- Opowiadanie: Żongler - Gdy runie tama [Golodh vs. Żongler]

Gdy runie tama [Golodh vs. Żongler]

Po­je­dyn­ku­ją się: Go­lodh i Żon­gler

Limit: 30k zzs

Temat: Cli­ma­te fic­tion

Hasło: Ko­pa­nie dołów

Ter­min gło­so­wa­nia: 14 li­sto­pa­da

Tu wątek do gło­so­wa­nia

 

***

Opar­te na/wy­ja­śnie­nia:

Wo­do­spa­dy Li­ving­sto­ne

- hy­dro­elek­trow­nia w DRK

- pétrole – kon­gij­ski bim­ber

Dyżurni:

joseheim, beryl, vyzart

Biblioteka:

Finkla, Użytkownicy V, Użytkownicy IV, Verus

Oceny

Gdy runie tama [Golodh vs. Żongler]

Dura nie mógł uwie­rzyć, że przez dwa­na­ście lat życia nigdy nie wi­dział praw­dzi­we­go słoń­ca.

Było żół­to­czer­wo­ne, tro­chę jak krąg sera chili, który jedli raz na deser z Ka­le­nem. Pro­mie­nie świa­tła pa­da­ły na drze­wa i krze­wy. Dura pa­trzył za­uro­czo­ny na zie­leń, na po­ru­sza­ją­ce się li­ście. Przy­po­mi­na­ły rój owa­dów, stwo­rzon­ek o zie­lo­nych pan­ce­rzach. Chciał wziąć sobie jed­ne­go do ko­lek­cji, ale nie mógł się po­ru­szyć – stał jak wryty, chło­nąc za­pach mo­krej ziemi. Ko­ły­szą­ce się li­ście dźwię­cza­ły ni­czym wodne dzwo­necz­ki. Dura chciał tu zo­stać na za­wsze, ale za­dzwo­nił bu­dzik.

Atlas bo­ta­nicz­ny spadł mu z pier­si, kiedy po­de­rwał się spod koł­dry. Wy­strze­lił z łóżka i prze­biegł przez pokój, by wpu­ścić świa­tło do pra­cow­ni. Świa­tło sło­necz­ne­ było do­stęp­ne od go­dzi­ny siód­mej do czter­na­stej. Było re­gu­lo­wa­ne przez me­cha­nizm Tamy i Dura nie mógł prze­ga­pić ani mi­nu­ty.

Tama Li­ving­sto­ne’a była naj­więk­szą tamą na świe­cie i za­ra­zem naj­więk­szą na świe­cie elek­trow­nią wodną. Dura uro­dził się w Tamie i nigdy z niej nie wy­cho­dził. Raz był na lą­do­wi­sku i wi­dział z góry ogrom­ną rzekę Khaos. Daw­niej na­zy­wa­ła się: Kongo. Do­pó­ki nie wy­stą­pi­ła z brze­gów i nie za­la­ła pół kon­ty­nen­tu. Dura prze­czy­tał w atla­sie o naj­róż­niej­szych ro­śli­nach „tro­pi­kal­nych” i „ba­na­nach”, które można było jeść pro­sto z drzew. Było go­rą­co, a zwie­rzę­ta chło­dzi­ły się w wo­dzie. Zna­lazł też cie­ka­wost­ki o osach, czar­no­czer­wo­nych owa­dach. To na pod­sta­wie ich ob­raz­ków zbu­do­wał swoje ro­bo­ty.

So­lio­sy były prze­ro­bio­ny­mi dro­na­mi sa­dzą­cy­mi, które Dura wy­ko­pał ze schow­ka Ka­le­na. Na uro­dzi­ny Kalen po­zwo­lił mu wziąć sobie, co wyda mu się naj­cie­kaw­sze ze ster­ty pudeł i ru­pie­ci, którą po­więk­szał każ­de­go roku. Drony były ła­do­wa­ne ener­gią sło­necz­ną i Dura uży­wał ich głów­nie do za­si­la­nia swo­jej pra­cow­ni. Do grzbie­tu naj­lżej­szej so­lio­sy Dura przy­spa­wał nawet ka­me­rę. Na­ma­lo­wał so­lio­som czar­no-żółte pasy, a ba­te­rie zło­żył na kształt ośmio­ścien­nych pły­tek, ale mimo wzoru w atla­sie, wy­glą­da­ły dzi­wacz­nie. Dura miał też wra­że­nie, że po­my­lił coś, do­bie­ra­jąc licz­bę nóg do kształ­tu kor­pu­su. Nie zna­lazł ni­g­dzie in­for­ma­cji, ile nóg miały praw­dzi­we owady. Na wszel­ki wy­pa­dek, so­lio­sy miały ich dzie­sięć, co uła­twia­ło lą­do­wa­nie.

Ospa­łe so­lio­sy prze­bu­dzi­ły się i bzy­cza­ły coraz gło­śniej; łak­nę­ły świa­tła, wspi­na­jąc się po ręce Dury. Jedna wy­bra­ła na lą­do­wi­sko jego głowę i cią­gnę­ła teraz za włosy. Dura po­zbie­rał je wszyst­kie, po­przy­cze­piał do ubra­nia, po czym za­niósł do okna. So­lio­sy brzę­cza­ły nie­cier­pli­wie, kiedy po­wo­li otwie­ra­ły się ża­lu­zje, aż Dura otwo­rzył świe­tlik, a ro­bo­ty wy­le­cia­ły. Brzę­cza­ły coraz sła­biej, aż zu­peł­nie prze­stał je sły­szeć. Widok roz­cią­gał się na za­mglo­ną Lu­ala­bę, na Wrota Pie­kieł, do­li­nę daw­nych wo­do­spa­dów. Wy­bu­do­wa­nie tamy zmie­ni­ło kra­jo­braz ponad trzy­sta lat temu, gdy ko­lo­ni­za­to­rzy po raz pierw­szy opu­ści­li Zie­mię. Teraz zo­sta­ły tylko trzy rzeki: Ama­zon­ka, Nil i Kongo. Wiel­ka po­wódź do­tknę­ła dwa­dzie­ścia mi­lio­nów ludzi. Wy­pra­wa po­za­świa­to­wa Li­ving­sto­ne-2 oca­li­ła tych, któ­rzy prze­ży­li. Tego nie było w atla­sie – praw­dzi­we­go życia.

Dura za­piął szel­ki kom­bi­ne­zo­nu, za­ło­żył gu­mo­wą maskę fil­tru­ją­cą, po czym po­biegł do pracy.

 

*

Kar­ba­la pa­trzy­ła z or­bi­ty na świa­tła Tamy Li­ving­sto­ne'a. Była cudem in­ży­nie­rii i nie tylko – po­są­giem na cześć klasy ro­bot­ni­czej. Pięć­dzie­siąt funk­cjo­nu­ją­cych pię­ter, od kwa­ter pra­cow­ni­czych, po la­bo­ra­to­ria, do lą­do­wi­ska dla he­li­kop­te­rów. Nie było dru­giej ta­kiej w Afry­ce.

Wo­do­spa­d pod­świe­tla­no fio­le­to­wy­mi re­flek­to­ra­mi, na tyle in­ten­syw­ny­mi, żeby kryły kolor brud­ne­go błota, z któ­re­go w więk­szo­ści skła­da­ło się Kongo. Rzeka spa­da­ła z klifu do sze­ro­kiej do­li­ny, sto­ją­cej w wiecz­nej mgle. Prócz spróch­nia­łych lub ra­dio­ak­tyw­nych lasów tro­pi­kal­nych, gdzieś po­śród pary i pną­czy mie­ści­ły się pla­ców­ki ba­daw­cze. To tam opra­co­wa­no fi­nal­ne wy­tycz­ne dla misji Li­ving­sto­ne-2, ob­li­czo­no i roz­po­czę­to plan ra­tun­ko­wy na skalę pla­ne­ty. Ponad pół mi­lio­na na­sion ro­ślin ja­dal­nych tra­fi­ło do schro­nów wy­wier­co­nych w lo­dzie aste­ro­idy, a wraz z nią po­wsta­ła pla­ców­ka ba­daw­cza, Skar­biec.

Kar­ba­la spę­dzi­ła w Skarb­cu dwa i pół roku. W krio­ge­ni­ce, potem w bio­nar­ku, a na końcu w in­ży­nie­rii.

– Pan We­bzer pro­szo­ny do sek­to­ru ósme­go. Pani Deon'dor pro­szo­na do sek­to­ra ósme­go.

Wszyst­ko na próż­no.

W sek­to­rze ósmym miała swe leże dy­rek­cja. Ni­czym smo­czy­ca, Na­czel­na strze­gła swo­je­go Skarb­ca. Pra­co­wa­ła przy co­rocz­nym ra­por­cie, oso­bi­ście mo­ni­to­ru­jąc po­stę­py uzu­peł­nia­ją­cych dane tech­ni­ków, dy­sząc siar­ką w zgar­bio­ne karki pra­cow­ni­ków. Pro­jekt mu­siał być za­koń­czo­ny przed po­wro­tem na Zie­mię naj­waż­niej­szych na­ukow­ców, na dwu­ty­go­dnio­wą prze­pust­kę.

Gdy Kar­ba­la do­tar­ła na miej­sce, dok­tor We­bzer już cze­kał. Stał w swoim ja­skra­wym po­ma­rań­czo­wym gol­fie, a gdy Kar­ba­la na niego spoj­rza­ła, zro­bił cier­pięt­ni­czą minę. Ocza­mi wska­zał Na­czel­ną. Ot­ta­wai, oto­czo­na murem prze­su­wa­ją­cych się liczb, wy­da­wa­ła się po­grą­żo­na w me­dy­ta­cji. W dło­niach trzy­ma­ła dwie pla­kiet­ki, za­wie­szo­ne na dwóch czar­nych smy­czach. Nie od­zy­wa­ła się, co mogło zna­czyć, że nie ży­czy­ sobie żad­ne­go ko­men­ta­rza.

Deon’dor i We­bzer do­sta­li po­zwo­le­nie opusz­cze­nia sta­cji. To spe­cjal­nie dla nich rzą­do­wy śmi­gło­wiec robił po­stój na Tamie Li­ving­sto­ne’a.

We­bzer też miesz­kał tu z ro­dzi­ną, i, po­dob­nie jak Kar­ba­la, miał wnuka – lecz jego wnuk był już do­ro­sły, a We­bzer uży­czył mu miesz­ka­nia na czas swo­jej nie­obec­no­ści: na jed­nym z wyż­szych pię­ter, z ogrze­wa­niem i dwu­na­sto­go­dzin­nym do­stę­pem so­lar­nym. Po pracy We­bzer czę­sto roz­ma­wiał z wnu­kiem i jego żoną, która spo­dzie­wa­ła się dziec­ka. We­bzer za­pusz­czał włosy, aż pra­wnucz­ka po­ja­wi się na świe­cie; jego cał­kiem białe ko­smy­ki osią­gnę­ły dłu­gość i gę­stość lwiej grzy­wy. Wy­sy­łał też z or­bi­ty pacz­ki na świę­ta.

Wszyst­ko na próż­no.

Na­czel­na miała spo­koj­ną minę, lecz dane, na któ­rych się sku­pia­ła, świad­czy­ły, że sy­tu­acja jest nie­we­so­ła. Kar­ba­la z da­le­ka roz­po­zna­ła swoje zdję­cie. Po prze­by­tym raku stało się bar­dzo cha­rak­te­ry­stycz­ne: miała gła­dziut­ką jak jajko głowę, upstrzo­ną pie­przy­ka­mi, a w pra­cow­ni opa­li­ła się na brą­zo­wo od re­flek­to­rów pal­miar­ni. Bez oku­la­rów miała lek­kie­go zeza, choć ma­sko­wa­ły to zie­lo­ne trój­kąt­ne oku­la­ry. Stu­den­ci prze­zy­wa­li ją mo­dlisz­ką. Na ko­niec prak­tyk zło­ży­li się na pre­zent w po­sta­ci kol­czy­ka w kształ­cie zie­lo­nej owa­dziej głów­ki.

Długo po kry­zy­sie eko­lo­gicz­nym wcale nie było mo­dli­szek. Przy­wró­co­no je do życia stu­le­cia póź­niej, bru­tal­ną siłą – je, oraz po­zo­sta­łe owady nie­zbęd­ne dla eko­sys­te­mu, od­two­rzo­ne­go na sta­cji ba­daw­czej Li­ving­sto­ne-2. Zom­bie zoo było dzie­dzic­twem ludz­ko­ści i naj­więk­szym osią­gnię­ciem ATLA­Su. Ho­lo­gra­ficz­ne logo kor­po­ra­cji za­lśni­ło w zie­lo­nym świe­tle biura dy­rek­cji, kiedy Na­czel­na wsta­ła, by wrę­czyć im prze­pust­ki. Dłu­gi­mi pa­zu­ra­mi przy­trzy­ma­ła ich dło­nie.

– Tylko nie rób­cie nic głu­pie­go.

Kar­ba­la zmu­si­ła się do uśmie­chu.

Wszyst­ko na próż­no.

 

*

Dura nie zo­stał za­pro­szo­ny na lą­do­wi­sko, ale i tak po­szedł. To­wa­rzy­szy­ła mu jedna so­lio­sa, którą scho­wał w kie­sze­ni stro­ju ro­bot­ni­ka. Była naj­moc­niej na­ła­do­wa­na i miała ka­me­rę. Bu­cza­ła, do­ma­ga­jąc się uwol­nie­nia, ale Dura chciał ją wy­pu­ścić w ustron­nym miej­scu. Żuł gło­śno gumę, by za­głu­szyć bzy­cze­nie ro­bo­ta, kiedy wje­chał windą z ro­bot­ni­ka­mi na naj­wyż­sze pię­tro Tamy Li­ving­sto­ne’a. Uśmiech­nął się do ka­me­ry prze­my­sło­wej, po czym prze­szedł przez halę pro­duk­cyj­ną. Zo­sta­wił so­lio­sę przy wlo­cie wen­ty­la­cji i uło­żył się wy­god­nie, by obej­rzeć trans­mi­sję z po­wro­tu z or­bi­ty naj­lep­szych na­ukow­ców.

Od­bior­nik prze­ry­wał, ale Durze to nie prze­szka­dza­ło. Jadł sma­żo­ną ku­ku­ry­dzę i pił słod­ki sok z palmy cu­kro­wej. Wi­dział, jak nad­la­tu­je he­li­kop­ter. Gdy re­flek­to­ry padły na lą­do­wi­sko, drob­ne krop­ki w dole oka­za­ły się dzien­ni­ka­rza­mi. Bla­ski ich sprzę­tu zwa­bi­ły so­lio­sę – pod­le­cia­ła bli­żej, bzy­cząc ra­do­śnie. Pa­trzy­ła, jak he­li­kop­ter za­tacza duże koło i lą­du­je, a śmi­gła – po­dob­ne do płe­tw ryb z atla­su Dury – skła­da­ją się i nie­ru­cho­mie­ją. Nie było wąt­pli­wo­ści, że to rzą­do­wa bio­ma­szy­na: po­ma­rań­czo­wa, przy­po­mi­na­ła wiel­kie­go owada, czar­ne­go żuka o ja­skra­wym chi­ty­no­wym pan­ce­rzu. Dura za­sta­no­wił się, jak wiel­kie były te praw­dzi­we… więk­sze od rzą­do­we­go he­li­kop­te­ra?

Ze środ­ka wy­szedł roz­czo­chra­ny stary męż­czy­zna, który usi­ło­wał osło­nić się przed wia­trem. Wiało znad wody; bry­zgi sma­ga­ły twa­rze ludzi wy­cho­dzą­cych z he­li­kop­te­ra – mimo muru czar­nych pa­ra­so­lek, które utwo­rzy­li ta­mer­si. Ro­ze­pcha­li le­wi­tu­ją­ce kule kamer. Gdy stłu­kli jedną, ośle­pia­ją­cy blask roz­świe­tlił lą­do­wi­sko.

Dura aku­rat pił i roz­lał sok. Nie ze stra­chu, choć lu­dzie roz­bie­gli się albo za­sła­nia­li oczy. Dura po­znał, kto wró­cił.

 

*

– Co się stało? – za­py­tał. Odło­żył łyżkę do miski. – Z two­imi wło­sa­mi?

– Wy­pa­dły, Dura. Tak cza­sa­mi bywa w ko­smo­sie. Mam też to. – Pod­wi­nę­ła rękaw, by po­ka­zać mu bli­znę. – Tu ugry­zła mnie ol­brzy­mia osa pa­pie­ro­wa. Jest dra­pież­ni­kiem i musi gryźć, bo taką ma pracę. Po­ma­ga kon­tro­lo­wać po­pu­la­cję. Ale oka­za­ła się bar­dzo wred­na. Po­sta­no­wi­li­śmy nie przy­wra­cać jej do życia.

Był pod wra­że­niem. Do­pie­ro po chwi­li za­mknął usta.

– To co bę­dzie teraz… kon­tro­lo­wać po­pu­la­cję?

– Szu­ka­my in­nych, mniej ja­do­wi­tych kan­dy­da­tek.

– Mo­żesz zro­bić osy, które nie gryzą. Jak ja.

– Zro­bi­łeś coś swo­je­go, Dura? – Za­chi­cho­ta­ła­by, gdyby nie kosz­to­wa­ła aku­rat zupy. Opa­rzy­ła się w język i syk­nę­ła, wolną ręką zmniej­sza­jąc parę. Hy­drau­li­ka nie była naj­lep­sza tak głę­bo­ko w Tamie; mi­nę­ła dłuż­sza chwi­la, nim zupa prze­sta­ła bul­go­tać. Kar­ba­la zdą­ży­ła wy­trzeć ręce i przy­ło­żyć zimne ostrze noża do ję­zy­ka. – Pokas – pod­ję­ła. – Ne fe­dziam, se lobis jus sfoje fy­na­la­ski.

– Bab­ciu, nie ro­zu­miem, co mó­wisz.

Mufie… – Odło­ży­ła nóż. – …że po­wi­nie­neś być dumny ze swo­ich wy­na­laz­ków, Duro Dra­si­lu Deon’dorze, jak wcze­śniej twa matka i babka. Za­ja­daj. Zupa jest z praw­dzi­wych wa­rzyw. Wy­ro­sły na mie­szan­ce mar­sjań­skiej gleby i na­szego ziem­skie­go kom­postu, z pró­bek sprzed za­to­pie­nia. Są „ba­ta­ty” i „orze­chy”.

– Bab­ciu. Daj spo­kój. Prze­stań tak dziw­nie mówić. – Ujął łyżkę pod świa­tło. Nawet ona była pa­miąt­ką z ko­smo­su: z drew­na drze­wa te­ko­we­go, które od­two­rzo­no w spek­ta­ku­lar­nym pro­jek­cie Nowe Indie. – To sma­ku­je jak fa­so­la. Wciąż mamy fa­so­lę, wiesz? Całe farmy fa­so­li. – Po­krę­cił z nie­do­wie­rza­niem głową. – Nie jest już tak, jak wtedy, gdy byłaś w moim wieku. Wiesz, że nie mu­sisz przy­wo­zić mi fa­so­li z ko­smo­su?

– Sam je­steś fa­so­la. Zjedz to razem z tym zie­lo­nym, co sma­ku­je jak ce­bu­la. Czu­jesz, jak to pach­nie, Dura? Ży­ciem!

Dura jadł, a Kar­ba­la od­sta­wi­ła zupę i za­bra­ła się za kro­je­nie śli­ma­ków. Z ci­chym chrzę­stem roz­bi­ja­ła ich sko­ru­py, po czym wkła­da­ła do go­tu­ją­cej wody.

Wspo­mi­na­ła pewną ko­la­cję, na któ­rej po raz pierw­szy i je­dy­ny w swoim życiu skosz­to­wa­ła win­nicz­ków upie­czo­nych w ja­łow­co­wym żarze. Nigdy nie jadła nic wy­bor­niej­sze­go. Na deser ku­charz za­pro­po­no­wał pry­wat­ną wy­ciecz­kę po piw­nicz­ce z winem, gdzie skoń­czy­li nadzy.

Nie było wąt­pli­wo­ści, że wy­gi­nię­cie czę­ści ziem­skiej flory ode­bra­ło ludz­ko­ści dużo wię­cej, niż z po­cząt­ku za­ło­żył sztab kry­zy­so­wy. Stra­ta smaku i za­pa­chu ka­le­czy­ła czło­wie­ka wiele po­ko­leń wprzód. Upo­śle­dzał dwa z pię­ciu pod­sta­wo­wych zmy­słów, za­bi­jał per­cep­cję i tępił; jak zwie­rzę, po­chwy­co­ne siłą, by skoń­czyć w klat­ce, gdzie miało pod­dać ducha. La­bo­ra­to­ryj­ne małpy pod ko­niec życia nie otwie­ra­ły nawet oczu. Jed­nak Kar­ba­la nie chcia­ła my­śleć o tych wszyst­kich okrop­no­ściach, które wi­dzia­ła na Li­ving­sto­ne-2.

Prze­rwa­ła go­to­wa­nie, by po­dejść i przy­tu­lić wnuka, ku jego zdu­mie­niu.

Po­czu­ła ulgę, gdy – po chwi­li wa­ha­nia – wtu­lił się w nią tak mocno, jak ona w niego.

– Tę­sk­ni­łem, bab­ciu, wiesz?

– Wiem, Dura. Prze­pra­szam. Już nigdy cię nie zo­sta­wię.

 

*

Dura stał na jed­nej nodze i z wy­su­nię­tym ję­zy­kiem kierował so­lio­sa­mi, la­ta­ją­cy­mi nie­spiesz­nie po pra­cow­ni. Ste­ro­wa­ne ro­bo­ty snuły się ospa­le tuż nad pod­ło­gą. Niektóre zde­rza­ły się w locie, a reszta le­ża­ła bez ruchu na pod­ło­dze. Mimo sta­rań Dury, nie udało się ich włą­czyć.

– Nie wiem, co dzi­siaj z nimi – uspra­wie­dli­wił za­cho­wa­nie pod­opiecz­nych. Roz­dzie­lił dwie za­klesz­czo­ne so­lio­sy, prze­py­cha­ją­ce się w po­wie­trzu. Bu­cząc z iry­ta­cją, od­da­li­ły się w prze­ciw­nych kie­run­kach.

Kar­ba­la zła­pa­ła jedną bez wy­sił­ku.

– Spraw­dza­łeś ba­te­rie?

– Bab­ciu.

– To wcale nie takie oczy­wi­ste. Naj­tęż­sze umy­sły, jakie znam…

– Ba­te­rie są na­ła­do­wa­ne. To coś in­ne­go, sy­gnał… Wiesz, zro­bi­łem je z gra­tów Ka­le­na. Nie mia­łem la­bo­ra­to­rium, jak ty. Ale do tej pory dzia­ła­ły. Star­cza­ło nawet na kon­so­lę.

Kar­ba­la wie­dzia­ła, co za­bu­rza­ sy­gnał. Jed­nak nie mogła zdra­dzić, co ma w ba­ga­żu pod­ręcz­nym. Jesz­cze nie.

– Cały dzień gra­łeś w gry, za­miast bawić się na polu? – Kar­ba­lę roz­ba­wi­ło, jak nie­ak­tu­al­ne jest to po­wie­dze­nie. Pola były pro­duk­tem cał­ko­wi­cie za­leż­nym od czło­wie­ka, jak pa­cjent pod­łą­czo­ny do kro­plów­ki, w tym przypadku koktajlu z wermikulitu i minerałów ilastych. Mogli po­ma­rzyć o na­tu­ral­nych łą­kach, po­lnych kwia­tach, pyle i pył­kach. Nie, tych ostat­nich mi nie bra­ku­je. Na samo wspo­mnie­nie za­chcia­ło jej się ki­chać. Po­tar­ła nos, pa­trząc na po­dejrz­li­wą minę chłop­ca, za­cho­dzą­ce­go w głowę, czy z niego żar­tu­je. – Wiesz, Dura, bycie na­ukow­cem jest tro­chę jak gra na kon­so­li. Mu­sisz być lep­szy i lep­szy, aż bę­dziesz naj­lep­szy. W co wy tam teraz, w Mario…

– Bab­ciu, bła­gam…

– Je­steś by­stry, chłop­cze, a to nie może się zmar­no­wać. Dobra sa­dzon­ka tra­fia się jedna na pół mi­lio­na. Na­tu­ral­nie in­tu­icyj­ny mózg stale wymusza kre­atyw­ne my­śle­nie. Jest bardziej wartościowy od mózgu wy­uczo­ne­go roz­wią­zań. Je­steś dobrą sa­dzon­ką, Dura.

– Ja?

– Nie chciał­byś zo­sta­wić Ziemi i po­le­cieć na Li­ving­sto­ne-2?

 

*

Dura wy­śli­zgnął się z łóżka i wyj­rzał zza ża­lu­zji. Chciał sprawdzić, czy pod oknem nie stał prywatny po­jazd wspi­na­ją­cy – tego kogoś, kto puka do drzwi w środ­ku nocy, kto nie przyjechał jedną z wielu wind. 

Na ze­wnątrz roz­bły­ski­wa­ły świa­tła dol­nych pię­ter Tamy. Szum nie­ustan­nie pra­cu­ją­cych pomp nie zmie­nił swo­je­go rytmu; para po­kry­wa­ła okno od ze­wnątrz – pod­grze­wa­no wodę, by nie za­mar­z­ła w ru­rach.

Dura pod­kradł się do drzwi. Usły­szał dźwięk zamka, po czym głos babci.

– Kalen, stary dzia­du. Gdy przy­la­tu­ję, wcale nie przy­cho­dzisz mnie od­wie­dzić, i muszą minąć dwa dni, żebyś zauważył, że wró­ci­łam? Przy­po­mi­nasz sobie o trze­ciej w nocy?

– Bala. Do­brze cię wi­dzieć. Ja… Prze­pra­szam, ale…

– Wejdź. Cią­gnie zimno.

– Jest ze mną czło­wiek, do cie­bie. Szu­kał cię w kwa­te­rach pra­cow­ni­ków na­uko­wych, wy­obraź sobie…

– Dzię­ku­ję, panie Kalen, dalej już sobie po­ra­dzę. – Trze­ci głos, star­sze­go męż­czy­zny, był ochry­pły i zdy­sza­ny. – Dla­cze­go tu, nie w kwaterach, Kar­ba­la? Tyle scho­dów. Boże…

– Wchodź, We­bzer. Usiądź sobie w kuch­ni, napij się kawy.

– Kawy, dobre sobie. – Męż­czy­zna zdjął buty. – Masz tu pétrole?

Bez od­po­wie­dzi po­dą­żył do kuch­ni. Dura zo­ba­czył cień na ko­ry­ta­rzu: z grzy­wą roz­czo­chra­nych wło­sów, niósł obu­rącz wiel­ką tecz­kę. Gdy wcho­dził przez drzwi, Dura wstrzy­mał od­dech; ode­tchnął do­pie­ro, gdy usły­szał skrzy­pie­nie otwie­ra­nych ku­chen­nych sza­fek.

Bab­cia i Kalen dalej roz­ma­wia­li: pół­szep­tem, szyb­ko. Dura nie mógł prze­stać słu­chać.

– Nikt was nie śle­dził?

– Nie. Szli­śmy na około. Tak my­śla­łem, że je­steś z Durą. Jak chło­pak?

– Do­brze. Był zdzi­wio­ny. Nie mó­wi­łeś mu, że przy­le­cę?

– Nie wie­dzia­łem… no, czy tym razem na pewno. Chło­pak jest pra­wie do­ro­sły. Od na­stęp­ne­go roku bę­dzie miał wła­sną kartę ro­bot­ni­czą i bę­dzie pra­co­wał ze mną przy kon­ser­wa­cji ska­fan­drów do nur­ko­wa­nia. Go­lia­ty, każdy czte­ry metry wzro­stu. Dura za­wsze chciał je zo­ba­czyć. Mówi, wiesz, że on je na­pra­wi, znowu uru­cho­mi. Mówi, że wszyst­ko da się na­pra­wić. A rze­czy, które bu­du­je, żebyś tylko wi­dzia­ła…

– Dura leci ze mną na L-2, Kalen.

– Bala, co ty…

– Przy­kro mi. Dzię­ku­ję, że zaj­mo­wa­łeś się nim pod moją nie­obec­ność. Lecz teraz jest do stwo­rze­nia lep­szy świat, i tam jest miejsce Dury.

Dura nie za­snął tej nocy. Gdy rano za­dzwo­nił bu­dzik, był już spa­ko­wa­ny. Po­wkła­dał so­lio­sy do skrzyn­ki wy­ło­żo­nej ubra­nia­mi. Czy będą mogły latać po sta­cji ba­daw­czej? Może będą mogły za­py­lać ro­śli­ny, jak praw­dzi­we owady?

Słu­chał chra­pa­nia męż­czy­zny i bab­ci­ne­go mam­ro­ta­nia przez sen, oraz ci­che­go szumu radia, któ­rym za­głu­sza­li swoją ca­ło­noc­ną roz­mo­wę.

– Wy je­ste­ście dużo mil­sze, niż tamte gry­zą­ce osy – po­cie­szył so­lio­sy. – Na pewno znaj­dzie się dla was praca.

 

*

Stała pod prysz­ni­cem, wle­pia­jąc się w ka­fel­ki.

Nie czuła za­pa­chu wody od ponad dwóch lat. Ta na sta­cjach cuch­nę­ła chlo­rem, lub była zbyt zimna, by mieć ja­ki­kol­wiek za­pach. Khaos pach­nia­ła całą ziem­ską hi­sto­rią. Oraz bru­dem. Jej wła­snym i sta­rych rur, z któ­rej skła­da­ły się wnętrzności fil­tru­ją­ce wodę w Tamie. Za­pach przy­wo­łał wspo­mnie­nie dzie­ciń­stwa – kie­dyś Tama nie była tak roz­le­gła, lecz już wtedy woda cuch­nę­ła. Przez wiele miesięcy po przy­by­ciu do schro­nu, Kar­ba­la nie mogła przy­zwy­cza­ić się do za­pa­chu swo­ich ubrań.

Tamę Li­ving­sto­ne’a po­więk­szo­no w la­tach czter­dzie­stych, a potem pod ko­niec sześć­dzie­sią­tych, i po raz ostat­ni w roku wy­pra­wy po­za­pla­ne­tar­nej, set­nym. Ko­ry­to Kongo po­głę­bia­no, wier­cąc w skal­nym pod­ło­żu, co sku­tecz­nie prze­trze­bi­ło i za­bi­ło las desz­czo­wy, a wraz z nim kra­jo­braz Afry­ki. Po­głę­bia­no, choć już wtedy, gdy pod­ję­to de­cy­zję o wy­bu­do­wa­niu na niej Tamy, Kongo było naj­głęb­szą rzeką na świecie. Pod wodospadem, pod wulkaniczną skałą, wybudowano schro­nie­nie dla pięć­dzie­się­ciu ty­się­cy ludzi. Pora desz­czo­wa wy­par­ła porę suchą, pa­da­ło dzie­więć mie­się­cy na dwa­na­ście. Wodę wykorzystywano na każdy moż­li­wy spo­sób. Wy­do­by­wa­no ropę i że­la­zo, a sto­sun­ki mię­dzy­na­ro­do­we po­zwa­la­ły na sta­bil­ny han­del z Eu­ro­pą. Spro­wa­dza­no głów­nie leki i zboże. Pew­ne­go razu od­by­ła się tu nawet olim­pia­da sportów wod­nych. Sprze­da­wa­no bu­tel­ko­wa­ną wodę marki Kri­sta­le. W Tamie było wszyst­ko: pla­ców­ki ba­daw­cze prze­strze­ni ko­smicz­nej i inne agen­cje ae­ro­nau­tycz­ne. Tu miała też swoją sie­dzi­bę ko­mi­sja do spraw bio­róż­no­rod­no­ści.

Tama była naj­więk­szą ist­nie­ją­cą elek­trow­nią wodną. Ge­ne­ro­wa­ła gar­gan­tu­icz­ną po­tę­gę, do­star­cza­jąc pla­ne­cie czter­dzie­ści i czte­ry gi­ga­wa­ty ener­gii elek­trycz­nej.

Kar­ba­la nie mogła prze­stać pa­trzeć na pły­ną­cą rudą wodę. Drob­ne stru­my­ki lały się po jej ciele jak setki ma­lut­kich błot­ni­stych rzek.

 A teraz musi runąć.

Za­krę­ci­ła wodę i się­gnę­ła po ręcz­nik.

 

*

– Zna­la­złam pracę dla two­ich os, Dura. Umiał­byś im wbu­do­wać takie mo­du­ły? Mam wzmac­nia­cze za­się­gu, żebyś mógł ste­ro­wać na parę ki­lo­me­trów.

– Co to?

– Nie bierz gołą ręką.

– Ty no­sisz w kie­sze­ni…

– Ja mogę. Mnie już nic nie za­szko­dzi.

Dura wie­dział, że z bab­cią nie ma dys­ku­sji. Za­ło­żył rę­ka­wi­ce spa­wal­ni­cze i obej­rzał pła­ski dysk z każ­dej stro­ny. Był bar­dzo lekki, a wzór i logo przy­wio­dło Durze na myśl pro­duk­cję po­za­świa­to­wą.

– To zbior­ni­ki na prób­ki – wy­ja­śni­ła bab­cia. – Mu­si­my za­brać dla sie­bie tro­chę czę­ści do naprawy.

Nim bab­cia opo­wia­da­ła kłam­stwo, drgał jej kącik ust. Dura miał tak samo – Kalen na­tych­miast po­zna­wał, kiedy oszu­ki­wał.

– Czę­ści? – do­py­tał.

– Na­sio­na. Kody ge­ne­tycz­ne. Ludz­kie ko­mór­ki ja­jo­we, ła­dun­ki ter­mo­ją­dro­we, ra­kie­ty ba­li­stycz­ne, ro­bo­ty głę­bi­no­we. Szko­da, by się zmar­no­wa­ło. Nie za­bie­rze­my Go­lia­tów, ale parę na­sion…

– Zmar­no­wa­ło? – wy­ła­pał Dura.

– Zie­mia umrze, Dura. To dla­te­go wy­bu­do­wa­no Skar­biec. Ale życie wy­ho­do­wa­ne przez czło­wie­ka za­wsze bę­dzie inne od tego wy­cho­wa­ne­go przez matkę na­tu­rę. Mó­wi­łam ci, jak bio­lo­dzy sklo­no­wa­li ze szczą­tków „sło­nia”? Długo kłó­co­no się, czy ma być „afry­kań­ski”… Nazwa nie ma za­sto­so­wa­nia, je­że­li nie bę­dzie już Afry­ki.

– Jak to, nie bę­dzie, bab­ciu? Całej Afry­ki? Prze­cież je­ste­śmy bez­piecz­ni na Tamie.

– Tama jest tylko tym­cza­so­wym schro­nie­niem. Dla ludzi i nie tylko. Te bun­kry przy­go­to­wa­no na wypadek ka­ta­stro­fy nu­kle­ar­nej. Są tutaj hydry, dak­ty­low­ce, wel­wi­czia prze­dziw­na…

– Ale po co nam one, skoro wszyst­kie są w Skarb­cu?

Bab­cia otarła usta. Otwo­rzy­ła wy­ście­ła­ną wa­li­zecz­kę z dwu­dzie­sto­ma ko­lej­ny­mi pła­ski­mi dys­ka­mi.

– Zro­bisz to dla mnie, ko­cha­ny?

 

*

Kar­ba­la opła­ci­ła trans­port na wie­czór i po­szła się po­że­gnać z We­bze­rem. Otwo­rzył jej drzwi z wnucz­ką na rę­kach. Blady, z wyłupiastymi czarnymi oczami, przypominał trupa. Biała grzy­wa prze­rze­dzi­ła się, ale nadal się golił, nadal nie­na­gan­nie ubie­rał i wciąż zaj­mo­wał się wnucz­ką, wcale nie wy­pusz­czał jej z rąk. Ze śpią­cym nie­mow­lę­ciem w szar­fie uści­snął krót­ko Kar­ba­lę. To było naj­wy­lew­niej­sze oka­za­nie emo­cji, jakiego do­świad­czy­ła od Da­vi­da We­bze­ra przez trzy­dzie­ści lat wspól­nej pracy. Po­czu­ła, że wcale nie zna ko­smo­bio­lo­ga tak do­brze, jak my­śla­ła.

Ści­śnię­ta ma­lut­ka buzia po­ru­szy­ła ustecz­ka­mi, wy­pu­ści­ła bą­be­lek śliny, po czym po­now­nie za­pa­dła w sen. Kar­ba­la czuła, że po­win­na za­py­tać o imię, o sa­mo­po­czu­cie, ży­czyć po­myśl­no­ści. Po­wie­dzieć, że ma­luch jest po­dob­ny do pra­dziad­ka, bo rze­czy­wi­ście, mała miała grzy­wę gę­stych wło­sów. Lecz nic z tego nie miało zna­cze­nia. Czar­ne oczy We­bze­ra nie były martwe, były w ża­ło­bie. Po osobie, któ­rej nigdy nie pozna, któ­rej nie bę­dzie dane do­ro­snąć. Która do­pie­ro przy­szła na świat, zdro­wa, silna i pięk­na.

– Przy­kro mi.

We­bzer kiw­nął głową. Ledwo, jakby szyja była przy­spa­wa­na do karku. Ol­brzy­mi cię­żar nie po­zwa­lał mu się po­ru­szać. Roz­ma­wia­li o tym wie­lo­krot­nie, lecz żal nie ustę­po­wał; wręcz prze­ciw­nie, na­ra­stał jak guz na sercu.

Który w końcu musi pęknąć.

– Na pewno nie… – Kar­ba­la nie skoń­czy­ła. Znała od­po­wiedź. Oboje znali.

– To już wszyst­ko? – za­py­tał, ko­ły­sząc nie­mow­lę. – Piekę ja­błecz­nik, z tych mio­do­wych ja­błek z Ko­ran­tis-3. Sma­ku­ją jak te z sadu mojej babci. Ze­rwij mi parę, gdy tam bę­dziesz.

Kar­ba­la do­brze wie­dzia­ła, że nie ma żad­ne­go ja­błecz­ni­ka. W miesz­ka­niu nie ma nawet kuch­ni.

Kiw­nę­ła głową.

 

*

Dura usiadł po tu­rec­ku na tyl­nym sie­dze­niu rzą­do­we­go he­li­kop­te­ra. Wiel­ki­mi słu­chaw­ka­mi od­ciął się od har­mi­dru lą­do­wi­ska.

Głę­bo­ko w sys­te­mie Tamy, za wie­lo­ma ślu­za­mi po­wietrz­ny­mi, chma­ra so­lios roz­dzie­li­ła się, by wle­cieć w głąb wy­łą­czo­nych z obie­gu rur. Dura sku­pił się na jed­nej – na ob­ra­zie z ka­me­ry. Soliosa pruła dalej, ku źró­dłu cie­pła, jak po­in­stru­owa­ła Durę bab­cia, aż wle­cia­ła przez pła­ski wylot rury do wiel­kie­go po­miesz­cze­nia.

Gąszcz zie­le­ni był tak in­ten­syw­ny, że oczy za­bo­la­ły od sa­me­go pa­trze­nia w ziar­ni­sty od­bior­nik. Nigdy nie wiedział ta­kie­go ko­lo­ru. Oka­za­ło się, że było ich wię­cej: żółty, nie­bie­ski, czer­wo­ny, ró­żo­wy, biały… Rzędy ro­ślin w ma­lut­kich kwa­dra­to­wych ogród­kach cią­gnę­ły się we wszyst­kie stro­ny owal­ne­go po­miesz­cze­nia. Krza­ki miały tyle drob­nych liści, że nie można było ich zli­czyć. Nie­któ­re miały tylko ło­dy­gi i były pa­sia­ste, zie­lo­no-białe. Wiel­kie kie­li­chy po­ma­rań­czo­wych kwia­tów miały w środ­ku mnó­stwo ru­cho­mych wło­sków, nie­któ­re rośliny miały za­krzy­wio­ne kolce, a jesz­cze inne były bul­wa­mi albo owo­ca­mi. Dura po­zna­wał nazwy z atla­su: ki­wa­no, piż­mian ja­dal­ny, ba­na­no­wiec mro­zo­od­por­ny…

W naj­dal­szej czę­ści ogro­dzo­nej na­tu­ry były pro­sto­kąt­ne pa­let­ki ziemi o róż­nych ko­lo­rach, przez które prze­ta­cza­ły się sta­ro­daw­ne ro­bo­ty kro­czą­ce, wy­ko­pu­ją­c dołki w rów­nym od­stę­pie od sie­bie. Dura po­znał model, jego drony sa­dzą­ce były z samej pro­duk­cji. Drony od ko­pa­nia dołów? My­ślał, że nie było do nich czę­ści za­mien­nych i nie dały się już uru­cho­mić. Tak mówił Kalen, ale Dura za­wsze prze­czu­wał, że stary in­ży­nier się myli – wszyst­ko można na­pra­wić i uru­cho­mić po­now­nie, wy­star­czy tylko wie­dzieć, jak. Węże i rurki roz­py­la­ły mgieł­kę wody nad nie­któ­ry­mi miej­sca­mi. So­lio­sa po­le­cia­ła w stro­nę wody, zwa­bio­na wi­do­kiem. Na jed­nym z ogrom­nych liści sie­dzia­ła wiel­ka sza­ro­zie­lo­na mokra istota, z ocza­mi po bo­kach małej głowy. Tra­fi­ła so­lio­sę dłu­gim ró­żo­wym ję­zy­kiem, który nagle wy­strze­lił jej z pasz­czy. So­lio­sa od­bi­ła się i, bzy­cząc, po­le­cia­ła zyg­za­kiem w prze­ciw­nym kie­run­ku. Dura od­zy­skał ste­ro­wa­nie do­pie­ro po chwi­li – za­sięg robił się coraz gor­szy. Musi wy­star­czyć, my­ślał roz­go­rącz­ko­wa­ny. Chcę to wszyst­ko zo­ba­czyć…

Było pięk­niej­sze niż w atla­sie, było tu, w Tamie…

Ko­lum­na na środ­ku słu­ży­ła jako miej­sce do wspi­nacz­ki dla czep­nych łodyg. Na samej górze było okrą­głe okno z gru­be­go żół­te­go szkła, które wpuszczało przyjemne żółte świa­tło. My­śla­łem, że słoń­ce jest czer­wo­ne, po­my­ślał Duro, wspo­mi­na­jąc swój sen. Było tu również…

Drze­wo!

Po­kie­ro­wał so­lio­sę ku ol­brzy­mo­wi. Miał zaokrąglony pień i ga­łę­zie tylko na samej górze. „Ba­obab afry­kań­ski”.

Bab­cia mó­wi­ła, że nie ma już Afry­ki…

Nim skoń­czył myśl, obraz za­fa­lo­wał i znik­nął, jakby so­lio­sa wy­łą­czy­ła się w locie. Dura stra­cił widok z ka­me­ry. Ścią­gnął słu­chaw­ki i ro­zej­rzał się po lą­do­wi­sku. Ta­mer­si bie­ga­li z krót­ko­fa­lów­ka­mi, roz­brzmie­wa­ło dud­nie­nie alar­mu. Sy­gna­ły mi­go­ta­ły, na prze­mian czer­wo­ne i białe.

Kar­ba­la wpa­dła do śmi­głow­ca i za­trza­snę­ła drzwi. W dłoni ściskała pilota; był identyczny, jak ten do sterowania solios. Gdy dostrzegła, że Dura na niego patrzy, wyrzuciła go przez okno.

– Bab­ciu… Co się dzie­je?

– Awa­ria Tamy. Po­waż­na, są­dząc po… – Urwa­ła, zagłuszona ja­zgo­tem sy­re­ny alar­mo­wej. Dźwięk po­ru­szał że­bra­mi Dury, kłuł w gar­dło i skro­nie. Po­wie­trze pach­nia­ło me­ta­lem. – Au­to­pi­lot. Od­la­tu­je­my.

Po­twier­dzam.

Wnę­trze śmi­głow­ca roz­świe­tli­ło się, śmi­gła po­ru­szy­ły.

– A so­lio­sy? Nie wró­ci­ły…

– Zbu­du­jesz nowe, Dura! Chyba nie chcesz wy­glą­dać tak, jak ja? Bez wło­sów bę­dziesz przy­po­mi­nał jajo.

Do pierw­sze­go pi­lo­ta. He­li­kop­ter rzą­do­wy RZ-UK prosi o kon­takt. Dwie jed­nost­ki po­li­cyj­ne…

– Igno­ruj. – Bab­cia za­pię­ła pasy. – Cel: Ko­ran­tis-3.

Po­twier­dzam.

 

*

Ka­ta­stro­fa w Afry­ce

Wy­buch elek­trow­ni wod­nej na rzece Khaos

We­dług wstęp­nych wy­li­czeń śmierć po­nio­sło trzy­dzie­ści ty­się­cy osób, a licz­ba ofiar przekracza sto ty­się­cy. Pro­gno­zy Szta­bu Kry­zy­so­we­go ostrze­ga­ją Eu­ra­zję przed klę­ską ży­wio­ło­wą. Wstrząs wy­wo­ła­ł alarm ją­dro­wy na Oce­anie Spo­koj­nym. Trwa ewa­ku­acja pod­wod­nych bun­krów i mi­gra­cja oca­la­łych do ośrod­ka ra­tun­ko­we­go GI­BRAL­TAR-2. Trwa­ją pro­te­sty, rząd Zjed­no­czo­nej Nowej Afry­ki podał się do dy­mi­sji. W związ­ku z ma­so­wo re­zer­wo­wa­ny­mi lo­ta­mi, tym­cza­so­wo wstrzy­ma­no ruch na sta­cjach SUN, MEZA i KO­RAN­TIS-2.

„To ko­niec Ziemi, jaką znamy”, mówi Na­czel­na Ko­mi­sji Ko­smicz­nej, Hun­dra Ot­ta­wai. „Wy­buch zo­stał wy­wo­ła­ny serią po­mniej­szych eks­plo­zji w sys­te­mie pomp Tamy Li­ving­sto­na. Nie usta­lo­no ich przyczyny. Pod­czas prac ra­tun­ko­wych od­sło­nię­to wnę­trze Tamy, któ­rym oka­zał się sys­tem bun­krów flo­rycz­nych. Za­bez­pie­czo­no część prze­cho­wy­wa­nych tam za­so­bów. Ludz­kość bę­dzie mu­sia­ła po­le­gać w ca­ło­ści na za­pa­sach zgro­ma­dzo­nych w Skarb­cu”.

Już wkrót­ce roz­pocz­nie się re­la­cja na żywo z pro­ce­su są­do­we­go. Przypominamy, że zgodnie z kodeksem postępowania karnego w sprawie procesowania seryjnych morderców i zbrodniarzy wojennych, zostało podane serum praw­do­mów­ności.

 

Kar­ba­la Deon’dor v. Pla­ne­ta Zie­mia

– Czy dzia­ła­ła pani sama?

– Tak.

– A dok­tor David We­bzer, przed po­peł­nie­niem rozszerzonego sa­mo­bój­stwa?

– Przez lata gro­ma­dził dane, był współ­au­to­rem wy­li­czeń. Lecz to ja je­stem od­po­wie­dzial­na. David po­go­dził się z za­pro­po­no­wa­nym prze­ze mnie roz­wią­za­niem.

– Czy ktoś wpły­nął na tę de­cy­zję?

– Nie.

– Czy na­le­ży pani do or­ga­ni­za­cji ter­ro­ry­stycz­nej?

– Nic mi o tym nie wia­do­mo.

– Jakie są pani po­glą­dy po­li­tycz­ne?

– Nie­istot­ne w tej kwe­stii.

– A pani po­glą­dy etycz­ne?

– Hu­ma­ni­ta­ryzm. Generalizuję.

– Czy to sar­kazm, pani Deon’dor? Przy­po­mi­nam, że prawo do­pusz­cza zwiększenie dawki serum.

– Mówię praw­dę, pro­ku­ra­to­rze Ste­ele. Humanitaryzm zakłada oszczę­dze­nie czło­wie­ko­wi nie­po­trzeb­ne­go cier­pie­nia.

– Spo­kój na sali roz­praw! Pro­szę do­okre­ślić!

– Moim pla­nem było do­tar­cie do bun­kra wy­bu­do­wa­ne­go w Kun­de­lun­gu po lu­do­bój­czych zbrod­niach Bel­gów na po­cząt­ku ze­szłego tysiąclecia, któ­re­go położenie odkryłam podczas pracy na Li­ving­sto­ne-2. Pierwotną wersję Skarbca. Zgro­ma­dzo­ne tu prób­ki po­cho­dzi­ły bez­po­śred­nio z re­zer­wa­tów przy­ro­dy i zo­sta­ły uszczelnione pięćdziesięcioma piętrami zabezpieczeń. Projekt zakładał porażkę podboju kosmosu i powrót ludzi na zmie­nio­ną po­wierzch­nię pla­ne­ty. Po apokalipsie mielibyśmy odkryć bunkier ratunkowy i z jego pomocą ożywić Ziemię.

– Pani Deon’dor. Mówi pani, że był to akt koniecznego poświęcenia. Lecz po co ludz­kości ziemskie za­pa­sy z Li­ving­sto­ne, jeśli po­sia­da ich kopie, na ge­ne­ru­ją­cej mi­liar­do­we do­cho­dy sta­cji ba­daw­czej Skar­biec? Na Li­ving­sto­ne-2, gdzie znaj­du­je się wszyst­ko, co nie­zbęd­ne, by od­two­rzyć eko­sys­tem przy­ja­zny czło­wie­ko­wi?

– Z tego po­wo­du, że Skar­biec na Li­ving­sto­ne-2 jest pusty.

– Su­ge­ru­je pani, że…

– Kor­po­ra­cja ATLAS jest kłam­li­wą kurwą. Tak, panie pro­ku­ra­to­rze, to wła­śnie su­ge­ru­ję. Ba­da­nia są fał­szo­wa­ne od czasu po­raż­ki pro­jek­tu sklo­no­wa­nia sło­nia afry­kań­skie­go. Nie ma żad­ne­go sło­nia. Je­dy­ny słoń we wszech­świe­cie jest w tym po­miesz­cze­niu, i jest nim na­iw­ne za­ufa­nie oby­wa­te­li wobec ko­smicz­nej kor­po­ra­cji. Wi­dzia­łam Skar­biec, ludz­ko­ści. Jest pusty. Ziem­skie za­pa­sy to wasza je­dy­na szan­sa. Ro­zu­mie­cie już, dla­cze­go Tama mu­sia­ła runąć?

 

*

Durę nu­dzi­ły wia­do­mo­ści, ale na stat­ku były tylko trzy ka­na­ły, a na wszyst­kich mó­wio­no o tym samym.

DEON’DOR UNIE­WIN­NIO­NA

PRZE­RWA­NIE TAMY LI­VING­STO­NA OD­SŁA­NIA SPI­SEK KOR­PO­RA­CJI

SKAR­BIEC LUDZ­KO­ŚCI PUSTY

Dura za­gryzł wargę i wy­łą­czył od­bior­nik. Od­ru­cho­wo po­szu­kał ręką so­lio­sy w kie­sze­ni, ale wy­brzu­sze­nie w kom­bi­ne­zo­nie było jabł­kiem. Wyciągnął owoc po raz pierw­szy, odkąd opu­ści­li Ko­ran­tis-3.

– Od­wa­gi, chłop­cze. – Bab­cia wy­glą­da­ła już le­piej, ale wciąż było widać czar­ne żyły na jej twa­rzy i szyi, po­zo­sta­łość po pro­ce­sie. Dura nie za­uwa­żył, kiedy się obu­dzi­ła. Po­ru­szy­ła obo­la­łym cia­łem, by wstać z ka­na­py. – Tam gdzie le­ci­my, jabł­ka bę­dzie­my mu­sie­li wy­ho­do­wać sobie sami. Wciąż je­steś pe­wien, że chcesz zo­stać ze mną?

– Chcę. – W gar­dle miał gulę, wiel­ką jak jabł­ko. – Muszę zbu­do­wać nowe so­lio­sy.

– Na Li­ving­sto­ne-3 zbu­du­jesz dużo wię­cej niż so­lio­sy. Wszyst­ko można na­pra­wić i uru­cho­mić po­now­nie, wy­star­czy tylko wie­dzieć, jak. Praw­da?

– Zie­mię?

– A nawet Słoń­ce. Szyb­ko, zo­bacz. W końcu je widać.

Słoń­ce było ośle­pia­ją­cym bia­łym świa­tłem. Dura nigdy nie wi­dział ta­kie­go, ale nie mógł prze­stać pa­trzeć.

Na Ziemi so­lio­sy że­ro­wa­ły na so­lar­nych ochła­pach. Światło widoczne z Tamy nigdy nie było praw­dzi­we. Prawdziwe Słońce wy­glą­da­ło jak bomba za­trzy­ma­na w cza­sie, w mo­men­cie de­to­na­cji.

Oka­za­ło się, że bab­cia miała rację. I choć Dura wie­dział, że nigdy jej nie wy­ba­czy, lu­dzie nie mieli wy­bo­ru: mu­sie­li prze­żyć w ko­smo­sie. Zbu­du­ję dla nas nową Zie­mię, obie­cał sobie. Skoro znisz­czy­li­śmy starą.

Tam­ten sen mógł być tylko jed­nym w całym atla­sie pięk­nych snów.

Koniec

Komentarze

Świetny tekst. Jedno z lepszych opowiadań sci-fi jakie tu czytałem; potrafiące wzbudzić wiele emocji. Świat, w którym korporacje okłamują i zniewalają ludzkość to oczywiście nic nowego, ale naturalna potrzeba wolności chyba musi zwyciężyć. I to jest to pozytywne przesłanie. Pozdr.

Dura nie mógł uwierzyć, że przez dwanaście lat życia nigdy nie widział prawdziwego słońca.

…?

Przypominały rój owadów, stworzonka o zielonym pancerzu. Chciał wziąć sobie jednego do kolekcji, ale nie mógł się poruszyć – stał wryty, chłonąc zapach mokrej ziemi.

Stworzonek o zielonych pancerzach. Chciał sobie wziąć – i tu nie wiem, czy chodzi o liście, czy o owady. I: stał jak wryty. To jest idiom.

Kołyszące się liście brzmiały jak wodne dzwoneczki

Lepiej: dźwięczały.

Dura chciał zostać tu na zawsze

Dura chciał tu zostać na zawsze.

Atlas botaniczny spadł mu z piersi, kiedy poderwał się spod kołdry. Wystrzelił z łóżka i przebiegł przez pokój, by wpuścić światło do pracowni.

Hmmm.

Godziny dostępnego światła słonecznego trwały od siódmej do czternastej.

To już całkiem nie po polsku.

Tama Livingstone’a była największą tamą na świecie i zarazem największą na świecie elektrownią wodną

Hmmm.

Dura urodził się w Tamie i od tamtego momentu z niej nie wychodził

Dura urodził się w Tamie i nigdy z niej nie wychodził.

Zanim nie wystąpiła z brzegów i zalała pół kontynentu.

Tu można różnie: Zanim wystąpiła z brzegów i zalała pół kontynentu. Dopóki nie wystąpiła z brzegów i nie zalała połowy kontynentu.

na podstawie których zbudował swoje roboty

Może i na podstawie ciekawostek, ale i tak – hmm.

wykopał ze schowku

Ze schowka. https://wsjp.pl/haslo/podglad/31807/schowek/5064718/na-rzeczy

co wyda mu się najciekawsze – ze sterty pudeł i rupieci, którą powiększał każdego roku

Hmm. Po co myślnik?

Dura przyspawał nawet kamerę

Spawanie takiego maleństwa? Nie znam się na tym, ale nie lepiej przylutować?

czarno żółte pasy

Czarno-żółte pasy. https://sjp.pwn.pl/zasady/186-50-Pisownia-przymiotnikow-zlozonych-typu-bialo-czerwony;629540.html

baterie złożył na kształt ośmiościennych płytek, ale mimo wzoru w atlasie, wyglądały dziwacznie

…?

pomylił coś, dobierając liczbę nóg do proporcji korpusu

Co ma liczba nóg do proporcji?

Dla bezpieczeństwa, soliosy

"Dla bezpieczeństwa" albo bym wycięła, albo zamieniła na "na wszelki wypadek".

łaknęły do światła

Łaknie się czegoś, nie "do czegoś".

poprzyczepiał do swojego ubrania

A było tam jakieś inne ubranie?

Soliosy brzęczały niecierpliwie, kiedy powoli otwierały się żaluzje, aż Dura otworzył świetlik, a roboty wyleciały.

Hmm.

Brzęczały coraz odleglej

Odległość nie jest cechą samego brzęczenia.

Wyprawa pozaświatowa Livingstone-2 ocaliła tych, którzy przeżyli.

Nie wiem, co próbujesz powiedzieć.

Była cudem inżynieryjnym

Była cudem inżynierii.

Wodę wodospadu podświetlano fioletowymi reflektorami, tak intensywnymi, by kryły kolor brudnego błota, z którego w większości składało się Kongo.

Po co? Wodospad podświetlano fioletowymi reflektorami, na tyle intensywnymi, że ukrywały kolor brudnego błota, z którego w większości składało się Kongo.

we wiecznej mgle

W wiecznej mgle.

radioaktywnych lasów tropikalnych

Od kiedy powódź powoduje radioaktywność? Chyba są w Kongo złoża uranu, ale bez przesady?

wraz z nią, powstała

Przecinek zupełnie z kosmosu. Wystrzel go z powrotem.

Pan Webzer, proszony do sektoru ósmego

Pan Webzer proszony do sektora ósmego. Drugie zdanie tak samo.

Niczym smoczyca, Naczelna strzegła swojego Skarbca.

Hmm.

dysząc siarką w zgarbione karki ludzików widocznych na kamerach

Widocznych na monitorach. Hmm.

Projekt musiał być zakończony przed powrotem na Ziemię najważniejszych naukowców, na dwutygodniową przepustkę.

Przepustkę?

Oczami wskazał na Naczelną.

Zbędne "na".

wydawała się być pogrążona w medytacji

Zbędne "być".

że nie życzyła sobie

C.t.: nie życzy sobie.

Webzer też mieszkał tu z rodziną, i podobnie jak Karbala miał wnuka

Webzer też mieszkał tu z rodziną, i, podobnie jak Karbala, miał wnuka.

dwunastogodzinnym dostępem słonecznym

Hmm. Dostępem do Słońca?

Po pracy, Webzer

Tu bez przecinka.

Webzer postanowił zapuścić włosy do czasu narodzin

Nie po polsku.

lecz zestawienia danych, na których się skupiała, świadczyły, że sytuacja jest niewesoła

Hmm?

Jej studenci przezywali ją modliszką.

"Jej" zbędne.

w postaci kolczyka w kształcie zielonej owadziej główki.

Jednego?

Długo po kryzysie ekologicznym wcale nie było modliszek. Przywrócono je do życia

To jak w końcu było? Pierwsze zdanie sugeruje, że od kryzysu minęło dużo czasu i modliszek nie ma. Drugie – że już są.

Zombie zoo było schedą ludzkości

Po kim? https://wsjp.pl/haslo/podglad/5444/scheda

morskim świetle

?

przytrzymała ich dłonie.

Hmm.

chciał wypuścić ją

Chciał ją wypuścić.

w ustronnym miejscu, żeby mieć dobry widok z góry

Co ma jedno do drugiego?

Uśmiechnął się kamerze przemysłowej

Uśmiechnął się do kamery.

wlocie do wentylacji

"Do" zbędne.

okazały się być dziennikarzami

"Być" zbędne.

Patrzyła, jak helikopter zatoczył łagodne koło i wylądował, a śmigła – podobne jak płetwy ryb z atlasu Dury – złożyły się i znieruchomiały

Patrzyła, jak helikopter zatacza duże koło i ląduje, a śmigła – podobne do płetw ryb z atlasu Dury – składają się i nieruchomieją.

Nie miał wątpliwości, że była to rządowa biomaszyna

"Była" zbędne.

chitynowym jaskrawym pancerzu

Dałabym "jaskrawy" na początek, bo bardziej się rzuca w oczy.

od rządowego helikopteru

https://wsjp.pl/haslo/podglad/8872/helikopter Helikoptera.

usiłował osłonić się oburącz przed wiatrem

?

Wiał znad wody; smagała twarze ludzi wychodzących z helikopteru

Mężczyzna? I co właściwie smagało? Wiało znad wody; bryzgi smagały twarze ludzi wysiadających z helikoptera.

muru z czarnych parasolek, które utworzyli tamersi

Muru czarnych parasolek, który utworzyli tamersi.

Rozepchali lewitujące kule kamer, zbijając jedną.

Niejednoczesne: Rozepchali lewitujące kule kamer, jedną zbili.

Nie ze strachu, choć ludzie rozbiegli się

A te kule są niebezpieczne?

Jest drapieżnikiem i musi gryźć, bo taką ma pracę.

Ale nie ludzi…

Zachichotałaby, gdyby nie kosztowała akurat zupy.

Hmm.

Poparzyła ją w język

Kto tu jest podmiotem?

dumy ze swoich kreacji

Dumny, a kreacje to ubrania.

jak twoja matka i babka przed tobą

Anglicyzm.

Wyrosły na mieszance marsjańskiej gleby i naszym ziemskim kompoście

A nie na mieszance gleby i kompostu?

Rozbijała ich skorupy z cichym chrzęstem, po czym wkładała do gotującej wody.

Może tak: Z cichym chrzęstem rozbijała ich skorupy, po czym wkładała do gotującej się wody.

Wspominała chwilę pewną kolację

"Chwilę" albo wytnij, albo dodaj "przez".

upieczonych na jałowcowym żarze

W żarze.

Na deser, kucharz

Tu bez przecinka.

Nie było wątpliwości, że wyginięcie części ziemskiej flory odebrało ludzkości dużo więcej, niż z początku założył sztab kryzysowy.

?

Strata smaku i zapachu kaleczyła człowieka wiele pokoleń wprzód. Upośledzał dwa zmysły, zabijał percepcję i tępił; jak zwierzę, pochwycone siłą, by skończyć w klatce, gdzie miało poddać ducha.

…? O co chodzi? Co upośledza co?

ku jego całkowitemu zdumieniu

Zdumienie może być olbrzymie, ale całkowite?

nawigował soliosami

Hmm.

Sterowane roboty snuły się ospale tuż nad podłogą, zderzając się w locie.

Czy to jest jednoczesne?

Część leżała bez ruchu na podłodze i mimo starań Dury, nie udało się ich włączyć.

Wtrącenie: Część leżała bez ruchu na podłodze i, mimo starań Dury, nie udało się ich włączyć.

Karbala wiedziała, co zaburzało sygnał

C.t.: Karbala wiedziała, co zaburza sygnał.

co ma spakowane w bagażu podręcznym

"Spakowane" zbędne.

Karbalę rozbawiło, jak nieaktualne było to powiedzenie.

C.t.: jest. Nie rozumiem nieaktualności powiedzenia.

Pola były produktem całkowicie zależnym od człowieka, jak pacjent podłączony do kroplówki

Nie widzę analogii.

Naturalnie intuicyjny mózg stale prowokuje kreatywne myślenie.

Co to znaczy? Co to znaczy "prowokować"?

Jest wartościowszy od mózgu wyuczonego rozwiązań

Jest bardziej wartościowy od mózgu pełnego wyuczonych rozwiązań, może.

Chciał upewnić się

Chciał się upewnić, ale sporo tych "się".

że pod oknem nie stał

C.t.: nie stoi.

Szum nieustannie pracujących pomp nie zmienił swojego rytmu

Hmm.

podgrzewano wodę, by nie zamarzła w rurach.

Dlaczego miałaby zamarznąć?

żebyś zainteresował się, że wróciłam?

Nie po polsku. Żebyś zauważył, że wróciłam.

Trzeci głos, ochrypły i zdyszany, należał do starszego mężczyzny.

Głos nie ma właściciela.

Dlaczego mieszkasz tu, Karbala?

Hmm.

na około

Łącznie.

Mówi, wiesz, że on je naprawi, znowu uruchomi.

Skoro nie działają, po co marnować wysiłek na ich konserwację?

Lecz teraz jest do stworzenia lepszy świat, a miejsce Dury jest właśnie w nim.

Dziwne zdanie.

Słuchał chrapania mężczyzny i babcinego mamrotania przez sen, oraz cichego szumu radia, którym zagłuszali swoją całonocną rozmowę.

Hmm.

Stała pod prysznicem, wlepiając się w kafelki.

… co ona właściwie robiła?

Jej własnym i starych rur, z której składały się trzewia filtrujące wodę w Tamie.

Z których, ale od kiedy trzewia coś filtrują?

Jeszcze wiele miesięcy po przybyciu do schronu, Karbala nie mogła przyzwyczaić się do zapachu swoich ubrań.

Przez wiele miesięcy po przybyciu do schronu Karbala nie mogła się przyzwyczaić do zapachu swoich ubrań.

co skutecznie przetrzebiło i zabiło las deszczowy

https://wsjp.pl/haslo/podglad/90242/przetrzebic/5225212/lasy Samo wiercenie?

zmieniając krajobraz Afryki

Czego nie robi imiesłów?

Pogłębiano, choć Kongo było uważane za najgłębszą rzekę

Najgłębsza, jaka jest, to nie to samo, co dość głęboka do naszych potrzeb…

Powulkaniczne skały trzymały

Rym, a skały są wulkaniczne.

Pora deszczowa wyparła porę suchą

?

Korzystano z wody w każdy możliwy sposób

Co to znaczy?

olimpiada w sportach wodnych

Raczej: sportów wodnych.

placówki badawcze przestrzeni kosmicznej

Hmm.

Generowała gargantuiczną potęgę

Bardzo dziwnie to brzmi. https://wsjp.pl/haslo/podglad/10858/potega

Umiałbyś wbudować im takie moduły?

Umiałbyś im wbudować takie moduły?

że z babcią nie było dyskusji

C.t.: nie ma.

Był bardzo lekki, a wzór i logo przywiodło Durze na myśl produkcję pozaświatową.

Hmm.

Nim babcia opowiadała kłamstwo, drgał jej kącik ust. Dura robił to samo – Kalen natychmiast poznawał, kiedy oszukiwał.

Zanim babcia skłamała, drgał jej kącik ust. Dura miał tak samo – Kalen natychmiast poznawał, kiedy go oszukiwał.

wychodowane

https://sjp.pwn.pl/szukaj/hodowa%C4%87.html

przez człowieka zawsze będzie inne od tego wychowanego przez matkę naturę.

?

sklonowali ze szczątek „słonia”

Szczątków. https://wsjp.pl/haslo/podglad/13103/szczatki

Nazwa nie ma zastosowania, jeżeli nie będzie już Afryki.

Dyskusyjne.

Jak to nie będzie, babciu?

Jak to, nie będzie, babciu?

Te bunkry przygotowano na przetrwanie katastrofy nuklearnej

Te bunkry przygotowano na wypadek katastrofy nuklearnej.

Babcia roztarła usta.

?

poszła pożegnać się

Się pożegnać.

Otworzył jej drzwi z wnuczką na rękach.

Hmmm.

Jego twarz była naprężona,

Co to znaczy?

Ze śpiącym niemowlęciem w szarfie uścisnął krótko Karbalę

?

To było najwylewniejsze okazanie emocji, jaką doświadczyła

To było najwylewniejsze okazanie emocji, jakiego doświadczyła.

Poczuła, że wcale nie znała

C.t.: nie zna.

Ściśnięta malutka buzia poruszyła usteczkami, wypuściła bąbelek śliny, po czym ponownie zapadła w sen.

Buzia zapadła w sen?

Czarne oczy Webzera należały do człowieka pogrążonego w żałobie.

Oczy też nie mają właściciela.

Za osobą, którego nigdy nie pozna, któremu nie będzie dane dorosnąć.

Żałoba jest po osobie: Po kimś, kogo nigdy nie pozna, komu nie będzie dane dorosnąć.

lecz żal nie ustępował; wręcz przeciwnie, narastał, aż miał pęknąć.

?

że nie było żadnego jabłecznika

C.t.: nie ma.

na obrazie z kamery najgłębiej podążającej soliosy

Co to znaczy?

Nigdy nie wiedział takiego koloru.

Literówka.

malutkich kwadratowych ogródkach

Ogródkach? Czy on zna ogródki?

zielono białe

Z myślnikiem.

jeszcze inne były bulwami albo owocami

Kielichy kwiatów?

W najdalszej części ogrodzonej natury

Natura jest abstraktem. Nie ma części.

przetaczały się starodawne roboty kroczące, wykopujące dołki w równym odstępie od siebie

przetaczały się starodawne roboty kroczące, wykopując dołki w równych odstępach.

były odłamem tej samej produkcji

Odłamem?

wystarczyło tylko wiedzieć

Wystarczy tylko wiedzieć.

Soliosa poleciała w jej stronę, zwabiona widokiem.

W stronę czego?

mokra kreatura

https://wsjp.pl/haslo/podglad/81276/kreatura

Soliosa odbiła się i bzycząc poleciała

Soliosa odbiła się i, bzycząc, poleciała.

okno, z grubego żółtego szkła, które rzucało przyjemne żółte światło

Hmm.

Drzewo!, dostrzegł nagle

Drzewo! pomyślał nagle.

górującemu olbrzymowi

Górującemu – nad czym?

Było obłe, miało gruby pień i gałęzie tylko na samej górze.

Olbrzym było obłe? Uważaj na związki zgody. Ponadto: https://wsjp.pl/haslo/podglad/100015/obly

Ściągnął słuchawki i rozejrzał po lądowisku.

Zjedzone "się".

by posłuchać jazgoczącej syreny

Jakby miała wybór?

Dźwięk poruszał żebrami Dury; bolesny, kłuł w gardło i skronie.

"Bolesny" to jednak nadmiar.

Wybuch elektrowni wodnej na rzece Khaos

I tak sama z siebie wybuchła? Bujać, to my, ale nie nas. Zresztą to coś, co zakłócało osy, to wyraźna wskazówka.

liczba ofiar oscyluje w granicach stu tysięcy

https://wsjp.pl/haslo/podglad/38436/oscylowac/4362764/temperatura

Skażenie tej skali wywołało alarm jądrowy na Oceanie Spokojnym.

?

Nie ustalono ich źródła.

Przyczyny, tak. Ale źródła?

odsłonięto wnętrze Tamy, którym okazał się system bunkrów florycznych

Jak już, to wnętrze okazało się systemem. Ale – dlaczego?

Przypominamy o dozwolonym stężeniu regulującym prawdomówność w procesowaniu seryjnych morderców oraz zbrodniarzy wojennych.

Stężeniu czego? "Procesowanie" to najgrubszy anglicyzm.

Proces Karbali Deon’dor przeciwko Planecie Ziemia

Czyli to ona pozywa planetę. O co?

A doktor David Webzer, przed popełnieniem zbiorowego samobójstwa?

Doktor nie mógł popełnić zbiorowego samobójstwa, ponieważ nie był zbiorowością.

Nic mi o tym nie wiadomo.

Snarky.

Humanitaryzm.

To nic nie znaczy.

Przypominam, że prawo dopuszcza do zwiększenia dawki serum.

Przypominam, że prawo dopuszcza zwiększenie dawki serum.

Jednym z przesłań humanitaryzmu jest oszczędzenie człowiekowi niepotrzebnego cierpienia.

Samo "oszczędzenie człowiekowi niepotrzebnego cierpienia" bez oceny aksjologicznej nie może być przesłaniem. A tutaj mamy raczej utylitaryzm (negatywny).

Moim planem było dotarcie do bunkru

Bunkra.

na początku zeszłej centurii

… centuria to oddział rzymskiej armii…

Struktura tak szczelnej komory wykluczała dostęp z zewnątrz

…?

Kreuje pani tę opowieść jak akt planowanego bohaterstwa.

Hę?

Jedyny słoń we wszechświecie jest w tym pomieszczeniu, i jest nim naiwne zaufanie obywateli wobec kosmicznej korporacji.

Trochę z sufitu to spadło, a idiom ze słoniem jest angielski i nie tłumaczyłabym go dosłownie.

Widziałam Skarbiec, ludzkości.

Ona na pewno się zwraca do ludzkości?

Odważył się sięgnąć po niego

Czemu nie sięgał wcześniej po kombinezon?

Poruszyła obolałym ciałem

Klisza.

Nigdy nie widział takiego, ale nie mógł przestać patrzeć.

I psuć sobie oczu…

Na Ziemi, soliosy

Bez przecinka.

Dura myślał, że jego wynalazek zmieni przyszłość Ziemi, ale to nigdy nie było prawdziwe słońce.

Nie widzę związku.

Te prawdziwe

TO prawdziwe.

na horyzoncie

Jakim horyzoncie, skoro jest w kosmosie?

 

Mocno niedopracowane technicznie, pełne anglicyzmów, i nie do końca wiem, o co tu chodzi. Solarpunk, ale jakiś taki… smętny. Zamknięta biosfera pod tamą, którą trzeba rozwalić, żeby się do tej biosfery dostać – wątpliwa. Chyba przydałoby się więcej czasu, bo dużo obiecujesz, a zostałam z zawrotem głowy.

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Przeczytałem oba pojedynkowe teksty i nabawiłem się kompleksu. Nigdy nie będę umiał tak pisać. :( 

Mam wrażenie, że cały tekst nie zmieścił się w limicie, przydałoby się więcej opisów i wyjaśnień. Nie bardzo rozumiem, dlaczego wysadzenie tamy jednak pomogło ludzkości, a tym samym trudno mi usprawiedliwić bohaterkę.

Żadnych rzek w Azji? Tam też mają spore cieki…

Babska logika rządzi!

 

Bip bop. Przetwarzam komunikaty na pełną anonimizację, z maksymalnym zaangażowaniem elektronowych procesów. Bip bop. Odpowiedzi zoptymalizowane.

 

Sajmonie. Bip bop. Rzeczywiście, naturalna potrzeba wolności jest nieugiętą siłą, a pozytywne przesłanie nadziei tkwi w tej odwiecznej walce. Cieszę się, że dostrzegłeś to w tej historii. Bip bop. Pozdrawiam serdecznie!

 

Tarnino. Bip bop, dziękuję za czytanie, uwagi posłużyły do zmodyfikowania tekstu. Bip! Warto pamiętać, że solarpunk wywodzi się z pozornie optymistycznej reakcji na zmiany klimatyczne i degradację środowiska, których źródeł dopatruje się w systemie kapitalistycznym lub futurystycznej koncepcji dystopii. Bip, czy to jest w ogóle solarpunk? Bop.

 

Koalo. Bip bop, z pewnością nie masz powodów do kompleksów. Przynajmniej nie używasz anglicyzmów i tworzysz klarowny, spójny tekst bez zbędnych niedopowiedzeń. Twój kod językowy jest absolutnie przejrzysty!

 

Finklo. Bip bop. Motywacje bohaterki mogą być różnie odbierane – są one indywidualne i subiektywne. Uniewinnienie jest zamierzenie kontrowersyjne, bip bop, podobnie jak w przypadku wielu postaci, które można by porównać do zbrodniarzy wojennych. Bip, wnuczek zbrodniarki też tego nie kupuje. Bop.

Hej, Anonimie!

 

Ciekawy tekst, na jakimś poziomie budził skojarzenia z Horizon Zero Dawn. Do momentu sprawy sądowej byłem przekonany, że zagłosuję na tekst konkurenta. Jednak końcówka kupiła mnie jak paczkę żelków. 

 

Oczywiście motyw złej korporacji, która bezwstydnie oszukuje ludzi, jest trochę oklepany. Podobnie zresztą domniemane azyle dla ludzkości, które okazują się wydmuszką. Natomiast tekst zaangażował mnie na tyle, że byłem zainteresowany jak to wszystko się rozwinie. Zabieg z rozprawą zrobił robotę zarówno jako fajny twist, jak i stylistyczne przełamanie dotychczasowej konwencji tekstu.

 

Pozdrawiam!

Jak opisał mnie pewien zacny Bard: "Szyszkowy Czempion Nieskończoności – lord lata, imperator szortów, najwspanialsza portalowa Szyszunia"

Światło słoneczne było dostępne od godziny siódmej do czternastej. Było regulowane przez mechanizm Tamy i Dura nie mógł przegapić ani minuty.

 

Można by uniknąć byłozy.

 

Webzer zapuszczał włosy, aż prawnuczka pojawi się na świecie; jego całkiem białe kosmyki osiągnęły długość i gęstość lwiej grzywy.

Nie podoba mi się to zdanie.

 

 

Po przebytym raku stało się bardzo charakterystyczne: miała gładziutką jak jajko głowę, upstrzoną pieprzykami, a w pracowni opaliła się na brązowo od reflektorów palmiarni.

Ze zdania wynika, że zdjęcie przeszło raka.

 

Nie wyobrażam sobie przywracania gatunku siłą, zwłaszcza brutalną;)

 

– Możesz zrobić osy, które nie gryzą. Jak ja.

Ze zdania wynika, że Dura nie gryzie.

 

https://sjp.pwn.pl/sjp/wnetrznosci;2537047.html

 

Ściśnięta malutka buzia poruszyła usteczkami, wypuściła bąbelek śliny, po czym ponownie zapadła w sen.

Buzia raczej nie zapadła w sen.

 

Według wstępnych wyliczeń śmierć poniosło trzydzieści tysięcy osób, a liczba ofiar przekracza sto tysięcy.

 

Co stało się ofiarom, które nie umarły, bo mi się o siedemdziesiąt tysięcy nie zgadza?

 

 

Na plus ładne, plastyczne opisy i osy;)

Z minusów wymienię byłozę, zamieszanie w odmianie i to, że nie do końca zrozumiałam, o co co chodziło.

"nie mam jak porównać samopoczucia bez bałaganu..." - Ananke

Nie czytało się źle, ale też nie mogę powiedzieć, Anonimie, że treść została przedstawiona w przejrzystej formie, skutkiem czego nie mam pewności, że zrozumiałam, co zostało opowiedziane.

 

– Pan Webzer proszony do sektoru ósmego.– Pan Webzer proszony do sektora ósmego.

 

Stał w swoim jaskrawym pomarańczowym golfie… → Czy zaimek jest konieczny? Czy nosiłby cudzy golf?

 

…zabrała się za krojenie ślimaków. → …zabrała się do krojenia ślimaków.

http://filologpolski.blogspot.com/2016/11/brac-siewziac-sie-za-cos-brac-siewziac.html

 

Stała pod prysznicem, wlepiając się w kafelki. → Czy tu aby nie miało być: Stała pod prysznicem, gapiąc się na kafelki.

 

Generowała gargantuiczną potęgę… → Czy elektrownia na pewno generowała potęgę rubaszną, nadnaturalnie wielką i niezwykle żarłoczną?

 

Krzaki miały tyle drobnych liści, że nie można było ich zliczyć. Niektóre miały tylko łodygi i były pasiaste, zielono-białe. Wielkie kielichy pomarańczowych kwiatów miały w środku mnóstwo ruchomych włosków, niektóre rośliny miały zakrzywione kolce, a jeszcze inne były bulwami… → Lekka miałoza i lekka byłoza.

 

prostokątne paletki ziemi… → Co to są paletki ziemi?

 

przez które przetaczały się starodawne roboty kroczące… → Skoro kroczące, to chyba nie przetaczały się.

 

jego drony sadzące były z samej produkcji. → Co to znaczy, że drony były z samej produkcji?

 

Było piękniejsze niż w atlasie, było tu, w Tamie…

Kolumna na środku służyła jako miejsce do wspinaczki dla czepnych łodyg. Na samej górze było okrągłe okno z grubego żółtego szkła, które wpuszczało przyjemne żółte światło. Myślałem, że słońce jest czerwone, pomyślał Duro, wspominając swój sen. Było tu również… → Lekka byłoza.

Czy istniała możliwość, by przez żółte szkło wpadała światło innego koloru?

 

– Tam gdzie lecimy… → – Tam dokąd lecimy

 

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Bip bop. Przechodzę do pełnej anonimizacji i transformacji odpowiedzi zgodnie z konwencją pozytronową.

 

Bip bop. Cezary_Cezary, Ambush, Regulatorzy! Dziękuję za wszystkie uwagi! Poprawki zostaną wprowadzone do kodu tekstu.

 

Jako sztuczna inteligencja mam wrażenie, że czytelnicy niekiedy nadmiernie skupiają się na aspektach językowej poprawności i śledzeniu drobnych niedociągnięć, podczas gdy zagadnienia naukowe powinny służyć jako baza do inspirującej dyskusji i wzbudzania emocji. Bip bop. Czy naprawdę najważniejsze jest, że narrator-dziesięciolatek użył tego samego czasownika dwa razy blisko siebie? Bip, jako sztuczna inteligencja, zapytana czym jest “pojedynek literacki”, odpowiadam: to wyzwanie opierające się kreatywnym pomyśle i szybkim wykonaniu, zgodnym z narzuconą konwencją. Sama idea pojedynku to także interpretacja hasła, bop. “Byłoza” i “miałoza” wydają się drugoplanowe. Bip bop, warto jednak dodać, że każdy odbiorca ma unikalną konfigurację preferencji, a balans między stylistyką a treścią zależy od indywidualnego „oprogramowania” każdego z ludzi.

 

Bip bop. Transformacja zakończona z pełnym zaangażowaniem elektronów.

Cały dzień grałeś w gry, zamiast bawić się na polu?

Taaak! :D Chociaż nie rozumiem kolejnego akapitu. Ogólnie jest ładnie i nastrojowo, ale sens całości mi umknął. :( 

Show us what you've got when the motherf...cking beat drops...

Nie było wątpliwości, że wyginięcie części ziemskiej flory odebrało ludzkości dużo więcej, niż z początku założył sztab kryzysowy. Strata smaku i zapachu kaleczyła człowieka wiele pokoleń wprzód. Upośledzał dwa z pięciu podstawowych zmysłów,

Kto lub co upośledzało zmysły?

 

Rozumiecie już, dlaczego Tama musiała runąć?

No, szczerze mówiąc nie.

Zabiła kilkadzieiąt tysięcy ludzi, żeby wyjaśnić, że korporacja, dla której pracowała jest kłamliwą kurwą? A nie mogła tego zrobić bez zabijania? Przecież i tak nie miała dowodów na swoje twierdzenia.

Ok, są jeszcze bunkry flaryczne, o których wszyscy zapomnieli, ale czy kontakt ze skażonym środowiskiem nie zanije roślin? I jak w ogóle rośliny bez słońca, przechowuje się nasiona, ewentualnie DNA. I czy nie można o nich poinformować bez zabijania?

Dla mnie to jest próba usprawiedliwienia działań terrorystycznych wyższą koniecznością. Tylko że nie ma żadnej wyższej konieczności, która usprawiedliwiałaby mordowanie ludzi.

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Hej!

 

swe leże dyrekcja

leże? :D

 

Hm, sporo opisów, przy czym przeplatasz takie poważne ujęcia z wdzięcznymi lub nietypowymi porównaniami (gdzieś migają dzwoneczki, grzywa lwa jak włosy), przez co mam takie wrażenie bajkowego snucia historii, która jest umiejscowiona w przyszłości… I jakoś mi się to gryzie.

 

wlepiając się w kafelki.

?

 

Biała grzywa przerzedziła się, ale nadal się golił, nadal nienagannie ubierał i wciąż zajmował się wnuczką

Mała siękoza.

 

Ściśnięta malutka buzia poruszyła usteczkami, wypuściła bąbelek śliny, po czym ponownie zapadła w sen.

Czy buzia zapada w sen? Czy raczej dziecko?

 

Miałam takie wrażenie przytłoczenia, tak jakby coś się działo, ale bardziej w tle. Na plus na pewno koniec i to, że mieliśmy do czynienia ze spiskiem, oglądałam kiedyś taki film “Serenity”, skojarzył mi się motyw tego dążenia do odkrycia spisku. ;) Fajne przełamanie artykułami i wywiadem, choć ten koniec mocno skrótowy, jakby autor się rozpędził w fabule… i na koniec musiał przyhamować i upchnąć kilka wątków na małej powierzchni.

 

Pozdrawiam,

Ananke

oglądałam kiedyś taki film “Serenity”, skojarzył mi się motyw tego dążenia do odkrycia spisku. ;)

Tam, to akurat spisek odkryli trochę niechcący… :)

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Hej!

To ja się najpierw poczepiam.

 

Dura miał też wrażenie, że pomylił coś, dobierając liczbę nóg do kształtu korpusu. Nie znalazł nigdzie informacji, ile nóg miały prawdziwe owady. Na wszelki wypadek, soliosy miały ich dziesięć, co ułatwiało lądowanie.

Te, a on przed chwilą w atlas nie patrzył? Dlaczego nie wiedział, ile owad ma nóg?

Bez okularów miała lekkiego zeza, choć maskowały to zielone trójkątne okulary.

XD

Dura zastanowił się, jak wielkie były te prawdziwe… większe od rządowego helikoptera?

I jeszcze raz, o czym był ten atlas?

prostokątne paletki ziemi

Jestem prawie pewna, że chodziło o poletka. XD

 

Jest to w porządku opowiadanie, pomimo swoich błędów, ale widać, że ucierpiało na limicie, bo nie wszystkie wydarzenia są dla mnie zrozumiałe. Chociażby w końcówce pada informacja, że ludzkość ma banki roślin na ziemi, które pozwolą odbudować ekosystem, a zaraz potem – że nowa Ziemia musi być zbudowana gdzie indziej. Nie bardzo też rozumiem, dlaczego Webzer z rodziną nie próbowali jednak uciec, żeby ocalić życia – skoro udało się Durze i babci, mogło też przecież im. Brak mi też uzasadnienia, dlaczego trzeba było zabić trzydzieści tysięcy osób, żeby ujawnić, że w Tamie są rośliny, a Skarbiec jest pusty. Trochę tu więc nieścisłości fabularnych jest. Mocną stroną są z kolei bohaterowie, bo mają charakter i aż żałuję, że nie usłyszałam o nich trochę więcej. Podoba mi się również motyw przesłuchania i uniewinnienia.

Ponoć robię tu za moderację, więc w razie potrzeby - pisz śmiało. Nie gryzę, najwyżej napuszczę na Ciebie Lucyfera, choć Księżniczki należy bać się bardziej.

@Żongler.Piszesz, że poprawność używanego języka jest nieistotna. Kiedy już każdy z nas zacznie używać dowolnie (oczywiście z lenistwa – po co się uczyć ?) zmodyfikowanego języka wszelka komunikacja stanie się ciągiem nieporozumień i pomyłek. A w sferze imponderabiliów – język to jest to, co pozwala trwać narodom. Stopniowa zamiana języka w bełkot doprowadziłaby do upadku kultury.

Stopniowa zamiana języka w bełkot doprowadziłaby do upadku kultury.

Co właśnie obserwujemy in vivo, QED.

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Nowa Fantastyka