie nie słychać było skargi.
– A czasami rozum – mruknęła Sally, zamykając za sobą drzwi.
Ygrek siedział przez chwilę bez ruchu.
– Zabierają rozum… – potworzył dziwnie rozmarzonym głosem i sięgnął w kierunku wieka.
– Wychodzi na to, że niepotrzebnie fatygowaliśmy się do Smugi – wetchnęła Sally.
– Mhmmhmfmgmhm – odpowiedział Alfred z poziomu jej kostek.
– Słucham? – zapytała wiedźma, rzucając kotu zdziwione spojrzenie.
– Mówiłem – Alfred przełknął głośno bliżej niezidentyfikowany obiekt, podejrzanie przypominający kradzioną makrelę – że nie ma czegoś takiego jak niepotrzebne wyjście do Smugi – zakończył, po czym oblizał się i ziewnął szeroko. Sally powstrzymała chęć zajrzenia kotu do pyska. Raz już popełniła ten błąd i nadal czasami budziła się w nocy z krzykiem. – Teraz przynajmniej wiesz, gdzie dokładnie szukać ostrzy – dodał kot.
Sally kiwnęła głową z roztargnieniem i zaczęła szybciej przebierać nogami. Ostrza kupił Gabriel Wzdechłan – najwyższy kapłan Świątyni Ducha, jednej z głównych frakcji religijno-politycznych w Ozenbergu, której główna siedziba znajdowała się tuż obok Nieskończonej Akademii[4].
– Po co duchowcom kosiarka z gwiezdnymi ostrzami? – zastanawiała się na głos.
Nie była ekspertką od ozenberskiej sceny religijnej. Uważała, że ma jeszcze czas na życie wieczne. W przedstawicielach kościoła, którzy kupują ostre przedmioty od gnomów na czarnym rynku, jest jednak coś, co budzi w wiedźmach pierwotny niepokój. Nawet w tych mających o sobie tak wysokie mniemanie jak Sally.
– Pewnie najlepiej będzie po prostu zapytać – mruknęła bez przekonania.
Zresztą było już za późno na wątpliwości. Nogi same zaniosły ją pod drzwi Świątyni Ducha, która jak na ironię nie mogłaby być bardziej namacalna. Potężne żelazne wrota z okuciami, które starczyłyby dla pułku kawaleryjskiego, robiły potężne wrażenie. Robiłyby zresztą jeszcze większe gdyby nie to, że tuż obok wznosiły się iglice Nieskończonej Akademii, rzucające migotliwe cienie na bogato zdobiony gmach świątyni. W całym Ozenbergu nie było wyższego budynku niż akademia. Świątynia Ducha ze swoimi kapiącymi od złota kopułami nie sięgała nawet w jednej dziesiątej tak wysoko. Krążyły jednak plotki, że tam, gdzie brakowało jej pięter, nadrabiała lochami. Sally, która nagle zorientowała się, że powinna częściej pić wodę, przełknęła ślinę i z grymasem niechęci złapała za zaskakująco okrągłą i gładką kołatkę. Żadnych wymyślnych wzorów, smoczych szczęk ani aureoli. Po prostu pierścień z żelaza. Zupełnie jak kolczyk – pomyślała, stukając żelazem kołatki o żelazo drzwi wejściowych. Później spojrzała w górę. Prosto w oczy, blisko trzymetrowej płaskorzeźby Alfonsa XIV, jednego z legendarnych ojców Kościoła Ducha[5].
– On ma kolczyk w… – zaczęła Sally.
– Tak – potwierdził Alfred.
– Ale to głowa Kościoła.
– Nie, to pępek. Głowa jest wyżej – odpowiedział kot, liżąc sobie łapkę.
– Ale… Po co? I dlaczego wcześniej tego nie zauważyłam? – chciała wiedzieć wiedźma.
– Słyszałem, że niektórzy przypinają do nich klucze od domu – odpowiedział Alfred, ponownie zerkając na kołatko-kolczyk zwisający z pępka mężczyzny utrwalonego na płaskorzeźbie.
– Słucham?
– No wiesz, żeby ich nie zgubić. Pamiętasz, jak kiedyś zgubiłaś klucze od kufra i musieliśmy „pożyczyć” zaklęcie czarnej dziury z wychodka Nadwiedźmy? A co do tego, że wcześniej go nie widziałaś, to ten jest pewnie nowy.
– Co? – Sally czuła się coraz bardziej zagubiona.
– Kolczyk. Wymieniają je w zależności od święta kościelnego. Wczoraj był chyba wyżej. A może niżej? – zastanawiał się Alfred.
Sally otworzyła szerzej oczy.
– Nie pamiętam. Zresztą chyba słyszę kroki – zakończył kot.
Faktycznie po drugiej stronie drzwi ktoś się zbliżał, pobrzękując przy tym zupełnie, jakby nie dbał o dobra doczesne i dlatego nosił ich tyle na wierzchu[6].
Sally nie miała wyjścia i otrząsnęła się z niepokojąco anatomicznej wizji kościelnego dostatku.
– Szczęść Duchu! Słucham? – warknął niezbyt pobożnie głos zza drzwi świątyni.
– Dzień dobry, mamy wspólnego… znajomego w Smudze. Chciałabym porozmawiać o czymś, co Kościół od niego kupił. – Sally, postanowiła spróbować szczerości.
Przez chwilę po drugiej stronie panowała cisza.
– Kościół Ducha nie ma przyjaciół w Smudze – warknął głos – to znaczy ma wszędzie, w sensie metaforycznym – doprecyzował.
– A w dosłownym nie ma nigdzie? – zapytał uprzejmie Alfred.
– Dokładnie tak – kolejne warknięcie brzmiało jak zakończenie rozmowy.
– Chwileczkę, czyli nie potrzebujecie tych dwóch ostrzy, które wypadły kapłanowi Gabrielowi na progu laboratorium Mistrza Ygreka? – Tym razem Sally postawiła na sprawdzone rozwiązania i również zaczęła kłamać.
Cisza. W końcu, powoli, drzwi się uchyliły, na tyle, że można było przez nie wyjrzeć, ale na pewno nie wystarczająco, aby dostać się do środka. Chyba że było się kotem. Alfred nie czekał na zaproszenie i przemknął pomiędzy nogami zaskoczonego kapłana.
– Chwila! To twoje zwierzę? – zapytał, zerkając nerwowo to na Sally, to na Alfreda, który szukał czegoś na środku elegancko zagrabionego piaskowego ogródka ZEN[7].
– Och, tak, przepraszam, już go zabieram! – zawołała Sally głośno, chociaż nieszczególnie wiarygodnie, i dała nura do środka w ślad za kotem.
– Chwila! – zaprotestował kapłan, ale równie dobrze mógłby próbować krzykiem zawrócić bieg strumienia. Sally biegała zaskakująco szybko jak na kogoś z tak krótkimi nogami. Alfred również zrobił, co do niego należy, i zaczął uciekać w kierunku głównego budynku świątynnego.
– Tylko go złapię i wracam! – krzyknęła dziewczyna przez ramię. Wolała uniknąć pogoni. Nie dlatego, że bała się, że obwieszony złotem i innymi bardziej naturalnymi oznakami dobrobytu kapłan zdoła ją dogonić. Mężczyzna nie wyglądał jednak, jakby pościg miał mu wyjść na zdrowie.
Jeżeli nawet jakaś pogoń miała miejsce, to niezbyt pośpieszna. Sally dobiegła do głównego budynku nieniepokojona przez żadnego pobrzękującego kapłana. Alfred czekał już na nią przed drzwiami, zajęty tym, co koty lubią najbardziej, czyli sobą. Czarownica przyjrzała się uważnie wejściu do świątyni. Tym razem drzwi były mniejsze i nie tak bogato zdobione. Były również otwarte.
– A więc to są te słynne drzwi do boga, które zawsze stoją przed nami otworem? – zapytała z przekąsem mała wiedźma.
– Tak – odpowiedział cichy głos za jej plecami. – Chyba nie sądziłaś, że pozostawimy je niepilnowane?
Szczupły mężczyzna w powłóczystej, białej szacie i wysokiej, przypominającej pieróg czapce tego samego koloru patrzył na Sally jasnoniebieskimi, prawie przezroczystymi oczami. Jego spojrzenie było łagodne, w sposób, na który mogą sobie pozwolić ludzie, których inni wyręczają w okrucieństwie. Na przykład ktoś, kto nadbiegał właśnie zdyszany od strony głównego wejścia, pobrzękując złotymi ozdobami i okutymi w stal strażnikami, którzy posłusznie, choć nie bez pewnych trudności zachowywali odstęp niemal dokładnie dwóch metrów od kapłana.
– Michale, zaprowadź proszę naszych gości do sali przyjęć.
– Z przyjemnością, Gabrielu – warknął mężczyzna, wbijając wzrok w małą wiedźmę.
Sally wiedziała, że tym razem nie kłamał.
***
Sala przyjęć była zdecydowanie mniejsza, niż Sally się spodziewała. Była też znacznie bardziej pełna narzędzi tortur. Albo bardzo wymyślnych przyrządów kuchennych. Nigdy nie należy wykluczać tej drugiej możliwości. Szczególnie jeżeli ma to pozwolić zachować zdrowe zmysły. W dodatku Alfred znowu gdzieś zniknął. Kapłan Michał, jak najwyraźniej miał na imię korpulentny jegomość rzucający jej mordercze spojrzenia, nie wydawał się tym jednak przejmować. Widocznie uznał, że Alfred był zwykłym kotem i pogodził się już z perspektywą przesiewania piasków ogródka ZEN.
Sally z rozmyślań wyrwało nadejście drugiego kapłana. Mężczyzna nie miał już na sobie białej szaty, tylko szary garnitur i rękawiczki, które wcale nie wyglądały na kucharskie. Sally głośno przełknęła ślinę, co nie umknęło jego uwadze.
– Och, one? – roześmiał się, podnosząc dłonie. – Są stanowczo zbyt delikatne do obsługi naszych skarbów – powiedział, spoglądając ciepło na teraz już prawie na pewno narzędzia tortur. – Myślałem, że chwilę tu zabawimy i opowiesz nam, dlaczego tak ci się spieszyło do Ducha. – Tym razem spojrzenie rzucone najeżonemu kolcami sarkofagowi było pełne tęsknoty. – Niestety trochę się spieszę, więc przekażemy twoją sprawę wyżej.
– Najwyżej – dodał mściwie kapłan Michał, odsłaniając teatralnym gestem dół z…
– Węże? Naprawdę? – zapytała Sally, unosząc brew.
– Co ci się nie podoba w wężach, smarkulo? – warknął kapłan Michał.
– Wie pan, zakazana świątynia, sala tortur, dół z jadowitymi wężami. Dostaliście to wszystko w jednym sklepie dla mrocznych kultystów?
– Bezczelna gówniaro! – krzyknął kapłan, wyciągając rękę w stronę wiedźmy.
Sally drgnęła, przygotowując zaklęcie kuli ognistej. Istniała całkiem spora szansa, że zdoła je rzucić. Konkretnie jakieś piętnaście procent, co było niezłym wynikiem w porównaniu do zerowych szans na przetrwanie bycia wrzuconą do dołu z wężami. Wiedźma zerknęła w stronę zakratowanego dołu, z którego kapłan ściągnął zasłonę. Mają tam nawet błyskognika łakomczucha – pomyślała z zazdrością i uniosła rękę, z której rękawa jak na sprężynie wyskoczyła różdżka. Sally nauczyła się tej sztuczki, grywając w pokera z krasnoludami w Smudze. Jeżeli człowiek chciał sam zjeść przy nich swoją zapiekankę, to musiał być szybki.
– Stop! – Niebieskooki kapłan w garniturze po raz pierwszy podniósł głos. – Stop – powtórzył ciszej.
Jego gruby towarzysz spojrzał z tęsknotą w stronę dołu, ale posłuchał. Ku swojemu zdziwieniu Sally zrobiła to samo i powoli opuściła dłoń, chowając niepostrzeżenie różdżkę w czeluściach szaty.
– Ten znaczek, skąd go masz? – zapytał Gabriel, wskazując końcem podbródka na rękę, w której Sally jeszcze przed chwilą ściskała różdżkę.
– To? – Wiedźma podniosła do twarzy rękaw, na którym bieliła się drewniana przypinka z namazanym czerwonym atramentem napisem „Z dołu, górą!”. – To znaczek wyborczy Bogdana Zaświaty.
Kapłan patrzył przez chwilę na Sally, po czym na jego ustach pojawił się szeroki uśmiech. Wyglądało to dość przerażająco, bo grymas ewidentnie nie wiedział, co tutaj robi i jak powinien się zachowywać.
– Nie wiedziałem, że jesteś miłośniczką wiecznego nieżycia – powiedział kapłan, uporczywie nie przestając się uśmiechać. – W takim razie nie wybaczyłbym sobie, gdybym ci czegoś nie pokazał. Michale, przebierz się w coś mniej skromnego i chodź z nami. Ty i czterech twoich chłopców – dodał, wskazując ręką strażników. Jego twarz znowu miała łagodny wyraz, a szeroki uśmiech zniknął z jej powierzchni, jakby nigdy go tam nie było.
To już druga dobra wiadomość po odłożeniu dołu z wężami na później – pomyślała Sally, która nawet gdyby dała radę wyczarować kulę ognia, to wcale nie miała ochoty ciskać nią w małej i pełnej drewnianych przedmiotów komnacie.
***
Szli niewielką kolumną bocznymi uliczkami Ozenbergu, w kierunku Placu Krzykaczy. Sally znajdowała się w środku, pilnowana przez dwóch strażników i kapłana Michała. Kolejnych dwóch zbrojnych zamykało pochód. Na jego czele spacerowym krokiem szedł zaś kapłan Gabriel. I gadał.
– Piękny mamy dziś dzień na przeżycia duchowe. To właśnie na nich powinniśmy się skupić. Tymczasem ludzie i nie tylko – kapłan rzucił przelotne spojrzenie grupie krasnoludzkich dzieci bawiących się martwym szczurem – są tak bardzo skupieni na świecie cielesnym. – Kapłan westchnął. – Na szczęście Duch w swojej szczodrości zesłał na nas dar wiecznego odpoczynku. Dzięki niemu każdy prędzej czy później trafia w jego kochające, ale stanowcze objęcia.
Przez chwilę cień uśmiechu znowu zagościł na twarzy kapłana, a Sally naszła przemożna ochota rzucenia się do ucieczki. Była na to jednak zbyt dumna i, prawdę mówiąc, zbyt pilnowana. W dodatku nadal nie wiedziała, gdzie podziewał się Alfred, który mógłby odwrócić uwagę strażników. Nie miała do niego o to pretensji. Nie był nawet jej kotem. Raczej partnerem w zbrodniach, które zwykle polegały na przeniesieniu własności jakichś smakołyków z „nich” na „nas”, to jest na Sally i Alfreda. Chociaż głównie na Alfreda.
– Słyszałaś, o co pytałem, dziewczyno? – Głos kapłana Gabriela wyrwał Sally ze wspomnień. – Dlaczego niektórym wydaje się, że mogą rzucać wyzwanie śmierci i pozbawiać się łaski duchowego objęcia? Jak wielka pycha musi przemawiać przez te zepsute usta! – Kapłan zatrzymał się gwałtownie na skraju placu. Na jego środku ustawiono liczne większe i mniejsze drewniane platformy. W tej chwili wszystkie były puste. Poza centralną, największą z nich, na której stała wysoka postać i unosząc rękę z zaciśniętą wokół jakiegoś papieru dłonią, przemawiała do zgromadzonych gapiów.
– Nieumarli to tacy sami ludzie jak ludzie! Szczególnie jeżeli są krasnoludami! Albo elfami! – Wysoki mówca nabrał powietrza. – Wszyscy pamiętamy czasy, gdy nikt, poza wąską garstką najbogatszych, nie miał prawa głosu w Cesarstwie. Dzisiaj krasnolud, goblin, ork, elf oraz wróżka są tak samo ważni przed obliczem Cesarza! Nie zawsze oznacza to, że są faktycznie ważni, jednak jeżeli nie są, to nie ze względu na wzrost, skład chemiczny lub stopień spiczastości uszu! Wspólnie położyliśmy kres gatunkizmowi, zróbmy to samo z vitalizmem! Nieumarli to wasi krewni i sąsiedzi, wy również możecie nimi zostać. Do pani mówię, pani Gronkiewicz, ta noga nie wygląda zbyt zdrowo! Jeżeli poprzecie moją kandydaturę, obiecuję, że nie spocznę, dopóki nie zagwarantuję wszystkim prawa głosu! To znaczy, nie spocznę tak czy inaczej, w końcu jestem nieumarłym, ale wiecie, o co mi chodzi!
Przez tłum przetoczył się pomruk poparcia.
– Obrzydliwe. – Łagodne oblicze kapłana Gabriela wykrzywił grymas odrazy. Sally zauważyła, że wyglądał z nim znacznie bardziej naturalnie niż z uśmiechem. – Ten nieumarły chce zostać rajcą miejskim. A później – kapłanem wstrząsnął dreszcz obrzydzenia – planuje walczyć o prawa wyborcze dla martwych!
Jeden ze strażników pilnujących Sally przestąpił nerwowo z nogi na nogę. Nie był przyzwyczajony do wybuchów kapłana Gabriela. Michał to co innego, denerwował się co chwilę. Z powodu jego gniewu nikt jednak nie został jeszcze usmażony we własnej zbroi. Nadal czasami wspominali w koszarach Henryka. A głównie lekko słodkawy i przerażająco apetyczny zapach, jaki po nim pozostał.
Szary kapłan zdążył już jednak nad sobą zapanować. Jego twarz znowu wyrażała jedynie spokój. Ręce natomiast zaczęły rozwiązywać worek, który podał mu jeden ze zbrojnych.
– Bo widzisz, moja droga – zaczął mężczyzna, majstrując przy rzemiennym zamknięciu – demokracja bezpośrednia ma to do siebie – włożył ręce do worka – że jest bezpośrednia – zakończył, wyjmując z materiału stalowy sześcian pomalowany na cesarski błękit i złoto.
– To urna wyborcza – wyrwało się Sally.
– Bardzo dobrze. Cieszę się, że młodzież interesuje się życiem politycznym miasta. No właśnie, życiem. – Kapłan zaakcentował ostatnie słowo, naciskając jakieś niewidoczne elementy na boku urny, która zrobiła „KLIK” i zaczęła szumieć. Dźwięk był cichy, ale jakby znajomy. Kapłan wstał z kolan i wyprostował się z pewnym wysiłkiem. Jego szare spodnie i rękawy były teraz poczerniałe od kurzu i smaru. Wydawał się jednak tym nie przejmować. – Kiedy ktoś już zostanie nieumarłym – ostatnie słowo opuściło usta kapłana z wyraźną niechęcią – jego ciało nabywa pewnych irytujących własności. Można je kroić – mężczyzna zacisnął pięści – kłuć – zgrzytnął zębami – a nawet palić – w oczach kapłana zalśniło wspomnienie. – A ono i tak z czasem wraca do stanu pierwotnego. No, przynajmniej z grubsza. Duch mi świadkiem, że sprawdzałem. Okazuje się jednak, że są sposoby, żeby temu zaradzić. Wiara jest niepowstrzymana. To właśnie ona[8] zaprowadziła mnie do pewnego gnoma, który skonstruował bardzo pomysłową maszynę. Nie znam wszystkich szczegółów technicznych, ale w środku jest coś, co potrafi zranić zombie. I to na stałe. – Szeroki uśmiech wrócił na oblicze kapłana Gabriela, jak wyrzucone na brzeg zwłoki.
– A wiesz, co jest najlepsze, dziewucho? – Z tyłu rozległ się pełen złośliwej satysfakcji głos kapłana Michała. – To ustrojstwo jest ciągle głodne! Zrobiliśmy test i nakarmiliśmy je nieumarłą świnką morską[9]. Draństwo prawie wyrwało się z urny, usiłując znaleźć dokładkę! Wiesz, co się stanie, kiedy postawimy to na pełnym martwiaków placu wyborczym?!
– Starczy, Michale. Pozwólmy przemówić obrazom – powiedział Gabriel i pchnął nogą urnę wyborczą, która okazała się mieć u podstawy malutkie kółka.
Sally łudziła się przez chwilę, że konstrukcja wywróci się na nierównym bruku, ale urna podskoczyła tylko kilka razy i wjechała między ludzi. Mała wiedźma patrzyła z przerażeniem, jak jeden z nieumarłych dostrzega konstrukcję, łapie ją i zaczyna pchać w kierunku platformy, na której przemawiał Bogdan.
– Po moim trupie – warknęła, otrząsając się z chwilowego paraliżu, po czym uwolniła energię magiczną, którą zbierała przez całą drogę ze świątyni.
Kolejny raz przyduża szata okazała się przydatna. Zwykle jej rękawy pozwalały ukryć pomoce naukowe podczas sprawdzianów oraz drobne przekąski przy każdej innej okazji. Tym razem zmieściły zaklęcie kuli ognistej. I wtedy jeden ze zbrojnych potrącił Sally w łokieć. Sferyczny płomień, zamiast wystrzelić z różdżki, napęczniał, a następnie zawisł na jej końcu jak przerośnięta kula pomarańczowego wosku. Dopóki się nie oderwał.
– W nogi! – krzyknął strażnik do pustej przestrzeni wokół wiedźmy.
Jego koledzy byli nieco szybsi i znacznie mniej altruistyczni. Po kapłanach nie było nawet śladu, co Sally dostrzegła w jednej z tych dłużących się w nieskończoność chwil, kiedy całe życie powinno człowiekowi przelecieć przed oczami, ale w związku z tym, że było krótkie, to ma się jeszcze czas, żeby rozejrzeć się dookoła. Czas małej wiedźmy dobiegał jednak końca, a kula, czy raczej bąbel ognia, był już prawie na ziemi. Jeszcze centymetr…
Sally naciągnęła kapelusz na oczy, licząc na to, że zachowa twarz i przynajmniej jej głowa odpocznie sobie w jakimś przytulnym słoju z formaliną. Niemal w tym samym momencie poczuła podmuch gorąca, głośny huk i silne uderzenie w klatkę piersiową.
***
– Niech diabli wezmą twoje krótkie nogi, gnomie! – krzyknął właściciel jeszcze krótszych, ale znacznie szybciej odbijających się od podłoża kończyn. Alfred pędził, ile sił w kocie przez bruki ulicy Senatorskiej, okazjonalnie lądując na czyjejś budce z warzywami lub głowie. Za nim z zaciętą miną biegł Ygrek, który w naturalnym świetle był znacznie bledszy, niż wydawało się podczas ich poprzedniego spotkania. – Jak mogłeś zbudować dla nich coś takiego?! – wydarł się kot, odwracając na chwilę pyszczek w stronę gnoma.
Kiedy tylko sytuacja w świątyni zaczęła robić się podejrzanie gorąca, Alfred pobiegł do Smugi rozmówić się z gnomem. To, co od niego usłyszał, sprawiło z kolei, że teraz gnali razem na Plac Krzykaczy. Na szczęście wyglądało na to, że od czasu sprzedaży nieszczęsnych ostrzy Ygrek przeszedł jakąś wewnętrzną przemianę. W tej chwili gnom nie miał już wiele do powiedzenia, zdołał jednak wzruszyć ramionami i nie wykopyrtnąć się przy okazji na kapustach, które zgodnie z odwiecznymi prawami wszechświata posypały się z wózka, którego właściciela Alfred potraktował jak batut cyrkowy. Po krótkim locie kot wylądował na jednym z mniejszych podestów Placu Krzykaczy.
– Chyba zdążyliśmy! – krzyknął ponownie, tym razem z ulgą, rozglądając się po okolicy. Nagle jego wzrok wyłowił z tłumu coś, co mogło być tylko maszyną, o której opowiedział mu Ygrek. – Cholera, wystawili urnę, musimy dotrzeć do Bogdana, zanim wsadzi tam swoje praworządne ręce, bo inaczej…
W uliczce po prawej stronie Alfred zobaczył Sally wyciągającą z rękawa różdżkę. Niewiele myśląc, skoczył w jej kierunku.
***
Ygrek być może nie biegał tak szybko jak koty, ale zawsze nieźle sobie radził z główkowaniem. Teraz w dodatku po raz pierwszy, od kiedy sięgał pamięcią, naprawdę wiedział, na czym skupić myśli. Gnom uniósł rękę do twarzy, zsunął lustrzane gogle na szyję i skierował spojrzenie dwóch pustych oczodołów na urnę wyborczą, powoli pchaną w stronę centralnej sceny placu. Przez krótszą niż ułamek sekundy chwilę wydawało się, że to już wszystko. No, nie licząc elfki, która zemdlała na widok twarzy gnoma, ale trzeba przyznać, że od początku wydawała się dosyć wiotka. Nagle ze środka lewego oczodołu Ygreka wybiegło stworzenie zbudowane jak malutki tabor wojenny na cieniutkich nóżkach. A po nim kolejne i kolejne, aż nieprzerwany strumień prosionków grobowych popłynął w stronę urny. Ale czy zdążą do niej dotrzeć? Tego pytania gnom sobie nie zadawał, a może raczej nie zadawali? Trudno było powiedzieć, jakich zaimków używał Ygrek, bo był prawdopodobnie jedynym w Cesarstwie przypadkiem równoczesnego odmóżdżenia i zombifikacji. Obu czynów dopuściła się grupa prosionków, które gnom kupił od pewnego Licza entomologa na targach rzeczy martwych.
***
Tymczasem kilkanaście metrów dalej Alfred znajdował się w fazie końcowej lotu. Wiedziony instynktem starszym od podłóg, wyciągnął do przodu wszystkie cztery łapy i z impetem uderzył w klatkę piersiową Sally. Trafiona zaskakująco ciężkim kotem dziewczyna przeleciała łagodnym łukiem nad głowami zgromadzonych i wylądowała na pupie u stóp platformy, z której przemawiał Bogdan. Tuż obok niej wylądował Alfred. W samą porę, żeby obejrzeć zaklęcie kuli ognistej eksplodujące obok wózka z trollowym pieczywem. Właściciel straganu na kółkach wykazał się imponującym jak na swoje rozmiary i ogólną rumowiskowatość refleksem i dał nura za pobliski murek. Niespecjalnie bał się samej kuli ognistej, nie takie rzeczy dodawano do drinków w trollowych tawernach. Problemem był towar zgromadzony na straganie, który w tej chwili, napędzany siłą eksplozji, unosił się ku błękitnemu niebu, ale kiedyś będzie musiał wrócić na ziemię i lepiej, żeby nic nie stało mu wtedy na drodze.
Kot odwrócił się od przygasającego już wybuchu w stronę czarownicy, która powinna właśnie ściągać z oczu kapelusz. Faktycznie ściągnęła. W samą porę, żeby dostać po głowie bochenkiem trollowego chleba, który w zasadzie był kawałkiem grubo ciosanego bazaltu. Wiedźma z jękiem osunęła się na kostkę brukową.
Alfred również jęknął i już miał rzucić się na pomoc nieprzytomnej dziewczynie, kiedy jego uwagę zwrócił turkot niewielkich kółek. Fałszywa urna wyborcza była już niemal przy krawędzi platformy, a z góry sięgał do niej ten dureń Zaświata.
– Stój, ty nieszczęsny umarlaku! – krzyknął Alfred z podziwu godną dbałością o detale.
Zombie jednak albo nie słyszał słów kota, albo zdecydował się je zignorować. Jego lewa ręka opierała się już o krawędź urny, a prawa triumfalnie unosiła kartę wyborczą. I wtedy urna zaczęła się cofać. Grobowce, czyli prosionki grobowe, które mieszkały obecnie w głowie Ygreka, zdołały dotrzeć do pudła i jak jeden owad toczyły jej kółka w przeciwną stronę. Nie miały jednak łatwego zadania, bo z naprzeciwka napierał na skrzynkę krasnolud, który był w równym stopniu nieumarły co zdeterminowany, aby stać się częścią historycznych wydarzeń. Przez chwilę nie wiadomo było, kto wygra, nieumarły czy martwa natura.
– Cholerne robactwo! – Najpierw krzyk, a potem odgłos przypominający krojenie długodojrzewającej szynki przerwały starcie krasnoluda z owadami.
Kapłan Gabriel stał obok Bogdana, ściskając w ręce miecz wyrwany jednemu ze zbrojnych. Natomiast dłoń nieumarłego nadal ściskała kartę wyborczą, choć sama nie była już przytwierdzona do reszty ciała. Opadała w stronę urny. Jeszcze chwila i ostrza wewnątrz konstrukcji staną się bardzo głodne, a przecież zombie wcale nie byli tacy najgorsi. Na pewno nie bardziej niż ludzie. Mieli więcej czasu, żeby się nad sobą zastanowić – pomyślał Alfred ze smutkiem.
Zielonoszary kształt przesłonił na chwilę otwór urny, potem ze środka rozległ się trzask, a na zewnątrz okrzyk:
– Ty cholerna dziewucho!
Kapłan Gabriel szarpał się z niedużą, ubraną w ciemnozieloną szatę czarownicą, której kapelusz był w tej chwili naciągnięty aż po szyję, zasłaniając prawdopodobnie nie tylko twarz, ale i gigantycznego guza. Nigdzie nie było jednak trollowego chleba, a właściwie…
Ze środka maszyny ponownie dało się słyszeć trzaski, tym razem jednak podejrzanie podobne do mlaskania. Urna zaczęła wibrować. Najpierw powoli, potem coraz szybciej, aż w końcu wystrzeliła w kierunku wschodniego skraju placu jak wózek wyścigowy tego jednego dzieciaka, którego ojciec jest woźnym w siedzibie Anonimowych Alchemików. Urna pędziła przed siebie, roztrącając zgromadzonych gapiów bez rozróżnienia na płeć, rasę czy akt zgonu. Kiedy dotarła do drzwi budynku, nie zatrzymała się nawet na chwilę. Alfred uniósł wzrok w samą porę żeby zobaczyć koślawy szyld kiwający się nad roztrzaskanym wejściem: „Piekarnia Trolska”. Potem widok przesłoniły mu nogi uciekających ludzi.
***
Kiedy tłum nieco się przerzedził, po kapłanach nie było ani śladu. Mała czarownica natomiast leżała na bruku przykryta skalnymi okruchami i próbnymi pakietami wyborczymi. Serce Alfreda, na którym na ogół można było polegać, zgubiło na chwilę rytm.
– Auaaa! – rozległ się prawdopodobnie najpiękniejszy jęk bólu, jaki Alfred usłyszał w ciągu swoich licznych kocich żywotów. Sally żyła. A przynajmniej wydawała z siebie odgłosy, co zważywszy na okoliczności, wcale nie musiało oznaczać tego samego. Stanowiło jednak zmianę na lepsze w porównaniu do zalegania nieruchomo na ziemi. – Co to było? – jęknęła, siłując się z kapeluszem, którego rondo nadal znajdowało się na wysokości jej brody. W końcu, z odgłosem zarezerwowanym zwykle dla wielkich butelek szampana, nakrycie głowy odskoczyło do góry, a czarownica mogła się rozejrzeć. – Oberwałam trollowym chlebem. I żyję – stwierdziła, obmacując się po kapeluszu, jakby nie do końca pewna prawdziwości swoich słów.
– Miałaś więcej szczęścia niż rozumu – fuknął Alfred. Nie zdołał jednak ukryć ulgi w głosie. – Bochenek musiał trafić cię dokładnie w momencie, kiedy ściągałaś kapelusz. I wbił ci go z powrotem na ten zarozumiały kudłaty łeb – zakończył z dość marnie udawaną złością.
– To nie szczęście, tylko podwójnie zbrojona fortyfikacja z gałęzi krwawej tarniny. I krasnoludzka blacha od Ygreka. – Sally pstryknęła palcami w kapelusz, który odpowiedział głośnym „PING”.
Wiedźmi kapelusz jest często jedynym, co stoi pomiędzy jego właścicielką a tym, co zsyła na nią Los[10], dlatego bardzo rzadko był zwykłym nakryciem głowy. Misterne konstrukcje z nasączonych magią gałązek krwawej tarniny, kości jednorożca lub innych jeszcze dziwniejszych materiałów wytrzymywały naprawdę wiele. W tym, jak widać, bezpośrednie trafienie bazaltowym wypiekiem.
– Nadal nie mam pojęcia, jakim cudem dałaś radę wrzucić ten kamulec do urny z zasłoniętymi oczami. – Alfred pokręcił z niedowierzaniem głową.
– To akurat faktycznie było szczęście. – Mała czarownica uśmiechnęła się pod nosem i ponownie rozejrzała po placu.
Po kapłanach zostały tylko złe wspomnienia i kupka czarnych szmat, które po bliższych oględzinach okazały się zadeptanymi resztkami szarego garnituru. Wiedźma trąciła kupkę czubkiem buta. Niestety reszta kapłana prawdopodobnie znajdowała się gdzie indziej. Miało minąć jednak sporo czasu, nim zdecydują się na podobny numer. „A wtedy będziemy silniejsi” – pomyślała Sally, podnosząc wzrok. W samą porę, żeby zobaczyć nadbiegającego w jej stronę Bogdana.
– Nic ci nie jest, całe szczęście! – zawołał zombie i porwał czarownicę w nieco wybrakowane objęcia. – Nie przejmuj się tym, wystarczy kilka szwów i będzie jak nowa – odpowiedział wesoło na spojrzenie czarownicy, po czym opuścił ją na ziemię i z entuzjazmem pomachał jej przed twarzą kikutem. – Widziałem, co ci się stało, ale poniósł mnie uciekający tłum.
– Jeżeli wiem cokolwiek o życiu, a miałem ich kilka na naukę, to ten sam tłum poniesie cię niedługo do zwycięstwa w wyborach – wtrącił się Alfred.
– Być może masz rację. – Zombie spoważniał. – Zanim to jednak nastąpi, trzeba posprzątać ten bałagan. Nie każdy miał tyle szczęścia co my. Wygląda na to, że fałszywa urna sprawi nam jeszcze trochę kłopotów – powiedział i wskazał ruchem głowy nadbiegającego od strony piekarni trolla, który wydawał z siebie nieartykułowane okrzyki i wymachiwał gorączkowo rękami.
***
Kilka chwil wcześniej, troll Trolski wystawił w końcu głowę zza murku, by zobaczyć, jak napędzana gnomią myślą techniczną i gwiezdnymi ostrzami skrzynia wjeżdża do jego piekarni. Przez chwilę poczuł coś na kształt ulgi. Oto kończyły się jego niezbyt udane próby zbicia majątku na grubo ciosanych bochnach i niemożliwych do cięcia kajzerkach. A potem usłyszał odgłosy krojenia.
Problem z chlebem, który wykuwał troll Trolski, polegał na tym, że zupełnie nie dało się go pociąć. Jasne, można było go gryźć. Przynajmniej jeżeli było się trollem albo termitem skalnym[11]. Ograniczało to jednak znacznie kanapkowy potencjał wyciosków, jak nazywał je sam Trolski. W przemyśle wydobywczym i piekarniczym zarabia się przede wszystkim na warstwach. Kanapki były więc świętym Graalem trollowej spożywki. Brakującym ogniwem pomiędzy piekarniami, takimi jak ta należąca do trolla Trolskiego, a zakładami garmażeryjnymi zajmującymi się obróbką bardziej osadowych warstw skalnych.
Dźwięki, które dochodziły z piekarni, nie przypominały jednak łkania pękających tarcz tnących, do którego przywykł właściciel piekarni. Były niemal jak muzyka. Kamienna i nieco świdrująca w uszach, ale Trolski mógłby jej słuchać godzinami.
Kiedy wpadł do wnętrza piekarni, jego oczom ukazał się widok piękniejszy nawet od brzmienia kamiennej muzyki. Wszędzie wokoło leżały kamienne kromki różnych rozmiarów – bo i wycioski miały rozmaite kształty – ale o jednolicie równej krawędzi cięcia. Gdyby istniało kamieniarsko-piekarskie niebo, to tak by właśnie wyglądało. Na środku pomieszczenia stał parujący sześcian, który do złudzenia przypominał pokrytą kamiennym pyłem urnę wyborczą. Trolski wiedział jednak, jaka była prawdziwa natura przedmiotu. Patrzył na pierwszą na świecie krajalnicę do trollowego chleba.
***
W karczmie „Pod jemiołą – Tylko Bez Głupich Numerów” wesoły gwar wieczoru wyborczego przerywały co chwilę toasty zombie, to jest obywateli długodojrzewających, oraz pozostałych, w których ci pierwsi nie dostrzegali już wrogów, a jedynie potencjał.
– Mówiłem, że wygrasz. Nic tak dobrze nie robi kampanii wyborczej jak solidny zamach – odezwał się znad miski z alkopłotkami Alfred.
Przy stole siedzieli też gnom Ygrek, Sally, Bogdan Zaświata, pierwszy długodojrzewający radny w Ozenbergu oraz troll Trolski. Do niedawna właściciel upadającej piekarni, a obecnie prezes trollowej franczyzy kanapkowej, przyjaciel zombie oraz hojny darczyńca.
– Sam nigdy bym tego nie dokonał – odpowiedział Bogdan. – Gdyby nie to, że wrzuciłaś bochenek do urny, pewnie byśmy teraz nie rozmawiali. – Bogdan spojrzał z wdzięcznością na Sally, która w odpowiedzi albo na jego słowa, albo kolejny już kufel ozenberskiego drożdżowego zarumieniła się od szyi aż po rondo kapelusza. – Wam również dziękuję – zombie zwrócił się w stronę Alfreda i Ygreka. – Zdążyliście w ostatniej chwili. – Gnom poruszył się niespokojnie na krześle. Od czasu, kiedy przeszedł wewnętrzną przemianę napędzaną prosionkami, pozbył się większości niewygodnych uczuć. Ciągle było mu jednak trochę wstyd.
– To miała być glebo-, a nie zombiegryzarka – mruknął znad miski z suszonym krylem, a Bogdan odruchowo poluzował kołnierzyk koszuli.
– O właśnie – wtrącił się Alfred – jako rajca chyba bez problemu będziesz mógł sobie pozwolić na wizytę u alchemika.
Świeżo upieczony rajca złapał się za podbródek, a potem podrapał w zamyśleniu po orlim nosie.
– Wiesz, chyba zapuszczę brodę. Mam dość gardłowych sytuacji jak na jeden sezon wyborczy. I może sprawię sobie jeden z tych wzmacnianych kapeluszy. – Bogdan spojrzał ponownie na Sally. – Robią je w innych fasonach? Myślę, że do brody pasowałby mi cylinder.
Mała czarownica kiwnęła głową i zanurzyła nos w piwnej pianie. Wiedźmi kapelusz ma bardzo określony kształt, ale istniały inne sposoby na uzyskanie ponadprzeciętnie wytrzymałego nakrycia głowy. Na przykład wełna kozic wulkanicznych. Oczy Sally zaświeciły się na myśl o wyprawie w góry. Z marzeń wytrąciło ją dopiero basowe chrząknięcie, do złudzenia przypominające początek lawiny skalnej.
– Ja też chciałem wam wszystkim podziękować. Bo ten. Wiecie – zakończył niezręcznie, ale szczerze troll Trolski, bo faktycznie wiedzieli.
Gdyby nie wynalazek Ygreka, który na właściwe tory sprowadziła szybka reakcja Sally, piekarnię Trolską czekałby upadek. Poza tym w ostatnich tygodniach trollowy przedsiębiorca bardzo zaangażował się w kampanię Bogdana i w ruch walki o prawa wyborcze dla obywateli długodojrzewających. Widać było, że czerpie z tego niemal tyle samo satysfakcji, co sztab wyborczy Bogdana z przyjmowania kolejnych hojnych datków pochodzących ze sprzedaży skalnych kanapek.
– Wiem! – odezwała się nagle Sally. – Nazwiemy to lobbowaniem!
– Lob co? – zapytał zdezorientowany zombie.
– Lobbowaniem. Od toru lotu, jakim doleciałam do twojej platformy, zanim oberwałam bochenkiem. No wiesz, lobem.
– Nie bardzo znam się na wypiekach, Sally – odpowiedział Bogdan.
– To z gry w pałki i piłki[12] – poprawił go Alfred, zastanawiając się, czy jest bardziej zadowolony, że wie coś, na czym nie znał się nieumarły, czy zniesmaczony, że dotyczy to sportu.
– Nic nie szkodzi! – Zombie po krótkim momencie dezorientacji wrócił na właściwe mu pozytywne tory myślenia. – Lobbowanie ładnie układa się na języku.
– Tak, ale pamiętaj, żeby wspierać twarde wypieki, oczywiście w granicach rozsądku. Z wielką forsą przychodzi wielka odpowiedzialność – powiedziała Sally, która z pieniędzy lubiła głównie efekt, jaki wywierały na sprzedawcach smakołyków.
– Oczywiście, tylko potwór mógłby robić to w złym celu. – Zombie pokręcił głową z niedowierzaniem. – Lobbowanie – powtórzył. – To najlepszy wynalazek od czasu krojonego chleba!
Zaśmiał się i uderzył dłonią w kolano. Potem odłożył ją na stół i wolną ręką wzniósł kufel. Sally i troll Trolski zrobili to samo, Alfred natomiast ponownie zanurzył pysk w misce alkopłotek. Tylko Ygrek niczego nie pił, wsłuchując się we własne myśli. Mateusz w końcu odzyskał rodzinny skup grzybów.
[1] System metryczny dopiero od niedawna zyskiwał popularność w Cesarstwie. Jego wprowadzenie postulowali członkowie gildii alchemików, którzy słusznie argumentowali, że jest ograniczona liczba łokci, które może posiadać człowiek niebędący grabarzem, a poza tym mieli dosyć eksplodowania kiedy ktoś pomylił jednostki miary. Nowy system opierał się podobno na bardzo drogiej zastawie stołowej mamy jednego z alchemików, której poszczególne elementy idealnie mieściły się w sobie nawzajem. Zastawy rzecz jasna nie mamy, bo mielibyśmy system Cesarski.
[2] Rekord wynosił czterdzieści cztery i został ustanowiony na pewnym bardzo nieuprzejmym krasnoludzie przez Fiołka, prawdopodobnie najmniejszego olbrzyma w całym Cesarstwie. Fiołek urodził się jako wróżka kwiatowa, ale nie zamierzał pozwolić, żeby przeszkodziło mu to w spełnieniu marzeń. Ozenberg jest miejscem, gdzie wszystko staje się możliwe, jeżeli wystarczająco długo tłuc czyjąś twarzą o chodnik. Po wszystkim Fiołek podzielił się nagrodą ze znacznie bardziej tolerancyjnym krasnoludem.
[3] Kapsułki drzemiące to wykonane z biodegradowalnych materiałów malutkie pozytywki z kołysankami do użycia wewnętrznego. Sally faktycznie zużywała ich całkiem sporo tylko, że zwykle nie na sobie.
[4] Nieskończona Akademia w Ozenbergu jest największym i najstarszym ośrodkiem kształcenia wiedźm w całym Cesarstwie. Jest tak stara, że nikt nie potrafi powiedzieć, kiedy dokładnie rozpoczęto jej budowę, a jeszcze mniej osób może przewidzieć, kiedy zostanie ona ukończona.
[5] Jego legenda polegała głównie na tym, że był trzynastym potomkiem w rodzie hierarchów Kościoła, w którym obowiązywał celibat.
[6] Filozofia, która stoi za ostentacyjnym bogactwem strojów przedstawicieli Kościoła Ducha, jest taka, że „przecież gdyby nam zależało, to trzymalibyśmy je w skarbcu, co nie?”.
[7] Ugrupowanie religijne, które stało za marką ZEN, dawno odeszło w niepamięć, ale same ogródki okazały się bardziej odporne na upływ czasu i wtrącanie do lochów, co prędzej czy później spotyka hierarchów większości ruchów religijnych. A przynajmniej powinno.
[8] Wiara w chciwość to nadal wiara.
[9] Uznanie nieumarłych za część społeczności sprawiło, że handel nieumarłymi pupilami był jedną z najprężniej rozwijających się gałęzi branży nekrozoologicznej.
[10] Bóg szczęścia potrafi być naprawdę mściwym draniem, kiedy ktoś niweczy jego plany i złośliwie uzdrawia dziecko dotknięte rzadką, kolekcjonerską chorobą kości.
[11] Owad zdolny do przewiercenia się przez metr bazaltu nie ma wielu naturalnych wrogów. Poza mrówkojadami udarowymi.
[12] Jeden z bardziej popularnych sportów w cesarstwie. Polega z grubsza na ustawieniu naprzeciw siebie dwóch przeciwnych drużyn, rozdaniu im pałek oraz piłek i ukryciu się za jakąś osłoną, aż skończą w siebie ciskać jednym i drugim.